-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na maj 2024Anna Sierant879
-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: maj 2024Konrad Wrzesiński1
-
ArtykułyCzytamy w majówkę 2024LubimyCzytać132
-
ArtykułyBond w ekranizacji „Czwartkowego Klubu Zbrodni”, powieść Małgorzaty Oliwii Sobczak jako serialAnna Sierant1
Biblioteczka
2024-04-13
Jak to się stało, że „Kawiarnia Pod Pełnym Księżycem” zawitała w moje skromne progi? Otóż tytuł, i fabuła trochę też, bardzo mocno skojarzyły mi się z mnichem Taio Kaneta, który po najsilniejszym trzęsieniu ziemi, jakie wystąpiło u wybrzeży Japonii, wyruszył ze swoją mobilna kawiarenką Cafe de Monk, aby przy świeżo zaparzonej kawie wysłuchać każdego, kto tylko miał ochotę podzielić się z nim swoją traumą, uwalniając przy tym emocje, które po tej wielkiej tragedii dosłownie zmroziły życia tych, którzy przeżyli. Dodatkowo zachęciły mnie koty, które podobnie jak czekolada, zawsze sprawiają, że jestem na TAK. TAK, chciałam poznać tę historię i TAK bardzo mnie zawiodła jej jakość... że nagrałam o tym story, kto był, ten wie.
Czytałam fragment, gdzie bezsensowność sformułowanych zdań zabiła jakąś część moich szarych komórek. Powiedzieć, że to grafomaństwo, to jakby nic nie powiedzieć. Jestem autentycznie przerażona falą azjatyckich powieścideł, jaka zalewa rynek wydawniczy, bo to nie ma nic wspólnego ani z literaturą, przy której się odpoczywa, ani w ogóle z literaturą, a już tym bardziej japońską, czy koreańską. Te na kolanie napisane twory literaturopodobne bardziej szkodzą, niż rozwijają wrażliwość czytelnika, stopniowo zaniżając próg, przy którym akceptowalność gniotów staje się czymś naturalnym i bezproblemowym. Piszę to z głębokim smutkiem, bo literatura jako ostatnia powinna przyczyniać się do ogłupiania ludzi, tymczasem fala nabiera rozpędu...
IG @angelkubrick
Jak to się stało, że „Kawiarnia Pod Pełnym Księżycem” zawitała w moje skromne progi? Otóż tytuł, i fabuła trochę też, bardzo mocno skojarzyły mi się z mnichem Taio Kaneta, który po najsilniejszym trzęsieniu ziemi, jakie wystąpiło u wybrzeży Japonii, wyruszył ze swoją mobilna kawiarenką Cafe de Monk, aby przy świeżo zaparzonej kawie wysłuchać każdego, kto tylko miał ochotę...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-02-17
Artangel (i to nie jestem ja :D, żałuję) to angielska instytucja charytatywna, która od 1985. roku wspiera wszelkiej maści sztuki współczesne. Tam właśnie narodził się pomysł na projekt, który ochrzczono mrocznym mianem „Nights of London”. Miał on za zadanie wydobyć na przysłowiowe światło dzienne tych mieszkańców, którzy pracując nocą, wspierają codzienną egzystencję tych pracujących za dnia. Projekt wsparli muzycy, dźwiękowcy z pirackiej stacji, artyści kabaretu, ekspert w dziedzinie życia nietoperzy, fotograficy i pisarz, którego książkę trzymam właśnie w ręku. Co by nie powiedzieć „Miasto nocą” to nie tylko obraz Londynu po zmroku, ale arcyciekawy dytyramb na cześć wszechobecnej śmierci, którą właśnie nocą widać jakby jakoś bardziej...
Filmowo się zaczyna, bo oto autor roztacza przed czytelnikiem wizję oświetlonych arterii miasta widzianych z lotu ptaka, ale to tylko chwilowe piękno, bo kiedy zejdzie się na ziemię, a potem jeszcze niżej, stres, mrok, rozbite marzenia, odór odpadów i ludzkiego mięsa atakuje odbiorcę z mocą tsunami.
Nocne życie miasta to zrytualizowane rozpasanie i złudne uczucie wolności. W tonach śmieci zbieranych nocami nie czuje się dobrobytu, lecz brak poczucia sensu i proporcji. Stale postępująca gentryfikacja zmienia charakter przestrzeni publicznej. Wydaje się, że niezmiennym punktem na mapie tej metropolii jest Tamiza, ale nawet tam czai się śmierć. Szczątki ludzkich zwłok wyłowione z otchłani nie dziwią już nikogo. Z wielu form życia i nieżycia wyplatany jest ten londyński kobierzec, a dlaczego warto go poznać?
Sukhdev Sandhu jest profesorem nadzwyczajnym literatury angielskiej i dyrektorem Centrum Humanistyki Eksperymentalnej, estetyka jego wypowiedzi wprost pieści zmysły. Cenne jest to literackie spotkanie. Tę akurat książkę czytałam dwa razy, tak bardzo mi się spodobała. I Wam serdecznie polecam.
IG @angelkubrick
Artangel (i to nie jestem ja :D, żałuję) to angielska instytucja charytatywna, która od 1985. roku wspiera wszelkiej maści sztuki współczesne. Tam właśnie narodził się pomysł na projekt, który ochrzczono mrocznym mianem „Nights of London”. Miał on za zadanie wydobyć na przysłowiowe światło dzienne tych mieszkańców, którzy pracując nocą, wspierają codzienną egzystencję tych...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-02-17
Cała historia zaczyna się od nudy, tak wielkiej, że narrator postanawia coś zrobić. Coś-cokolwiek. W tym niebywałym zobojętnieniu wsiada w samochód i rusza przed siebie, ostatkiem woli decydując, czy skręci w prawo, czy w lewo. Kiedy trafia na leśną drogę, utyka. Pojawia się bliżej nieokreślony strach, dziwny niepokój i pustka, nie wiadomo tylko, która większa, ta wewnątrz czy na zewnątrz. Zmaga się w sobie z kolejnymi decyzjami, które mogą wpłynąć na jego życie. Powoli klaruje się obraz człowieka osamotnionego do szpiku kości.
W tym momencie wchodzą takie klimaty, jakie zaserwował nam Tarjei Vesaas w kultowym już „Lodowym pałacu”, czy też w nowym tłumaczeniu „Zamku z lodu”. Głosy, ciemny las, poczucie alienacji, również tej w swojej głowie, jeszcze więcej głosów, chłód, nieprzenikniona czerń nocy, świetlista istota, zmęczenie wędrówką, chęć odpoczynku, obojętność, wspólne podążanie ku światłu i objawiające się z wolna poczucie, że jakiekolwiek znaczenie właśnie przestało istnieć...
Niedopowiedzenia i przestrzeń, jaką czytelnik może dowolnie zagospodarować, sprawiają, że „Białość” wybrzmiewa w duszy przez jakiś czas, rozbłyskując iskrami interpretacji, które palą się raz słabiej, raz intensywniej, zależnie od tego, w jakim kierunku popłyną myśli. Najmocniej jarzy się strach, samotność i starość. Kres wędrówki.
IG @angelkubrick
Cała historia zaczyna się od nudy, tak wielkiej, że narrator postanawia coś zrobić. Coś-cokolwiek. W tym niebywałym zobojętnieniu wsiada w samochód i rusza przed siebie, ostatkiem woli decydując, czy skręci w prawo, czy w lewo. Kiedy trafia na leśną drogę, utyka. Pojawia się bliżej nieokreślony strach, dziwny niepokój i pustka, nie wiadomo tylko, która większa, ta wewnątrz...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-01-31
„Legendy” szwedzkiego pisarza Torgny Lindgrena można interpretować na wiele sposobów, a nawet świetnie się przy tym bawić. Z ogromnym zainteresowaniem czytałam Wasze opinie na temat tych niezwykłych opowiadań i trochę zazdrościłam tej wieloznaczności, praktycznie każdy widział tam coś innego, każdego zaintrygował jakiś inny detal. Piękne to jest w literaturze. U mnie niestety tym razem miłości nie ma, podejrzewam jednak, że moja styczniowa przemiałka życiowa miała znaczący wpływ na odbiór twórczości Lindgrena i nie wykluczam, że będę chciała do tej książki wrócić w momencie, kiedy moja głowa nieco ochłonie. Co prawda denerwujący jest nieco biblijny ton, jaki autor nadaje niektórym historiom, ale kiedy przymknie się na to oko, wyłaniają się kolejne warstwy, które tylko czekają na odpowiednią konstatację. Brak euforii nie oznacza jednak, że nie zdołałam wyciągnąć czegoś dla siebie.
„Być samemu na świecie, to trudne, to WOLNOŚĆ TAK WIELKA i CIĘŻKA, że niemal nie do udźwignięcia”.
Czytajcie CYMELIĘ <3
IG @angelkubrick
„Legendy” szwedzkiego pisarza Torgny Lindgrena można interpretować na wiele sposobów, a nawet świetnie się przy tym bawić. Z ogromnym zainteresowaniem czytałam Wasze opinie na temat tych niezwykłych opowiadań i trochę zazdrościłam tej wieloznaczności, praktycznie każdy widział tam coś innego, każdego zaintrygował jakiś inny detal. Piękne to jest w literaturze. U mnie...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-12-29
„Zaufanie” Diaza to jest tak genialna rzecz, że słów mi brak. Wcale mnie nie dziwi, że w roku 2023 aż dwie fikcje dostały Pulitzera. W zalewie błahych reportaży to beletrystyka zajęła się sygnalizacją problemów, jakie trawią dzisiejszy świat.
Fabuła to zagadka, którą autor rozłożył na cztery rozdziały, każdy pisany przez inną osobę. To historia bajecznie bogatego finansisty, Benjamina Raska, i jego genialnej żony Helen. Jego fascynuje pomnażanie majątku, ona prowadzi bujne życie filantropijne. Aż dziw bierze, że pośród zachwytów nad plastycznością pieniądza i całym wachlarzem manipulacji tymże, ten pozbawiony ekspresji mężczyzna wykrzesał z siebie coś na kształt miłości do kobiety. Nie żyli jednak długo i szczęśliwie, a to dopiero początek odkryć, jakie stoją przed czytelnikiem.
To jedna z tych książek, które początkowo wydają się nudne, bo jest tu bardzo dużo o pieniądzach, kryzysie, spekulacjach finansowych i recesji, która dla Raska jest tylko i wyłącznie powodem do jeszcze większych zarobków. Całe Wall Street jest pod wrażeniem matematycznej elegancji, która gwarantuje Raskom stały dochód, jakby fala spadków dotyczyła wszystkich, tylko nie ich. Jednak pod tą surową ekonomią kryją się kolejne dna, do których trzeba dotrzeć, by docenić przekaz tej powieści. Pasjonujące jest to, w jaki sposób Hernan kreśli postać Helen, do jakich mistyfikacji dochodzi na przeszło czterystu stronach, i z jaką satysfakcją czytelnik odkłada tę książkę, kiedy już złożą mu się wszystkie elementy układanki.
Kiedy już pozachwycamy się tą fikcją w fikcji, przychodzi moment refleksji. To jest ta czerwona lampka, którą serwuje nam autor. Nagle trafia w nas to, w jakim świecie żyjemy, że to jest dopiero ta finalna fikcja. Handel, spekulacje, nagle zdobyte fortuny i dramat tych, którzy w mgnieniu oka znajdują się pod kreską. To, co powinno mieć wartość, jest niczym więcej niż tylko kawałkiem papieru. System, którego jesteśmy częścią jako konsumenci, to olbrzym o glinianych nogach. Od pięćdziesięciu lat waluty na całym świecie to pieniądze bez pokrycia. Nie mając pokrycia, nie mają wartości. To, co jest w naszym portfelu, to pieniądz fiducjarny, którego wartość opiera się na... ZAUFANIU. Zaufanie blaknie dzień po dniu.
I tu zaczyna się realna proza...
IG @angelkubrick
„Zaufanie” Diaza to jest tak genialna rzecz, że słów mi brak. Wcale mnie nie dziwi, że w roku 2023 aż dwie fikcje dostały Pulitzera. W zalewie błahych reportaży to beletrystyka zajęła się sygnalizacją problemów, jakie trawią dzisiejszy świat.
Fabuła to zagadka, którą autor rozłożył na cztery rozdziały, każdy pisany przez inną osobę. To historia bajecznie bogatego...
2023-12-17
„Cudze słowa” to historia o człowieku opowiedziana głosami najbliższych. Od narodzin, aż po grób. Chciałoby się rzec, człowiek o wielu twarzach, jak to w życiu. Kiedy pominie się elementy filozoficzne, lub strony, gdzie autor bawi się słowami, na szali pozostają ludzkie emocje i zależności, które zaistniały, bądź nie, a powinny. Pośród miliona spraw, które ujawniają się czytelnikowi fragmentarycznie i sukcesywnie, mnie pochłonęła tylko jedna. Pośmiertny monolog ojca i jego wspomnienia dotyczące syna. Poczułam tak niewyobrażalne wzruszenie i tyle żalu, że łzy płynęły strumieniami. Czułam się tak, jakbym sama leżała na kozetce u psychologa i grzebała w czarnych czeluściach przeszłości. W tym roku żadna książka nie dotknęła mnie tak mocno, dlatego też ten tytuł znalazł się w topce literatury pięknej, jaką miałam szczęście przeczytać w tym roku. Tyle wystarczy...
IG @angelkubrick
„Cudze słowa” to historia o człowieku opowiedziana głosami najbliższych. Od narodzin, aż po grób. Chciałoby się rzec, człowiek o wielu twarzach, jak to w życiu. Kiedy pominie się elementy filozoficzne, lub strony, gdzie autor bawi się słowami, na szali pozostają ludzkie emocje i zależności, które zaistniały, bądź nie, a powinny. Pośród miliona spraw, które ujawniają się...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-12-12
Świat stanął. Nie wiadomo, co się wydarzyło. Pewien właściciel myśliwskiego domku od jakiegoś czasu gromadził zapasy leków i jedzenia, więc być może nastąpiło to najgorsze. Umarło wszystko, co żyło, oprócz jednej kobiety i psa. Trzydniowa wycieczka, która miała być przyjemnym oderwaniem od trosk dnia codziennego, w którym utrata męża i wybycie z domu córek, było powodem emocjonalnych rozterek, zamienia się w trwającą w nieskończoność próbę przetrwania.
Kobieta staje pod ścianą strachu, obaw, braku pewności siebie i absolutnego wyautowania. Zaczyna pisać relację, w której pozwala sobie na szczerość, bo jak sama twierdzi, nie ma już ludzi, dla których dobra musiałaby kłamać. I tak jest przez całą książkę. Jej dawne życie ukryte jest między porami roku, pracą, którą wykonuje, rytmem natury, który powoli staje się też jej melodią.
Po jakimś czasie napisze, że nie jest już kobietą, którą była kiedyś, bo kiedyś nie miała szans na świadome decyzje, wpływające na jakość jej życia, czuła się więźniem przytłoczonym nadmiarem obowiązków w świecie, który był wrogo nastawiony do kobiet. Tytułowa ściana daje jej wolność, tą najważniejszą, bo wewnętrzną. Powoli odkrywa swoją sprawczość, co daje jej moc do dalszego działania, w którym szacunek do natury i opieka nad zwierzętami domowymi są priorytetem. Jest samotna, ale nie sama. Ta nowa samotność pozwala jej ujrzeć niepojęty blask życia, gdzie nie musi pędzić, spełniać narzuconych sobie ról, mieć zawsze uśmiechniętą twarz i nienaganne paznokcie. Nauczyła się doceniać to, co ma i czerpać radość z drobiazgów.
„Ścianę” Marlen Haushofer powinna przeczytać każda kobieta, która ukrywa w sobie obawę, że sobie nie poradzi, kiedy nagle, jej bezpieczna strefa komfortu zostanie zburzona. Kulturowo narzucona relacyjność i zależność kobiet nie jest czymś, czego nie można odrzucić i żyć lepiej, niż pozwala na to patriarchat. Według Haushofer każdy dzień jest darem, w którym trzeba podejmować wyzwania, bo życie ma swój termin ważności i szkoda czasu na jego imitację. Absolutnie ważna i wspaniała pozycja od ArtRage.
IG @angelkubrick
Świat stanął. Nie wiadomo, co się wydarzyło. Pewien właściciel myśliwskiego domku od jakiegoś czasu gromadził zapasy leków i jedzenia, więc być może nastąpiło to najgorsze. Umarło wszystko, co żyło, oprócz jednej kobiety i psa. Trzydniowa wycieczka, która miała być przyjemnym oderwaniem od trosk dnia codziennego, w którym utrata męża i wybycie z domu córek, było powodem...
więcej mniej Pokaż mimo to
W ostatnich miesiącach roku irlandzcy dostawcy opału mają naprawdę masę roboty, w Irlandii nawet w czerwcu potrafi być zimno. Bill Furlong, szef małej firmy rozwożącej węgiel, miał i drewno, pracuje od rana do wieczora. Jest odpowiedzialnym mężem i ojcem pięciorga dzieci. Stara się dać im to, czego sam nie miał, choć kobieta otaczająca go opieką, robiła, co mogła, by wyszedł na ludzi.
Nadmiar pracy bez odpoczynku przywołuje złe podszepty. Kiedy przemęczenie Furlonga bierze górę, przychodzi moment wewnętrznego załamania, w którym on sam zadaje sobie pytanie, po co się tak męczy, kiedy nie ma poczucia, że zmierza we właściwym kierunku, do właściwego celu. I wtedy na jego drodze staje drugi człowiek, ktoś, kto potrzebuje pomocnej dłoni, takiej samej, jaką dostał on i jego młoda matka, którą zaopiekowała się pani Wilson. To dobro, magazynowane gdzieś na dnie serca, powoli zaczyna się budzić. Cichutko pulsuje i nie daje już o sobie zapomnieć. Kruszy mury ślepego przyzwolenia na zło, które latami panoszy pod skrzydłami pozornej świętości i uduchowienia. W wigilijny poranek czekają na niego ostatnie zlecenia, jednak zanim zasiądzie do kolacji, odważy się dokonać cudu, który sprawi mu więcej radości, niż moment, kiedy trzymał na ręku swoje nowo narodzone dziewczynki. Wie, że nie będzie łatwo, ale teraz ma cel, który nada jego życiu sens.
„Drobiazgi takie jak te” powinny mieć w tytule klauzulę — czytać w grudniu, by najpełniej odebrać przesłanie, jakie niesie ze sobą ta niewielkich rozmiarów książeczka. To prosta, życiowa historia, która zostawia nas z nadzieją na lepsze jutro. Udowadnia, że świat nie zmieni się sam, to my jesteśmy zmianą, to nasze decyzje kreują rzeczywistość. Wspaniała, współczesna wersja „Opowieści wigilijnej”, którą łatwo przegapić przez zbyt mocny nacisk na pralnie Magdalenek, które owszem, są tu istotnym elementem, ale nie stanowią clou tej historii. Czytajcie :)
IG @angelkubrick
W ostatnich miesiącach roku irlandzcy dostawcy opału mają naprawdę masę roboty, w Irlandii nawet w czerwcu potrafi być zimno. Bill Furlong, szef małej firmy rozwożącej węgiel, miał i drewno, pracuje od rana do wieczora. Jest odpowiedzialnym mężem i ojcem pięciorga dzieci. Stara się dać im to, czego sam nie miał, choć kobieta otaczająca go opieką, robiła, co mogła, by...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-11-30
Z dwóch ostatnio przeczytanych książek o starości, japońskiej „Pójdę sama” oraz norweskiej „Chwile wieczności” zdecydowanie bliżej mi do tej drugiej. Kiedy przyglądam się wnikliwiej autorkom, śmiało mogę powiedzieć, że kurs kreatywnego pisania, na który uczęszczała Kjersti Anfinnsen, wykreował naprawdę dobrą twórczynię. Przez jej opowieść płynie się z przyjemnością, zupełnie inaczej niż przez historię Chisako Wakatake, która mimo niewielkiej objętości, zastopowała mnie gdzieś w połowie. Teoretycznie nie powinna, Wakatake nie jest niedoświadczoną gospodynią domową, która nagle sięgnęła po pióro. W młodości studiowała na Uniwersytecie Iwate, a nawet przez jakiś czas pracowała jako nauczycielka. Niestety jej twórczość, choć bez wątpienia ma w sobie wartość dodaną, którą są wersy dialektu tohokańskiego, przy którym trzeba się nieźle nagimnastykować, nie jest niczym szczególnym. Owszem, są tu lekko feministyczne klimaty, które epatują hasłami typu: „od miłości ważniejsza jest wolność” czy też „żadne dziecko nie jest ważniejsze ode mnie” a „młodość to synonim ignorancji”, ale to dla mnie za mało, by uznać ten tytuł za ulubieńca, co miało miejsce przy „Chwilach wieczności”. To, co jest warte uwagi w obu książkach, to proces, jakim ulegają osoby starsze. Dla obu bohaterek starość to strata, to walka z samotnością, z własną niemotą, ograniczeniami ruchowymi. „Utrata samodzielności jest straszniejsza niż śmierć”, nie sposób nie zgodzić się z panią Momoko. Lektura dla wyjątkowo zainteresowanych.
IG @angelkubrick
Z dwóch ostatnio przeczytanych książek o starości, japońskiej „Pójdę sama” oraz norweskiej „Chwile wieczności” zdecydowanie bliżej mi do tej drugiej. Kiedy przyglądam się wnikliwiej autorkom, śmiało mogę powiedzieć, że kurs kreatywnego pisania, na który uczęszczała Kjersti Anfinnsen, wykreował naprawdę dobrą twórczynię. Przez jej opowieść płynie się z przyjemnością,...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-11-28
Książki poruszające jakość życia u jego schyłku wzruszają mnie aktualnie szczególnie mocno. To chyba zrozumiałe, kiedy ma się ukochaną Babcię, dla której każdy dzień może być tym ostatnim. Sama siebie pocieszam, że jest z pokolenia zahartowanego wojną, które łatwo do grobu się nie złoży, nie zmienia to jednak faktu, że taki dzień kiedyś, kiedyś, kiedyyyyyyś nastąpi. Nie mam odwagi zapytać jej wprost, czy się boi, na szczęście są takie książki jak „Chwile wieczności”, które pozwalają oswoić strach przed odchodzeniem, bo kiedy spojrzy się na to z perspektywy osoby starszej, schorowanej a przede wszystkim osamotnionej, sama śmierć nabiera zupełnie nowego znaczenia. „Śmierć kładzie przynajmniej kres starości”.
Kiedy poznajemy Birgitte Solheim, umiera jej ostatnia przyjaciółka. Już kilka pierwszych zdań pozwala określić skalę naszej sympatii do tej postaci. Mnie ujęła jej szczerość, poczucie humoru zahaczające o sarkazm oraz dojrzałość, z jaką opisuje rzeczywistość, świat, który zmienia się na jej oczach, niekoniecznie na lepsze. „Okazuje się, że ludzkość ma coraz wyższy iloraz inteligencji. Trudno w to uwierzyć, bo przecież otacza nas tyle głupoty”. Nie odżegnuje się od cielesności. Bez zbędnej egzaltacji wspomina o wyjątkowo brzydkich jądrach ostatniego partnera, oraz o zbyt małej ilości orgazmów przed czterdziestką, natomiast z dużą przyjemnością wraca do wspomnień o Javierze, jej ostatniej miłości, po której pozostał tylko szal (i żal). „Gdy na mnie patrzy, przepełnia mnie zupełnie nowa czułość względem mojego otoczenia”.
Birgitte uświadamia nam, że odchodzenie to proces, który trwa. Pojawiają się pierwsze momenty zwątpienia w swoją pamięć, zmienia się zapach ciała, ubrań, głos, stawiane kroki stają się niepewne, pojawiają się zawroty głowy. Pierwsze upadki. Ostatecznie następuje pewnego rodzaju wycofanie w głąb siebie i zastygnięcie w oczekiwaniu. „Samotność to jedna z najbardziej odrażających rzeczy na świecie. Człowiek zatraca siebie”. Boleśnie piękna, autentyczna proza, która uwrażliwia na drugiego człowieka. Czytajcie.
IG @angelkubrick
Książki poruszające jakość życia u jego schyłku wzruszają mnie aktualnie szczególnie mocno. To chyba zrozumiałe, kiedy ma się ukochaną Babcię, dla której każdy dzień może być tym ostatnim. Sama siebie pocieszam, że jest z pokolenia zahartowanego wojną, które łatwo do grobu się nie złoży, nie zmienia to jednak faktu, że taki dzień kiedyś, kiedyś, kiedyyyyyyś nastąpi. Nie...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-11-23
Jeśli powiem, że to jest NAJWAŻNIEJSZA KSIĄŻKA, jaką powinniście przeczytać w tym roku, to mi nie uwierzycie, prawda? Niby jakim cudem historia o brazylijskich pracownikach rolnych, potomkach czarnoskórych niewolników z Afryki, przetransportowanych na portugalskie pola Brazylii gdzieś koło roku 1500, może dotyczyć bezpośrednio Was? Zdziwicie się jak bardzo. Co ważne, nie tylko Was, ale też Waszych bliskich, a także dzieci Waszych dzieci.
Na gromkie brawa zasługuje Eliasz Chmiel, tłumacz Itamara, młody człowiek z pasją badający kulturę Brazylii, który dzięki swojej uważności, wyczuciu i niebywałej intuicji wyłowił spośród wielu wydawanych obecnie książek tę, o której winno być głośno na świecie, a w Europie należałoby wręcz o niej nieprzerwanie trąbić. Tymczasem pozostała ona niezauważona przez większe wydawnictwa, skupiające się głównie na laureatach nagrody Bookera, bądź Nobla, co jest zrozumiałe, ze względu na prowadzony biznes, nie mniej przez to soczewkowe skupienie na ww. listach umykają książki społecznie zaangażowane, których autorzy są dziś sygnalistami sytuacji społeczno-ekonomicznej danego kraju, która to sytuacja wymaga natychmiastowych działań, a o której elity rządzące wolałyby milczeć.
„Krzywym pługiem” to przede wszystkim opowieść o kobietach, córkach, matkach, babkach-matkach po pępku, i tej jednej, najważniejszej, Matce Ziemi. To ona wszystkich karmi, to ona zapewnia schronienie, to w niej znajdują wytchnienie ci, którzy już odeszli. Tylko ta ziemia, która daje życie, ale też chłonie krew, pot i łzy owych córek, matek i babek, nie należy do nich. Mimo naturalnego zespolenia jest powodem bólu, który od wieków trawi pracującą ludność rolniczej Brazylii, i odwiecznej walki, która trwa do dziś.
Powieść intryguje już od pierwszych zdań. Oto siedmioletnia Bibiana, narratorka pierwszej księgi (tak to sobie nazwałam), w tajemniczej walizce swojej babki znajduje nóż, owinięty poplamioną tkaniną, na której rozkwitają rdzawe plamy krwi, jedyny dowód wydarzeń z przeszłości. Wraz z siostrą, Belonizją, upatrzyły sobie moment, w którym bezkarnie mogły pobawić się tym, co do tej pory było przed nimi skrzętnie chowane. Jednak nie każdy owoc zakazany smakuje najlepiej. Konsekwencje przekroczenia pewnej granicy spajają dziewczynki niewidocznym pancerzem, który przez następne lata zsynchronizuje ich ciała i język w jeden byt. Odkryją wówczas, że niektóry zmiany, które wydają się bolesną stratą, niosą ze sobą nowe doświadczenia, nowe możliwości i nową siłę, której jako kobiety, będą potrzebować do walki o swoje prawa, ponieważ mimo zniesienia niewolnictwa, wciąż są one bezkarnie ograniczane lub wprost łamane.
Siostry dorastają w odrobinę lepszych warunkach niż przeciętni pracownicy brazylijskiej hacjendy. Ich ojciec, Zeka Kapelusznik, jest kimś w rodzaju szamana, odprawia wieczornice jaré, a także leczy ludzi, wykorzystując do tego roślinność lasów deszczowych. Z tego tytułu cała jego rodzina cieszy się estymą, która po części chroni cielesność dziewczynek, których dojrzewające ciała kłują w oczy większość pracujących mężczyzn Agua Negry. Zeka jest dobrym ojcem i mężem. Jest wyjątkiem. Kocha naturę i pięknie o niej mówi, mimo braku wykształcenia, potrafi oddać słowami sens każdego zjawiska. Udowadnia, że uważność jest ważniejsza niż głowa nabita banałami. Dzięki takiemu wsparciu Bibiana i Belonizja znajdują w sobie odwagę, by wyjść poza znany od pokoleń schemat i dokonują w swoim życiu własnych wyborów.
Czytając powieść Vieira Juniora trudno nie poczuć klimatu „Stu lat samotności”. Podobnie jak u Márqueza mamy tu losy rodziny na przestrzeni trzech pokoleń, a także echa dawnych niewolników, objawiających się głównie pod postacią Nieziemskich i Jaré, religii, która na firmamencie ich życia stanowi najjaśniejszy punkt. Wieczornice jaré jednoczą najuboższą ludność ziemi, dając im poczucie silnej wspólnoty, czegoś tylko „swojego” w miejscu, gdzie nic nie jest ich własnością. Jest tu też spokrewnione małżeństwo i droga, jaką muszą przebyć w poszukiwaniu swojego nowego miejsca. Autor doskonale oddał całe bogactwo kulturowe niewielkiego regionu Chapada Diamantina. Obrzędy Jaré, dzikość natury zwierzęcej i ludzkiej, a także mistycyzm przywołują z kolei doskonałe pióro Marlona Jamesa, przez co momentami nie można się wręcz oderwać od lektury. Nie mogę się też opędzić od skojarzenia z moją ulubioną „Hałastrą” Moniki Helfer. Młoda kobieta, która nagle musi poradzić sobie z mężem, rozpadającą się chałupą i coraz bardziej przytłaczającą codziennością, budzi podziw, ponieważ każdą sytuację znosi z podniesioną głową, mało tego, wspiera też inną kobietę, i pewnie każdą, która wymagałaby pomocy. Ma siłę, ma narzędzie zmian i ma dumę, której tak brakowało zniewolonym.
„Krzywym pługiem” jest głosem wyzyskiwanych, dla których ziemia jest czymś więcej niż tylko materią, którą można w nieskończoność spieniężać. Piękna i przejmująca jest mowa końcowa matki dziewczynek, Salu, która po latach i fali zmian, jakie przeszły przez hacjendę, wymuszając na starych mieszkańcach opuszczenie tego terenu, z determinacją wyznaje: „ta ziemia żyje we mnie, wykiełkowała we mnie i we mnie zapuściła korzenie”. Nie można już powstrzymać bólu, który niszczy wszystkie pracujące na roli rodziny. Niesprawiedliwe zmiany w systemie własności są ropiejącą raną na ciele Brazylii, która jątrzy się dziś, wciąż pochłaniając kolejne ofiary. Ziemia miłosiernie otula każde ciało.
Echa słów Salu niosą się podmuchami wiatru po dzisiejszych areałach, na których wciąż pracują najbiedniejsi. Obecnie ponad 50% gruntów rolnych Brazylii należy do trzech europejskich gigantów. To szwajcarska Syngenta oraz niemiecki BASF i BAYER. Niepojętą wręcz kpiną losu jest fakt, że taki BAYER, firma, której leki zalegają w polskich aptekach i po które tak chętnie sięgamy (bo kto nie zjadł w życiu ich aspiryny, niech pierwszy rzuci kamieniem), jest odpowiedzialna za gigantyczny wzrost zachorowań na raka wśród tamtejszych rolników, ale także nas, dobrowolnie zaopatrujących się w europejskich marketach konsumentów. Kupujemy kawę, sok pomarańczowy, papaje, figi, limonki i melony bez patrzenia na kraj pochodzenia (który tak na marginesie, dzięki prawniczym kruczkom, może nie być widoczny na pierwszy rzut oka), tymczasem w każdym takim produkcie pochodzącym z upraw giganta znajdzie się aż 35 różnych pestycydów, które wpływają na zmiany komórkowe (tworzą komórki rakotwórcze), na układ hormonalny oraz układ rozrodczy. To nie bieda czy polityka partii, na szczęście niedawno minionej, są przyczyną coraz niższego niżu demograficznego. To dobrobyt, bo możemy kupić wszystko, w tym owoce i warzywa przesiąknięte pestycydami. To też ludzka hipokryzja, która przyczynia się do coraz gorszej kondycji zdrowotnej całych społeczeństw. Sytuacja patowa.
Proszę sobie teraz wyobrazić, że na polu tej nierównej walki zostali tylko ci prości rolnicy, którzy ciągle bronią ziemi, Matki Karmicielki (Ruch Chłopów Bezrolnych). Wydzierają ją tym wielkim firmom kawałek po kawałku, by ponownie móc ją uprawiać z poszanowaniem praw natury. Przepłacają to niekiedy życiem (jak miało to miejsce w przypadku działacza — Zé Mari do Tomé, w którego ciało wpakowano dwadzieścia kul, i którego krew mieszała się z czerwoną ziemią Płaskowyżu Apodi). Może gdyby Zé Maria miał w ręku ten sam apotropeion co Belonizja czy babka Donana, żyłby do dziś. Kto wie...
„Krzywym pługiem” to wielka opowieść o trudach prostego życia, małych szczęściach i ogromnej miłości do ziemi. To powieść, która w delikatny sposób zwraca uwagę na obecną sytuację gospodarczą tego kraju, bo jak się okazuje, nasza globalna wioska nie zna odległości ani granic. Cały tej bajzel zostaje w rodzinie.
Ostatnie słowo — OKŁADKA. Dwie kobiety mocno trzymające się za ręce, z uniesionymi do góry ?maczetami, to praca Gabrieli Mendes @boemastudio, dla której inspiracją było zdjęcie Harriet Tubman i Sojourner Truth, Afrykanek, które walczyły o prawa kobiet, a także zniesienie kary śmierci. Harriet była również najbardziej znaną „konduktorką” amerykańskiej kolei podziemnej, ale o niej już w dziele innego pisarza, Colsona Whiteheada. Symbolika tej pracy mówi sama za siebie.
Ostrze zmian musi być zawsze lśniące i gotowe do użycia...
IG @angelkubrick
Jeśli powiem, że to jest NAJWAŻNIEJSZA KSIĄŻKA, jaką powinniście przeczytać w tym roku, to mi nie uwierzycie, prawda? Niby jakim cudem historia o brazylijskich pracownikach rolnych, potomkach czarnoskórych niewolników z Afryki, przetransportowanych na portugalskie pola Brazylii gdzieś koło roku 1500, może dotyczyć bezpośrednio Was? Zdziwicie się jak bardzo. Co ważne, nie...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-11-06
Zyta Rudzka jest trochę jak jej bohaterki, pisze tak, jak jej się podoba, a jak się komuś nie podoba, to niech spada z hukiem! „Ten się śmieje, kto ma zęby” to historia znajomości Wery i Karola, pary dość osobliwej, ale miłość podobno ślepa jest. Niestety Karol nie ma już za wiele do powiedzenia, bo jako świeży nieboszczyk może jedynie z góry spoglądać na to, co też wyczynia jego kobieta, a wdowa, wbrew powszechnym założeniom, radzi sobie całkiem nieźle. Wyprzedaje dorobek życia, lustra, karty, puchary i zegary, wszystko to, na co znajdzie kupca. Przygotować pogrzeb i stypę to nie przelewki, trzeba mieć głowę na karku, a Wera ma. Poza tym jest indywidualistką ponad miarę, pali, pije i przeklina, i ma w nosie, co pomyślą o niej inni. Łącznie z czytelnikami :) Wera żyje i brnie do przodu. Autorka wyciska z języka polskiego ostatnie soki, po raz kolejny bawiąc się przy tym zacnie. „Jak dżokeja zrobić w konia”, „każda jedna dała się ujeździć” i tym podobne kwiatki docenią ludzie z poczuciem humoru i lekko obruszoną piątą klepką. Osobiście preferuję, kiedy autorka mówi męskim głosem (dlatego dużo bardziej podobały mi się „Tkanki miękkie”). Liczę na płodozmian i na kolejną książkę Rudzkiej w takim klimacie :)
IG @angelkubrick
Zyta Rudzka jest trochę jak jej bohaterki, pisze tak, jak jej się podoba, a jak się komuś nie podoba, to niech spada z hukiem! „Ten się śmieje, kto ma zęby” to historia znajomości Wery i Karola, pary dość osobliwej, ale miłość podobno ślepa jest. Niestety Karol nie ma już za wiele do powiedzenia, bo jako świeży nieboszczyk może jedynie z góry spoglądać na to, co też...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-11-03
W sprawie „Demona Copperheada” mogłabym napisać tylko jedno zdanie. Skur * ysyń * ko dobra książka! Już pewnie połowa czytających literaturę wyższych lotów jest w tym momencie obrażona słownictwem. To dodam jeszcze jedno, Dickensa zostawcie sobie na półce. Zamiast tego obejrzyjcie serial „Lekomania”, który pokazuje dokładnie to, z czym mamy do czynienia w powieści Barbary Kingsolver. Okazuje się, że mnogość synów poczętych z kurew i pozostawionych na pastwę losu, jest równa fali, jaką została zalana Ameryka w latach dziewięćdziesiątych. Na rynek wprowadzono wówczas opioidowy lek przeciwbólowy, który odmienił życie setkom tysięcy ludzi. Wielu z nich nie żyje. Podobnie jak młodocianą matkę Damona Fieldsa, pomimo walki, unicestwił ich nałóg. Pozostawionymi dziećmi musiało zająć się państwo.
Kingsolver ze szczegółami oddaje nieporadność całego systemu opieki społecznej, w której zębatki wpada Damon, zwany później Demonem. To chłopiec, który od najmłodszych lat musi walczyć o swoje przetrwanie. Nosi w sobie pewnego rodzaju rozgoryczenie, jakie odczuwają dzieci z rodzin, w których nie ma spokoju, zrozumienia, sprawiedliwości i bliskości (więc nie tylko patologicznych!). Jest wykorzystywany ponad swoje siły, doznaje przemocy fizycznej i psychicznej, często odczuwa niemożliwy do zaspokojenia głód. Gdy nadchodzi moment, w którym wydaje nam się, że los tego młodego człowieka właśnie zmienia się na lepsze, wtedy wchodzi on, cały na biało...
Dar od boga, jak się wydaje, pogromca niewyobrażalnego bólu, masowo przepisywany przez lekarzy, który poddali się narracji firmy farmaceutycznej. Nie ma bezpiecznej dawki, już pierwsza tabletka zmienia chemię mózgu. Zmienia się Demon, zmieniają się ludzie, których ceni i kocha. Autentyczność języka, jakim posługuje się autorka, potęguje ogrom emocji u czytelnika, swoiste zrozumienie, bo nie ma obecnie człowieka, który nie zmagałby się z jakimś uzależnieniem, albo nie znał kogoś, kogo właśnie niszczy nałóg.
Powieść społecznie zaangażowana, którą trzeba przeczytać. Koniecznie!
IG @angelkubrick
W sprawie „Demona Copperheada” mogłabym napisać tylko jedno zdanie. Skur * ysyń * ko dobra książka! Już pewnie połowa czytających literaturę wyższych lotów jest w tym momencie obrażona słownictwem. To dodam jeszcze jedno, Dickensa zostawcie sobie na półce. Zamiast tego obejrzyjcie serial „Lekomania”, który pokazuje dokładnie to, z czym mamy do czynienia w powieści Barbary...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-11-02
Pan Siegelbaum ocalał z zagłady, ale czy żyje? Odkąd skończyła się wojna, co roku pokonuje tę samą trasę pociągiem, szukając tego, co utracił i tego, kogo zamierza zabić. Podróż zaczyna wczesną wiosną, kończy w środku zimy. Zatrzymuje się w tych samych miejscach, rozmawia z tymi samymi ludźmi, kocha się z tymi samymi kobietami. W pociągach jada w wagonach restauracyjnych, słuchając ulubionej muzyki, której dźwięki płyną tam tylko dlatego, że to on jest gościem. Niedawno skończył pięćdziesiąt pięć lat. Od czterdziestu tropi mordercę swoich rodziców.
Z roku na rok jego pamięć staje się ostrzejsza. Wypełnia go jak naczynie, z którego zaczyna się przelewać. Obrazy bombardowań coraz mocniej pulsują pod jego powiekami, przytłaczając go coraz bardziej. Rzeczy, które wynajduje na targach staroci, podsycają jego wspomnienia, które potem dławi potężna chęć zemsty, mylnie kojarzona ze sprawiedliwością. Jedyne ukojenie znajduje w ruchu, który wydaje się być dla niego formą medytacji. Stukot kół uspokaja, wprowadza w trans, zagłusza na moment chaos, który nigdy nie wyszedł z jego głowy.
Czy Erwin Siegelbaum znajdzie spokój ducha? Czy jego podróż się skończy? Czy wyrządzone zło nie podwaja objętości, jeśli formą zemsty jest kolejna śmierć? Bardzo piękna książka.
Pan Siegelbaum ocalał z zagłady, ale czy żyje? Odkąd skończyła się wojna, co roku pokonuje tę samą trasę pociągiem, szukając tego, co utracił i tego, kogo zamierza zabić. Podróż zaczyna wczesną wiosną, kończy w środku zimy. Zatrzymuje się w tych samych miejscach, rozmawia z tymi samymi ludźmi, kocha się z tymi samymi kobietami. W pociągach jada w wagonach restauracyjnych,...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-10-18
Faulkner inspirował i nadal inspiruje wielu pisarzy, w tym najnowszego noblistę z dziedziny literatury, Johna Fossego. Nowe wydanie „Światłości w sierpniu” z odświeżonym tłumaczeniem ma zachęcić do sięgnięcia po klasykę, która wbrew pozorom nie zestarzała się ani odrobinę. A jeśli powiem Wam, że to, o czym pisał Faulkner, znajdziecie w czwartym sezonie serialu „Synowie Anarchii”, co więcej, wiąże się to również z ruchem LGBTQ+. Niewiarygodne? A jednak :)
Dwa słowa na temat tłumaczenia. Wyrazy uznania dla Piotra Tarczyńskiego, który przywrócił fantasmagoryczny język Faulknera. Kategorycznie sprzeciwiam się jednak nazywaniu takich związków jak: zmierzchopełny, niewyraźnogłosy, cienioznaczony czy zdrewniałolicy mianem hybrydopotwora. To są wspaniałe tulosłowa, które dopiero razem tworzą pełen obraz sytuacji. Takie łączenie wyrazów jest czymś naturalnym, a przykładem niech będzie córa Uncelka i jej szorstkośliska okładka. Język tworzony na potrzebę chwili. Coś pięknego. William umiał w te klocki i tłumacz oddał to najpełniej, jak tylko można było. Na marginesie, to jedna z tych książek, które momentami czytałam na głos, żeby usłyszeć soczystość każdej sylaby, dajmy na to „stado ptaków, nisko nad ziemią w bezruchu, w nieruchomoskrzydłym, drżącym zawieszeniu”. Mrrr
„Światłość w sierpniu” to powieść drogi, szukanej i pokonywanej na wiele sposobów. To garstka wyrazistych postaci, których odkrywanie i łączenie należy do czytelnika. Nikt nie uprzedził, że to będzie łatwe zadanie, ale ileż szarych komórek wytworzy się tu przy łączeniu kropek! Duszna atmosfera małego miasteczka jest tłem dla historii ciężarnej Leny, uciekającego Lucasa, Joe Christmasa, pastora Hightowera, Byrona i panny Burden. Powieść wypełnia tajemnica, która doprowadzi do niejednej śmierci. Są zdrady, samobójstwa, przemoc fizyczna i wciąż odczuwalny podział rasowy. Sceny brutalne przeplatają się z gestami dobroci, ale „za bycie dobrym płaci się tak samo, jak za bycie złym”.
Jednym z wątków, które w swojej książce opisał Faulkner, jest tożsamościowe wyparcie, którego doświadczył jeden z bohaterów powieści, a które w psychologii określa się mianem passingu. Termin ten odnosi się do osób czarnych, bądź innych niebiałych, które z powodu jasnego odcienia skóry, mogą być uważane za białych. Osoby takie pozbawione charakterystycznych cech rasy negroidalnej, z łatwością asymilują się z rasą białą, głównie po to, by uniknąć wiktymizacji z powodu swojego pochodzenia. Takie osoby są zdolne do wszystkiego, byleby ich sekret pozostał w ukryciu. Niestety ta wewnętrzna „walka krwi” sieje spustoszenie w ich psychice. Pisała o tym dr Lillian B. Rubin. Dokładnie ten sam problem pojawia się w czwartym sezonie serialu „Synowie Anarchii”, gdzie Theo Rossi (w filmie Juice Ortiz) idealnie oddaje to, z czym zmagał się bohater „Światłości w sierpniu”. Co ciekawe, passing jest obecnie mocno związany z ruchem LGBTQ+ i oznacza osobę, która jest odbierana przez innych zgodnie z płcią, z którą się identyfikuje, a nie z płcią biologiczną. Również to jest bardzo dobrze pokazane w wyżej wymienionym serialu, tylko dwa sezony dalej. Jeśli więc ktoś mi teraz powie, że klasyka trąci myszką, to go śmiechem zabiję ;) Czytajcie, oglądajcie i bawcie się dobrze :)
IG @angelkubrick
Faulkner inspirował i nadal inspiruje wielu pisarzy, w tym najnowszego noblistę z dziedziny literatury, Johna Fossego. Nowe wydanie „Światłości w sierpniu” z odświeżonym tłumaczeniem ma zachęcić do sięgnięcia po klasykę, która wbrew pozorom nie zestarzała się ani odrobinę. A jeśli powiem Wam, że to, o czym pisał Faulkner, znajdziecie w czwartym sezonie serialu „Synowie...
więcej mniej Pokaż mimo to
Pierwsze wydanie „Mykwy” Zyty Rudzkiej ukazało się w roku 1999 i ma dokładnie tyle lat, ile żyje moja córka :) Cieszy mnie fakt, że po dwóch dekadach Wydawnictwo W.A.B. zdecydowało się na wznowienie, i że teraz, w wieku dokładnie takim, jakim są bohaterki tej historii, mogę się z nią na spokojnie zapoznać, chociaż momentami frazy są gorzkie jak pigułki. Rudzka umie celować w słowa.
„Matka grzęźnie w czwartej dekadzie swojego życia. Śliskie jaszczurze szepty dochodzące z krzaków są jedynymi głosami męskimi, które słyszy tego lata”.
Chciałabym napisać, że to powieść o kobietach, ale to nie do końca prawda. To historia zagrabionej tożsamości i próby odzyskania pamięci po wymordowanych pokoleniach. W zachowaniach syna matka dopatruje się śladów ojca. Córka próbuje dostrzec rodzicielkę bez „serdecznej ślepoty”, gdzieś w tym wszystkim jest jeszcze żywa pamięć babki. Każda z nich próbuje uporządkować chaos, który panoszy się w ich głowach. Postrzępiona płaszczyzna wspólnego jestestwa straszy wyrwami, jak zbombardowane zgliszcza domu bez okien. Miną lata, a i tak nie da się wygładzić wszystkich ubytków, choćby przykrywało się je własnym ciałem gdzieś na runie bielańskiego lasku.
„Dopiero w nocy, kiedy już nic nie może wymacać oczami, wtedy wyczuwa ten zapach. Wspólny, jej i matki. Odnajdywany w zagłębieniach dłoni, w filiżankach, rozmowach, spacerach...”
Powrót do dawnej Zyty Rudzkiej daje możliwość wglądu w posiadany warsztat, który moim zdaniem jest coraz lepszy, co potwierdza świeżo zdobyta Nagroda Literacka Nike 2023 za powieść „Ten się śmieje, kto ma zęby”. Nie ma przypadków :)
IG @angelkubrick
Pierwsze wydanie „Mykwy” Zyty Rudzkiej ukazało się w roku 1999 i ma dokładnie tyle lat, ile żyje moja córka :) Cieszy mnie fakt, że po dwóch dekadach Wydawnictwo W.A.B. zdecydowało się na wznowienie, i że teraz, w wieku dokładnie takim, jakim są bohaterki tej historii, mogę się z nią na spokojnie zapoznać, chociaż momentami frazy są gorzkie jak pigułki. Rudzka umie celować...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-10-01
Odkąd pojawiła się w przestrzeni publicznej, porównywana jest z „Latem, gdy mama miała zielone oczy” Tatiany Tibuleac i rzeczywiście, są tu wspólne elementy, ale zdecydowanie bardziej urzekła mnie proza włoskiego pisarza, który z niezwykłą elegancją i doświadczeniem osoby dojrzałej, wraca do przeszłości, by zrozumieć zerwaną więź z najbliższym rodzicem. Powolny, przeplatany dwoma czasami, storytelling pozwala czytelnikowi na emocjonalne zbliżenie się do dziecięcego narratora i zbudowanie przestrzeni na zrozumienie jego dorosłych emocji, które uwalniają się po informacji o śmierci matki.
„Jeśli zachowasz pamięć o grzechu” to tęsknota niespełna dziesięcioletniego syna, manifestowana na tysiące sposobów. Lorenzo prowadzi z nieżyjącą matką wewnętrzny dialog. Wraca do epizodów, które sukcesywnie, kawałek po kawału, tworzą obraz nieuchronnego upadku rodziny, defragmentują wartości, w które choć przez chwile, wierzy każdy z nas, a które potem boleśnie weryfikuje życie.
Proza Bajaniego to również opowieść o kobiecie, która znalazła siłę, by spróbować czegoś nowego. Lula nie tkwi w życiu, które jej do końca nie odpowiada, wybiera rolę matki na odległość, co konsekwentnie prowadzi do całkowitego rozluźnienia więzi rodzicielskiej. Nie ulega wątpliwości, że destabilizuje tym emocjonalną wrażliwość dziecka, które mimo upływu lat, w swojej dorosłości wydaje się zamrożone w bolesnym przeżywaniu tego, co już dawno minęło. Czytajcie!
IG @angelkubrick
Odkąd pojawiła się w przestrzeni publicznej, porównywana jest z „Latem, gdy mama miała zielone oczy” Tatiany Tibuleac i rzeczywiście, są tu wspólne elementy, ale zdecydowanie bardziej urzekła mnie proza włoskiego pisarza, który z niezwykłą elegancją i doświadczeniem osoby dojrzałej, wraca do przeszłości, by zrozumieć zerwaną więź z najbliższym rodzicem. Powolny, przeplatany...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-10-01
Werner Herzog to nie jest normalny reżyser :) Za każdym razem znacząco wykracza poza schematy i utarte szlaki. Fascynują go ekstremalne przypadki, którym z pieczołowitością się przygląda, przekładając je na język filmowy. Nie inaczej jest w przypadku jego najnowszej książki „Zmierzchanie świata”, przepięknie wydanej nakładem @panstwowy.instytut.wydawniczy
Bezimienny narrator pierwszoosobowy, którego czytelnik od razu wiąże z Wernerem, reżyseruje w Tokio operę. W międzyczasie w akcie uznania, cesarz proponuje prywatną audiencję. Herzog oczywiście odmawia, bo zupełnie nie interesują go zdawkowe grzeczności. Cały ON! Szok współtowarzyszy trwa, a reżyser już prosi o spotkanie z pewnym niezwykłym żołnierzem Cesarskiej Armii Japońskiej.
Opowieść porucznika Hiroo Onody to historia człowieka zagubionego w czasie, nieuchwytnego ducha, który dekadami ukrywa się wtopiony w roślinność dżungli. Wśród filipińskich autochtonów sieje postrach, ale równocześnie jest obiektem cichej fascynacji. Wierny Armii z oddaniem wypełnia ostatni rozkaz swojego zwierzchnika. Bez względu na wszystko broni wyspy, zupełnie nie dopuszczając do siebie informacji, że jego kraj już dawno podpisał akt kapitulacji.
Imaginarium Onody ukonstytuowało swój własny czas, w którym sekundy nabierają rozciągłości miesięcy, a sen miesza się z jawą. Onoda mierzy się z wątpliwościami, które coraz częściej wdzierają się w jego rzeczywistość.
„Zmierzchanie świata” jest opowieścią prawdziwą, którą w wyrafinowany sposób zmiksowano z fikcją. Dżungla Herzoga pulsuje życiem, w przeciwieństwie do Onody, który trwa w niej, jak zapomniany przez boga i ludzi, głaz. Doświadczenie autora przebija się przez każde zdanie, którym oddaje niezwykłość tego miejsca. Z uwagą przygląda się efektom postępującego obłędu i wewnętrznego zagubienia, i jest to na tyle fascynujące, że trudno oderwać się od lektury. To historia każdego z nas, bo każdy ma jakiegoś wyimaginowanego wroga, z którym toczy swoją własną wojnę. Czy to dobra droga?
IG @angelkubrick
Werner Herzog to nie jest normalny reżyser :) Za każdym razem znacząco wykracza poza schematy i utarte szlaki. Fascynują go ekstremalne przypadki, którym z pieczołowitością się przygląda, przekładając je na język filmowy. Nie inaczej jest w przypadku jego najnowszej książki „Zmierzchanie świata”, przepięknie wydanej nakładem @panstwowy.instytut.wydawniczy
Bezimienny...
2023-09-20
Powołże po klęsce głodu nie może podnieść się z kolan. Zginęło dwa miliony Tatarów, a ponad dziewięć milionów powołżańskich dzieci wciąż jeszcze głoduje. Poupychane po tymczasowych domach dziecka i sierocińcach czekają na cud. Ten nadchodzi pod postacią doświadczonego żołnierza, który jeszcze nie okrzepł po niedawnej wojnie domowej, a już delegowany jest do kolejnego zadania.
Ten rozkaz jest inny niż dotychczasowe, ale jak wszystkie wydawane przez rosyjską władzę okupacyjną, wymaga absurdalnego nakładu pracy i tworzenia czegoś z niczego. Diejew nadzorował transport wielu rzeczy, ale nigdy nie przewoził dzieci, które wymagają nieustannej opieki. To jest ten moment, w którym normalny człowiek siwieje ze zmartwienia, ale młody frontowiec staje na wysokości zadania i robi wszystko, żeby powierzone pięćset dusz dotarło z Kazania do Samarkandy, po nowe życie. Podróż eszelonem złożonym z przypadkowych wagonów ma zająć dwa tygodnie, teoretycznie, zaś cudem zgromadzony zapas jedzenia wystarczy na zaledwie trzy dni. Teoretycznie, bo kogo będzie interesował pociąg, który odjedzie już z kazańskiego dworca?
Autorka po raz kolejny korzysta ze sprawdzonego schematu i otacza głównego bohatera zaledwie garstką postaci, jakby przypadkowych, jednak każda z nich ma swoje kluczowe pięć minut w powieści. Diejewowi towarzyszy nieco starsza komisarz Biała, skrupulatnie przestrzegająca regulaminu i nieznosząca najmniejszego odstępstwa od przyjętych wytycznych. Opieką lekarską zajmuje się stary, siwy, potężny zbudowany wojskowy. Gotowanie powierzono kucharzowi, który w ogóle nie mówi po rosyjsku, zaś pół tysiąca dzieci ogarnia zaledwie jedenaście losowo zwerbowanych pracownic socjalnych. Wielu pisarzy nawiązywało do Biblii, ale nikt nie zrobił tego tak jak Guzel. Podziwiam intelekt i wyrafinowaną przewrotność. Ile dzieci dojedzie do miejsca przeznaczenia? Kogo spotkają w swojej podróży i do czego posuną się pasażerowie eszelonu, by ocalić swoje życie?
Akcja powieści jest jak tytułowy pociąg, powoli nabiera tempa, momentami mknie jak oszalała, czasem zwalnia, a niekiedy potwornie się dłuży, i każdy taki zabieg jest pedantycznie zaplanowany przez Jachinę, która z reżyserską precyzją serwuje czytelnikowi coraz to mocniejsze emocje, wypełniając jego głowę obrazami wynędzniałego społeczeństwa, strzępami człowieczeństwa, szaleństwem ogarniającym otępiałe umysły, a nawet oparami absurdu, który zawsze towarzyszył armii rosyjskiej (akcja z jabłonką, nomen omen, powala).
Im więcej utraconej wrażliwości w ludziach z powieści, tym większe emocje dopadają czytelnika. Epizody, które łamią serce, zostawiają mnogość powidoków. Momenty, w których Diejew cudem przechytrza los, pozwalają na chwilę oddechu. Żonglowanie narracją poszerza pole widzenia, dając możliwość wejrzenia w świat widziany oczami dziecka.
Autorka po mistrzowsku nakreśla relacje, które umożliwiają, chociaż chwilową imitację normalności, tak potrzebnej do życia, jak oddech. Niewyobrażalna wręcz ludzka tęsknota za bliskością generuje sceny, które na wielkim ekranie zapierałyby dych w piersiach. Jachina jest w tym po prostu wybitna, czuć tu kunszt Moskiewskiej Szkoły Filmowej.
Wcale nie dziwi mnie fakt, że ta rosyjska pisarka długo nie mogła znaleźć wydawcy. Idę o zakład, że w większości odmawiali tu mężczyźni. Jej twórczość to doskonały przykład rozliczania się z odziedziczoną traumą, dla przypomnienia, debiutancka powieść autorki to prawdziwe dzieje jej babki, młodej Tatarki wywiezionej na Syberię. Żaden kraj nie chce pamiętać o swojej niechlubnej historii, a to ona jest podstawą każdej nowej książki Guzel Jachiny. Bolesną prawdę otula narracją, która porusza najbardziej skostniałe serca.
„Eszelon do Samarkandy” nie jest powieścią łatwą, ale zdecydowanie warto poświęcić jej swój czas, bo to literatura, która długo nie znika z pamięci, która zmusza do analizy nad życiem, nad odpowiedzialnością za swoje czyny i nad granicą, po której przekroczeniu przestajemy być sobą, ponieważ na tym świecie „nie da się uratować wszystkich i każdego” a „dobroć wymaga męstwa... mocnego kręgosłupa i ostrzejszych zębów...” Mocno polecam!
Premiera książki planowana jest na 27 września tego roku.
Przedsprzedaż na stronie Oficyny Literackiej Noir Sur Blanc.
Recenzja przedpremierowa.
Patronat medialny.
Aga Kubicka @angelkubrick
Powołże po klęsce głodu nie może podnieść się z kolan. Zginęło dwa miliony Tatarów, a ponad dziewięć milionów powołżańskich dzieci wciąż jeszcze głoduje. Poupychane po tymczasowych domach dziecka i sierocińcach czekają na cud. Ten nadchodzi pod postacią doświadczonego żołnierza, który jeszcze nie okrzepł po niedawnej wojnie domowej, a już delegowany jest do kolejnego...
więcej mniej Pokaż mimo to
„Nie pozwól im nas zabić” - z takim transparentem, w roku 1993, grupka młodych, pięknych kobiet weszła na scenę, na której wybierano Miss Sarajeva. Miasto było w samym środku wojny domowej. Niepodległość podlano gorącą krwią Bośniackich Serbów i Armii Jugosłowiańskiej. To była brutalna walka sąsiedzko-bratobójcza. Przez pół roku wszelkie działania na ulicach stolicy Bośni utrwalał na amatorskiej taśmie filmowej amerykański dziennikarz, Bill Carter. Fragmenty nagrań wykorzystał potem Bono w wydanym w 1995 roku albumie "Original Soundtracks 1", gdzie „Miss Sarajevo” była jedynym singlem, który pełnił rolę czerwonej lampki dla całego świata.
Prymarne masowe groby, bestialskie mordy, bezsensowna przemoc, kradzieże domostw, to wszystko opisał w sposób niezwykle zwięzły i poruszający Darko Cvijetić w nowej książce @oficyna_noir_sur_blanc „Winda Schindlera”. Dwa sąsiadujące ze sobą wieżowce w Prijedorze stanowią kanwę opowieści, która w jakiś magiczny sposób zatrzymuje czytelnika na dłużej, mimo oczywistych, wojennych obrzydliwości.
„Wojna odebrała tym śmierciom cały urok bohemy i dopisała je do prawdziwych tragedii w stylu Dostojewskiego... Rakija była podstawowym anestetykiem w przemianie robotników w bojowników, nacjonalistów, którzy tak brutalnie zostaną wykorzystani, że w końcu zamordują własny kraj. Z kartonu. Ze zlodowaciałego śniegu... Tylko Szimo, pijany, wróciwszy z pola walki, krzyczał: „Wy, sąsiedzi, wy, ludzie, przecież wy jesteście normalnymi pi$dami...rodzonych sąsiadów zabiliście...”
Czyta się to doskonale, zwłaszcza po lekturze „Wojny” Céline, a książka, mimo niewielkich rozmiarów, zasługuje na uwagę. Nie przegapcie, proszę.
„Nie pozwól im nas zabić” - z takim transparentem, w roku 1993, grupka młodych, pięknych kobiet weszła na scenę, na której wybierano Miss Sarajeva. Miasto było w samym środku wojny domowej. Niepodległość podlano gorącą krwią Bośniackich Serbów i Armii Jugosłowiańskiej. To była brutalna walka sąsiedzko-bratobójcza. Przez pół roku wszelkie działania na ulicach stolicy Bośni...
więcej Pokaż mimo to