-
Artykuły„Nie ma bardziej zagadkowego stworzenia niż człowiek” – mówi Anna NiemczynowBarbaraDorosz2
-
ArtykułyNie jesteś sama. Rozmawiamy z Kathleen Glasgow, autorką „Girl in Pieces”Zofia Karaszewska2
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Matki. Sprawdź propozycje wydawnictwa Czwarta StronaLubimyCzytać1
-
ArtykułyBabcie z fińskiej dzielnicy nadchodzą. Przeczytaj najnowszą książkę Marty Kisiel!LubimyCzytać2
Biblioteczka
2013-09-14
2014-01-23
Czasami boję się sięgnąć po jakąś książkę, gdy usłyszę o niej opinię. Tak było też w tym przypadku, gdy przeczytałam kilka bardzo niepochlebnych recenzji o… „Granicy” Zofii Nałkowskiej. Większość z nas – chcąc lub nie – zetknie się z tą powieścią. Ba, niektórzy mają ją już nawet za sobą! I zdania wcale nie były podzielone, wręcz przeciwnie – przedstawiały tę powieść w bardzo negatywnym świetle.
Zofia Nałkowska urodziła się pod koniec dziewiętnastego wieku. Pochodziła z zamożnej inteligencji, a jej rodzice prowadzili „dom otwarty” oraz słynny salon. Przez środowisko, w którym się obracała już od dziecka, bardzo wcześnie zaczęła pisać. Debiutowała w wieku czternastu lat wierszem. „Granicę” napisała w 1935 roku, nie jest to jednak tak sławna powieść. Wiele osób kojarzy jej twórczość z „Medalionów” – miniatur o wstrząsających faktach z wojny.
Historia Zenona Ziembiewicza jest niezwykła – krótka, treściwa i bardzo groteskowa. Wywodził się z biednej szlachty, lecz udało mu się, dzięki wykształceniu, awansować społecznie. Musiał jednak powolnie rezygnować ze swych ideałów, poglądów, przesuwając granicę swojej moralności. Jego koniec był tragiczny – po błyskawicznej karierze, stacza się nagle zarówno pod względem osobistym, jak i publicznym. „Granica” jest klasyką literatury polskiej, dodatkowo lekturą szkolną, która zapada w pamięć.
Styl Nałkowskiej jest dość specyficzny. Przyznam, iż od pierwszych stron – nagromadzenie wątków, nazwisk, postaci oraz ich historii – sprawia zagubienie czytelnika. To wrażenie jednak mija wraz z każdą kolejną kartką i skupieniem, o które naprawdę łatwo. Język, jakim autorka posługuje się, jest bowiem niezwykle przyjemny – to, co początkowo uważałam za wadę, stało się zaletą.
Opisy były dokładne, a wątki poboczne w spójny sposób zgrywały się z główną akcją.
Warto dodać, że tempo akcji jest na naprawdę przyzwoitym poziomie. Gdy tylko przyzwyczaiłam się do ciekawego sposobu narracji autorki, miałam trudności z oderwaniem się od lektury. To niezwykła powieść psychologiczno-obyczajowa, nie sposób jej zrozumieć bez wnikliwej analizy – ma ona podwójne dno, podobnie jak tytuł, nad którym warto się zastanowić.
Już od pierwszych stron Nałkowska nie ukrywała, jak skończy się ta historia. Gdyby porównywać taki zabieg do powieści kryminalnych, byłoby to co najmniej zaskakujące. Sprawiło to jednak, iż podczas lektury nie zadawałam sobie pytania – „kto wykonał zbrodnię?”, a „dlaczego?”. Pierwszy raz spotkałam się z taką sytuacją, gdzie zakończenie było ujawnione tak wcześnie już przez zamysł autorki i… było to posunięcie niezwykle dobre, które urozmaiciło lekturę. Skupiałam się na zupełnie innej materii niż zwykle.
Same postacie były stworzone w najmniejszym detalu – ich działania były umotywowane pochodzeniem, historią, brutalnością losu oraz samymi ich charakterami. Bohaterowie byli bardzo realistyczni, jednak również przez to nie potrafiłam im współczuć – o ile niezawinione cierpienie biedoty wzruszało mnie, to zachowania Zbigniewa i to, co go spotkało, nie powodowało u mnie żadnej reakcji. Ziembiewicz był postacią, której nie da się lubić – chociaż inteligentny i ambitny, był oportunistą, łatwo ulegał wpływom i powtarzał schematy, których tak nienawidził. Zenon to wielki hipokryta, dodatkowo jego zachowanie w stosunku do kobiet było karygodne…
Nie jestem fanką powieści psychologicznych – zawsze po lekturze takiego gatunku, mam wrażenie, iż jestem niezwykle zmęczona czytaniem, a treść była przytłaczająca. „Granica” zmieniła moje zdanie na ten temat – głęboki rys wewnętrzny postaci był tak dopracowany, że z przyjemnością go czytałam, zwłaszcza, że bohaterowie przeżywali najczęściej rozterki dnia codziennego, które i nas dotykają.
Obawiałam się lektury „Granicy”, jednak z całą świadomością mogę powiedzieć, że jest to powieść, która daje do zastanowienia i – mimo ciężkiego początku – warto ją przeczytać. Niesie ponadczasowe treści o tym, jak ważna jest czystość sumienia, a także trwanie przy własnych ideałach. Ponadto to po prostu książka, którą czytałam z wypiekami na twarzy, podążając z zainteresowaniem za akcją, która oczarowuje – zarówno doborem tematu, a także wykonaniem.
Jestem zaskoczona, że ta powieść tak bardzo mnie zafascynowała. Byłam przekonana, iż zakończę tę recenzję słowami, iż istnieje granica czytania lektur szkolnych, jednak… jak widać – nie ma jej! Z Zofią Nałkowską na pewno będę kontynuować znajomość, a Was zachęcam do czytania, bo chociaż „szkolna”, to zdecydowanie nie „zła”.
Pozdrawiam
Czasami boję się sięgnąć po jakąś książkę, gdy usłyszę o niej opinię. Tak było też w tym przypadku, gdy przeczytałam kilka bardzo niepochlebnych recenzji o… „Granicy” Zofii Nałkowskiej. Większość z nas – chcąc lub nie – zetknie się z tą powieścią. Ba, niektórzy mają ją już nawet za sobą! I zdania wcale nie były podzielone, wręcz przeciwnie – przedstawiały tę powieść w...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-03-11
Internet aż huczał o tej książce – entuzjastyczne opinie dotarły również do Polski. Interesowałam się „The Darkest Minds” już od dłuższego czasu i gdy byłam już przekonana, iż kliknę „buy” na stronie Amazona, wydawnictwo Otwarte uratowało mnie – jak i innych zaciekawionych tą pozycją czytelników – przed wyższym wydatkiem. „Mroczne umysły” już za kilka tygodni trafią na półki księgarni i uwierzcie – szum wokół nich zrobi się jeszcze bardziej głośny!
Alexandra Bracken napisała swoją pierwszą powieść – „Brightly Woven” – jako prezent na urodziny dla przyjaciółki. Z pewnością nie spodziewała się, że ta historia rozpocznie jej przygodę z pisarstwem. Znana jest jednak z serii o „Mrocznych umysłach”, która przyniosła jej ogromną sławę. Skończyła drugi najstarszy w USA college – Williama&Mary w Wirginii. Aktualnie mieszka w Nowym Yorku.
Ruby nie miała przyjemnego dzieciństwa. Obserwowała śmierć swoich bliskich przyjaciół, cierpiących na dziwną chorobę, zwaną – OMNI. W dniu swoich dziesiątych urodzin nie wiedziała, iż już za kilka dni jej życie diametralnie się zmieni. Trafiła jednak do obozu rehabilitacyjnego dla dzieci z niezwykłymi – i przerażającymi – zdolnościami. Ruby musi się ukrywać – została przydzielona do Zielonych, jednak w rzeczywistości jest ostatnią z Pomarańczowych.
Nie będę wmawiać nikomu, iż jest to temat innowacyjny i oryginalny, ponieważ tajemnicze moce u dzieci – nastolatków – to temat powszedni, wykorzystywany nie tylko w książkach, ale również w filmach i komiksach. Bracken jednak urzekła mnie w niezwykły sposób swoim pomysłem i wykonaniem, które z pewnością zapadnie mi w pamięć.
Język autorki jest w istocie bardzo przyjemny – opisuje obrazowo sytuację, co sprawia, iż z łatwością widzimy je w swoich głowie. Ponadto jej styl jest bardzo dynamiczny i nie szczędzi nam dramatycznych zwrotów akcji, a także urwanych rozdziałów, które zachęcają do przeczytania następnego. Niejednokrotnie będziemy brać udział w strzelaninie, a także ucieczce. Atmosfera napięcia nie opuszcza żadnego rozdziału – nawet podczas pozornie sielskich momentów.
Bracken w „Mrocznych umysłach” dbała zarówno o tempo, jak i tło wydarzeń. Nie odczujemy zatem braku żadnego z tych elementów, gdyż tworzą one całkiem ciekawą, spójną mieszankę. Pod względem języka zatem autorka wypadła w moich oczach naprawdę przyzwoicie.
Sam pomysł na akcję, jak wspomniałam, nie był oryginalny. Początkowo nie byłam pewna, czy autorka mnie zaskoczy. Do połowy „Mrocznych umysłów” naprawdę jednak byłam zaintrygowana i wielokrotnie się dziwiłam, co przy pozycjach młodzieżowych jest naprawdę rzadkie. Tym razem bowiem Bracken udowodniła mi, że nawet sztampowy temat można obrobić w coś ciekawego – pełnego emocji i trzymającego w napięciu.
Nie mogę jednak przemilczeć, iż jednocześnie zirytowało mnie, że w „Mrocznych umysłach” pojawił się wyraźny wątek romansowy – ba, trójkąt. Ten temat pojawiał się już wielokrotnie w powieściach – nie tylko w literaturze młodzieżowej. Powoli – nie, w zastraszającym tempie – zaczyna to nudzić czytelnika. Motyw ten odebrał tej powieści naprawdę wiele, czego bardzo żałuję. Przez to też dalsza lektura nie była tak zaskakująca.
Same postacie Bracken jednak nie są wcale nudne i mdłe, czego często spodziewamy się po młodzieżówkach. Bardzo polubiłam Ruby, która była niezwykle dynamiczną postacią – im dalej brnie się w powieść, tym pod wpływem różnych wydarzeń, dziewczyna zmieniała się. Była to też rzeczywista, niewymuszona metamorfoza. Ruby poznajemy jako złamaną, zastraszoną dziewczynę – zamknięta w obozie walczy o każdy dzień i to nie tylko z oprawcami, ale również z własną mocą. Często się demonizuje, oskarża, jednak nie nazwałabym tego „dramatyzowaniem” – jej reakcje były niezwykle naturalne. Również jej dalsza odsłona przypadła mi do gustu – nie była zbyt silna, nie stała się nagle mocarną heroiną.
Mimo mankamentów i niedociągnięć po „Mroczne umysły” naprawdę warto sięgnąć, przymykając oko na trójkąt miłosny. Ta książka była hitem i również w Polsce się nim stanie. Autorka pobudza naszą wyobraźnię, tworzy spójny świat, w którym poznajemy jasne reguły – nigdzie nie jest bezpiecznie dla dzieci oraz nastolatków. To wciągająca historia, którą polubią fani dystopii, ale również osoby, które chcą emocjonującej lektury.
Gwarantuję, że przy tej historii nie będziecie się nudzić. Gdy sięgamy po młodzieżową fantastykę, róbmy to dobrze – zajrzyjcie na półkę z bestsellerami. Tam znajdziecie „Mroczne umysły”.
Pozdrawiam
Internet aż huczał o tej książce – entuzjastyczne opinie dotarły również do Polski. Interesowałam się „The Darkest Minds” już od dłuższego czasu i gdy byłam już przekonana, iż kliknę „buy” na stronie Amazona, wydawnictwo Otwarte uratowało mnie – jak i innych zaciekawionych tą pozycją czytelników – przed wyższym wydatkiem. „Mroczne umysły” już za kilka tygodni trafią na...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-03-23
Analizując literaturę wojenną, nie sposób nie wspomnieć o powieściach łagrowych. Po przeczytaniu utworów Tadeusza Borowskiego byłam pewna, że nic nie wstrząśnie mną tak, jak jego opowiadania oświęcimskie. Zmieniłam jednak zdanie, gdy poznałam twórczość Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. Udowodnił mi, że sowieckie łagry mogą być nawet straszniejszą instytucją od niemieckich obozów koncentracyjnych, chociaż początkowo trudno było mi w to uwierzyć.
Gustaw Herling-Grudziński urodził się w Kielcach, rok po odzyskaniu przez Polskę niepodległości. Debiutował na łamach „Kuźni Młodych” cyklem reportaży. Studiował na Uniwersytecie Warszawskim, a jego profesorem był między innymi Julian Krzyżanowski. Podczas studiów poświęcił się publicystyce społeczno-kulturalnej. W 1940 roku został aresztowany przez NKWD i wywieziony do łagru. Na podstawie tych przeżyć powstał „Inny świat”.
Pierwszy raz „Inny świat” został wydany w Londynie – w czasach polskiego komunizmu była to książka zakazana, podobnie jak samo nazwisko Grudzińskiego. Powieść jest obrazem przeżyć obozowych autora – dokumentalną relacją z tamtego okresu. Pisarz zawarł w niej także historie ofiar, więźniów, których każdy dzień wyglądał tak samo, ale był walką o przetrwanie. „Inny świat” to także swoista lekcja historii, obok której nie można przejść obojętnie.
Warto zauważyć, iż „Inny świat” to pełen obraz socjalizmu w jego najpodlejszej postaci, dokument, który obnaża totalitaryzm. Chociaż wielokrotnie słyszałam o podłości sowieckiego systemu, zawsze czułam, iż to naziści – hitlerowcy – byli, a także będą, największymi zbrodniarzami wszech czasów. Grudziński – przejmującą relacją z pobytu w obozie – zweryfikował moje poglądy na ten temat.
Styl Herlinga-Grudzińskiego jest typowo publicystyczny. Jego tekst nosi wiele znamion reportażowej maniery. Być może to właśnie sprawiło, iż początkowo – po niełatwych, sarkastycznych utworach Borowskiego – trudno było mi przebrnąć przez pierwsze rozdziały. Autor bowiem mówi w sposób bardzo oziębły o realiach obozowego życia, które wstrząsają czytelnikiem. Ale ta reportażowa obojętność jest niezwykle specyficzna, bowiem porusza do głębi.
Oprócz chłodnej stylistyki, nie można nie zauważyć, iż język Grudzińskiego nie jest łatwy w odbiorze. „Inny świat” charakteryzuje się łączeniem stylu niskiego z wysokim. Brutalny slang obozowy sprawia, że miejscami naprawdę trudno przerzucić stronę – nie wiem, czy to wynik udręczenia czytelnika obozowymi warunkami, czy też samego stylu narracji. Nie zgodzę się jednak z opiniami, by moralizatorstwo czy też próby wyjaśnienia niektórych sytuacji przez Grudzińskiego były mankamentem jego relacji. Być może była to forma pogodzenia się z faktami, które nas przerażają, a dla niego były rzeczywistością.
Autor skupił się na przedstawieniu obozu w najdrobniejszych jego szczegółach – od zwykłego dnia pracy, poprzez opis instytucji, jakie znajdowały się w łagrze, a na relacjach między więźniami kończąc. Przez to, iż o najdramatyczniejszych wydarzeniach pisze niemal bezosobowo, ma się wrażenie, iż narrator jest jedynie postronnym obserwatorem, a nie uczestnikiem.
Niełatwo oceniać czyjekolwiek wspomnienia, a także biografie. Bardzo rzadko wypowiadam się o tego typu książkach, jednak Gustaw Herling-Grudziński wręcz wymusił to na mnie. Czym? Jedną z bardziej poruszających relacji wojennych, która przekonuje mnie do tego, by mimo niechęci – zgłębiać dalej tego typu literaturę.
„Niech pan pomyśli: tracę nadzieję, gdy odżywa we mnie pragnienie życia; odzyskuję ją na nowo, gdy odczuwam w sobie pragnienie śmierci”
Pozdrawiam
Analizując literaturę wojenną, nie sposób nie wspomnieć o powieściach łagrowych. Po przeczytaniu utworów Tadeusza Borowskiego byłam pewna, że nic nie wstrząśnie mną tak, jak jego opowiadania oświęcimskie. Zmieniłam jednak zdanie, gdy poznałam twórczość Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. Udowodnił mi, że sowieckie łagry mogą być nawet straszniejszą instytucją od niemieckich...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-06-13
Przychodzi taki moment, kiedy trafiamy w naszej czytelniczej przygodzie na perełkę. Czasami czujemy, że będzie to ta wyjątkowa pozycja, innym razem jesteśmy zdziwieni. Z pewnością nie spodziewałam się po „Hopeless” tego, co otrzymałam. Zaskoczyła mnie pozytywnie, pochłaniając i wciągając do swojego świata w taki sposób, iż czuję, że – być może – jest to najlepsza premiera czerwca. Uwierzcie, że pierwszy raz tak ciężko sklecić mi słowa o książce, którą przeczytałam.
Colleen Hoover jest pisarzem, matką, ninja, żoną, fanką The Avett Brothers oraz zatwardziałym realistą. Kocha muzykę i nie wyobraża sobie bez niej życia – chętnie przyjmuje propozycje fanów z nowymi utworami do słuchania. Uważa, że jest prawdziwie uzależniona od dietetycznej pepsi. W Polsce zostały już wydane dwie jej książki – „Pułapka uczuć” oraz właśnie „Hopeless”.
Sky wiedzie życie zupełnie inne od reszty jej rówieśników – uczy się w domu i w gruncie rzeczy nie ma dostępu do takich cudów techniki, jak Internet, telewizja, czy nawet telefon komórkowy. Jej jedyną rozrywką jest spędzanie czasu z przyjaciółką z sąsiedniego domu, Six. Wszystko zmienia się diametralnie, gdy postanawia iść w ostatnim roku nauki do szkoły. Właśnie wtedy poznaje Deana Holdera – chłopaka o równie złej reputacji, co jej. Mimo tego, tylko on wzbudza w niej emocje, jakich nigdy w życiu nie zaznała. Gdy poznają się lepiej, Sky odkrywa, iż Holder nie jest tym za kogo się podaje, a także zna ją znacznie lepiej, niż dziewczynie się wydawało.
Wszystko wskazywało na to, iż mam do czynienia z przyjemną powieścią młodzieżową, która tylko potwierdzi, iż moje wakacje trwają. Miałam wrażenie, iż będzie to sielankowa historia, jakich wiele na naszym rynku wydawniczym. Autorka nie wyprowadzała mnie z błędu przez pierwsze sto stron, tworząc uroczą - nieco romantyczno-erotyczną – atmosferę, podkreślającą rodzące się głębokie uczucie między dwojgiem nastolatków. Aż dochodzimy do pewnego momentu, gdzie odwrotu już nie ma – wtedy trzeba przeczytać książkę do końca, prawie bez przerwy.
Pomysł na fabułę nie wydawał się odkrywczy, jednak moje zdanie dość szybko zostało zmienione. Autorka zadziwia, a nawet szokuje swoim konceptem. Nigdy wcześniej nie spotkałam się z taką ilością emocji w tekście, które istotnie napędzały fabułę. Hoover nie wahała się, jeśli chodzi o drastyczne rozwiązania i nawet jeśli jesteśmy w stanie domyślić się niektórych rozwiązań – wciąż powtarzamy pod nosem – „nie zrobi tego”. Jednak autorka zdecydowanie gra nam na uczuciach i dzieją się rzeczy, których nie spodziewalibyśmy się po opisie książki.
Charakterystyczną cechą stylu Hoover jest z pewnością niezwykle emotywna składnia, która łapie za serce czytelnika. Widzimy bowiem dokładną gonitwę myśli, a także samą duszę bohaterki. Ponadto opisy autorki są bardzo przyjemne w czytaniu – składa się na nie bardzo wiele emocji, to im poświęca najwięcej uwagi.
Dawno nie spotkałam też tak dobrze skonstruowanych bohaterów, którzy pod każdym względem byliby oryginalni i wyjątkowi. Sky to postać nietuzinkowa – zaskakuje swoim światopoglądem, jest odważna i trudna do określenia w kilku słowach. Można się z nią utożsamiać, co mnie dość rzadko się udaje w powieściach młodzieżowych. Nie jest sztuczna – ma swoje wady i zalety, jej realistyczne przedstawienie – głównie w zachowaniu – bardzo mnie urzekło. Podobnie Holder nie jest jedynie papierową, idealną postacią, jakich pełno wśród męskiego przedstawicielstwa w książkach dla nastolatków. Nieco kontrowersyjny, tajemniczy, ale pełen niezwykłych uczuć – zdecydowanie da się go lubić.
„Hopeless” – nazwijmy to dokładnie – zmiażdżyła mnie. Ta książka porusza do głębi, zaciska obręcz na sercu i dotyka naprawdę ukrytych strun w człowieku. Chociaż nie płakałam przy tej powieści, to wzruszyła mnie ona niesamowicie mocno. Wprowadza w stan odrętwienia, który trzyma kilka dni. Dawno nie czytałam tak dobrej powieści, która zdecydowanie nie jest jedynie dla młodzieży. Strzał w dziesiątkę, długo nie zapomnę „Hopeless”.
Pozdrawiam
Przychodzi taki moment, kiedy trafiamy w naszej czytelniczej przygodzie na perełkę. Czasami czujemy, że będzie to ta wyjątkowa pozycja, innym razem jesteśmy zdziwieni. Z pewnością nie spodziewałam się po „Hopeless” tego, co otrzymałam. Zaskoczyła mnie pozytywnie, pochłaniając i wciągając do swojego świata w taki sposób, iż czuję, że – być może – jest to najlepsza premiera...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-09-21
Sięgając po książkę młodzieżową, nigdy nie robię sobie złudzeń i nie oczekuję, iż będę niezwykle zaskoczona. Szukam w nich odpoczynku i zabawy, lekkiego restartu mojego wewnętrznego systemu. Chcę się odprężyć i wiem, że przy takiej powieści jest to zdecydowanie możliwe. Nie ukrywam jednak, że szczególnym sentymentem darzę te historie, które oprócz zapewnionego odpoczynku, dadzą mi również coś, o czym warto opowiadać! Jakiś pasjonujący wątek, tajemnicę, atmosferę… I naprawdę nie spodziewałam się, że to podaruje mi „Black Ice”. Także przenosimy się w trochę przyjemniejszy – bo jedynie w książce – zimowy klimat.
Becca Fitzpatrick jest niezwykle znaną autorką, dzięki głośnej serii zakończonej jakiś czas temu – „Szeptem”, która stała się bestseller New York Times. Dorastała w Centerville, jej dzieciństwo przepełnione było książkami. Niezwykłą miłością darzyła powieści detektywistyczne. Podczas jednego z wywiadów wyznała, że interesuje się między innymi: pisaniem, baletem, gotyckimi romansami i teatrem. Obecnie mieszka z mężem i dwójką dzieci w Kolorado.
Britt długo przygotowywała się do swojej wyprawy wzdłuż łańcucha górskiego Teton, która miała udowodnić wszystkim, iż zrywa z przeszłością i umie sama sobie poradzić w niebezpiecznych sytuacjach. Nagle do miasta wraca jej były chłopak, jednak dziewczyna nie ma czasu zastanowić się, co to dla niej oznacza. Śnieżyca bowiem zapędza ją w pułapkę, a także w ramiona dwóch przystojnych nieznajomych. Może byłoby lepiej, gdyby wcale ich nie poznała?
Kiedy usłyszałam o nowej książce Fitzpatrick, byłam niezwykle zaintrygowana, gdyż miało to być moje pierwsze spotkanie z tą autorką, o której - od niemal niepamiętnych czasów - krążyły mieszane opinie: od tych niezwykle pochlebnych, po... wręcz przeciwne. Już od prologu można zauważyć, iż tym razem wybrała ona dość świeży, modny trend dla powieści młodzieżowych - wątek kryminalny. Pozostało zatem pytanie, czy wpasuje się w tę tematykę.
Fabuła "Blak Ice" zaskoczyła mnie i piszę to z nadzwyczajną pewnością. To, co otrzymałam od Fitzpatrick przeszło moje oczekiwania. Jej historia była niebezpieczna i tajemnicza, wprowadzała mnie w trans, w którym mogłam tylko czytać i to było najważniejsze - dotarcie do kolejnego rozdziału. Jej pomysł był spójny i niejednokrotnie zapędzała mnie - jako czytelnika - w ślepy zaułek, w którym nie wiedziałam, co jest prawdą, a co fałszem. Oczarowała mnie również klimatem, który był zdecydowanie chłodny, jak na typowo "śnieżną" historię przystało. Oryginalnie dobrała tło akcji i poradziła sobie z nim.
Niestety, nie uniknęła mankamentów, popełnianych przez autorki, które chcą umieścić wątek romansowy w swojej historii. U Fitzpatrick był on przewidywalny i ponadprzeciętnie prosty. Chociaż w drodze starała się wyjaśniać motywy, kierujące bohaterami, to miało się wrażenie, iż niczym tonący chwytała nawet brzytwę, by uratować ten element fabularny. Cukierkowe zakończenie nie wspomogło moich odczuć w tej sferze.
Sam język zaintrygował mnie różnymi grami słownymi między bohaterami, które potrafiły rozbawić. Ponadto – nawiązując do klimatu historii – autorka zadbała o wyjątkowe tło akcji, nad którym zdecydowanie popracowała, co mnie – jako miłośniczkę dobrze opracowanych realiów – wyjątkowo ucieszyło. Tekst Fitzpatrick wciąga i chociaż nie jest wybitny, czyta się go przyjemnie.
Bohaterowie – mimo schematyczności – nie rażą głupotą, a jedynie ich relacje mogą doprowadzić czytelnika do zgrzytania zębów. Britt ewoluuje w trakcie lektury, dorasta i zmienia swoje spojrzenie na świat, co już samo w sobie jest ciekawym doświadczeniem. Obserwujemy jej wędrówkę, a także to, jak potrafi wybrnąć z trudnych sytuacji. Z pewnością była to postać pomysłowa, a także niezwykle wierna – niekiedy aż za bardzo. Męscy bohaterowie z kolei wywoływali we mnie dziwne uczucie niepokoju przez cały czas czytania „Black Ice”.
Fitzpatrick wpasowała się w mój gust i zaserwowała lekturę pełną tajemnic ze szczyptą niebezpieczeństwa. Z pewnością będzie to jedna z ciekawszych listopadowych premier, na które powinni zwrócić uwagę Ci, którzy szukają czegoś nietypowego w powieściach dla młodzieży.
Pozdrawiam
Sięgając po książkę młodzieżową, nigdy nie robię sobie złudzeń i nie oczekuję, iż będę niezwykle zaskoczona. Szukam w nich odpoczynku i zabawy, lekkiego restartu mojego wewnętrznego systemu. Chcę się odprężyć i wiem, że przy takiej powieści jest to zdecydowanie możliwe. Nie ukrywam jednak, że szczególnym sentymentem darzę te historie, które oprócz zapewnionego odpoczynku,...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-01-02
„Czerwoną królową” można już chyba – z pewną dozą nieśmiałości – nazwać fenomenem, który podbił serca blogerów książkowych, a i wśród zwykłych czytelników jest o tej pozycji głośno. Nie jestem wyjątkiem i lekturę najnowszej propozycji Wydawnictwa Otwarte mam za sobą. Zapowiadano bowiem naprawdę wyjątkową powieść, która oczaruje czytelnika akcją i samym konceptem. Jak się okazało – większość podziela to zdanie. Z tego też względu nabrałam wody w usta i zastanowiłam się głęboko – czemu „Czerwona królowa” ponadprzeciętnie mnie rozczarowała?
Historia Mare Barrow stworzyła debiutantka – Victoria Aveyard. Odnajduje się w Young Adult, ale również w tematyce historycznej i dystopijnej. Ukończyła scenariopisarstwo na Uniwersytecie Południowej Kalifornii. Po – jak wspomina – strasznym, bezrobotnym roku od zakończenia studiów, skierowała swe myśli znów ku pisaniu, ale tym razem powieści. Efektem tego jest „Czerwona królowa”.
Mare nie będzie miała wymarzonej osiemnastki i wcale też nie czeka na ten „magiczny” dzień. W jej świecie bowiem jest to niemalże wyrok śmierci dla wszystkich o czerwonej krwi, którzy jeszcze nie odnaleźli zawodu. Dziewczyna z godnością przystaje na swój los, wiedząc, iż nie ucieknie przed przeznaczeniem – wojskiem. Los jednak nie jest tak oczywisty i Mare wpada w pułapkę intryg Srebrnych – potężnych bogów na ziemi o niezwykłych mocach. Czy słaba Czerwona ma szansę wygrać ich grę?
Zaznaczę na początku, iż do powieści Aveyard nie oczekiwałam wiele. Już sam opis, jak i tytuł zdradziły mi, iż ta historia zaliczy się do typowych książek spod szyldu młodzieżowych. Nie skazywałam jej z tego względu z góry na niepowodzenie, gdyż często właśnie takie lektury zaskakują niebanalnym rozwiązaniem, jednym elementem, który pokocham. Do tej pory przeglądając oceny, pobieżnie czytając opinie, zastanawiam się – co pominęłam?
Aveyard nie zaskakuje, co dotarło do mnie dobitnie po kilku dniach od lektury, gdy zastanawiałam się, czemu tak bardzo czuję się zmęczona tą pozycją. Niemalże każda scena, najmniejsze elementy wątków wywoływały u mnie prawdziwą lawinę asocjacji do innych serii fantasy, które mam za sobą i których też nie mogę posądzić o bycie wybitnie oryginalnymi pod względem fabularnym. Pomijając już tak oczywiste skojarzenia do „Rywalek” Kiery Cass, czy „Igrzysk śmierci” Suzzane Collins, mogłabym wymienić jeszcze gros powieści, w których istotne cząstki pokrywają się lub mają podobny przebieg, co w książce Aveyard.
I tutaj czai się największy problem i dodatkowo mankament „Czerwonej królowej” – ta lektura jest przewidywalna i zdecydowanie niespójna. Zabrakło mi prawdziwej konsekwencji w prowadzeniu fabuły, która stworzyłaby jeden wyraźny wątek. Tymczasem Aveyard zmienia zdanie tak często, jak jej bohaterka – widać to już przy początkowych rozdziałach powieści. Czułam w pewnym momencie, iż produkt w moich rękach jest po prostu niedopracowany i autorka miała jeszcze poprawić dane rozdziały.
Warto dodać, iż fabuła bardzo współgra z narracją, co w tym wypadku nie jest żadną zaletą. Aveyard pisze poprawnie, ale zdecydowanie nie odznacza się dojrzałością przedstawiania sytuacji. Efektem tego „Czerwona królowa” kłóci się, idea rywalizuje z marnym pismem. Koncept bowiem nakreślał takie człony fabuły, jak honor, poświęcenie, czy też walka – natomiast przez złe opisy te momenty były po prostu karykaturalne.
Mare Barrow to jedna z tych żeńskich postaci, których nie lubię. W jej kreację Aveyard w moich oczach nie włożyła nic oryginalnego – siedemnastoletnia Czerwona buntuje się wobec systemu – co mimo starań autorki nie wypada szlachetnie – kocha swoją rodzinę ponad życie i jednocześnie ulega miłosnym ekstazom. Ot, standardowy typ kobiecy z powieści dla młodzieży.
„Czerwona królowa” stała się dla mnie rozczarowaniem, którego nie podejrzewałam. Aveyard nie stworzyła oryginalnej i zapierającej dech w piersiach historii – fabuła mknie do przodu, by zaskoczyć czytelnika jedynie raz i to nawet nie mocnym uderzeniem w twarz! Czekałam, szukałam i błagałam przez całą lekturę, by cokolwiek pozostawiło po sobie miłe wspomnienie – moje prośby nie zostały wysłuchane. Dla mnie ta powieść była stratą czasu, niestety.
Pozdrawiam
„Czerwoną królową” można już chyba – z pewną dozą nieśmiałości – nazwać fenomenem, który podbił serca blogerów książkowych, a i wśród zwykłych czytelników jest o tej pozycji głośno. Nie jestem wyjątkiem i lekturę najnowszej propozycji Wydawnictwa Otwarte mam za sobą. Zapowiadano bowiem naprawdę wyjątkową powieść, która oczaruje czytelnika akcją i samym konceptem. Jak się...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-11-28
2016-11-08
2016-09-28
2016-08-28
2016-08-21
2016-08-16
2016-08-04
2016-07-02
2016-06-18
2016-02-26
2015-12-14
2015-11-26
Alicję zna każdy – niezależnie od tego, czy czytał dzieło Lewisa. Zapisała się trwale w naszej kulturze, a motyw jej magicznej przygody jest wciąż odnawiany, a także zmieniany. Nic więc dziwnego, że w końcu postanowiłam zapoznać się z tą klasyczną historią. Dodatkowo było to również moje pierwsze spotkanie z twórczością Lewisa, które zapewniam – bardzo mnie oczarowało! Wybierzmy się więc do Krainy Czarów…
Lewis Caroll był znanym wykładowcą matematyki na Oxfordzie. Paradoksalnie to nie prace naukowe przyniosły mu rozgłos, a historia o małej dziewczynce, która wylądowała w Krainie Czarów. Fabuła Alicji powstała w 1862 roku w gorące lipcowe popołudnie podczas przejażdżki łodzią po Tamizie. Zachęcony ogromnym powodzeniem książki, Caroll pokusił się o napisanie tomu drugiego – „Po drugiej stronie lustra”. Obie części zostały przetłumaczone na wiele języków i miały mnóstwo wydań. Pierwsze polskie wydanie ukazało się na początku XX wieku.
Nie trzeba chyba nikomu streszczać historii Alicji. Po spotkaniu z niezwykłym Królikiem, życie dziewczynki wywróciło się do góry nogami. Alicja ląduje w magicznej krainie, gdzie przeżyje niezwykłą przygodę. Jest to historia z pogranicza snu i jawy. Podczas lektury ma się wrażenie, iż to powieść, którą można odbierać na dwa sposoby, zależnie od wieku, w którym się czyta – i to chyba najbardziej przyciąga uwagę.
Caroll w swoim utworze pokazał niezwykły świat, wykazał się przy tym ogromnym talentem i wyobraźnią. Tym drugim zwłaszcza! Kraina Czarów to istna magia – autor stworzył to miejsce od podstaw, nadał mu ciekawy, dziecięcy pogląd, dzięki oczom Alicji. Właśnie dlatego tutaj nic nas nie dziwi – czy to królik w kamizelce, uśmiechnięty kot, a nawet rozmawiające w ludzkim języku zwierzęta.
Postać Alicji była wielokrotnie analizowana. Z jednej strony to zwykła dziewczynka posiadająca niezwykłą wyobraźnię, z drugiej zaś… może w jej postrzeganiu rzeczywistości istnieje jakieś drugie dno? Niezależnie od wszystkiego – Alicję lubiłam już w różnych filmowych odsłonach. Książkowa przypadła mi jeszcze bardziej do gustu! Tym razem mogłam poznać głębię jej umysłu i w pełni zrozumieć, dlaczego niekiedy słyszałam, iż jest to postać kontrowersyjna – faktycznie, jej sposób myślenia był całkowicie „inny”, bogatszy.
Wielokrotnie czytałam opinię, iż pióro Carolla nie podoba się ludziom – za dużo w nim wtrąceń. Osobiście, jestem wielką fanką tego typy zabiegów, gdzie autor porusza się swobodnie w tekście. Właśnie tego uczucia wolności było pełno w „Alicji w Krainie Czarów”. Ponadto oczarował mnie jego barwny język oraz bardzo plastyczne opisy. Kraina Czarów żyła w moim umyśle podczas czytania i – o, dziwo! – mimo wielu ekranizacji, które widziałam, ten obraz był zupełnie inny. Nie sugerowałam się!
Ciężko pisać o fenomenach. Zdecydowanie Caroll stworzył historię nietuzinkową, a także nowe szlaki w pisaniu, dzięki eksperymentowi, jakim była Alicja. Sen na jawie, mocna, odważna symbolika, która oddziałuje na czytelnika. Nie tego spodziewałam się po „książce dla dzieci”. Właśnie dzięki tym zabiegom można odczytywać tę historię na wiele sposobów. Z pewnością będę sięgać od tej pory po inne jego dzieła, a „Alicję w Krainie Czarów” zapamiętam na długo i będę do niej wracać.
Podczas lektury czułam się znów jak mała dziewczynka, gdy jeszcze moja wyobraźnia nie była tak skrępowana jak teraz przez naukę i to, co już poznałam. I za tę chwilę warto podziękować autorowi!
Pozdrawiam
Alicję zna każdy – niezależnie od tego, czy czytał dzieło Lewisa. Zapisała się trwale w naszej kulturze, a motyw jej magicznej przygody jest wciąż odnawiany, a także zmieniany. Nic więc dziwnego, że w końcu postanowiłam zapoznać się z tą klasyczną historią. Dodatkowo było to również moje pierwsze spotkanie z twórczością Lewisa, które zapewniam – bardzo mnie oczarowało!...
więcej Pokaż mimo to