-
ArtykułyBrak kolorowych autorów na liście. Prestiżowy festiwal w ogniu krytykiKonrad Wrzesiński1
-
ArtykułyLiliana Więcek: „Każdy z nas potrzebuje w swoim życiu wsparcia drugiego człowieka”BarbaraDorosz1
-
ArtykułyOto najlepsze kryminały. Znamy finalistów Nagrody Wielkiego Kalibru 2024Konrad Wrzesiński3
-
ArtykułyLiteracki kanon i niezmienny stres na egzaminie dojrzałości – o czym warto pamiętać przed maturą?Marcin Waincetel34
Biblioteczka
2015-04-11
2014-09-03
2014-08-25
2014-08-22
2014-08-20
2014-08-16
2014-08-05
2013-01-15
2014-07-04
2014-06-08
2013-09-09
2013-07-22
2014-04-18
2014-03-13
2014-02-11
2013-02-27
Nie wiem dlaczego, długo czekałam, żeby zabrać się za kontynuację "Skaczącego Jacka". Być może bałam się, że druga część przygód Burtona i Swinburne'a nie porwie mnie tak jak jej poprzedniczka. A jednak mocno się pomyliłam. Przebrnęłam przez utwór dosłownie ekspresowo, praktycznie pożerając (wzrokiem) kolejne kartki.
Patrząc na tytuł i okładkę spodziewałam się czegoś odrobinę innego. Ale cóż z tego, skoro dostałam więcej i lepsze?
Po raz kolejny spotykamy słynnego podróżnika i małego rudowłosego poetę. Co od razu zwróciło moją uwagę - Algernon Swinburne zabiera dla siebie tym razem zauważalnie większą przestrzeń niż w "Dziwnej sprawie...". Odgrywa ważniejszą rolę w wydarzeniach. Także jego charakter zdaje się być bardziej wyrazisty. Podobnie, z resztą, jak i u Burtona - obydwie postaci budziły we mnie większe emocje, pozwalały bardziej zbliżyć się do siebie.
Jeśli chodzi o wydarzenia - Mark Hodder pozwolił rozpędzić się wyobraźni, zaprezentował nam historię napisaną z większym rozmachem, ale także z dodatkową dawką brutalności. Intryga w pewnym momencie stała się dość skomplikowana, czasem nawet odnosiłam wrażenie, że odrobinę przekombinowana. Niemniej jednak oceniam ją zdecydowanie na plus. Podoba mi się również fakt, że została w pewien sposób połączona z wydarzeniami z poprzedniego utworu.
Za co kocham utwory Hoddera, to mistrzowskie igranie z historią i opowieściami epoki wiktoriańskiej. Większość postaci i wydarzeń, z którymi się spotykamy w "Nakręcanym człowieku" miały swój odpowiednik w rzeczywistości. Autor przekomponowuje jednak ich historię na swój użytek, co wychodzi mu właściwie bezbłędnie.
Nowa książka, kolejny rok w epoce, której wiktoriańską nazywać nie sposób - mamy więc także nowe wynalazki, które stanowią przecież "ducha" powieści steampunkowej. W tym momencie można bez wahania stwierdzić, że autor mocno popuścił wodze wyobraźni. Niektóre jego wizje śmieszą, niektóre po prostu budzą niedowierzanie. Czy to dobrze czy źle - postanowiłam pozostawić to pytanie bez odpowiedzi i po prostu wgłębić się w rzeczywistość utworu, uznając, że Mark Hodder ma duże poczucie humoru.
Cóż teraz mogę napisać na podsumowanie? Może po prostu, że powieść Hoddera to fantastyka z najwyższej półki, dorównująca swojej poprzedniczce i mocno zaostrzająca apetyt na kolejną, niecierpliwie wyczekiwaną część cyklu.
Nie wiem dlaczego, długo czekałam, żeby zabrać się za kontynuację "Skaczącego Jacka". Być może bałam się, że druga część przygód Burtona i Swinburne'a nie porwie mnie tak jak jej poprzedniczka. A jednak mocno się pomyliłam. Przebrnęłam przez utwór dosłownie ekspresowo, praktycznie pożerając (wzrokiem) kolejne kartki.
Patrząc na tytuł i okładkę spodziewałam się czegoś...
2012-10-25
2009-01-01
2012-11-25
Podejrzewam, że dla osoby, która nigdy nie miała do czynienia z fantastyką naukową, „pierwszy kontakt” ma wielkie szanse być tym nieudanym. Jeśli potencjalny czytelnik sięgnie po powieść zbyt ciężką, mocno naukową, przesyconą ciężkostrawnymi terminami, a w dodatku śmiertelnie poważną – niezależnie od wartości utworu może sparzyć się i zniechęcić do tego podgatunku fantastyki.
Pomimo tego że „Gra Endera” moim pierwszym spotkaniem ze science fiction nie jest (choć jednym z pierwszych już owszem), to myślę że śmiało na taki mogłaby się nadawać.
Ender Wiggin to sześcioletni, niezwykle utalentowany chłopiec o ilorazie inteligencji znacznie przekraczający ten przeciętnie spotykany u innych ludzi. W obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa zagrażającego Ziemi, zostaje wytypowany do szkolenia mającego przygotować go do objęcia stanowiska dowódcy w starciu z Robalami – nieobliczalnymi stworzeniami z Kosmosu, które uprzednio dwukrotnie dokonały inwazji na Planetę Ludzi.
Na początku lektury niektórych wymagających czytelników irytować może „syndrom genialnego dziecka”, jaki łatwo zdiagnozować u Endera – niemal każdy pomysł, na jaki chłopiec wpadnie, jest tym trafnym, każda strategia, jaką stosuje – skuteczną, a każda gra – zwyciężoną. Jednak po jakimś czasie można zorientować się, że prawdziwe problemy, na które napotyka niespełna dziesięcioletnie dziecko, to te zupełnie odmiennej natury. Łatwo bowiem wyobrazić sobie, że genialny sześcio- czy siedmiolatek całkowicie oderwany od rodziny, przyjaciół, a przede wszystkim zwyczajnego, ziemskiego środowiska – nawet odnosząc pasmo sukcesów życiu szkolnym – nie prowadzi życia które stanowiło by dla niego apogeum szczęścia.
Powieść wydaje się być stworzoną dla tych, których nudzą rozwlekłe opisy i leniwie tocząca się akcja. Zanim bowiem zorientujemy się, że w powieści minął dzień lub nawet tydzień, okazuje się, że nasz bohater zdobył już kilkumiesięczne doświadczenie w Szkole Bojowej, a niedługo później Valentine, siostra Endera, obchodzi na Ziemi jego kolejne urodziny. Mamy więc do czynienia z autorem nie lubiącym lania wody i skupiania się na nieistotnych sytuacjach i szczegółach. Razem z kilkuletnim chłopcem pędzimy przez szkolenie w, nomen omen, kosmicznym tempie.
Podobnie jest z językiem utworu – nie nastręcza on czytelnikowi żadnych trudności, pozwala na swobodne brnięcie przez kartki w każdej niemal sytuacji – sama pierwsze 100 stron „Gry...” pokonałam z przyjemnością podczas dwu-trzygodzinnej podróży busem.
Taką jest więc ta książka – lekką, nieskomplikowaną, niepozbawioną jednak pewnej powagi i refleksji. Smaczkiem może być fakt, że była ona pisana w latach 80, kiedy mapa Europy wyglądała zupełnie inaczej niż dzisiaj - oprócz wizji przyszłości mamy więc też wyobrażenie tego, jak świat mógłby wyglądać, gdyby nie przemiany przełomu lat 80 i 90. A choć mam wrażenie, że przeczytawszy ją kilka lat wcześniej, w wieku nastoletnim, mogłabym czerpać z niej nieco więcej rozrywki, to nawet teraz świetnie nadaje się na sprawiającą dużo przyjemności lekturę.
Podejrzewam, że dla osoby, która nigdy nie miała do czynienia z fantastyką naukową, „pierwszy kontakt” ma wielkie szanse być tym nieudanym. Jeśli potencjalny czytelnik sięgnie po powieść zbyt ciężką, mocno naukową, przesyconą ciężkostrawnymi terminami, a w dodatku śmiertelnie poważną – niezależnie od wartości utworu może sparzyć się i zniechęcić do tego podgatunku...
więcej Pokaż mimo to