-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński4
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać325
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik14
Biblioteczka
2018-08-19
2019-01-19
Bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie ta powieść, albo raczej rozrywkowa opowiastka z dreszczykiem. To jak obejrzeć film, który okazał się nadspodziewanie wciągający i dobrze zrobiony, chociaż miał być niczym więcej jak budżetowym horrorem na TV Puls. Jako że okładki (i tytuły!) niektórych książek autorki to swoisty koszmar kiczofobika, podskórnie spodziewałam się pulpy. Tymczasem!
Jest rok 1937; niedoświadczeni, ale ambitni młodzi ludzie organizują wyprawę naukową na odległy północny przylądek w Norwegii. Mają spędzić noc polarną odcięci od świata, prowadząc obserwacje meteorologiczne i regularnie spisując wskazania przyrządów pomiarowych. Tymczasem oczywiście okazuje się, że na przylądku straszy. Super!
Powieść stylizowana jest na dziennik, i autorka odnajduje się w tej formule jak szczególnie gruby mors w lodowatej wodzie: jej bohater prowadzi barwną, uważną narrację nasyconą zmieniającymi się emocjami, z atrakcyjną nutką sarkastycznej zgryźliwości. Powieść cechuje więc żywy, przekonujący język, patrz: wyczyn zaskakująco trudny do osiągnięcia dla wielu autorów literatury popularnej. Przy tym atmosfera grozy wprowadzana jest dzięki stopniowaniu napięcia, a nie wymachiwaniu parującymi flakami - kolejny aspekt in plus. Co wrażliwsi czytelnicy mogą śmiało dodawać do "Chcę przeczytać".
Oczywiście żadna to wielka literatura, ale w swojej kategorii bynajmniej nie rozczarowuje, wręcz przeciwnie. Myślę, że niegłupim pomysłem byłoby sięgnąć po tę powieść w jakąś piątkową zimową noc, kiedy za oknem szaleje zamieć!
Bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie ta powieść, albo raczej rozrywkowa opowiastka z dreszczykiem. To jak obejrzeć film, który okazał się nadspodziewanie wciągający i dobrze zrobiony, chociaż miał być niczym więcej jak budżetowym horrorem na TV Puls. Jako że okładki (i tytuły!) niektórych książek autorki to swoisty koszmar kiczofobika, podskórnie spodziewałam się pulpy....
więcej mniej Pokaż mimo to2018-12-30
"Londyn w czasach Sherlocka Holmesa" czytało mi się bardzo przyjemnie ze względu na atrakcyjną formę wydania: większy format, gros ilustracji mniejszych i większych do wyboru, do koloru, ładny papier i insze organoleptyczne przyjemności; wizualnie "Londyn..." na pewno nie rozczarowuje.
Co do treści natomiast... Cóż, treść łyka się dość gładko ze względu na broszurową objętość podrozdziałów, ale w pełni rozumiem pojawiające się tu i ówdzie negatywne opinie. Efekt merytoryczny rzeczywiście przypomina trochę pracę dyplomową, przy czym autorka napisała bardzo dobry i zachęcający plan tej pracy, ale nie przełożyło się to na równie atrakcyjny efekt finalny. Tenże wygląda często-gęsto na płód osoby, która sama jest nieco znudzona tym, o czym pisze i chce po prostu "cuś tam" wklepać żeby wypełnić puste strony i wreszcie zasejwować xdoc jako pdf. Niektóre podrozdziały aż rażą skrótowością, sporo jest pozostawiających niedosyt luk w treści, a stylowi autorki brakuje niestety przede wszystkim jasności, a w pewnej mierze także polotu.
Mimo to daleka jestem od twierdzenia, że pozycję tę należy bezwzględnie omijać; wbrew pozorom książka ta sprawdzi się jako całkiem niezły prezent dla osoby o stosownych zainteresowaniach (wyjąwszy, rzecz jasna, jednostki bardzo wybredne). Chodzi o to, że obdarowany/a doceni albumowe zalety tego wydania i na pewno przejrzy je z przyjemnością, a nie będzie żałować, że wydał/a na nie do końca spełniającą oczekiwania treść niemałą kwotę z własnej kieszeni.
Klasyczne "może być".
"Londyn w czasach Sherlocka Holmesa" czytało mi się bardzo przyjemnie ze względu na atrakcyjną formę wydania: większy format, gros ilustracji mniejszych i większych do wyboru, do koloru, ładny papier i insze organoleptyczne przyjemności; wizualnie "Londyn..." na pewno nie rozczarowuje.
Co do treści natomiast... Cóż, treść łyka się dość gładko ze względu na broszurową...
2018-12-29
"Współczesną rolą średniowiecznych zamków wydaje się status atrakcji turystycznej. W Wielkiej Brytanii i innych miejscach można przy użyciu wyobraźni cofnąć czas - stojąc wśród trawy zamkowego dziedzińca i na nowo zaludniając zwietrzałe kamienne blanki oraz wieże. Przed oczami odmalowują się dawno zniszczone drewniane przybudówki, niegdyś pełne łuczników i rycerzy, służących, koni i woźniców. Widać lorda i jego panią wraz z ich gośćmi; są tu sokoły i kręcą się psy myśliwskie; w tle mamy świnie i drób. Jednym słowem - zanurzamy się w to niechlujne, niebezpieczne i nieprzyjemne, a jednak zarazem tak nieodparcie czarujące życie trzynastego stulecia."
To powyżej to ostatni (nie licząc przypisów i dodatków) akapit "Życia w średniowiecznym zamku". Książka ta to odgrzany na fali popularności "Gry o tron", zorientowany mediewistycznie kąsek z lat 70. Przytoczony fragment stanowi co prawda swoiste podsumowanie treści, ale może sugerować, że autorom udało się przedstawić podejmowaną tematykę w sposób szczególnie obrazowy, przekonujący i żywy - tymczasem równy, ale mało porywający styl i swoiście podręcznikowa wymowa są głównymi słabościami tej książki.
Trzeba przyznać, że autorzy przedstawili temat wieloaspektowo, dzieląc treść na uporządkowane i łatwo strawne rozdziały, w których nie brak ciekawych szczegółów; jednak ich sprawność w zarażaniu czytelnika pasją jest raczej umiarkowana. Treść per se jest interesująca, ale forma przypomina momentami repetytorium maturalne w wydaniu rozszerzonym, jeśli przymknąć oko na raczej niepodręcznikowe lekkie nadużywanie pewnych zwrotów ("tak naprawdę", "niemniej", "przykładowo" - o to drobne uchybienie obwiniam tłumacza). Do tego treść, mimo że rzeczywiście dość różnorodna (od zagadnień ogólnych, np. o tajnikach lenna i struktury feudalnej, po bardziej szczegółowe, jak polowania, wystrój sypialni i funkcjonowanie zamkowej kuchni), jest na tyle skrótowa, że sprawdziłaby się chyba lepiej w formie popularnonaukowego dodatku historycznego do jakiegoś czasopisma, i to na rynek brytyjski - autorzy w swoich zainteresowaniach nie wyściubiają nosa poza rodzimą wyspę.
"Życie w średniowiecznym zamku" może być rzeczywiście przydatnym źródłem dla kogoś, kto szuka czysto technicznych i merytorycznych, ale podanych w przystępnie skrótowej formie szczegółów; w tym kontekście nie dziwię się, że G. R. R. Martin mógł wertować ten tytuł z pożytkiem dla realizacji własnych pomysłów fabularnych.
Takżeee tego. Książka nie jest zła, ale to żaden must-read. Nie ma co się zabijać o zdobycie tej pozycji, ale jak już znalazła się przypadkiem w okolicy, można przeczytać bez ryzyka poczucia straty czasu.
"Współczesną rolą średniowiecznych zamków wydaje się status atrakcji turystycznej. W Wielkiej Brytanii i innych miejscach można przy użyciu wyobraźni cofnąć czas - stojąc wśród trawy zamkowego dziedzińca i na nowo zaludniając zwietrzałe kamienne blanki oraz wieże. Przed oczami odmalowują się dawno zniszczone drewniane przybudówki, niegdyś pełne łuczników i rycerzy,...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-12-23
"Na tylnym podwórzu było bardzo ciemno i bardzo zimno. (...) Dickens pozwolił, żeby pies poprowadził nas, jakbyśmy byli oburzonymi wieśniakami w podrzędnej, sensacyjnej powieści.
I może byliśmy."
No cóż... "Drood" to na pewno nie powieść podrzędna. Wręcz przeciwnie, bardzo ambitna. Niestety do bardzo dobrej jej daleko.
Moje pierwsze spotkanie z Danem Simmonsem to "The Terror". Książkę przeczytałam w jednej trzeciej i ostatecznie porzuciłam, tak jak uczestnicy opisywanej w niej wyprawy arktycznej porzucili swój statek; stwierdziłam wtedy, że - ponieważ czytałam tę powieść w oryginale - to zapewne mocno specjalistyczne słownictwo żeglugowe sprawia, że trudno mi sobie wyobrazić opisywane zdarzenia, i że nijak nie mogę się wciągnąć w historię. Niestety "Drood" (już w tłumaczeniu PL) utwierdził mnie w przekonaniu, że Dan Simmons jako pisarz to swoista ambitna męczybuła.
Moja daleka od pozytywnej ocena tej powieści nie wynika bynajmniej z tego, że chętniej przeczytałabym historię niuni, która zakochuje się w mafiosie i ma z tego dużo ubrań od Wersacze; uwielbiam dziewiętnasty wiek. Doceniam Simmonsa jako pisarza robiącego niewątpliwie solidny research do swoich powieści i podejmującego oryginalne jak na dzisiejsze czasy tematy. Wiele sobie obiecywałam po "Droodzie": autor opisuje w niej autentyczne postaci historyczne (Dickens i jego, tu dzierżący buławę narracji, najlepszy przyjaciel, równie słynny w swoim czasie wiktoriański pisarz, Wilkie Collins) i wydarzenia (pogrzeb Dickensa - excusez-moi ten raczej oczywisty spojler), obok których umieszcza elementy fantastyczne godne solidnej "opowieści niesamowitej". Bohaterowie snują się po mrocznym, mglistym, tonącym w trujących miazmatach Tamizy Londynie, odwiedzają cmentarze, schodzą do krypt i podziemnego miasta, doświadczają manifestacji różnych straszydeł i ogólnie szał pał dla konesera tematu. A co nie wyszło?
"Drood" to powieść rozwlekła, wypchana wypełniaczami, męcząca skrajnie chaotyczną chronologią oraz irytującą tendencją narratora do przypadkowego podejmowania wątków kompletnie nieistotnych dla fabuły powieści i częstego porzucania ich niedokończonymi bez wyraźnej przyczyny (niekiedy dwukrotnie w ciągu jednego rozdziału!), i to bez wpływu na suspens. Sceny z dreszczykiem napisane są jak mało szczegółowy reportaż o dynamice dążącej do zera. Przyłapałam się na tym, że w samym środku najbardziej teoretycznie emocjonujących momentów przerywam lekturę żeby przeglądać na necie aukcje żelazek turystycznych. A obok akcji "niesamowitej" trzeba przetrwać jeszcze wspomniane wyżej wypełniacze, czyli mało ważne listy albo opisy tego, co bohaterowie pisali, co piszą i co będą pisać, i ile pieniędzy zarobili na którym odcinku której powieści. A uważam te fragmenty za wypełniacze, bo IMO nie mają wartości ani merytorycznej, ani rozrywkowej. Powieść jest pełna nic niewnoszących powtórzeń: czytanie po raz kolejny o tym, że ulubionymi kwiatami Dickensa były szkarłatne pelargonie, albo że każda kobieta po 25. roku życia jest "starzejącą się" (znak czasów, spoko, ale narrator podkreśla to bez mała przy KAŻDEJ bohaterce, którą opisuje, przy KAŻDEJ okazji) potęguje tylko wrażenie męczącej nudy. Fabuła jest mało przekonująca, a postać tytułowa - no cóż, chyba autor sam do końca nie mógł się zdecydować, kim właściwie ma być postać tytułowa. Borze, jakie to było rozczarowujące.
Nie ma chemii między mną a Danem Simmonsem, szkoda. Lepiej poczytać oryginalnego Dickensa.
"Na tylnym podwórzu było bardzo ciemno i bardzo zimno. (...) Dickens pozwolił, żeby pies poprowadził nas, jakbyśmy byli oburzonymi wieśniakami w podrzędnej, sensacyjnej powieści.
I może byliśmy."
No cóż... "Drood" to na pewno nie powieść podrzędna. Wręcz przeciwnie, bardzo ambitna. Niestety do bardzo dobrej jej daleko.
Moje pierwsze spotkanie z Danem Simmonsem to "The...
2018-12-23
"London Labour and the London Poor" to autentyczny wiktoriański reportaż o życiu w dziewiętnastowiecznym Londynie (tu wydaję z siebie pisk ekscytacji, pardon) na który natrafiłam dzięki powieści "Drood" Dana Simmonsa, co zresztą było jedynym poważniejszym plusem z przeczytania tejże.
Raczej nie warto czytać tego dzieła w całości (choć zależy, co kto lubi), ale bez wątpienia warto je przewertować, jeśli ktoś interesuje się tematyką - w mniejszym stopniu dla szczegółów i danych, w większym - dla opisów (te dziwne zawody dawno wymarłe... to życie codzienne!), w największym - dla autentycznych relacji mieszkańców Londynu. Plus ostatni - rozdają tę pozycję za darmo w Internecie! Jest tak stara, że prawa autorskie do niej już dawno wygasły. Koneserom serdecznie polecam oniuchać!
"London Labour and the London Poor" to autentyczny wiktoriański reportaż o życiu w dziewiętnastowiecznym Londynie (tu wydaję z siebie pisk ekscytacji, pardon) na który natrafiłam dzięki powieści "Drood" Dana Simmonsa, co zresztą było jedynym poważniejszym plusem z przeczytania tejże.
Raczej nie warto czytać tego dzieła w całości (choć zależy, co kto lubi), ale bez...
2018-12-15
Bardzo ciekawa książeczka. Książeczka, bo nie do końca książka - nie próbuję tu bynajmniej użyciem zdrobnienia zdyskredytować zawartości, tylko zwrócić uwagę na długość, a raczej krótkość; niezgorsza interlinia i z rozmachem zaznaczone marginesy sprawiają, że "Mózg rządzi" to rozrywka na jeden wieczór, góra dwa (co dziwi, zwłaszcza że autorka w posłowiu przyznaje, że nie poruszyła wielu tematów - ciśnie się na usta pytanie, dlaczego?). Trzeba jednak przyznać, że pozycja jest bardzo przyjemna w czytaniu i rzeczywiście wciągająca, a że wydawca nie przesadził z ceną, to może i to dobry deal.
Autorka w swojej książce przedstawia neurobiologię w łatwostrawnej pigułce - konsekwentnie unika używania słownictwa specjalistycznego i zbyt już zawiłych szczegółów anatomii, co sprawia, że tekst jest rzeczywiście zrozumiały, nawet, jak mniemam, dla kompletnego laika. Dodam, że to przede wszystkim kompletnemu laikowi pozycja ta powinna się wydać szczególnie atrakcyjna. Mnie trochę ciężko było wyrobić sobie ostateczną opinię, bo zbiegiem okoliczności mam, erm, doktorat z neuropsychofarmakologii i ze wszystkimi historiami i ciekawostkami przedstawianymi przez autorkę miałam do czynienia już jakieś milion pięćset sto dziewięćset razy; naprawdę, to taki podstawowy kanonik neurobiologiczny używany do robienia wrażenia na studentach, i to studiów licencjackich: przerośnięte hipokampy londyńskich taksówkarzy, zmieniona o 180 stopni osobowość Phineasa Gage'a, któremu przebił głowę metalowy pręt, zespół obcej ręki, lobotomia... Jedynej ciekawostce, z którą się do tej pory nie zetknęłam (albo się zetknęłam, ale mój hipokamp nie chce podzielić się tą siecią neuronalną z korą przedczołową), "zielonej plamce zazdrości", autorka poświęciła dokładnie dziesięć linijek (policzyłam).
Mimo wszystko jednak warto przeczytać tę pozycję. Naprawdę dobrze się ją pochłania, przyjemnej nutki humoru nie zabrakło, acz może nie w takim natężeniu, jak reklamuje to przedmowa napisana przez norweską noblistkę May-Britt Moser. Podobały mi się też dyskretne, bezpretensjonalne rady dawane przez autorkę, swoiste wskazówki jak "współpracować" ze swoim mózgiem, żeby współpraca była efektywna. :D Dzięki nad wyraz jasnemu wyłożeniu podejmowanych tematów książkę z przyjemnością przeczyta nawet młodsza młodzież, powiedzmy dwanaście plus. Nie jest to wada, na pewno fajnie mieć taką uniwersalną pozycję w swojej biblioteczce.
Podsumowując, dziełko bynajmniej nie jest szczególnie odkrywcze jeśli ktoś chociaż przez chwilę posiedział już w temacie, ale jest bardzo przystępne i sensowne - na tyle, że z przyjemnością przeczytam je kiedyś ponownie.
Bardzo ciekawa książeczka. Książeczka, bo nie do końca książka - nie próbuję tu bynajmniej użyciem zdrobnienia zdyskredytować zawartości, tylko zwrócić uwagę na długość, a raczej krótkość; niezgorsza interlinia i z rozmachem zaznaczone marginesy sprawiają, że "Mózg rządzi" to rozrywka na jeden wieczór, góra dwa (co dziwi, zwłaszcza że autorka w posłowiu przyznaje, że nie...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-12-03
Trochę nie rozumiem powszechnych bezbrzeżnych zachwytów nad tą pozycją. Tytuł ten wyczaiłam w jakimś rankingu "horrorów, które trzeba przeczytać". Prostuję: nie trzeba. To powieść nawet solidna, ale bynajmniej nie ponadprzeciętna.
A szkoda, bo zapowiadała się naprawdę smakowicie: rzecz dzieje się w roku 1964, opowiadana jest z perspektywy dwunastolatka, który ma rower, psa, przyjaciół, wrogów i summa summarum zupełnie zwyczajne życie w sennym amerykańskim miasteczku; w tymże dzieją się jednak, jak się okazuje, zupełnie niezwyczajne rzeczy: w lesie mieszka duch chłopca, który spłonął w pożarze, po bocznych drogach grasuje samochód-widmo z upiornym kierowcą, a w jeziorze mieszka nawet stworzenie w stylu Nessie, czyli potwora z Loch Ness. Cała powieść zaczyna się natomiast sceną utonięcia w jeziorze samochodu ze zmasakrowanym trupem w środku. Wątek kryminalny, duchy, potwory, czegóż chcieć więcej? Autor upchnął w swojej powieści nawet rewolwerowców i sceny nawiązujące do Dzikiego Zachodu.
Niestety, całe to bogactwo, co stwierdzam z przykrością, jest kompletnie pozbawione klimatu. Miała być świetna lektura w stylu wczesnego Kinga, jest ckliwa, banalna opowiastka obyczajowa, w której kompletnie nie czuje się (a przynajmniej ja nie czuję) krzty oczekiwanej grozy czy tajemnicy.
Rozdziały są ze sobą luźno powiązane i przypominają raczej odrębne krótkie opowiadanka, wśród których zaskakująco mało jest wątków autentycznie ciekawych. Historia opowiadana jest z pierwszoosobowej perspektywy chłopca, który niby był świadkiem opisywanych przez siebie zdarzeń, ale autor często-gęsto zapomina o formule, którą sobie sam narzucił, i chłopiec wcale nie rzadko zamienia się ni stąd, ni zowąd we wszechwiedzącego narratora. W sensie: opisuje zdarzenia, o których nie miał prawa wiedzieć. Niby drobiazg do przełknięcia, ale zgrzyta.
To pierwsza książka Roberta McCammona, którą przeczytałam, i niestety obawiam się, że ostatnia. Sądząc po nad wyraz kiepskich porównaniach (a także po stężeniu banału w przemycanych tu i ówdzie złotych myślach) jest to zupełnie przeciętny pisarz. Co nie byłoby może jakimś wielkim grzechem, gdyby zdecydował się zaserwować czytelnikowi soczysty, pełnokrwisty, rozrywkowy horror, ale "Magiczne lata" pretendują niestety do miana powieści obyczajowej, w której horroru właściwie niet, mimo mnogości wątków paranormalnych. Autor starał się raczej pokazać przenikanie się rzeczywistości i magicznego świata wyobraźni w oczach dwunastoletniego chłopca, ale wyszedł mdły banał.
Przeczytało się, może i bez niesmaku, ale i bez zachwytów. Potencjał rozrywkowy zaledwie średni, wartość literacka raczej mierna. Klasyczna pozycja nieobowiązkowa.
Trochę nie rozumiem powszechnych bezbrzeżnych zachwytów nad tą pozycją. Tytuł ten wyczaiłam w jakimś rankingu "horrorów, które trzeba przeczytać". Prostuję: nie trzeba. To powieść nawet solidna, ale bynajmniej nie ponadprzeciętna.
A szkoda, bo zapowiadała się naprawdę smakowicie: rzecz dzieje się w roku 1964, opowiadana jest z perspektywy dwunastolatka, który ma rower,...
2018-01-28
♥!!! Nie słyszałam wcześniej w życiu ani słowa o Jacku Ketchumie do czasu, niestety, jego śmierci - bywa i tak. Postanowiłam spróbować czegoś spod jego maszyny do pisania bez większych oczekiwań, że będzie to jakieś szczególnie udane odkrycie - oczekiwałam raczej amerykańskiej średniej lub wręcz amerykańskiej miernej. Moje zaskoczenie było więcej niż miłe, a jednocześnie kolejny raz sprawdziła mi się zasada, że jeśli pisarz/pisarka jest dobry/a, to można to poznać w trakcie lektury pierwszych dwóch-trzech stron, a potem już pozostaje tylko się rozsiąść i delektować aż do “napisów końcowych” - dokładnie tak było w tym przypadku.
“Dziewczynę z sąsiedztwa” wylosowałam zupełnie w ciemno bez najmniejszego pojęcia o choćby ogólnym przedmiocie fabuły*. Sięgając po ten tytuł nie spodziewałam się więc niczego konkretnego, a już na pewno nie tego, że przeczytam niebawem BARDZO dobrą książkę o perypetiach trzymających sztamę amerykańskich dzieciaków (jeszcze: z akcją rozgrywającą się w latach 50.!), która to książka nie jest napisana przez Stephena Kinga. Tyle że u Kinga typowy jest raczej schemat “w dechę dzieciaki kontra zły świat” - pan Ketchum zadbał natomiast o to, żeby zło przeniknęło jeszcze głębiej, było tak wszechogarniające, że aż zwyczajne.
Brawurowe wykonanie czyni “Dziewczynę z sąsiedztwa” tym, co pisze się na jej temat we wstępie*, czyli znakomitym horrorem psychologicznym. Powieść opowiada o tym, jak członek grupy staje się kozłem ofiarnym tylko dlatego, że jest najsłabszy, bezbronny i kompletnie zależny; o tym, jak łatwo “zaprosić zło do środka” - jak wampira, który jednocześnie jest odrażający i ma dziwny, nieodparty urok. Jest to też opowieść o dzieciach, które “biorą udział w grze” z bardzo różnych powodów: bo same są ofiarami i rozładowują frustracje, bo realizują swoje fantazje, “bo mogą”, last but not least - bo otrzymują sprzeczne sygnały od dorosłych o tym, co jest właściwie dobre, a co złe (vide ojciec głównego bohatera - gdy mały Dave pyta go, “czy można uderzyć kobietę”, odpowiada coś w stylu, że absolutnie nigdy nie wolno, chociaż czasem są sytuacje, że nie ma się innego wyjścia - i Dave odtąd zastanawia się, czy to, co spotyka pewną jego znajomą, to jeszcze to “nigdy” czy już to szczególne, usprawiedliwiające bijącego “czasem”).
Ogółem, Ketchum zawiera w swoim dziełku zadziwiająco bogate spektrum odcieni szarości między dobrym i złym, a wszystko to w oszczędnej przecież objętości dwustu-iluś stron. Miesza tym w głowie, można samemu poczuć się jak kolejne dziecko w grupie, które przygląda się wydarzeniom i nie wie, co o tym wszystkim właściwie sądzić. Mistrzowsko też rozgrywa karty pozwalając czytelnikowi przeżywać własne emocje, tym bogatsze jeśli w ogóle nie zna się przed lekturą szczegółów fabuły* - od zdziwienia, przez niedowierzanie, oburzenie i rozczarowanie, po przerażenie. A wszystko to wciąga jak jedzenie żelków**. Prawdziwa delicja! Miło było pana poznać, panie Ketchum, wygląda na to, że zanosi się na dłuższą znajomość!
*- Postanowiłam nie czytać wstępu by Stephen King przed lekturą właściwą, i to była bardzo dobra decyzja z co najmniej dwóch powodów: po pierwsze, czystą przyjemnością było odkrywanie zbieżności w naszych refleksjach i obserwacjach po poznanej już treści powieści, po drugie - ziom tylu spojlerów się w tym wstępie nasprzedawał, że naprawdę powinni mu potrącić coś z honorarium (poza tym wstęp jest oczywiście świetny jak to King potrafi). Serdecznie polecam brać przykład z mojej skromnej osoby i przeczytać wstęp NA KOŃCU.
**-EDIT: nie miałam pojęcia, że wydarzenia opisane w powieści oparte są na faktach. Proszę mieć na względzie, że oceniam książkę w kategoriach czysto literackich - jako bardzo dobrą i wciągającą powieść. Ocena emocjonalna wydarzeń będących inspiracją dla fabuły to osobna historia!
♥!!! Nie słyszałam wcześniej w życiu ani słowa o Jacku Ketchumie do czasu, niestety, jego śmierci - bywa i tak. Postanowiłam spróbować czegoś spod jego maszyny do pisania bez większych oczekiwań, że będzie to jakieś szczególnie udane odkrycie - oczekiwałam raczej amerykańskiej średniej lub wręcz amerykańskiej miernej. Moje zaskoczenie było więcej niż miłe, a jednocześnie...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-02-04
Po "Wielką Trwogę" sięgnęłam ze wskazania Magdaleny Grzebałkowskiej, która w swojej książce "1945. Wojna i Pokój" powoływała się wielokrotnie na dzieło dr. Zaremby. Książka Grzebałkowskiej zrobiła na mnie wielkie wrażenie, a ona sama pisała o "Wielkiej Trwodze" mniej więcej tymi słowy, że pozwoliła jej zrozumieć, z jakim ogromem grozy przyszło się mierzyć społeczeństwu polskiemu (nie wykluczając mniejszości etnicznych) tuż po wojnie.
Podsumowanie to jest o tyle trafne, że rzeczywiście dr Zaremba (czy może już profesor? Nie znalazłam info) kreśli obraz powojennych "strachów polskich" z lotu ptaka. To istna panorama, co ma wady i zalety: czytelnik zyskuje ogólne, wieloaspektowe pojęcie o cierpieniach powojennej codzienności, ale - to minus - nie dostaje okazji, żeby któremukolwiek przyjrzeć się szczególnie z bliska.
Bogactwo tematów jest imponujące: poczytamy i o przesiedleniach, i o głodzie, o szabrach, minach, chorobach zakaźnych, represjach ze strony nowej reżimowej władzy, donosach i wielu innych obliczach tytułowej "Trwogi", w tym - o strachach o podłożu nie do końca racjonalnym, jak słynny mit głoszący, że Żydzi porywają chrześcijańskie dzieci, żeby utoczyć z nich krew. Wszystkie te zagadnienia mają przynajmniej częściowo pomóc wyjaśnić, dlaczego brutalność, agresja i ogólne rozprężenie obyczajów (w rozumieniu osłabienia moralności, zwłaszcza w ujęciu piątego, siódmego i dziesiątego przykazania) były tuż po wojnie zjawiskiem wcale rzadkim.
Książka traktuje temat bardzo szeroko, dlatego IMO jest to ledwie wstęp do tematyki - to miriada wątków, które są wspomniane pobieżnie i często-gęsto urywają się natychmiast po niedbałym nadgryzieniu. W tym kontekście dużo bardziej wolę podejście Grzebałkowskiej, która pisała tylko o tych tematach cząstkowych, które poznała dogłębnie - o sytuacjach, o których dowiedziała się możliwie jak najwięcej, również z osobistych relacji świadków, dzięki czemu czytając jej "1945" mamy wrażenie, jakbyśmy sami uczestniczyli w opisywanych wydarzeniach, wczuwamy się w sytuację "tamtych" ludzi. Dlatego "1945" wspominam jako świetną i poruszającą lekturę.
Książka Marcina Zaremby to, dla kontrastu, po prostu suche wypiski z dostępnej dokumentacji, mające potwierdzić założoną tezę - dzieło wymagało na pewno imponującego nakładu pracy, ale paradoksalnie robi wrażenie skrótowego. Zresztą wspomniane usiłowanie potwierdzenia założonej tezy wcale całości nie pomaga, skutkuje irytującymi powtórzeniami - autor ciągle odwołuje się do "strachu" i "trwogi" próbując poszerzyć wypiski historyka o spojrzenie socjologa, czego produktem są dyskusyjnie odkrywcze zdania typu "Polityka strachu wywołuje strach polityczny." (wzdych).
Summa summarum, najbardziej jestem zadowolona z listy książek do obadania, które wyczaiłam w bibliografii "Wielkiej Trwogi", a nie z samej lektury właściwej. Niemniej - dobre i to. Pozycję mimo wszystko warto oniuchać.
Po "Wielką Trwogę" sięgnęłam ze wskazania Magdaleny Grzebałkowskiej, która w swojej książce "1945. Wojna i Pokój" powoływała się wielokrotnie na dzieło dr. Zaremby. Książka Grzebałkowskiej zrobiła na mnie wielkie wrażenie, a ona sama pisała o "Wielkiej Trwodze" mniej więcej tymi słowy, że pozwoliła jej zrozumieć, z jakim ogromem grozy przyszło się mierzyć społeczeństwu...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-04-06
Niewydana chyba po polsku klasyczna opowieść o duchach, pisana zapewne z myślą o starszej młodzieży, jako że akcja rozgrywa się w (starym, ciemnym i skrzypiącym, a jakże) college'u - typowy, raczej ograny motyw grupki dwudziestolatków, której każdy jeden reprezentant z różnych przyczyn nie może wrócić na czas ferii do domu rodzinnego, tak więc paczka zostaje sama sobie w wielkim, ponurym budynku, coraz bardziej się przed sobą otwierając (aspekt psychologiczny), a równolegle obserwując dowody na miejscową aktywność paranormalną. Nieodkrywcza, ale klimatyczna, solidna i zgrabnie unikająca dłużyzn powieść z dreszczykiem.
Niewydana chyba po polsku klasyczna opowieść o duchach, pisana zapewne z myślą o starszej młodzieży, jako że akcja rozgrywa się w (starym, ciemnym i skrzypiącym, a jakże) college'u - typowy, raczej ograny motyw grupki dwudziestolatków, której każdy jeden reprezentant z różnych przyczyn nie może wrócić na czas ferii do domu rodzinnego, tak więc paczka zostaje sama sobie w...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-05-06
Nie mogę powiedzieć, że się jakoś boleśnie rozczarowałam, ale spodziewałam się czegoś bardziej błyskotliwego i hm, szerszego. Można żywić uzasadnione podejrzenia, że jeśli ktoś postanowi sportretować przedstawicieli dwóch skrajnie odmiennych światów (tu: zamożnego geja koło trzydziestki oraz wścibską emerytowaną miłośniczkę "Plebanii") to efektem wynikowym tego naiwnego pomysłu może być albo celne, odkrywcze studium obyczajowe (rzadkość) albo zbiór przeraźliwych banałów, a w tym ostatnim przypadku tylko dowcip może coś uratować.
Cóż, "Berek" niestety jest zbiorem przeraźliwych banałów, ale ma też jasne punkty: autor ma lekkie pióro, wychodzą mu niezłe dialogi, nie stroni od scen erotycznych które prowadzi pewnie i umiejętnie, fragmenty retrospektywne (rok 1975!) są zupełnie dobre. Doczytałam, że na podstawie "Berka" powstała sztuka teatralna i że Marcin Szczygielski pisze też odnoszące sukcesy powieści dla dzieci i "młodszej młodzieży" - dokładnie, autor pisałby bardzo dobre lekkie komedie, jego dowcipny, ciepły styl na pewno świetnie się sprawdza w przygodowej powieści młodzieżowej, no i chętnie poczytałabym jego opowiadania erotyczne - ale to wszystko jeszcze trochę za mało na prawdziwie dobrą powieść.
A może niepotrzebnie "filozuję" bo powinnam potraktować tę książkę jako ciepły, bezpretensjonalny żarcik? Może być i tak.
Nie mogę powiedzieć, że się jakoś boleśnie rozczarowałam, ale spodziewałam się czegoś bardziej błyskotliwego i hm, szerszego. Można żywić uzasadnione podejrzenia, że jeśli ktoś postanowi sportretować przedstawicieli dwóch skrajnie odmiennych światów (tu: zamożnego geja koło trzydziestki oraz wścibską emerytowaną miłośniczkę "Plebanii") to efektem wynikowym tego naiwnego...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-05-08
Bardzo dobra powieść obyczajowa. Le szok! Jak to miło mile się zaskoczyć - po tytule spodziewałam się plastikowego czytadła truchtającego nieporadnie śladami stylu nordyckich kryminałów, z wymyślną, ale nudną "tajemnicą" z przysłowiowej d*py jako rdzeniem fabuły, i z cukrowymi banałami ponawtykanymi gęsto w rozdziały końcowe "ku pokrzepieniu serc". Tymczasem powieść Anne B. Ragde powyższym dokładnie nie jest.
To napisana prosto, ale wybitnie umiejętnie (widać świadomość stylu i brak przypadkowości) historia jednoczącej się po latach norweskiej rodziny. Brzmi banalnie, ale świetnie wymyśleni, przekonujący bohaterowie sprawiają, że wątek śledzi się pysznie, książka wciąga rozkosznie, pokrzepiająca też jest, i owszem, ale w sposób stylowy, nienachalny i nieoczywisty. Bo ogółem jest wspaniale ponura, tak, jak lubię. Le wof!
W kategorii czytadeł - perełka, jakich mało. Wsiąkam z przyjemnością w drugi tom.
Bardzo dobra powieść obyczajowa. Le szok! Jak to miło mile się zaskoczyć - po tytule spodziewałam się plastikowego czytadła truchtającego nieporadnie śladami stylu nordyckich kryminałów, z wymyślną, ale nudną "tajemnicą" z przysłowiowej d*py jako rdzeniem fabuły, i z cukrowymi banałami ponawtykanymi gęsto w rozdziały końcowe "ku pokrzepieniu serc". Tymczasem powieść Anne B....
więcej mniej Pokaż mimo to2018-05-24
Maciej Jarkowiec potraktował historię Russella Meansa - kontrowersyjnego działacza na rzecz praw Indian, wywodzącego się z plemienia Lakotów (przez białych nazywanych z francuska Siuksami) - jako punkt zaczepienia dla opowiedzenia krwawej historii ekspansji europejskich kolonistów na kontynencie północnoamerykańskim.
"Przynośmy wojnę do serca ich ziem i gnajmy ich, aż ostatni z tych nieszczęśników zniknie za drugim brzegiem Missisipi" - Thomas Jefferson, prezydent USA, jeden z "ojców założycieli"
"Naszym celem jest całkowity pogrom Siuksów. Traktujemy ich jak dzikie bestie" - John Pope, generał armii USA
"Nie zrobiliśmy nic złego, odbierając im ten wspaniały kraj. To była kwestia przetrwania. Rzesze ludzi potrzebowały nowej ziemi, a Indianie chcieli ją samolubnie zatrzymać dla siebie" - John Wayne, gwiazdor Hollywood
"Nie twierdzę, że wszyscy dobrzy Indianie to martwi Indianie. Ale jest tak w dziewięciu przypadkach na dziesięć. Nad tym dziesiątym też za bardzo bym się nie zastanawiał" - Theodore Roosevelt, prezydent USA, laureat Pokojowej Nagrody Nobla
Cytaty mówią same za siebie, więc autor właściwie zrezygnował z komentarzy subiektywnych - "Powrócę jako piorun" to obiektywny, rzeczowy i dość wieloaspektowy opis narodzin i trwania USA po czasy współczesne, okraszony rozmowami z ludźmi, których spotykał autor przemierzając Stany. I naprawdę ciężko coś poradzić na to, że z przedstawionego obrazu wynika, że Stany wyrosły na ludobójstwie i bezwględnym niszczeniu zastanej kultury. To nie jest kontrowersyjny pogląd, po prostu nie ma z czym dyskutować - to są fakty.
Pod względem literackim książka nie jest rewelacyjna, ale dostatecznie dobra. Momentami paradoksalnie nieco nużąca przez częste przeskakiwanie z tematu na temat, czasem trudno śledzić myśl autora. Potencjał "wciągalności" ma według mnie umiarkowany, ale nie czyta się źle. Bonus: opracowanie uzupełnia wygodne kalendarium.
IMO "Powrócę jako piorun" można potraktować jako dobry punkt wyjścia dla zgłębiania dowolnego tematu związanego z Dzikim Zachodem, czy będzie to historia Indian przed przybyciem białego człowieka, czy wysiłki pionierów i gorączka złota, czy niszczenie amerykańskiej przyrody przez białych (np. "spektakularne" zniweczenie gargantuicznej wcześniej populacji bizona amerykańskiego - onegdaj zwierząt tych było na kontynencie dziesiątki milionów, ich stada ciągnęły się kilometrami - cóż, pieśń przeszłości) czy bewzględna "amerykanizacja" dzieci indiańskich w XX wieku, czy działania współczesnych ruchów obrony praw pierwszych Amerykanów.
Zainteresowanym tematem Dzikiego Zachodu sensu stricte bardzo polecam ujęcie beletrystyczne Thomasa Bergera w powieści "Mały wielki człowiek", której punktem kulminacyjnym jest bitwa Indian i oddziałów generała Custera pod Małym Wielkim Rogiem (przez tubylców nazywana bitwą pod Grzbietem Tłustej Trawy) - Jarkowiec również opisuje to wydarzenie historyczne, i wiele miejsca poświęca jego pokłosiu (jak masakra osady Lakotów nad Wounded Knee, w większości kobiet i dzieci).
"Powrócę jako piorun" nie jest książką, którą "trzeba" przeczytać (abstrahując od treści: chodzi mi o formę) i która zachwyci każdego bez wyjątku, ale zainteresowani tematem mogą po nią sięgnąć.
Maciej Jarkowiec potraktował historię Russella Meansa - kontrowersyjnego działacza na rzecz praw Indian, wywodzącego się z plemienia Lakotów (przez białych nazywanych z francuska Siuksami) - jako punkt zaczepienia dla opowiedzenia krwawej historii ekspansji europejskich kolonistów na kontynencie północnoamerykańskim.
"Przynośmy wojnę do serca ich ziem i gnajmy ich, aż...
2018-07-22
Po rozczarowujących "Śpiących królewnach" wcale mi się nie spieszyło do sięgania po najnowszą powieść Stephena Kinga, zwłaszcza że miał to być kolejny kryminał - nie leżą mi kryminały, trylogia o Billu Hodgesie jakoś tam weszła, ale bez miłosnych wzdychów, więc i Outsidera miałam właściwie nie czytać. Jakoś jednak zbiegiem okoliczności przeczytałam - tak wyszło bo wąż. Odczucia po lekturze mam co prawda ambiwalentne, ale chyba jednak z pewną przewagą pozytywnych.
Pomysł na fabułę okazał się wciągający od pierwszych stron: z grubsza chodzi o to, że uznany trener miejscowej drużyny baseballowej z zapomnianego (fikcyjnego) miasteczka gdzieś w Oklahomie, odnoszący sukcesy i lubiany przez dzieciaki Terry Maitland, zostaje oskarżony o bardzo brutalne morderstwo z podtekstem seksualnym, popełnione na jedenastolatku. Oskarżonego nikt co prawda nie przyłapał na gorącym uczynku, ale liczni świadkowie mówią jednym głosem: spotkali, rozmawiali, był tuż obok, miał krew na ubraniu, uciekał, etc. Miejscowi śledczy postanawiają urządzić pokazówkę i aresztować trenera wszem i wobec, na oczach tysięcy świadków, w samym środku meczu. W jednej chwili Terry staje się obiektem czystej nienawiści i ostracyzmu w lokalnej społeczności. Problem polega na tym, że dowody przeciwko niemu są równie mocne, co jego alibi, a sam Terry (w czym wspiera go rodzina) głośno mówi o swojej niewinności.
Powyższe rozgałęzienia fabularne prowokują wiele pytań: czy chodzi o fałszowanie dowodów i spisek przeciwko członkowi społeczności, a może o rozdwojenie jaźni (za dnia spoko pan trener, w nocy zaś sadysta) i zaniki pamięci, a może o element nadprzyrodzony. King nie omieszka pobawić się trochę psychologią swoich bohaterów oraz smacznie nakreślić zarysy mechaniki zachowania tłumu. Pierwsza połowa powieści to dobra zabawa.
Później bywa różnie. Ja osobiście przeżyłam pewne rozczarowanie, gdy okazało się, że zamiast zupełnie świeżej historii do powieści został przemycony odgrzewany kotlecik w postaci bohaterów z trylogii "Pan Mercedes". Mimo oszczędnej raczej długości rozdziałów, pojawiają się dłużyzny i fragmenty zwyczajnie nieinteresujące - za dużo szczegółów, za dużo bohaterów, co udało się w "To" nie musi udać się równie gładko wszędzie indziej. Niektóre zwroty akcji są rozczarowujące.
Mimo minusów, "The Outsider" to wciąż ciekawa mieszanka kryminału, powieści sensacyjno-psychologicznej i niezłego horroru. To nie nowe objawienie literatury współczesnej, ale na plażę można przytachać.
Po rozczarowujących "Śpiących królewnach" wcale mi się nie spieszyło do sięgania po najnowszą powieść Stephena Kinga, zwłaszcza że miał to być kolejny kryminał - nie leżą mi kryminały, trylogia o Billu Hodgesie jakoś tam weszła, ale bez miłosnych wzdychów, więc i Outsidera miałam właściwie nie czytać. Jakoś jednak zbiegiem okoliczności przeczytałam - tak wyszło bo wąż....
więcej mniej Pokaż mimo to2018-06-12
Dobra książka dla koneserów tematyki (tak, ISTNIEJĄ koneserzy TAKIEJ tematyki - sama się do nich, myślę, zaliczam, choć właściwie nie wiem, dlaczego mam takie zgoła specyficzne zainteresowania). O oryginalnej "Body Farm" słyszałam już wcześniej, i pomysł pozostawiania ludzkich zwłok w różnych warunkach dla celów naukowych - aby badać, jak się rozkładają, i tym samym przysłużyć się kryminalistyce - wydał mi się fascynujący.
Pozycja niniejsza opowiada o "Trupiej farmie" od kuchni: jaka była historia jej powstania, jak trafiło na nią pierwsze ciało, jak następne, et caetera, a każdy rozdział to inna ciekawa historia z kariery zawodowej założyciela tego oryginalnego przybytku, antropologa Billa Bassa.
Książka jest nieco nierówna, może dlatego, że autor próbuje szczegółowo wyjaśnić każdą historię - wiadomo, zacięcie naukowca - w wielu aspektach, nie wyłączając niuansów prawnych, rodzinnych i podobnych. Nie obyło się więc bez paru dłużyzn, ale ogólnie z książki można dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy, na przykład:
+ jak poznać, że zwłoki, które doszczętnie spłonęły w pożarze, były w czasie spalania związane (co, siłą rzeczy, wyklucza nieszczęśliwy wypadek);
+ jak określić "wielką czwórkę" (czyli płeć, wiek, rasę i wzrost) denata, mając do dyspozycji zaledwie kilka kości;
+ ile kilogramów nieżywego człowieka mogą zjeść czerwie w ciągu jednej doby (padają szczegółowe rekordy);
+ co DOKŁADNIE dzieje się z ciałem po śmierci (tak bardzo, bardzo dokładnie - opisy nie oszczędzają co wrażliwszych czytelników);
+ jak poznać, czy w pożarze spłonęły kości stare, czy podejrzanie wręcz świeżutkie;
+ co to jest TŁUSZCZOWOSK;
+ jak szczegółowo określić, jakiego narzędzia użył morderca do rozczłonkowania ciała, którego chciał się pozbyć (piły zostawiają różne wzorki!);
+ co szczególnie lubią insekty żerujące na ciałach;
i tak dalej, i tym podobne.
Było nie było, ciekawa książka, i bogata w informacje. Na pewno przeczytam przynajmniej jeden tom powieści Patricii Cornwell, która inspirowała się oryginalną "Trupią farmą" (w sensie miejsca) w swoich kryminałach, a której powieści okazały się niezwykle popularne. A pozycję niebeletrystyczną bardzo polecam osobom zainteresowanym kryminalistyką i badaniami post mortem.
Dobra książka dla koneserów tematyki (tak, ISTNIEJĄ koneserzy TAKIEJ tematyki - sama się do nich, myślę, zaliczam, choć właściwie nie wiem, dlaczego mam takie zgoła specyficzne zainteresowania). O oryginalnej "Body Farm" słyszałam już wcześniej, i pomysł pozostawiania ludzkich zwłok w różnych warunkach dla celów naukowych - aby badać, jak się rozkładają, i tym samym...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-09-23
Z Aleksandrą Boćkowską jest taki problem: pisze na niebywale ciekawe tematy, ale niekoniecznie stylem i sposobem, który kupuje czytelnika (a przynajmniej mnie) na wieki. Czytałam wcześniej "To nie są moje wielbłądy" o modzie w PRL, i chociaż zaczęło się od "TAK! Bierzcie moje pieniądze!!!" kiedy przeczytałam opis wydawcy i dodawałam ebooka do koszyka w internetowej księgarni, to jednak skończyło się na pewnym rozczarowaniu. Historia lubi się powtarzać, i dokładnie tak samo było z "Księżycem z Peweksu": od entuzjazmu i bezdyskusyjnej chęci posiadania po pewne (umiarkowane, ale jednak odczuwalne) rozczarowanie.
Autorka niby robi wszystko zgodnie z prawidłami sztuki, czyli kompletuje opasłą literaturę, spotyka się z autentycznymi świadkami epoki, którzy mają dużo do powiedzenia, spisuje ich barwne opowieści i koniec końców kompiluje oparty na faktach, bogaty w wątki tekst. Brzmi jak pewny przepis na skończony zaciesz. Jednak COŚ po drodze idzie nie tak. Niestety skończywszy drugą już książkę tej autorki muszę skonstatować, że nie podoba mi się jej styl - jest rwany, na siłę dynamiczny, ciągnący za milion sznureczków naraz, żeby żadnego nie pociągnąć do końca tak, aby wywołać jakiś wyrazisty efekt - to taka jajecznica ze wszystkiego związanego z tematem, co wpadło autorce w ręce. Ciężko się taki tekst śledzi, nawet mimo uporządkowania wielokolorowej zawartości koszyka zagadnień (bo każdy zapytany o "luksus w PRLu" wspominał coś trochę innego) w spójne tematycznie rozdziały.
Najlepsze i najciekawsze w tym wszystkim były więc nietknięte specyficznie męczącym stylem autorki wspomnienia świadków - niestety takich dosłownych zapisów było w treści całej książki relatywnie mało.
Temat ciekawy, ale żeby zaspokoić swój apetyt na opowieści o PRLu, powinnam chyba zmienić autora.
Z Aleksandrą Boćkowską jest taki problem: pisze na niebywale ciekawe tematy, ale niekoniecznie stylem i sposobem, który kupuje czytelnika (a przynajmniej mnie) na wieki. Czytałam wcześniej "To nie są moje wielbłądy" o modzie w PRL, i chociaż zaczęło się od "TAK! Bierzcie moje pieniądze!!!" kiedy przeczytałam opis wydawcy i dodawałam ebooka do koszyka w internetowej...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-08-26
Miałam właściwie nie czytać tej książki. Było kiedyś takie czasopismo dla młodych panien - he - pod tytułem "Filipinka" (wydawane przez dekady nie wytrzymało starcia z atrakcyjnym, pełnym wszystkiego Internetem i przepadło w mroku dziejów). Piszę o tym, bo Kasia Nosowska pisała felietony właśnie do "Filipinki". Lubiłam jej teksty, jak lubiłam całą "Filipinkę", ale żeby od razu książkę czytać, to nie. Dostałam jednak cynk, że "A ja żem jej powiedziała..." zawiera mądre treści i z tego powodu warto jednak sięgnąć po tę gorącą nowość. Sięgnęłam i - przepraszam, ale kompletnie nie będę dyplomatyczna - żałuję pieniędzy wydanych na ebooka.
To znaczy powiem tak - na pewno nie jest to czytadło głupie, ostatecznie wyszło spod pióra inteligentnego wrażliwca, jakim niewątpliwie jest Katarzyna N., po jej przemyśleniach oceniając - ale osobiście nie popieram wydawania takich rzeczy. Poziom zawartości "A ja żem jej powiedziała..." to dokładnie treść blogowa spłodzona przez blogera-amatora. Inteligentnego, oczytanego, wrażliwego, fajnie się takie rzeczy scrolluje do porannej kawy, ale robienie z tego książki to po prostu zbytek łaski. Nawet rozdziały to nic innego, jak notki blogowe: bardzo krótkie, na jeden temat, a same tematy poczytne szczególnie w specyficznym mikrouniwersum domeny blogspot.com. W kolejności natężenia występowania: diety i ogólnie jedzenie, duuużo o tym (jest nawet notka - bo jednak ciężko mi nazywać te teksty rozdziałami - o problemach trawiennych), celebryci (czyli: temat tak ważny, że każdy pędzi pisać o tym, jaki jest nieważny - zdecydujcie się, ludzie), media społecznościowe (pytanie tylko, czy jest sens rozpisywać się na sto różnych sposobów o tym, jak ludzie marnują swój czas? Zupełnie jakby marnowanie czasu było jakimś nowym wynalazkiem w dziejach świata), zdrady i problemy w związku (bo autorka ma problem z chorobliwą zazdrością, i jeszcze koleżanki czyhają na jej wybranków, a wiadomo, że "suka nie da, pies nie ruszy" - w tym ujęciu facet jest jak rower, bezwolny przedmiot, który można zabrać - teksty te sprawiły, że poczułam się podtruta. Męcząca rzecz), wreszcie - sprawy duchowe (notka o tym, że Bóg Jest) na okrasę w ilości już raczej symbolicznej. Autorka pisze też o dzieciństwie i zdobywa się na szczere wyznania. I to by było tyle, jeśli chodzi o wyczerpujące opisanie formuły.
Wiadomo, że rynek rządzi się prostymi prawami, i jak jest popyt, to jest i podaż, a kto chce, niech kupuje. Książki osób sławnych można traktować jako po prostu jeszcze jeden gadżet marketingowy, coś jak kalendarz ze zdjęciami gwiazdora czy perfumy, którymi on rzekomo chciałby pachnieć. Tak więc po książkę Kasi Nosowskiej na pewno mogą sięgnąć fani zespołu Hey, którzy chcieliby zerknąć za kotarkę okrywającą prywatność jego wokalistki i tekściarki - będą czytać z zainteresowaniem i frajdą. Sięgnąć mogą też osoby, które szukają trzymającego poziom czytadła na plażę, a czytać lubią zwłaszcza o problemach z masą ciała i mediami społecznościowymi (ja myślałam, że lubię, ale po lekturze tej pozycji zmieniłam zdanie). Tyle że tu uważałabym z entuzjazmem: książka jest bardzo krótka. W wersji papierowej podobno ma dwieście stron, ale coś mam wrażenie, że tekst wydano czcionką szesnastką. Nie wiem, czy rozrywki starczy chociaż na jedno plażowanie. W tym kontekście naprawdę lepiej tę książkę pożyczyć, niż kupić.
No, więc wydawnictwo powinno przynieść frajdę z czytania dwóm grupom osób: fanom Hey/Kasi, oraz niemającym szczęścia w miłości dysmorfofobikom uzależnionym od Instagrama, którzy chcą, żeby ktoś przemówił im do rozumu. Cała reszta świata raczej nie straci wiele, jeśli sobie tę nowość wydawniczą zwyczajnie odpuści.
Cóż, może jest już dla mnie szykowane miejsce w piekle zaprojektowane specjalnie pod przemądrzalców OCENIAJĄCYCH INNYCH W INTERNECIE, ale że rzeczywistość pisarza to też głosy krytyki, więc oto i jest taki sobie jeden głosik. Nie poleciłabym tej pozycji z pełnym przekonaniem. Jako dzieło zwykłego szarego anonima kompletnie by się nie obroniła, i raczej nikt by nie chciał jej wydać. Tak sądzę.
Miałam właściwie nie czytać tej książki. Było kiedyś takie czasopismo dla młodych panien - he - pod tytułem "Filipinka" (wydawane przez dekady nie wytrzymało starcia z atrakcyjnym, pełnym wszystkiego Internetem i przepadło w mroku dziejów). Piszę o tym, bo Kasia Nosowska pisała felietony właśnie do "Filipinki". Lubiłam jej teksty, jak lubiłam całą "Filipinkę", ale żeby...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-09-08
Czy da się napisać historię prawie wszystkiego? Jak się okazuje, da się, i jeszcze przy tym da się zmieścić ją na niecałych pięciuset stronach. Świetna książka Billa Brysona przypomina stół szwedzki z pysznym wyborem różnorodnych miniaturowych przekąsek - dokładnie przekąsek trzydziestu, bo tyleż niedługich rozdziałów liczy to wydawnictwo. Każdy rozdział poświęcony jest innemu interesującemu zagadnieniu z wielkiej puli tematów nauk ścisłych i o życiu, w przemyślanej kolejności - od powstania wszechświata, przez fizykę kwantową, geologię, oceaniczne głębie i wulkany, po powstanie życia, od bakterii po człowieka, z szalenie mocnym końcem na temat rozplenienia się homo sapiens na Ziemi ze szkodą dla bioróżnorodności planety (smutne fakty, drodzy państwo).
Wobec tak atrakcyjnie przystępnej formy poruszanych treści nie pozostaje nic innego, jak przekąszać każdy temat po kolei - to oczywiście nie jest to zagłębianie się w istotę rzeczy, raczej ich liźnięcie z wierzchu, że tak to ujmę - ale tym lepiej, bo można przekonać się, które tematy są subiektywnie bardziej interesujące dla dalszego wwiercania się w nie, a które nas, oględnie mówiąc, nie kręcą aż tak bardzo.
Bill Bryson pisze w sposób rzetelny (na ile pozwala zwięzła forma, jaką sobie narzucił), zaangażowany, prosty, ale nie nazbyt uproszczony, a do tego subtelnie dowcipny - nie sądziłam, że możliwe jest pisanie w zabawny sposób o skamielinach czy porostach, ale właśnie ta sztuka udaje się autorowi - pyszności!
Jedyne, czego mi zabrakło w "Krótkiej historii..." to pewien ważny aspekt popularyzatorskiej strony nauki - mianowicie nie tylko odpowiedzi na to, CO obecnie wiadomo według współczesnej nauki, ale też SKĄD to wiadomo. Inna sprawa, że wyjaśnianie w przystępny sposób takich techniczno-metodologicznych zawiłości byłoby już zapewne zbyt karkołomnym zadaniem.
Tak czy inaczej, książkę tę nie tylko jak najbardziej warto przeczytać, ale warto też ją kupić i mieć na półce w wersji papierowej. Jest to taki typowy "zarys wstępu do podstaw" pozwalający się jako tako zorientować, o co w ogóle biega w tym wszystkim naokoło. Takie akcesorium na pewno przyda się w każdym gospodarstwie domowym. :)
Drogi wszechświecie, właśnie takich popularyzatorów nauki nam trzeba.
Czy da się napisać historię prawie wszystkiego? Jak się okazuje, da się, i jeszcze przy tym da się zmieścić ją na niecałych pięciuset stronach. Świetna książka Billa Brysona przypomina stół szwedzki z pysznym wyborem różnorodnych miniaturowych przekąsek - dokładnie przekąsek trzydziestu, bo tyleż niedługich rozdziałów liczy to wydawnictwo. Każdy rozdział poświęcony jest...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-11-27
Napisana przez lekarza, społecznika, badacza i wziętego wykładowcę książka łącząca zalety pozycji popularnonaukowej i poradnika.
Profesor Rosling w toku swojej kariery naukowej zaobserwował, że ludzie (niezależnie od poziomu wykształcenia i specjalizacji zawodowej, jak udowodniły testy) mają tendencję do postrzegania świata w czarnych barwach, a jeśli w swoich osądach opierają się na wiedzy ogólnej, to nierzadko będącej znacznie przestarzałą. Wraz z synem i synową postanowił więc wytropić i nazwać te prawdopodobnie ogólnoludzkie "instynkty", których produktami są błędne oszacowania, i zastanowić się, jak przezwyciężyć odruch myślowego chodzenia na skróty na rzecz bardziej obiektywnej oceny rzeczywistości - ostatecznie wszyscy chyba lubimy myśleć o sobie, że w swoich ocenach nie kierujemy się subiektywizmem, ale widzimy świat takim, jakim jest.
Efektem tej rodzinnej pracy zespołowej jest właśnie "Factfulness", czyli przejrzysta analiza potencjalnych przyczyn widzenia świata w krzywym zwierciadle, wraz z propozycjami praktycznych rozwiązań do wdrożenia od zaraz - każdy rozdział zwieńczono wygodnym podsumowaniem wyłożonym w zwięzłych punktach (stąd moje skojarzenia z poradnikiem). Celem całości jest pomoc czytelnikowi w wyciąganiu wniosków opartych na faktach, a nie uprzedzeniach, wyobrażeniach, oczekiwaniach czy emocjach.
Jest to oczywiście bardzo trudne, a jak trudne, udowadnia niestety już pierwsza z brzegu negatywna recenzja "Factfulness" na tym portalu, więc daleko nie trzeba było szukać... Prostuję: autor wcale nie jest hurraoptymistą, który stara się nas przekonać, że świat jest cudowny, a problemy nie istnieją, wręcz przeciwnie. Nie stara się też bagatelizować cierpienia i umniejszać ogromu tragedii, na przykład dzieci, które co roku umierają z powodu niedostatecznej opieki zdrowotnej, wręcz przeciwnie bis - i nawet zwraca uwagę czytelnika na dramatyczne dane, które są pomijane przez media jako "mniej atrakcyjne". Podkreśla (pisząc o tym cały podrozdział) że "lepsze" zazwyczaj nie znaczy "dobre". Znajduje też w swojej publikacji miejsce na cały rozdział poświęcony realnym współczesnym zagrożeniom (w którym wymienia niszczenie środowiska i globalne ocieplenie z imienia i nazwiska). Aha, no i wcale nie jest statystykiem siedzącym w głębokim fotelu nad anonimowymi danymi i wykresami z dala od realnego cierpienia - to lekarz i badacz, który zjeździł pół świata, żeby realnie pomagać innym, niekiedy z narażeniem życia własnego i swojej rodziny. Bardzo dziwi mnie więc recenzja użytkowniczki Salma, która to recenzja jest albo k o m p l e t n i e niemerytoryczna, albo czytałyśmy dwie różne książki. Szkoda by było zdyskwalifikować pozycję w przedbiegach na podstawie tak bezpodstawnych (sory memory, to prawda, służę w razie wu numerami stron) zarzutów, więc oczywiście polecam mimo wszystko przeczytać i wyrobić sobie własną opinię.
Podsumowując, "Factfulness" to niewątpliwie potrzebna pozycja (niby "wystarczy myśleć i analizować", ALE...), do tego opracowana w sposób naprawdę przemyślany, co wzbudza podziw tym większy, że autor pracował nad tą książką będąc chorym (śmiertelnie, jak dowiadujemy się z posłowia) na raka trzustki. Jest oczywiście wyładowana po brzegi danymi i wykresami, ale czym byłaby książka o ocenie rzeczywistości opartej na faktach bez faktów - poza tym nie warto bać się wykresów. Wystarczy sobie wyobrazić, jak wyglądałoby to wydanie, gdyby wszystkie ilustracje zastąpiono długimi i żmudnymi opisami słownymi... Niewątpliwą zaletą książki jest to, że wcale nie trzeba być naukowcem, żeby ją zrozumieć, to rzeczywiście przystępna literatura popularnonaukowa - warto jednak, co chyba oczywiste, przeczytać ją UWAŻNIE.
Autorzy naprawdę wykonali kawał dobrej roboty, pozycja nie sprowadza się bynajmniej do oczywistego "weźcie myślcie i już", sądzę, że każdy może z niej wynieść coś wartościowego, nawet jeśli nie wszystkie pomysły autorów dadzą się od razu wykorzystać w praktyce. Nie jest bez wad, ale warto ją znać. Polecam z przekonaniem.
Napisana przez lekarza, społecznika, badacza i wziętego wykładowcę książka łącząca zalety pozycji popularnonaukowej i poradnika.
Profesor Rosling w toku swojej kariery naukowej zaobserwował, że ludzie (niezależnie od poziomu wykształcenia i specjalizacji zawodowej, jak udowodniły testy) mają tendencję do postrzegania świata w czarnych barwach, a jeśli w swoich osądach...
Fantastyka geologiczna.
"Piąta pora roku" to opowieść o alternatywnym uniwersum, w którym istnieją pół-ludzie, pół-sejsmografy, potrafiący na dodatek kontrolować ruchy głębszych warstw skorupy ziemskiej według własnego widzimisię. Umiejętność taka jest przydatna w pewnych sytuacjach z punktu widzenia gospodarki przestrzennej, ale i potencjalnie śmiertelnie niebezpieczna, dlatego osobniki takie raczej nie są otaczane ciepłymi uczuciami w swoich lokalnych społecznościach.
Jak widać, oddać trzeba autorce, że nie powiela schematów w warstwie formy, realizując własne pomysły na to, jaki powinien być świat fantasy. Plus kolejny: nie idzie utartymi ścieżkami prostego stylu typowego dla książek fantastycznych, tylko konsekwentnie realizuje bardziej wyrafinowany (w sumie lepiej pasowałby przymiotnik "wymyślny", bo do wyrafinowanego pisarstwa jeszcze sporo temu dziełu brakuje) sposób snucia opowieści, naznaczony charakterystycznym rysem osobniczym. To się ceni zawsze, bo książki fantasy nieraz bywają napisane tak PROSTACKO, że można się wręcz cofnąć w rozwoju czytając je. No to "Piąta pora roku" nie zalicza się do tego niechlubnego podzbioru, na szczęście.
Drugi koniec kijka: pomysł na historię wymyka się banałowi i jest chyba dość nowatorski (nie jestem fanką gatunku, więc nie wiem na pewno) ale niestety nie można tego powiedzieć o fabule. Ta jest już niebywale wręcz banalnym zlepkiem wszystkich stosowanych w fantasy chwytów fabularnych: drużyna z misją w długiej drodze, szkolenie adepta, który przechodzi przemianę od zyra do bohatyra, niebezpieczeństwa wyskakujące z przysłowiowej d*py bez ładu i składu, mit o złolu co chce zniszczyć świat. Aaaale to już było. ♫
Cecha powyższa sprawia, że powieść ta nie jest NICZYM więcej, jak propozycją dla koneserów gatunku. Co fikuśniejsze (ale ocierające się momentami o grafomanię) zabiegi stylistyczne nie są w stanie tego zrekompensować. Mnie fantasy nie jara jako takie, więc książka ta była dla mnie boleśnie wręcz nudna (!). Ostrzegam nie-koneserów. Fani fantasy powinni mieć z czytania umiarkowaną przynajmniej frajdę.
Fantastyka geologiczna.
więcej Pokaż mimo to"Piąta pora roku" to opowieść o alternatywnym uniwersum, w którym istnieją pół-ludzie, pół-sejsmografy, potrafiący na dodatek kontrolować ruchy głębszych warstw skorupy ziemskiej według własnego widzimisię. Umiejętność taka jest przydatna w pewnych sytuacjach z punktu widzenia gospodarki przestrzennej, ale i potencjalnie śmiertelnie niebezpieczna,...