-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Czartoryska. Historia o marzycielce“ Moniki RaspenLubimyCzytać1
-
Artykuły„Dwie splecione korony”: mroczna baśń Rachel GilligSonia Miniewicz1
-
ArtykułyZbliżają się Międzynarodowe Targi Książki w Warszawie! Oto najważniejsze informacjeLubimyCzytać2
-
ArtykułyUrban fantasy „Antykwariat pod Salamandrą”, czyli nowy cykl Adama PrzechrztyMarcin Waincetel2
Biblioteczka
2022-07
2021-09
Jestem mocno zaskoczona, że bardzo przyzwoicie napisany, całkiem pomysłowy "Perfekcyjny świat..." ma niższe oceny niż płytkie popłuczyny "A gdyby tak ze świata zniknęły koty" Genki Kawamury, ale niezbadane są wyroki czytelnicze.
Dla mnie powieść Clarissy Goenawan była całkiem satysfakcjonującym czytadłem, rozpisanym na trzy niezwykłe głosy, kawałeczek po kawałeczku rekonstruujące świat Miwako i to, co się z nim stało. Początek wciągnął mnie tak, że w jeden wieczór pochłonęłam połowę książki. Podobał mi się styl autorki, która bardzo umiejętnie kreśli postacie, pozwalając im działać i myśleć zamiast w nudny sposób przekonywać, że ktoś jest jakiś tam.
Wszystko w tej powieści ma sens, a autorka potrafi przekonać nawet do tych trochę bardziej fantastycznych pomysłów. Super!
Jestem mocno zaskoczona, że bardzo przyzwoicie napisany, całkiem pomysłowy "Perfekcyjny świat..." ma niższe oceny niż płytkie popłuczyny "A gdyby tak ze świata zniknęły koty" Genki Kawamury, ale niezbadane są wyroki czytelnicze.
Dla mnie powieść Clarissy Goenawan była całkiem satysfakcjonującym czytadłem, rozpisanym na trzy niezwykłe głosy, kawałeczek po kawałeczku...
2017-12
Kiedy sięgałam po "Tysiąc jesieni Jacoba se Zoeta" miałam straszną ochotę na taką kaloryczną, niezdrową lekturę: dobre, sprawnie napisane czytadło, w którym większą satysfakcję przynosi to, jak zostały zrealizowane wszystkie "obowiązkowe" wątki, niż jakiekolwiek artystyczne innowacje.
Z jednej strony dostałam to, czego chciałam, chociaż z lekkim niedosytem - nie jest to "Tai-pan" ani żadna inna powieść Clavella. Z kolei Mitchell naprawdę dużo nadrabia tematem, bo sam pomysł osadzenia akcji sztucznej wyspie, gdzie mieściła się jedyna faktoria handlowa na "terytorium" Japonii robi wrażenie. Bogactwo szczegółów i plastyczność opisów również mogą dostarczyć sporej czytelniczej satysfakcji.
Kłopot z "Tysiącem jesieni..." polega na tym, że jest po powieść, po której czytelnik spodziewa się powieści przygodowej lub obyczajowej, a co do której autor miał całkiem uzasadnione ambicje artystyczne.
Język tej powieści jest przepiękny, subtelność refleksji o czasie i przemijaniu potrafi zaskoczyć, ale to nie zmienia faktu, że fabularnie akcja pozostawia sporo do życzenia. Nie przekonuje mnie żaden wątek miłosny, nie podoba mi się epizodyczność fabuły. Mam też olbrzymie zastrzeżenia co do mieszania buddyzmu i shinto z wynaturzonymi pomysłami autora, zupełnie zresztą zbędnymi, bo powieść obroniłaby się sama bez tajemnych zakonów i podobnych atrakcji.
Kiedy sięgałam po "Tysiąc jesieni Jacoba se Zoeta" miałam straszną ochotę na taką kaloryczną, niezdrową lekturę: dobre, sprawnie napisane czytadło, w którym większą satysfakcję przynosi to, jak zostały zrealizowane wszystkie "obowiązkowe" wątki, niż jakiekolwiek artystyczne innowacje.
Z jednej strony dostałam to, czego chciałam, chociaż z lekkim niedosytem - nie jest to...
2011-02
Może ja mam pecha i powinnam zabrać się za inne książki Nothomb, ale ile razy biorę się za kolejną, dostaję pean pochwalny na cześć oryginalności, nieprzeciętności, doskonałości i cnót autorki. Jeśli jakaś powieść Nothomb będzie miała akcenty chińskie albo japońskie, próżno szukać fikcji literackiej, na pewno dostaniemy gigantyczną ilość przemyconej autobiografii, mniejsza, że powtarzającej się w innych książeczkach. "Biografia głodu", mimo kilku naprawdę mocnych fragmentów, zmęczyła mnie jak mało co, aż do momentu, w którym uznałam narrację za pseudointelektualne bredzenie, z którego nic nie wynika. Zdecydowanie nie.
Może ja mam pecha i powinnam zabrać się za inne książki Nothomb, ale ile razy biorę się za kolejną, dostaję pean pochwalny na cześć oryginalności, nieprzeciętności, doskonałości i cnót autorki. Jeśli jakaś powieść Nothomb będzie miała akcenty chińskie albo japońskie, próżno szukać fikcji literackiej, na pewno dostaniemy gigantyczną ilość przemyconej autobiografii, mniejsza,...
więcej mniej Pokaż mimo to2010-04
Bardzo miła lektura, której jedyną wadą jest długość, bo aż chciałoby się więcej i więcej. Doświadczenia, nierzadko ciężkie i uderzające w ludzką godność, bohaterka opisuje z pogodą, zrozumieniem i zniewalającym poczuciem humoru.
Bardzo miła lektura, której jedyną wadą jest długość, bo aż chciałoby się więcej i więcej. Doświadczenia, nierzadko ciężkie i uderzające w ludzką godność, bohaterka opisuje z pogodą, zrozumieniem i zniewalającym poczuciem humoru.
Pokaż mimo to2010-12
Za styl i barwny język raczej, ale trzeba przyznać, że z niesamowitym dowcipem, lekkością i swadą snuje opowieść o pierwszych latach życia spędzonych w Japonii. Dużo ironicznego dystansu, celne postrzeżenia i uwagi, cięty język - nie ma ani śladu taniego sentymentalizmu, ani jednego zdania banału i nudy. Warto przeczytać bardziej dla przyjemności czytania niż odkrycia metafizycznych prawd, ale tak ciekawego spojrzenia na trudny okres aklimatyzowania się w miejscu, w którym przyszło nam żyć, od dawna nie widziałam.
Za styl i barwny język raczej, ale trzeba przyznać, że z niesamowitym dowcipem, lekkością i swadą snuje opowieść o pierwszych latach życia spędzonych w Japonii. Dużo ironicznego dystansu, celne postrzeżenia i uwagi, cięty język - nie ma ani śladu taniego sentymentalizmu, ani jednego zdania banału i nudy. Warto przeczytać bardziej dla przyjemności czytania niż odkrycia...
więcej mniej Pokaż mimo to2010-12
Próżno szukać głębokiego studium miłości, namiętności, komunikacji międzykulturowej, trudnego procesu oswajania drugiego człowieka, za to są przepiękne opisy, cudowny język, jest trochę orientalnych "smaczków", jest lekkość i swada - słowem, książeczka w sam raz na sobotnie popołudnie: bezpretensjonalna, bawiąca się z czytelnikiem, błyskotliwie napisana. Bardzo przyjemna rzecz.
Próżno szukać głębokiego studium miłości, namiętności, komunikacji międzykulturowej, trudnego procesu oswajania drugiego człowieka, za to są przepiękne opisy, cudowny język, jest trochę orientalnych "smaczków", jest lekkość i swada - słowem, książeczka w sam raz na sobotnie popołudnie: bezpretensjonalna, bawiąca się z czytelnikiem, błyskotliwie napisana. Bardzo przyjemna...
więcej mniej Pokaż mimo toDalby powieściopisarka jest tak samo dobra, jak Dalby antropolog - doskonała znajomość realiów epoki, umiejętność oddania jej na kartach powieści, do tego fantastyczny klimat tworzą bardzo przyjemną całość.
Dalby powieściopisarka jest tak samo dobra, jak Dalby antropolog - doskonała znajomość realiów epoki, umiejętność oddania jej na kartach powieści, do tego fantastyczny klimat tworzą bardzo przyjemną całość.
Pokaż mimo to2013-10-01
Wypożyczyłam ostatnią powieść Downer razem z tym gniotem "W cieniu kwitnących wiśni" Miki Sakamoto i przyznaję, że po takim wstępie na zapowiedź miłości między kurtyzaną a samurajem dostałam lekkich mdłości. No, ale skoro już przytargałam z biblioteki, to po takim wysiłku głupio nawet nie spróbować - i z taką oto motywacją zabrałam się do czytania. Teraz zachodzę w głowę, dlaczego powieść Downer ma u czytelników niższa ocenę niż pospolite romansidło Sakamoto?
Wyjaśnijmy sobie jedno: wbrew informacji wydawcy, nie jest to banalny romansik i nie miłość gra w tej opowieści pierwsze skrzypce. Jeśli pominąć mało w gruncie rzeczy przekonujący wątek uczuciowy, otrzymujemy na wskroś europejską powieść całkiem przyzwoicie przedstawiającą konflikty w Japonii u progu ery Meiji. Za tło historyczne i drobiazgowe odtworzenie realiów życia autorce należą się więc same pochwały i gdyby na tych aspektach poprzestała, nie byłoby się czego czepić.
Niestety, powieść musi mieć jakąś fabułę, więc najprościej spiknąć ze sobą kobietę i mężczyznę, a dalej jakoś to pójdzie - przynajmniej takie przekonanie ilustruje "Kurtyzana i samuraj" i pozytywne wrażenie stworzone historyczną pieczołowitością bezpowrotnie znika, im dłużej czytelnik styka się z mało przekonującymi portretami bohaterów, teoretycznie Japończyków, praktycznie romantycznych europejskich kochanków (rzut oka na fabuły sztuk kabuki pozwala w ciemno przyjąć, że dla czytelnika japońskiego romantyczniej by było, gdyby dzielny samuraj wybrał zemstę, a nie miłość, zostawiając kochankę na pewną śmierć i sam chwalebnie ginąc w nierównej walce).
Bieg wypadków jest łatwy do przewidzenia, chociaż trzeba przyznać, że Downer stara się jak może trochę go ubarwić i urozmaicić, z niezgorszym skutkiem. Trzeba też autorce oddać, że w przeciwieństwie do rasowych grafomanek pokroju Miki Sakamoto nie sili się na uczynienie swoich bohaterów bardziej skomplikowanymi niż są, nie jest pretensjonalna ani nie udaje, że jej powieść ma być czymś bardziej ambitnym niż jest i nie upiera się unieszczęśliwiać swoich bohaterów w imię uczynienia powieści "głębszą".
Jeśli ktoś się waha, a oczekuje prostego i miłego czytadełka - nie zawiedzie się. Jeśli ktoś szuka japońskiej estetyki, nastroju, klimatu, doskonałego obrazu życia w Yoshiwarze - proszę poszukać czegoś innego.
Wypożyczyłam ostatnią powieść Downer razem z tym gniotem "W cieniu kwitnących wiśni" Miki Sakamoto i przyznaję, że po takim wstępie na zapowiedź miłości między kurtyzaną a samurajem dostałam lekkich mdłości. No, ale skoro już przytargałam z biblioteki, to po takim wysiłku głupio nawet nie spróbować - i z taką oto motywacją zabrałam się do czytania. Teraz zachodzę w głowę,...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-10-01
Samurajowie, gejsze, tradycja - już brzmi źle, już ciągnie obrzydliwą i trywialną kliszą na kilometr. A, i jeszcze babcia! Oto pełny obraz grozy: największą sztampę, jaką można sobie wyobrazić, przefiltrować należy przez mdłe, słodkawe wyobrażenia autorki zapatrzonej w swoje pochodzenie i, najwyraźniej, próbującej na swój własny użytek stworzyć wizję przeszłości, w jakiej żyła jej babcia. Oczywiście, wolnoć Tomku w swoim Wordzie, ale dlaczego musi to wydawać właśnie PWN? Żeby dopełnić miary nieszczęścia dodać należy, że mimo japońskiego imienia, autorka urodziła się w Niemczech, żyje w Niemczech i mówi po niemiecku. Nie żebym uważała, że narodziny w stajni czynią kogoś koniem, ale gdzie jest ta ciągłość kulturowa, do której pani Sakamoto próbuje nas przekonać? Na pewno nie na kartach tej szmiry.
Wydawca twierdzi, że w przypadku tego gniota mamy do czynienia z sagą. Może ja się nie na tych sagach wychowałam, ale uważam, że są podstawy, aby oczekiwać opowieści długiej, barwnej, wielowątkowej, z postaciami z krwi i kości, prezentującej losy rodziny najlepiej na tle burzliwych przemian społecznych i politycznych.
Akcja zaczyna się, kiedy panu antykwariuszowi rodzi się córka. Oczywiście dziewczyna wyrasta na do znudzenia idealne wcielenie cnót. Jej siostry podobno są, tylko człowiek się zastanawia po co, skoro nic nie wnoszą do całej opowieści? Gdzieś tam na marginesie wychodzą za mąż, gdzieś między wierszami rodzą dzieci, tracą dzieci - nic szczególnego. Podobno są też jacyś bracia, z czego jeden jest wzorem cnót i jak na złość umiera, co nie dodaje dramaturgii i w zasadzie przechodzi bez echa - oraz drugi brat, który podobno jest utracjuszem i hulaką, przy czym oczywiście nawrócić się musi. I tak dalej, i tak dalej, w tle snuje się korowód postaci, które nie wiadomo skąd i po co się wzięły, których pojawienie się albo zniknięcie nie ma najmniejszego znaczenia - a pośrodku tej nijakości króluje babcia Nao, tak pasjonująca, jak lista przymiotników w słowniku pod literą "N". Główne role w tej tandecie grają kolejno akuszerka, której przybycia i odjazdy są najmocniej akcentowanymi epizodami powieścidła oraz mleko Nao, które płynie albo nie, co szczegółowo jest czytelnikowi przedstawiane. Poza tym bohaterowie nie przeżywają nic, tylko snują się od rozdziału do rozdziału, tak samo nudni i nijacy w żałobie, jak i w radości.
To coś, bo przecież literaturą nie wypada tego nazwać, PWN wydaje w serii "Literatura faktu". Kłopot w tym, że z faktem też niewiele ma to wspólnego. Owszem, czasem rozdziały przeplatane są króciutkimi rysami historycznymi - prawdopodobnie dlatego, że autorka nie wiedziała, jak oddać tło historyczne w swoim tworze.
Mogłabym machnąć ręką na szablonowe i pozbawione charakteru postacie, na elementarny brak fabuły, na głupotę wyzierającą z każdego akapitu, ale rozmowy, jakie prowadzą ze sobą bohaterowie - to woła o pomstę do nieba. Proszę w tym miejscu wszystkich zainteresowanych, żeby z ręką na sercu odpowiedzieli sobie na dwa pytania: czy jak prezes Kaczyński powie coś głupiego, to wraz z rodziną komentują to dosadnym stwierdzeniem czy raczej przemawiają jakby czytali podręcznik do historii z obowiązkowym komentarzem zdecydowanie wykraczającym poza możliwość doraźnej oceny - a jeśli nie, to czy naprawdę chcą czytać książkę, w której wszyscy rozmawiają dokładnie w taki sposób?
Niech mi ktoś powie, jakim grafomanem trzeba być, aby stworzyć taką scenkę: narzeczeni idą na spektakl teatru no, młodzieniec w trakcie przedstawienia zaczyna tłumaczyć zebranym na widowni rdzennym Japończykom, czym jest no i dlaczego jest takie cenne, rzecz jasna wszyscy słuchają go z uwagą, bo przyszli na wykład, a nie do teatru, a chociaż mówił szeptem, w antrakcie (jakim, cholera, antrakcie?!) zostaje zaproszony za kulisy (jakie, cholera, kulisy?), coby zaszczycić swoją obecnością obsługę techniczną. I to, proszę mi wierzyć, jest najmniej głupi z kwiatków, jakie pani Sakamoto napakowała w cień tych wiśni.
Tego, że książka jest wydrukowana na "dmuchanym" papierze, coby grubszy wolumin zapakować w twardą okładkę i zamaskować fakt, że czytać tu za bardzo nie ma co, nawet się nie czepiam, bo ostatecznie czego się spodziewać po PWN?
Amatorom takich szmatławców polecam "Jedwabną cesarzową" José Frèchesa, podobnie pretensjonalne paskudztwo, natomiast wszystkich, którzy szukają pięknej i prawdziwie japońskiej książki o obyczajach na przełomie XIX i XX wieku, odsyłam do doskonałej "Córki samuraja" Etsu Inagaki Sugimoto.
W tym miejscu zwracam się z apelem do wszystkich czytelników:
proszę państwa, kupujmy wydawnictwa popularnonaukowe PWN! Ja wiem, że 60-80 zł za książkę to niemało, ale proszę potraktować to jako cegiełkę na rzecz porządnego ongiś wydawnictwa, które dziś wypuszcza szmirę za szmirą: jak nie gnioty o Dwudziestoleciu, to gnioty o Japonii.
Samurajowie, gejsze, tradycja - już brzmi źle, już ciągnie obrzydliwą i trywialną kliszą na kilometr. A, i jeszcze babcia! Oto pełny obraz grozy: największą sztampę, jaką można sobie wyobrazić, przefiltrować należy przez mdłe, słodkawe wyobrażenia autorki zapatrzonej w swoje pochodzenie i, najwyraźniej, próbującej na swój własny użytek stworzyć wizję przeszłości, w jakiej...
więcej mniej Pokaż mimo toBardziej zachodnie niż wschodnie, ale jako powieść - wciągająca, barwna, z pięknym romansem i z przemawiającym do wyobraźni opisem życia w Gion przed wojną.
Bardziej zachodnie niż wschodnie, ale jako powieść - wciągająca, barwna, z pięknym romansem i z przemawiającym do wyobraźni opisem życia w Gion przed wojną.
Pokaż mimo to2009-09-01
„Blond gejsza”. Już samo to powinno obudzić podejrzenia. Jeśli nie budzi, to tym gorzej.
Ja się nie będę czepiać języka, braku fabuły, szablonowych postaci bez charakterów i totalnego braku konsekwencji. Może niektórych czytelników – a zaznaczam, że to bestseller w Ameryce – coś takiego nie obraża. Inna sprawa, że aspirujące do miana poetyckich porównania w stylu serca, które ze strachu zamiera na moment jak ścigany przez psy zając dostarczyły mi niezłej rozrywki, ale żeby docenić taką grafomanię przepłakałam pierwsze pięćdziesiąt stron. Gwoli ścisłości dodam, że w ciągu kolejnych pięćdziesięciu nic się nie działo, to znaczy główna bohaterka chce zostać gejszą, chociaż jest Amerykanką, z różnych przyczyn nie może, a życie wystawia ją na różne pokusy w postaci mężczyzn. Ile razy na kartach powieści pojawia się jakiś mężczyzna, wszystko jedno, czy rikszarz, czy podejrzany cudzoziemiec, czy japoński baron, nasza bohaterka na pewno będzie mokra od pasa w dół tak konsekwentnie, jakby właśnie wyszła spod prysznica. Domyślam się, że ma to nadać powieści klimatu erotycznego, zmysłowego i kuszącego, ale zamiast tego mamy nudny i przewidywalny schemat intryg. Ekhem.
Wydawało się komuś, że w estetyka japońska ceni sobie subtelność i niedopowiedzenie? A skąd, wszystkie gejsze są wulgarne, dosadne i dosłowne. Spotkał się ktoś ze stereotypem japońskiej grzeczności, znaczeniem etykiety albo powściągliwością? Nasza dzielna autorka zaraz obali te wszystkie mity, tak z gejsz, jak i ich klientów czyniąc ludzi z poziomem kultury podobnym do przekup na targu. Nie obrażając przekup.
Myślał ktoś, że gejsze to przede wszystkim artystki, a seks nie wchodzi w zakres ich obowiązków, ale raczej przywilejów? Że mężczyźni nie mają wstępu do okiya? Że kimona dobiera się kolorystyką i motywem do pory roku? Albo że żeby zdjąć kimono nie wystarczy rozwiązanie samego obi? Że obi jako takie jest ciężkie i długie, zatem zerwanie go jednym szarpnięciem graniczy z cudem? Proszę porzucić mrzonki, gejsze snują się półnagie w przezroczystych niemal kimonach, spod których, jak przystało na Japonki, wylewają się ich obfite biusty, okiya można śmiało porównać do haremu, a przekraczający jego próg mężczyźni znajdują się nagle w świecie seksu, seksu, seksu i jeszcze raz seksu, gdzie jak przystało na Japończyków, dumnie prezentują swoje wielkie penisy. A co! O pracy i nauce nikt tam nie słyszał, a wszystkie maiko, jak leci, zawsze, nawet do świątyni chodzą w wieczorowym stroju wyjściowym. To nic, że biegać za bardzo się w tym nie da, jako że kimono samej maiko waży czasem nawet dwadzieścia pięć kilo, a chodzenie w geta na wysokich platformach do najwygodniejszych nie należy.
Mamy rok pański 1892, zatem purytańska amerykańska moralność ma się całkiem dobrze, ale to nic, nasi bohaterowie nie mają o tym bladego pojęcia, niezależnie od wszystkiego prezentując świadomość seksualną godną ludzi XXI wieku, bogatych w doświadczenia rewolucji seksualnej lat 60 ubiegłego stulecia. Rok 1892, a więc restauracja Meiji w rozkwicie i co? I mamy feudalnych panów w garniturach, którzy noszą pod nimi krótkie miecze wakizashi, a zachowują się mniej więcej jak amerykańskie nastolatki.
Dowiadujemy się zatem, że bodhisatthwa Kannon to Kwanon, baron nazywa się Tonda-sama (pytanie za pięć punktów: jak wymówi to Japończyk?), główna bohaterka to Kathlene (pytanie za dziesięć punktów: jak Japończyk nie połamie sobie na tym języka?) a Japonki nie golą brwi, tylko rzęsy. Zadanie konkursowe: niech sobie ktoś spróbuje ogolić rzęsy. Nie chcę nawet wnikać, czy dupy dała autorka czy tłumacz, ale gniot poszedł w ludzi.
Nie mam nawet siły czepiać się tej ksiązki. Natomiast bardzo głęboko zastanawiam się nad tym, dlaczego ja mam kompleksy na punkcie wierności historycznej czy jakiekolwiek innej moich ficków, skoro znacznie gorsze bzdury niż te, które ja wypisuję, można spokojnie wydać i sprzedać w kilkumilionowym nakładzie.
„Blond gejsza”. Już samo to powinno obudzić podejrzenia. Jeśli nie budzi, to tym gorzej.
Ja się nie będę czepiać języka, braku fabuły, szablonowych postaci bez charakterów i totalnego braku konsekwencji. Może niektórych czytelników – a zaznaczam, że to bestseller w Ameryce – coś takiego nie obraża. Inna sprawa, że aspirujące do miana poetyckich porównania w stylu serca,...
2008-06-01
Niby styl i warsztat bez zarzutu, to znaczy przeciętnie i trzęsienia ziemi to raczej nie wywoła. Niby materiał na dobrą powieść jest, bo losy pięknej, bezkompromisowej i namiętnej kobiety-szpiega mogłyby być naprawdę porywające. Niby jakaś tam egzotyka lat 20. i 30. XX wieku w Szanghaju jest, chociaż zostawia niedosyt.
A książka jest nudna jak, nie przymierzając, podręcznik Zientary do historii średniowiecza. Można nawet powiedzieć, że nudniejszy, bo u Zientary czasem są jakieś nieprzewidziane zwroty akcji.
Klejnot Wschodu, kreowana na kobietę wolną i bezkompromisową, sprawia raczej wrażenie natury prymitywnej, idącej przez życia z jednego łóżka do drugiego, bez żadnej głębszej refleksji. Jej życie można uznać za obfitujące w barwne przygody, ale dzięki niebagatelnym zasługom autorki, dla której „napięcie” i „akcja” to chyba tylko puste pojęcia, Klejnot Wschodu nie robi nic, poza płynnym przechodzeniem z jednego łóżka do drugiego. Do czterdziestej stronie łatwo było przewidzieć, że jeśli pojawia się jakiś nowy mężczyzna, to Klejnot Wschodu prędzej czy później będzie mieć z nim romans, opisany przez autorkę z nudną drobiazgowością. Jak każda znudzona kobieta Klejnot Wschodu nie stroni od romansów z innymi kobietami, ale raczej dla zabawy, niż dlatego, że lubi, i jak Kadar nudzona kobieta spotyka się ze znudzonymi mężczyznami, którzy dla zabawy (chociaż nie powiem, dla przyjemności takoż) romansują ze sobą. Jedyny powód, dla którego jako skończona yaoistyka mogłam przeczytać tą powieść. Wielka szkoda, że autorka potraktowała ten aspekt życia Klejnotu Wschodu po macoszemu, byłby jeden plus.
To samo można powiedzieć o realiach historycznych tego okresu i kulturowych Szanghaju – skoro było to miejsce tak barwne, tak zróżnicowane i o tak niezwykłej atmosferze, jak deklaruje to bohaterka, to niech mi ktoś wyjaśni, dlaczego tego w powieści nie widać? Od mniej więcej setnej strony co drugi akapit pojawia się opis luksusu, w jakim pławiła się Klejnot Wschodu i kreacji, jakie nosiła, każdy kolejny dziwnie przypominający poprzedni. Szczyt finezji osiągnęła autorka przy trzecim opisie wielkiej wanny z mosiężnymi kurkami.
Osławiona praca szpiega, po której tyle sobie obiecywałam (intrygi, ryzyko, tajemnice i inne takie tam) ograniczyła się tylko do podsłuchiwania, o czym mówią zaćpani klienci palarni opium i nie wiem, czy pojawiłoby się o niej więcej niż osiem wzmianek.
Nie wiem. Może to głęboki zamysł autorki, którego ja nie rozumiem nijak, żeby Klejnot Wschodu przedstawić jako prymitywną, butną naturę uwięzioną w pułapce swoich instynktów, niezdolną do porzucenia swoich ograniczeń. Może tak właśnie wyglądał wtedy świat, a ja oczekiwałam mitycznej egzotyki miejsca, gdzie krzyżowało się pięć odmiennych nacji i ich odmienne interesy polityczne. Może to ja mam pensjonarskie wymagania, a tymczasem dostałam naprawdę dobrą, godną uwagi powieść. Nie zmienia to faktu, że „Klejnot Wschodu. Pamiętnik” to dla mnie pozycja z gatunku „dobrze jadło i zdechło”. Szkoda 32 złotych.
Niby styl i warsztat bez zarzutu, to znaczy przeciętnie i trzęsienia ziemi to raczej nie wywoła. Niby materiał na dobrą powieść jest, bo losy pięknej, bezkompromisowej i namiętnej kobiety-szpiega mogłyby być naprawdę porywające. Niby jakaś tam egzotyka lat 20. i 30. XX wieku w Szanghaju jest, chociaż zostawia niedosyt.
A książka jest nudna jak, nie przymierzając,...
Grafomania pierwszej wody. Nie dość, że nudne, sztuczne i drętwe, to jeszcze nie czuć w tym zupełnie dawnej Japonii. Szkoda czasu.
Grafomania pierwszej wody. Nie dość, że nudne, sztuczne i drętwe, to jeszcze nie czuć w tym zupełnie dawnej Japonii. Szkoda czasu.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2010-01-01
„Córki Nipponu nie płaczą” to typowe, przestarzałe romansidło. Trzeba oddać autorce, że się starała zachować realia i klimat, ale z co drugiego zdania – a całej fabuły wręcz – przebija taki brak wrażliwości i taka zaściankowość, że to aż wstyd. No, czasy były inne, ale co z tego? W związku zaś z czasami, wydawcę należy zapytać, po co w zasadzie wypuścił na rynek coś tak archaicznego. Niby styl do wyrzygania banalny a całości tak wtórna, że łatwo przewidzieć zakończenie, zatem nie powinna budzić żadnych głębszych wrażeń, ale ciekawa jestem, czy autorka nie widziała własnej niekonsekwencji i nietolerancji. Główną osią konfliktu jest chrześcijański Amerykanin, który zakochuje się ze wzajemnością w Japonce-komunistce i aby być z nią w pełni szczęśliwym, stawia warunek, aby dziewczyna przeszła na chrześcijaństwo. No co to, kurwa, za problemy ja się pytam? Kogo obchodzi, co dziewczyna wyznaje albo nie i dlaczego dla tego ograniczonego, nietolerancyjnego i prymitywnego typa to jest taki problem? I jeszcze to, że bohater widzi w chrześcijaństwie antytezę dla komunizmu, ale aby przekonać swoją wybrankę do religii, stosuje takie same metody przymusu, jak komuniści do swojej ideologii: albo mało wyrafinowana propaganda, albo wyznaczenie terminu – dwa miesiące, kochanie, i masz się nawrócić, chociaż stronę wcześniej deklarowałem coś wręcz przeciwnego, a jak nie to cóż. Swoją drogą jego ukochana też musiała być głupią gęsią, żeby dla takiego buraka stracić głowę. Flaki mi się przewracały momentami, nie cierpię takiego podejścia.
„Córki Nipponu nie płaczą” to typowe, przestarzałe romansidło. Trzeba oddać autorce, że się starała zachować realia i klimat, ale z co drugiego zdania – a całej fabuły wręcz – przebija taki brak wrażliwości i taka zaściankowość, że to aż wstyd. No, czasy były inne, ale co z tego? W związku zaś z czasami, wydawcę należy zapytać, po co w zasadzie wypuścił na rynek coś tak...
więcej mniej Pokaż mimo to2008-05-01
Najsłabsza z powieści Bruczkowskiego, jakie czytałam. Niby jest akcja, niby jest intryga, niby pomysł niebanalny, ale napięcia żadnego, orientalne „smaczki”, które przesądzały o atrakcyjności niektórych fragmentów jego książek dziwnie mało widoczne, zakończenie stanowczo zostawia niedosyt. Nie ma co się rozpisywać, „Singapuru…” nie przeskoczył.
Najsłabsza z powieści Bruczkowskiego, jakie czytałam. Niby jest akcja, niby jest intryga, niby pomysł niebanalny, ale napięcia żadnego, orientalne „smaczki”, które przesądzały o atrakcyjności niektórych fragmentów jego książek dziwnie mało widoczne, zakończenie stanowczo zostawia niedosyt. Nie ma co się rozpisywać, „Singapuru…” nie przeskoczył.
Pokaż mimo to2010-10-01
No dobra, psychoanaliza na poziomie, o jakiej nie śniło się Freudowi, świadomość popchnięta o trzysta lat w przód, zero mentalności typowej, czy takiej, jaką ja sobie wyobrażam jako typową, dla japońskiego żołnierza z czasów bakufu, ale co z tego? Detal historyczny, mrówcza skrzętność w badaniu źródeł, do tego wnikliwość i drobiazgowość naprawdę budząca szacunek i podziw. Okej, nadal nie jest to "Gai-jin" ani "Shogun" Clavella, ale czytało się dość przyjemnie. Odradzam wszystkim, którzy nie lubią opisów wojen, zmagań, potyczek i rzezi. Mimo wszystko.
No dobra, psychoanaliza na poziomie, o jakiej nie śniło się Freudowi, świadomość popchnięta o trzysta lat w przód, zero mentalności typowej, czy takiej, jaką ja sobie wyobrażam jako typową, dla japońskiego żołnierza z czasów bakufu, ale co z tego? Detal historyczny, mrówcza skrzętność w badaniu źródeł, do tego wnikliwość i drobiazgowość naprawdę budząca szacunek i podziw....
więcej mniej Pokaż mimo to2009-11-01
„Plebejka” Schwarza jest śliczna. Poważnie. Jest w tej prozie jakaś wyważona elegancja, pewna dyskretna powściągliwość, która przemawia szczególnie silnie, jest coś urzekającego. Szkoda tylko, że taka krótka.
„Plebejka” Schwarza jest śliczna. Poważnie. Jest w tej prozie jakaś wyważona elegancja, pewna dyskretna powściągliwość, która przemawia szczególnie silnie, jest coś urzekającego. Szkoda tylko, że taka krótka.
Pokaż mimo to2009-06-01
Najlepszy Bruczkowski: dojrzały, przemyślany, porywająco napisany, a przy tym ciekawy, z podwójnym dnem.
Najlepszy Bruczkowski: dojrzały, przemyślany, porywająco napisany, a przy tym ciekawy, z podwójnym dnem.
Pokaż mimo to2009-11-01
„Ostatnia konkubina” Lesley Downer była nudna niemożebnie i ktoś, kto miał czelność porównać tę książkę do „Przeminęło z wiatrem” powinien ją zjeść razem z okładką.
„Ostatnia konkubina” Lesley Downer była nudna niemożebnie i ktoś, kto miał czelność porównać tę książkę do „Przeminęło z wiatrem” powinien ją zjeść razem z okładką.
Pokaż mimo to
O rany, jaka to jest słaba książka! To znaczy temat jest super, pomysł kapitalny, ale wykonanie leży, kwiczy i obniża wartość bardzo mocno.
Zastrzeżenie numer 1: papierowe postacie. Nie chcę czytać, że ktoś jakiś jest, chcę go zobaczyć w działaniu i nie dowiadywać się od autora, że bohaterowi coś się udało albo nie, tylko widzieć, jak to się dzieje - tak to się pisze słabe fanfiki, a nie powieści.
Zastrzeżenie numer 2: początek jeszcze jakoś ujdzie, ale już w końcowych rozdziałach powieść brzmi tak, jakby był to raczej konspekt i szkic, niż solidnie, równo napisana historia. Dowiadujemy się tylko, co się wydarzyło, ale sama akcja gdzieś umyka w czasie i znowu autor-narrator opowiada nam, jakie to wydarzenia miały miejsce w ciągu opuszczonego dziesięciolecia. Serio? Ja się czuję oszukana - miała być powieść-panorama, powieść-fresk, a wyszła nudna opowiastka dla dzieci.
I wreszcie najpoważniejsze zastrzeżenie numer 3: co to mają być za urwane wątki (kolega-policjant i jego żona), za ledwie zarysowane problemy? Dlaczego to jest napisane po łebkach? Jeśli postacie nie mają wpływu na fabułę, to co mają w niej do roboty?
To naprawdę mogła być świetna książka, gdyby tylko Min Jin Lee dysponowała warsztatem i umiejętnościami, które pozwoliłyby jej zapanować nad takim tematem. No, może sytuację mógłby też poprawić dobry redaktor uzbrojony w nożyczki i skrócił to całe arcydzieło o połowę. A tak - zmarnowany potencjał, kiepsko napisany fanfik o postaciach, które nie miały szans na dobre zaistnieć.
O rany, jaka to jest słaba książka! To znaczy temat jest super, pomysł kapitalny, ale wykonanie leży, kwiczy i obniża wartość bardzo mocno.
więcej Pokaż mimo toZastrzeżenie numer 1: papierowe postacie. Nie chcę czytać, że ktoś jakiś jest, chcę go zobaczyć w działaniu i nie dowiadywać się od autora, że bohaterowi coś się udało albo nie, tylko widzieć, jak to się dzieje - tak to się pisze słabe...