rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Jako dziesięcioletnia dziewczynka lubiłam takie książki. Znacie ten typ, prawda? Proste romanse, ale posiadające urok – o pierwszych miłościach, pocałunkach i tym, że dla każdego istnieje druga połówka. Szczególnie miło wspominam serię wydawnictwa Adamus z bardzo charakterystycznymi okładkami i na swoim koncie mam ich naprawdę wiele. I właśnie ostatnio mogłam cofnąć się w czasie – zapewniła mi to Zoe Sugg.
Inaczej Zoella i myślę, że ten pseudonim mówi Wam więcej niż samo nazwisko autorki „Girl Online”. Dwudziestopięcioletnia vlogerka odniosła ogromny sukces. W 2011 roku zdobyła nagrodę za Najlepszy Blog o Urodzie, dwa lata później otrzymała tytuł Najlepszej Brytyjskiej Vlogerki. Opowiadania pisała od najmłodszych lat i nareszcie też zrealizowała swoje marzenie, wydając książkę.
Jakby na przekór modzie, Zoe Sugg nie wydaje poradnika, zbioru rozważań, czy też autobiografii. Prezentuje nam za to historię Penny – dziewczyny nieśmiałej, która zdecydowanie woli chować się za aparatem, niż stanąć po jego drugiej stronie. Fotografia to jej pasja i każdy o tym wie. Jednak gdy wraca do domu, zasiada do pisania i przybiera zupełnie inną twarz, prawdziwą i nieskrępowaną. Girl Online pozwala jej na to, czego rzeczywistość niekiedy zabrania. Jej blog cieszy się ogromną popularnością, a wsparcie jakie otrzymuje od swoich czytelników jest ogromne. Kiedy jednak jej sprawy osobiste przybierają nieoczekiwany obrót, wyjeżdża z rodzicami do Nowego Jorku. To, co ją tam spotyka przypomina czarowny sen, ale nie od dziś wiemy, iż niedopowiedzenia prowadzą do katastrofy, prawda?
Przy książce Zoelli wybuchało wiele kontrowersji. Musiała ona odpierać ataki, sugerujące, że być może to wcale nie ona napisała tę powieść, a także zaznaczać na każdym kroku, iż jest to tylko i wyłącznie fikcja literacka. Znając jej filmy, byłam ciekawa, jakie pozostawia wrażenia, zwłaszcza, iż już pierwsze recenzje były dość entuzjastyczne.
Wspomniane opinie też nie bez powodu – jak się przekonałam – były na tyle pozytywne. Na swojej drodze dawno nie spotkałam, tak prostej – bez żadnego fantastycznego zabarwienia! – powieści obyczajowej, która ujęłaby w unikalny, nowoczesny sposób nastoletnią miłość. Tak dobre wyczucie motywu może zdziwić, zwłaszcza, że Zoella daje czytelnikowi – czy też raczej żeńskiej części odbiorców – właśnie te elementy, na które czekamy w tego typu książkach. Znajdziemy w niej zatem nie tylko magiczne wręcz dopasowanie, ale również wątek problemowy – niezwiązany bezpośrednio z samym uczuciem. Fakt faktem, jest to pozycja niezwykle słodka, sugeruje to już sama oprawa graficzna. Mimo tego, nie powiedziałabym, iż wspomnianego lukru było za dużo, a wręcz przeciwnie – pewne prawdy życiowe, które Zoe stara się rzucić w kierunku młodych czytelników, wyrównują ten poziom.
„Girl Online” się połyka – jest to głównie zasługa bardzo nieskomplikowanej narracji, która faktycznie ma podobny wydźwięk, co same filmy Zoelli. Dyskwalifikuje to równocześnie tę pozycję, jako „ta z wysokiej półki”, ale nie odbiera w żaden sposób wspomnień, gdy z zaciekawieniem przerzucałam czym prędzej kolejne strony. Głównym atutem historii Penny jest fakt, iż można się z nią utożsamiać pod pewnymi względami. Tworzy to bardzo przyjemną więź między czytelnikiem, a samą bohaterką.
Zazwyczaj heroiny powieści obyczajowych nie przypadają mi do gustu. Gdy jednak zaczęłam komentować, doradzać i wylewać swoje frustracje na głos, wiedziałam, że ja i Penny dobrze się rozumiemy. Jest to bohaterka naprawdę zwyczajna – posiada nawet tę pasję fotografowania, jako cechę, która teraz jest niezwykle „na topie”. Jej przemyślenia jednak, to jak traktuje swoich czytelników… Stwarza obraz ciepłej, miłej dziewczyny, której chce się kibicować!
Z przymrużeniem oka patrzyłam na przewidywalność tej pozycji. Ten mankament nie psuł mi bowiem zabawy z lektury, po której oczekiwałam jedynie rozrywki. Warto podejść do tej pozycji właśnie z takim nastawieniem. Czy jest to pozycja jedynie dla fanów Zoelli? Nie tylko – myślę, że również osoby szukające czegoś nowego w sferze obyczajówek, będą zadowolone z lektury. „Girl Online” to powieść urocza, na jedno popołudnie, która – choć nie odkrywcza – zdecydowanie wciąga.

Jako dziesięcioletnia dziewczynka lubiłam takie książki. Znacie ten typ, prawda? Proste romanse, ale posiadające urok – o pierwszych miłościach, pocałunkach i tym, że dla każdego istnieje druga połówka. Szczególnie miło wspominam serię wydawnictwa Adamus z bardzo charakterystycznymi okładkami i na swoim koncie mam ich naprawdę wiele. I właśnie ostatnio mogłam cofnąć się w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nie od dziś wiadomo, że za naszymi plecami dzieje się wiele. Jako wnuczka byłego pracownika służb, o których z oczywistych powodów nie będę wspominać, przez całe dzieciństwo próbowano zderzyć mnie z tą rzeczywistością – z dobrym skutkiem. Myślę, iż oczywistością jest podchodzenie do mediów i ogółem politycznych manewrów z odpowiednim dystansem. Czemu o tym wspominam? Gdyż bohaterowie „Trojga” mieli z tym poważny problem…
Sarah Lotz mieszka w Kapsztadzie. Jest zarówno autorką książek, jak i scenariuszy filmowych. Na swoim koncie ma już kilka powieści, jednak w Polsce zasłynęła dzięki ubiegłorocznej premierze o tajemniczych katastrofach czterech samolotów – wspomnianym „Trojgu”. W tym roku do zagranicznej sprzedaży trafi również sequel czarnego tomiszcza – „Day Four”.
Nazwali ten dzień Czarnym Czwartkiem, jednak nie ma on nic wspólnego z krachem na giełdzie, który był zwiastunem Wielkiego Kryzysu. Ten dzień przeraża bardziej niż tamte wydarzenia. Niebo się zawala i w czterech różnych miejscach na ziemi dochodzi do katastrof wielkich samolotów pasażerskich. Giną setki – poszatkowani, zaginieni, ledwo rozpoznawalni. Tym bardziej ciężko zrozumieć, jak przetrwało ta czwórka… Wśród nich jest również Pamela May Donald – leżąc w pogorzelisku, ledwo przytomna, pozostawia wiadomość, którą usłyszy cały świat.
„Troje” byli niezwykle modni jeszcze te kilka miesięcy temu. Ich genialna reklama przyciągnęła naprawdę wielu i całkowicie słusznie – kto bowiem nie oparłby się całej czarnej książce w równie „kolorowej” kopercie? Ta kampania przyciągnęła również mnie, jednak na przekór trendom, sięgnęłam po tę pozycję, gdy ostygł entuzjazm. Teraz, gdy o tej pozycji jest tak cicho, zastanawiam się – ludzie, gdzie jesteście? Przecież ta książka jest wyjątkowa!
Widzimy to już od pierwszych stron – konsekwencję w pomyśle. Lotz miała naprawdę jasną wizję, jak chce prowadzić wydarzenia i jak budować napięcie. Wielu czytelników ta specyfika – która w gruncie rzeczy jednocześnie gubi odbiorcę w niuansach fabuły – może zniechęcić. Mnie ten eksperyment jednak wydaje się – do tej pory – świetnym, oryginalnym zabiegiem. W „Trojgu” nic nie jest oczywiste – pozorny racjonalizm miesza się z eterycznymi, duchowymi i spiskowymi elementami, tworząc napiętą strukturę. Nie powiedziałabym jednak, iż ciągnie to za sobą również w jakikolwiek sposób tempo akcji, które zadziwia jednostajnością. Był to w dużej mierze wynik formy, którą przyjęła autorka.
Od strony historii, czysto fabularnej, jest to powieść, po której nie spodziewałabym się takiego sukcesu. Warto zaznaczyć, iż spiski to temat powszedni i półki księgarń z sensacją są nimi wypełnione. Z tego też względu to właśnie forma wybija „Troje” na piedestał! Lotz nie pisze zwykłą prozą – ona łączy różne gatunki, które nawzajem się uzupełniają. Fabuła zatem podpierana jest przez listy, maile, wypowiedzi prasowe, artykuły, rozmowy z czatów, wywiady… Jedno słowo potrafi zdradzić czytelnikowi wiele – i nie, nie jest to nieświadome nadużycie, a sprytna manipulacja, która sprawia, iż ta powieść jest nietuzinkowa.
Co ciekawe – tytułowa trójka bohaterów nie występuje w powieści bezpośrednio. Odnajdujemy ich w opowieściach naocznych świadków lub też najbliższych. Buduje to niejednolity, wielowarstwowy obraz i przyznajmy – jest to ciekawy zabieg, zwłaszcza, gdy zeznania nie pokrywają się. Do ostatniej strony nie umiałam określić swojego stanowiska względem tych postaci.
Ta książka to tajemnica – nawet zakończenie pozostawia czytelnika w zawieszeniu, które pozwala na dowolną interpretację. Wierzymy w to, co chcemy wierzyć i wybieramy to wyjaśnienie – mniej lub bardziej rzeczywiste. „Troje” to naprawdę dobra pozycja, którą – mam nadzieję – odświeżyłam tym, którzy już mają ją za sobą, a także tym, co o niej zapomnieli. Warto sięgnąć i czekać na kolejną, ja z pewnością to uczynię.

Nie od dziś wiadomo, że za naszymi plecami dzieje się wiele. Jako wnuczka byłego pracownika służb, o których z oczywistych powodów nie będę wspominać, przez całe dzieciństwo próbowano zderzyć mnie z tą rzeczywistością – z dobrym skutkiem. Myślę, iż oczywistością jest podchodzenie do mediów i ogółem politycznych manewrów z odpowiednim dystansem. Czemu o tym wspominam? Gdyż...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Czerwoną królową” można już chyba – z pewną dozą nieśmiałości – nazwać fenomenem, który podbił serca blogerów książkowych, a i wśród zwykłych czytelników jest o tej pozycji głośno. Nie jestem wyjątkiem i lekturę najnowszej propozycji Wydawnictwa Otwarte mam za sobą. Zapowiadano bowiem naprawdę wyjątkową powieść, która oczaruje czytelnika akcją i samym konceptem. Jak się okazało – większość podziela to zdanie. Z tego też względu nabrałam wody w usta i zastanowiłam się głęboko – czemu „Czerwona królowa” ponadprzeciętnie mnie rozczarowała?

Historia Mare Barrow stworzyła debiutantka – Victoria Aveyard. Odnajduje się w Young Adult, ale również w tematyce historycznej i dystopijnej. Ukończyła scenariopisarstwo na Uniwersytecie Południowej Kalifornii. Po – jak wspomina – strasznym, bezrobotnym roku od zakończenia studiów, skierowała swe myśli znów ku pisaniu, ale tym razem powieści. Efektem tego jest „Czerwona królowa”.

Mare nie będzie miała wymarzonej osiemnastki i wcale też nie czeka na ten „magiczny” dzień. W jej świecie bowiem jest to niemalże wyrok śmierci dla wszystkich o czerwonej krwi, którzy jeszcze nie odnaleźli zawodu. Dziewczyna z godnością przystaje na swój los, wiedząc, iż nie ucieknie przed przeznaczeniem – wojskiem. Los jednak nie jest tak oczywisty i Mare wpada w pułapkę intryg Srebrnych – potężnych bogów na ziemi o niezwykłych mocach. Czy słaba Czerwona ma szansę wygrać ich grę?

Zaznaczę na początku, iż do powieści Aveyard nie oczekiwałam wiele. Już sam opis, jak i tytuł zdradziły mi, iż ta historia zaliczy się do typowych książek spod szyldu młodzieżowych. Nie skazywałam jej z tego względu z góry na niepowodzenie, gdyż często właśnie takie lektury zaskakują niebanalnym rozwiązaniem, jednym elementem, który pokocham. Do tej pory przeglądając oceny, pobieżnie czytając opinie, zastanawiam się – co pominęłam?

Aveyard nie zaskakuje, co dotarło do mnie dobitnie po kilku dniach od lektury, gdy zastanawiałam się, czemu tak bardzo czuję się zmęczona tą pozycją. Niemalże każda scena, najmniejsze elementy wątków wywoływały u mnie prawdziwą lawinę asocjacji do innych serii fantasy, które mam za sobą i których też nie mogę posądzić o bycie wybitnie oryginalnymi pod względem fabularnym. Pomijając już tak oczywiste skojarzenia do „Rywalek” Kiery Cass, czy „Igrzysk śmierci” Suzzane Collins, mogłabym wymienić jeszcze gros powieści, w których istotne cząstki pokrywają się lub mają podobny przebieg, co w książce Aveyard.

I tutaj czai się największy problem i dodatkowo mankament „Czerwonej królowej” – ta lektura jest przewidywalna i zdecydowanie niespójna. Zabrakło mi prawdziwej konsekwencji w prowadzeniu fabuły, która stworzyłaby jeden wyraźny wątek. Tymczasem Aveyard zmienia zdanie tak często, jak jej bohaterka – widać to już przy początkowych rozdziałach powieści. Czułam w pewnym momencie, iż produkt w moich rękach jest po prostu niedopracowany i autorka miała jeszcze poprawić dane rozdziały.

Warto dodać, iż fabuła bardzo współgra z narracją, co w tym wypadku nie jest żadną zaletą. Aveyard pisze poprawnie, ale zdecydowanie nie odznacza się dojrzałością przedstawiania sytuacji. Efektem tego „Czerwona królowa” kłóci się, idea rywalizuje z marnym pismem. Koncept bowiem nakreślał takie człony fabuły, jak honor, poświęcenie, czy też walka – natomiast przez złe opisy te momenty były po prostu karykaturalne.

Mare Barrow to jedna z tych żeńskich postaci, których nie lubię. W jej kreację Aveyard w moich oczach nie włożyła nic oryginalnego – siedemnastoletnia Czerwona buntuje się wobec systemu – co mimo starań autorki nie wypada szlachetnie – kocha swoją rodzinę ponad życie i jednocześnie ulega miłosnym ekstazom. Ot, standardowy typ kobiecy z powieści dla młodzieży.

„Czerwona królowa” stała się dla mnie rozczarowaniem, którego nie podejrzewałam. Aveyard nie stworzyła oryginalnej i zapierającej dech w piersiach historii – fabuła mknie do przodu, by zaskoczyć czytelnika jedynie raz i to nawet nie mocnym uderzeniem w twarz! Czekałam, szukałam i błagałam przez całą lekturę, by cokolwiek pozostawiło po sobie miłe wspomnienie – moje prośby nie zostały wysłuchane. Dla mnie ta powieść była stratą czasu, niestety.


Pozdrawiam

„Czerwoną królową” można już chyba – z pewną dozą nieśmiałości – nazwać fenomenem, który podbił serca blogerów książkowych, a i wśród zwykłych czytelników jest o tej pozycji głośno. Nie jestem wyjątkiem i lekturę najnowszej propozycji Wydawnictwa Otwarte mam za sobą. Zapowiadano bowiem naprawdę wyjątkową powieść, która oczaruje czytelnika akcją i samym konceptem. Jak się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Popularność „Zostań, jeśli kochasz” prawdopodobnie zaskoczyła samo wydawnictwo. Gdy kilka lat temu bowiem pozycja Gayle Forman trafiła do księgarni, nie wywołała aż takiego odzewu, chociaż prezentowała się naprawdę zacnie wśród innych przedstawicieli książki młodzieżowej. Aż kilka miesięcy temu wystartowała cała machina, a na ekranach kin pojawił się film. I ja uległam pokusie, zapoznałam się z książką i dość miło ją wspominam. Mimo tego – obawiałam się drugiej części. Wielokrotnie bowiem zawodziły mnie kontynuacje powieści tego typu. Jak zatem wypadło „Wróć, jeśli pamiętasz”?

Gayle Forman zajmowała się pisaniem od dłuższego czasu. Początkiem jej kariery pióra były artykuły dla takich magazynów, jakSeventeen Magazine, czy też Elle. Poruszała tematykę młodych ludzi, a także problemów społecznych. W 2007 roku ukazała się jej pierwsza powieść – „Sister in Sanity”, jednak rozgłos przyniosła dopiero zekranizowana powieść „If I Stay”.

Życie Adama trzy lata temu nabrało okropnego rozpędu. Świat zawalił mu się w dosłownie kilka dni i – o, ironio! – to właśnie największa tragedia jego życia wyniosła go na szczyt. Nareszcie dotarł ze swoją muzyką i przekazem do najdalszych zakątków Ziemi. Niestety, nie czuje on spełnienia – wręcz przeciwnie. Z obrzydzeniem obserwuje plotki o sobie, swojej dziewczynie i ciągłych rzekomych ciążach. Cena sławy przerasta go w taki sam sposób, jak widma przeszłości. Czy znajdzie rozwiązanie?

Nie jestem pewna, czy znajdę jakichkolwiek zwolenników moich rozmyślań, ale „Wróć, jeśli pamiętasz” to książka, która powinna istnieć sama, a nie jako oficjalna kontynuacja. Fabuła tego tomu bowiem jest znacznie bardziej intrygująca, kiedy zapominamy o tym, czego doświadczyła Mia – wspomniane widmo Adama. Tym razem Forman prezentuje nam rzeczywistą akcję z naciskiem na teraźniejszość, a także emocje. O ile w „Zostań, jeśli kochasz” również otrzymaliśmy ich pełen talerz, to skupienie się na destrukcyjności uczuć w tej części było miłym odświeżeniem po rozpaczy.

Z tego też względu losy Adama czyta się lepiej – są one bardziej dynamiczne i do samego końca powieści, czytelnik nie ma pewności, co go czeka. Przed rozpoczęciem lektury drżałam na myśl, czy Forman będzie potrafiła udźwignąć temat okropnej straty u tak młodych osób. Przeszła ona jednak moje oczekiwania – od świeżego spojrzenia męskiego narratora, po nadanie historii szorstkości, a także morału, iż tragedia często oddala od siebie ludzi. Żałowałam, iż nie wytrzymała w tym klimacie. „Wróć, jeśli pamiętasz” traktowałam bowiem, jako ostatnie pożegnanie, ukojenie bohatera i liczyłam, iż autorka zdecyduje się na drastyczne urwanie wątku, który podjęła. Niestety, zakończenie było słodkie i – co warto podkreślić – naiwne.

Językowo jednak wciąż niczym nie zachwyca, chociaż niewątpliwie ta część jest zdecydowanie bardziej ekspresyjna. Poprawność pióra autorki wskazuje na dziennikarską przeszłość. Nie mogę zaprzeczyć – „Wróć, jeśli pamiętasz” czyta się szybko, a oczy wręcz same suną po tekście.

Jasnym punktem tej części była zmiana mojego zdania odnośnie głównego bohatera – Adama Wilde’a. Chłopak, którego – nie bez powodu – odbierałam, jako nijaką charakterem postać, zrehabilitował się w moich oczach. Był zdecydowanie bardziej śmiały w swoich osądach i komentarzach, dzięki czemu też narracja została niezwykle uatrakcyjniona.

Co dziwi – „Wróć, jeśli pamiętasz” wypadło naprawdę znacznie lepiej od poprzednika, a asekuracyjnie założyłam, iż z tej historii nie da się wycisnąć więcej. Forman umiejętnie przedstawia stratę – nie tylko rozumianą, jako śmierć, ale również tę, gdy bliska osoba oddala się od nas. Chociaż wciąż brakuje jej literackiego wdzięku w prozie, to z zainteresowaniem będę czekać na inne jej powieści.

Pozdrawiam

Popularność „Zostań, jeśli kochasz” prawdopodobnie zaskoczyła samo wydawnictwo. Gdy kilka lat temu bowiem pozycja Gayle Forman trafiła do księgarni, nie wywołała aż takiego odzewu, chociaż prezentowała się naprawdę zacnie wśród innych przedstawicieli książki młodzieżowej. Aż kilka miesięcy temu wystartowała cała machina, a na ekranach kin pojawił się film. I ja uległam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nie wiem, czy ta deklaracja nie będzie przesadna, ale od lat jestem zwolenniczką poznawania historii. Chociaż – prawdopodobnie jak każdy – mam swoje ulubione, znane w stopniu dobrym epoki, nie waham się, sięgnąć ku pozycjom, które mogą poszerzyć moją wiedzę. Jakiś czas temu o książce Jean des Carsa było niezwykle głośno. Jako miłośniczka tematyki kobiecej – zarówno w historii, jak i literaturze – nie mogłam przejść obok tego fenomenu obojętnie. Blogerzy grzmiali, sama pozycja kusiła z półki, aż trafiła w moje ręce.

Jean des Cars urodził się w 1943 roku w Paryżu. Jest dziennikarzem, a także pisarzem, którego zajmuje przede wszystkim tematyka historyczna. Pracował w takich czasopismach, jak Paris Match, Le Figaro, czy też Jours de France. Jest specjalistą od wielkich rodów szlacheckich Europy – przede wszystkim Habsburgów.

Nie od dziś wiadomo, że obok każdego króla lub cesarza stała te wyjątkowa kobieta. Niektóre z nich pozostawiły pamięć o sobie nie tylko, jako potężne małżonki i matki dziedziców tronu. Ich dni wypełnione były planowaniem, spiskami, wojnami, a także próbami zawarcia pokoju. Des Cars przedstawia nam obraz dwunastu niezwykle różnych władczyń – zamężnych lub nie, pięknych lub wręcz przeciwnie – które swoimi czynami, a niekiedy samym osobistym urokiem, podbiły Europę.

Historia w pigułce, którą przedstawia nam des Cars, sięga czasów Katarzyny Medycejskiej. Cofamy się zatem do XVI wieku, chociaż i teraz ta władczyni przeżywa swój renesans, dzięki popularnej produkcji „Reign”, by zakończyć przygodę na aktualnie najsławniejszej władczyni – Elżbiecie II. Album zatem zawiera w sobie ponad czterysta lat wydarzeń, co ciężko wywnioskować po małej objętości tej pozycji.

Nie zaprzeczam jednak – jest to interesujące kompendium, które przedstawi nam władczynie z podkreśleniem najważniejszych okresów życia. Jej grubość okazuje się myląca, ponieważ autor w sposób przemyślany prezentuje historię. Niejednokrotnie jednak dochodziłam do wniosku, iż niepotrzebnym okazała się otoczka związana z datami i wchodzeniem w szczegóły, niezwiązanymi w bezpośredni sposób z opisywaną kobietą. Było to niezwykle mylące i myślę, że osoby, które nie przyjaźnią się z historią, mogły czuć się wtedy zagubione w zgiełku wydarzeń.

Największą zaletą pozycji des Carsa okazały się opowieści o tych królowych, które nie mają medialnego poparcia – nie powstało na ich temat wiele filmów, czy też książek. Tym sposobem mogłam poznać chociażby Krystynę – prawdopodobnie jedną z pierwszych buntowniczek, królową Szwecji – czy też Zytę – pierwszą władczynię, która nie miała czym nakarmić swoich dzieci. Autor przedstawia historię z innej strony – te twarde kobiety w gruncie rzeczy były postawione przed wyzwaniami, znacznie przewyższającymi ich możliwości. To ujęcie tematu nie zaskakuje, ale spełnia zdecydowanie wymagania, jakie stawia „Najpotężniejszym królowym” czytelnik.

Niezaprzeczalnym minusem jest brak obszerniejszych ilustracji. Przy tego typu pozycjach – zwłaszcza, gdy autor wspomina słynne zdjęcie lub obraz – warto byłoby dołączyć je do wglądu odbiorcy. Sama prezentacja na początku każdego rozdziału wspomnianej władczyni, to niestety za mało, by uatrakcyjnić czytelnikowi lekturę, chociaż sama książka została wydana naprawdę przepięknie. Zachwyca dobrej jakości papierem, wypukłymi elementami okładki i piękną, prawdziwie w królewskim kolorze, wyklejką.

„Kobiety, które zawładnęły Europą” są pozycją, którą czyta się szybko i przyjemnie. Des Cars swoimi opowieściami zachęca do sięgnięcia po inne książki, które rozwiną temat interesującej nas postaci, co z pewnością ja uczynię. Jestem przekonana, iż nawet osoby nastawione pejoratywnie do historii w szkole, mogą poczuć się zaintrygowane podczas lektury.


Pozdrawiam

Nie wiem, czy ta deklaracja nie będzie przesadna, ale od lat jestem zwolenniczką poznawania historii. Chociaż – prawdopodobnie jak każdy – mam swoje ulubione, znane w stopniu dobrym epoki, nie waham się, sięgnąć ku pozycjom, które mogą poszerzyć moją wiedzę. Jakiś czas temu o książce Jean des Carsa było niezwykle głośno. Jako miłośniczka tematyki kobiecej – zarówno w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Motyw demonów w literaturze – muszę przyznać – nie jest mi znany i na swoim koncie nie mam wielu pozycji, które traktowałyby o tych istotach. Gdy zatem trafiłam na dość oczywisty tytuł, który podpowiedział mi o czym dana pozycja będzie, nie wahałam się długo. Mój wzrok przyciągnęła świetna oprawa, a także wyklejka, wprowadzająca w klimat z Piekła rodem.

Andrew Pyper jest nowym autorem na naszym rynku wydawniczym. „Demonolog” to pierwsza jego powieść, którą możemy odnaleźć w rodzimych księgarniach. Jest jednak poczytnym twórcą powieści, m.in. Lost Girl, a także The Killing Circle. Historia Davida Ullmana zatem nie jest jego pierwszą i ma on już jakieś doświadczenie w czarowaniu odbiorców. Robert Zemeckis – reżyser między innymi „Ekspresu Polarnego” oraz „Forrest Gumpa” – zdecydował się na podjęcie wyzwania zekranizowania „Demonologa”.

David Ullman sam zwie się w myślach ateistycznym badaczem biblijnym. Swoje całe życie poświęcił na analizę „Raju utraconego” Miltona. Nigdy jednak nie spodziewał się, iż znajomość tego dzieła może zmienić jego losy. Wszystko zaczyna się bowiem od tajemniczej wizyty w jego gabinecie i propozycji nie do odrzucenia. Profesor Ullman ma wyjechać do Wenecji, by zbadać pewne „zjawisko”. Korzystając z okazji, zabiera w podróż swoją córkę Tess i ucieka od rodzinnych problemów. To, co jednak dzieje się w mieście gondoli przerasta jego najśmielsze oczekiwania. Ponadto do Nowego Jorku wróci już sam.

Z każdą kolejną stroną „Demonologa” mój entuzjazm wobec tej historii słabł, pokazując, iż czasami warto zrobić większe rozpoznanie danej powieści. Warto bowiem podkreślić, że nie liczyłam na wiele, a oczekiwałam przyjemnej historii, która wywoła we mnie zainteresowanie. Pyper zdecydowanie tego jednak nie osiągnął.

Historię Davida mogę przyrównać do drogi – profesor przemierzał świat, a także stany w poszukiwaniu swojej córki oraz utraconej tożsamości. Właśnie ten element odarł tę historię z jakiejkolwiek akcji i jest to największy zarzut, który kieruję do Pypera. „Demonolog” niósł interesujące treści, ciekawie przyrównywał do Miltona, ale jednocześnie nie potrafił zaintrygować, bo nic się w nim nie działo. Tempo wydarzeń spadało wraz z każdą kolejną stroną, którą zostawiałam za sobą. Autor tworzył zatem zupełnie odwrotnie chronologię wydarzeń niż wydawałoby się to odpowiednie. Nie mogę ukrywać, że przez to bardzo ciężko było wejść w skórę bohatera, poczuć jego sytuację. Miałam wrażenie, iż wszystkie wydarzenia działy się obok mnie.

I chociaż język był naprawdę poprawny, to nie odratował on sytuacji. Czułam się znudzona, a nieliczne zabawne teksty i cięte riposty nie potrafiły mnie rozbawić, czy też wzbudzić zainteresowanie. Pyper nie zachwyca od strony technicznej – nie poraża nowoczesnym stylem, nie tworzy skomplikowanych metafor, ale jednak niejako imponuje jego znajomość Miltona i to jak wplata jego słowa i interpretuje.

David Ullman to życiowy myśliciel, którego ciężko ocenić. Nie wyróżnia się niczym oprócz niezwykłej – wręcz ponadprzeciętnej – wiedzy na temat „Raju utraconego”. Jest postacią w gruncie rzeczy pokrzywdzoną przez los, ale nie czułam z nim jakiekolwiek więzi. Dla odbiorcy przez wydarzenia opisane w „Demonologu” nie jest on w żadnym stopniu ciekawy.

Powieść Pypera rozczarowała mnie – była niezwykle nijaka i nie pozostawiła za sobą zbyt wielu miłych wspomnień. Ot, czytadło z tego najbardziej pospolitego gatunku. Zabrakło mi wyjątkowego klimatu, akcji, a także jakiekolwiek wyrazistości. Żałuję, że nie poświęciłam czasu na coś innego. Nie jest to z pewnością historia dla miłośników grozy.


Pozdrawiam

Motyw demonów w literaturze – muszę przyznać – nie jest mi znany i na swoim koncie nie mam wielu pozycji, które traktowałyby o tych istotach. Gdy zatem trafiłam na dość oczywisty tytuł, który podpowiedział mi o czym dana pozycja będzie, nie wahałam się długo. Mój wzrok przyciągnęła świetna oprawa, a także wyklejka, wprowadzająca w klimat z Piekła rodem.

Andrew Pyper jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nasi bliscy nie są krystaliczni – to prawda, którą każdy z nas nosi gdzieś w głębi serca. Akceptujemy ich wady, tak samo jak przyjmujemy z radością zalety. Gdzie jednak istnieje granica we wspomnianej akceptacji? Czy jeśli któreś z nich dopuściłoby się czynu nielegalnego, po której stronie byś stanął – serca, czy prawa?

W gruncie rzeczy Emma Paxton nie ma wyboru. Jej siostra nie żyje. Dziewczyna zatem przybiera imię swojej zmarłej bliźniaczki – Sutton – i przejmuje jej przyzwyczajenia. Jednocześnie nie ma czasu cieszyć się wspaniałym życiem Mercerów – morderca obserwuje każdy jej krok. Czując na karku oddech zabójcy, Emma – mimo wszystko – podejmuje wyzwanie i wbrew rozsądkowi – zbliża się do niego. Być może jednak nie musi szukać daleko, morderca może być w jej domu.

Shepard to jedna z najsłynniejszych autorek literatury młodzieżowej ostatnich kilku lat – prawdopodobnie na niektórych półkach młodych dziewcząt stoi tuż obok Meg Cabot, która podobnie podbiła ten rynek jakiś czas temu. Jak sama mówi – inspirację do swoich książek czerpie przede wszystkim ze swoich obserwacji szkolnych. Jest autorką dwóch głośnych serii – „Pretty Little Liars” i „The Lying Game”, które zostały – lub raczej są – ekranizowane.

Za mną już cztery tomy wspomnianej „The Lying Game” – gdzie młoda dziewczyna staje – bądźmy szczerzy – przed ogromnym niebezpieczeństwem, które – jak mamy okazję się teraz przekonać – jest bliżej, niż podejrzewała. Przez całe „Kłamstwo doskonałe” moim głównym pytaniem, które zakorzenił mi w głowie – pewnie nieświadomie – jeden z komentarzy, było – „kiedy koniec?”. Nie można bowiem ukrywać, iż Sara Shepard lubi krążyć, rzadko zdradzać prawdę, a jej serie przypominają długością chociażby sagi Margit Sandemo. Martwiłam się zatem, czy ten czwarty tom będzie również graniem na czas, a może autorka nas zaskoczy.

Trzeba przyznać, iż po Shepard nie spodziewałam się dobrej intrygi, a także tego, iż udowodni mi, że stworzenie kłamstwa doskonałego będzie tak warstwowym procesem, które właśnie u niej docenię. Dokonała jednak niemożliwego i fabularnie – jeśli chodzi o główny wątek – rozegrała sytuację naprawdę na wysokim poziomie, jak na książkę z półki młodzieżowych. Z drugiej strony ponownie przedłuża i kręci – irytuje wracaniem do tematów, które już miała zamknięte. To wprowadza zamęt i męczy – przy czwartym tomie cyklu bowiem chcielibyśmy dowiedzieć się czegoś nowego i autorka – owszem, w końcu! – daje odpowiedzi, jednak czemu wykonuje ten zabieg tak późno? Napawa to optymizmem, że być może jest to początek nowej mody u Shepard – zostały dwa tomy „The Lying Game”, w których miejmy nadzieję – postawi na wyjaśnienie sytuacji.

Pod względem warsztatu wciąż jestem pod wrażeniem, jak można w tak prosty sposób budować dobrą konstrukcyjnie historię. Shepard bowiem dobrze się czyta, umie ona wytworzyć odpowiedni klimat, który się sprzedaje, gdyż nie przesadza. Stawia raczej na nieskomplikowaną narrację z dozą humoru, ale i strachu w odpowiednich momentach.

Najciekawszym elementem fabularnym jest przemiana Emmy, która osobie, czytającej tę serię w krótkich odstępach czasu, wyda się jeszcze bardziej widoczna. Dziewczyna z początku była niezwykle bystrą i spokojną postacią. Chociaż z jej inteligencji nie ubyło nic, to jej usposobienie zmienia się z każdą stroną. Coraz bardziej wchodzi w skórę w swojej zmarłej siostry, przejmuje jej przyzwyczajenia i odzywki. Nie jestem pewna, na ile ten zabieg jest świadomy, ale z pewnością Shepard tym właśnie elementem przyciąga mnie do siebie najbardziej.

„Kłamstwo doskonałe” to część, która niesie odpowiedzi. Z drugiej strony nie jest perfekcyjna i pozostawia pytanie, czy kiedykolwiek poznamy mordercę Sutton, a może Shepard zagra akcją tak, by urwać ten moment? Z niecierpliwością – mimo wszystko – czekam na kolejną część, a tym bardziej ostatni tom. Niewątpliwie bowiem w moich oczach niepozorna Sara szykuje dla nas coś wielkiego.


Pozdrawiam

Nasi bliscy nie są krystaliczni – to prawda, którą każdy z nas nosi gdzieś w głębi serca. Akceptujemy ich wady, tak samo jak przyjmujemy z radością zalety. Gdzie jednak istnieje granica we wspomnianej akceptacji? Czy jeśli któreś z nich dopuściłoby się czynu nielegalnego, po której stronie byś stanął – serca, czy prawa?

W gruncie rzeczy Emma Paxton nie ma wyboru. Jej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Naprawdę niewiele trzeba, by wnieść światło do czyjegoś życia. W gruncie rzeczy każdy z nas jest zdolny do czynienia dobra i zmieniania świata – nawet jeśli to ma być mikroświat jakiejś jednej osoby. To nie tylko rola bogatych i u władzy, o czym przekonywałam się wielokrotnie podczas mojej pracy jako wolontariusz. Ludzie jednak myślą, że odwrócenie wzroku od problemu jest zjawiskiem naturalnym – czymś, co wypada. Pilnowanie własnego ogródka to nie tylko mentalność Polaków, ale przede wszystkim – człowieka. Dlaczego o tym wspominam? Bo tę wiadomość dostarczył mi „Posłaniec”.

Markus Zusak to jeden z najbardziej znanych autorów na świecie. Zasłynął przede wszystkim dramatem osadzonym w czasach II wojny światowej pod tytułem „Złodziejka książek”. Została ona okrzyknięta międzynarodowym bestsellerem, przetłumaczonym na ponad czterdzieści języków, a także zekranizowana w ubiegłym roku. Do tej pory wydał pięć książek – m.in. wspomnianą wyżej historię Liesel, a także – „Posłańca”. Aktualnie mieszka w Sydney wraz żoną i dwójką dzieci.

Czy jest ktoś bardziej beznadziejny niż Ed Kennedy? Nigdy nie poszedł na studia, utknął w zapyziałym mieście, gdzie pracuje nielegalnie jako taksówkarz. Chłopak ma tylko dziewiętnaście lat, ale w tym wieku – jak wiadomo po dokonaniach Boba Dylana, Daliego, czy też Joanny d’Arc – można już coś osiągnąć. Ed niczego nie dokonał i czuje, że jego życie jest przegrane. Jak się okazuje nie jest jednak takim zerem – pokonuje go na głowę wyrostek, który właśnie próbuje obrabować bank, w którym znajduje się Kennedy. Te wydarzenia skutkują pierwszym asem.

Myślę, że każdy z nas zna to uczucie, gdy wiecie, że lektura będzie dobra. Miałam to przeczucie odnośnie „Posłańca”, gdy tylko wzięłam go do ręki, a po przeczytaniu pierwszego rozdziału – przepadłam. Wypominałam sobie – i robię do tej pory – iż dopiero teraz zdecydowałam się na poznanie tej wzruszającej i przede wszystkim pouczającej powieści. Autor bowiem stworzył historię, która będzie ciągnąć się za mną jeszcze przez długi czas.

Nierozerwalnie przez kilka dni żyłam tymi wydarzeniami. Opowieść Zusaka jest niezwykle spójna i bardzo logiczna. Widać w niej dojrzałość warsztatu autora, a także jego ogromny talent do łączenia elementów sensacji z problemami zwykłego, szarego człowieka. Akcja jest prowadzona w bardzo umiejętny sposób – nie doświadczymy w niej jakichkolwiek momentów znudzenia, gdyż nawet fragmenty refleksyjne są wpisane w tempo, które Zusak ustalił już na początku „Posłańca”. Konstrukcyjnie ta powieść nie ma żadnych mankamentów – nigdy wcześniej nie spotkałam się z tak oryginalnym połączeniem, gdzie główną rolę odgrywał w gruncie rzeczy czysty przekaz, nie zaś losy bohaterów.

Już od pierwszego zdania byłam bardzo zdziwiona rzeczowym językiem Zusaka, którego prozę wyobrażałam sobie zupełnie inaczej. Jego opisy biły się ze sobą – z jednej strony były niezwykle proste, z drugiej zawierały filozoficzne wręcz maksymy dotyczące życia. Tworzyło to bardzo unikalny klimat, który autor podtrzymywał przez wszystkie strony powieści.

Chociaż – według mnie – to przekaz był najważniejszy w „Posłańcu”, bohaterowie całkowicie go podpierali. Z pewnością morał tej powieści nie byłby tak dobitny, gdyby pewnych bohaterów w niej zabrakło. Każdy z tych charakterów bowiem ma różny stopień bólu, swojej życiowej tragedii, która ich hamuje. Ed nie tylko pomaga, również cierpi, docierając do istoty udręki, a także wielu pytań odnośnie egzystencji i misji, którą mu powierzono.

„Posłaniec” jest powieścią, która zaskakuje każdym, najmniejszym elementem. To nie historia typu „od nieudacznika do bohatera”, wręcz przeciwnie! To przekaz skierowany do czytelnika, historia uświadamiająca. Powieść porusza do głębi i pochłania na naprawdę długi czas, również ten po lekturze. Dawno nie miałam kaca książkowego, ale Zusak tego dokonał. Pochwały dla niego są zasłużone – ja również składam podziękowania za „Posłańca”, dokładając swoją cegiełkę.

„Chcę słów na pogrzebie.
Ale to chyba znaczy, że trzeba wcześniej mieć jakieś życie.”

Pozdrawiam

Naprawdę niewiele trzeba, by wnieść światło do czyjegoś życia. W gruncie rzeczy każdy z nas jest zdolny do czynienia dobra i zmieniania świata – nawet jeśli to ma być mikroświat jakiejś jednej osoby. To nie tylko rola bogatych i u władzy, o czym przekonywałam się wielokrotnie podczas mojej pracy jako wolontariusz. Ludzie jednak myślą, że odwrócenie wzroku od problemu jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Mimo wewnętrznych obietnic, które w gruncie rzeczy składam tylko sobie, nie odchodzę drastycznie od literatury młodzieżowej. Mój sentyment bowiem do serii Shepard wciąż gdzieś się tli w sercu i niejednokrotnie przekonałam się, iż w natłoku prac, nauki i ogólnego stresu spowodowanego edukacją – a także życiem – są one najlepszym remedium. Co może być lepszego od odmóżdżającej, całkowicie odcinającej od rzeczywistości lektury? No właśnie.

Shepard to niezwykle popularna na dalekim – dla nas – zachodzie autorka powieści dla młodzieży. Niewątpliwą sławę zdobyła po wyemitowaniu w 2010 roku pilotażowego odcinka dla stacji ABC Family „Pretty Little Liars”, czyli ekranizacji serii o tym samym tytule. Osobiście zainteresowałam się jej twórczością ponad rok temu, nadrabiając ten specyficzny thriller, a jednocześnie skłaniając się ku poznaniu pierwowzoru. Chociaż pisane „Słodkie kłamstewka” nie zrobiły na mnie wrażenia, to „The Lying Game” i owszem.

Emma całe życie wymyśla tytuły dla swoich niezwykłych losów. „Młoda dziewczynka zostawiona przez matkę”, „Napastliwy przyrodni brat”, „Kolejna rodzina zastępcza” – nie były to nagłówki jednak aż tak chwytliwe, jak te, które teraz może stworzyć. Dziewczyna nigdy nie podejrzewała, iż nie jest na świecie sama. Nie miała jednak okazji poznać Sutton, swojej siostry bliźniaczki. Teraz żyje jej życiem – w jej rzeczywistości pełnej bogactwa, drogich ciuchów i kosmetyków, a także śmiertelnego niebezpieczeństwa. Czy uda jej się przechytrzyć zabójcę swojej siostry?

Pomysł na „Grę w kłamstwa” wciągnął mnie już od pierwszej strony. Autorka nie bez powodu podkreśla to, iż swoją inspirację do książek czerpie w gruncie rzeczy z obserwacji z czasów szkolnych. W obu swoich seriach zaznacza bardzo wyraźnie środowisko bogatej młodzieży – czy też dzieci żyjących z pokaźnych kont swoich rodziców – a także tego, jak piękne dziewczyny potrafią być bezlitosne. Z tego też względu drugi cykl spotyka się niekiedy z krytyką, iż powiela w pewnym stopniu schemat „Pretty Little Liars” i nie można z tym dyskutować, ponieważ opierają się one o te same elementy. „The Lying Game” jednak jest znacznie lepsze.

Przede wszystkim konstrukcja drugiego cyklu przedstawia znacznie wyższy poziom. Nie jest to usilne ciągnięcie tematu, czego obawiałam się w gruncie rzeczy najbardziej. „Pozory mylą” utwierdzają mnie, iż autorka ma pomysł i wie, jak manipulować czytelnikiem w taki sposób, by nie poczuł się rozdrażniony ciągłymi tajemnicami. Fabuła jest prędka i nie pozostawia odbiorcy w ciągłej niewiedzy – wskazówki nie są jasne w stu procentach, ale mamy duże pole manewru, jeśli chodzi o nasze typy mordercy.

W gruncie rzeczy to dość kolokwialny język Shepard, a także jej podejście co do schematu można uznać za słaby punkt, który nie drażni jedynie, gdy zauważymy konkretny cel tej powieści. To nie jest ambitna lektura i nie takie były jej założenia – stąd też dość prosta kreacja rzeczywistości i opisy, które w istocie nie wyróżniają tej autorki spośród tysiąca innych.

Postacie w „Pozory mylą” nadal nie zaskakują, ale zdobywają sympatię. Emma to wyjątkowo przyjemna w odbiorze bohaterka, która nie razi swoją głupotą, a wręcz przeciwnie! Jest błyskotliwa i wyjątkowo zdeterminowana, by poznać prawdę. Osobiście jestem dość zrażona do pomysłu dość nierównego podziału narracji i elementów, w których – jakkolwiek przerażająco to brzmi – przemawia zza grobu Sutton, wyjaśniając czytelnikowi niektóre sytuacje. To mankament, z którym nie potrafię się pogodzić, gdyż odbiorca nie może w pełni cieszyć się ze zdobytej przez Emmę wiedzy.

„Pozory mylą” to naprawdę dobra kontynuacja serii, która wprowadza na arenę nowych bohaterów i zagęszczenie sytuacji. Ponadto zachęca do poznania dalszych losów Emmy, która przejawia coraz więcej nawyków niedobrej siostry bliźniaczki. Jej przemiana wprawia w osłupienie. „Kłamstwo doskonałe” już znajdę na mojej półce. Czy ten tytuł udowodni mi, iż takie kłamstwo rzeczywiście istnieje?

Pozdrawiam

Mimo wewnętrznych obietnic, które w gruncie rzeczy składam tylko sobie, nie odchodzę drastycznie od literatury młodzieżowej. Mój sentyment bowiem do serii Shepard wciąż gdzieś się tli w sercu i niejednokrotnie przekonałam się, iż w natłoku prac, nauki i ogólnego stresu spowodowanego edukacją – a także życiem – są one najlepszym remedium. Co może być lepszego od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Wyobraźnia to zarazem błogosławieństwo, jak i przekleństwo. Tworzy ona piękne obrazy, niezwykłe krainy, w których chociażby bawiliśmy się jako dzieci. Jest jednak druga strona monety, która lubi płatać nam figle. Kto bowiem w dzieciństwie nie bał się potworów i innych – mniej określonych – stworów? Czy to tych spod łóżka, z szafy, a nawet z ciemności – przerażały nas. Po latach potrafimy się z tego śmiać, ale co by się stało, gdyby wyszło na jaw, iż nasze wyobrażenia były bliższe prawdy, niż nam się teraz wydaje?

Rick Yancey z niezwykłą prędkością podbił nasz rynek ponad rok temu. To właśnie wtedy do księgarni trafiła jego bestsellerowa seria, rozpoczynająca się od „Piątej fali”. Jest on jednak autorem kilkunastu powieści – w jego dorobku znajdują się zarówno dla młodzieży, jak i dorosłych. Był wielokrotnie nagradzany – pierwszy tom serii „Monstrumolog”, czyli „Badacz potworów” otrzymał nagrodę Michaela L. Printza.

Istnieją rzeczy, których nie da się wyjaśnić. Doktor Warthrop wierzy, iż rozum jest w stanie rozwiązać każdą zagadkę tego świata, a jeśli tego nie zrobi – dana rzecz jest wymysłem. Monstrumolodzy jednak coraz bardziej popierają opcję dawnego mentora Pellinore’a, który jest przekonany, iż w zabobonach istnieje sporo prawdy. Niedługo jednak Warthrop wraz ze swoim nieodzownym asystentem, Willem Henrym, wyruszy na prośbę dawnej przyjaciółki do Kanady, gdzie zaginął mąż kobiety. Chociaż wszystkie znaki wskazują, że dopadło go Wendigo – postać z indiańskich legend – doktor nie przypuszcza, że mogą stanąć z nim oko w oko. Ten stwór bowiem nie istnieje, prawda?

„Badacz potworów” był genialną powieścią, która zaskoczyła mnie pod każdym względem. Wyszedł w nim na światło dzienne bardzo dobry warsztat autora, który z historii przeznaczonej dla młodszego czytelnika, potrafi stworzyć opowieść godną również starszego odbiorcy. Wydawała się to niezwykle niepozorną książeczką, którą poczytam, pośmieję się i… zapomnę. Przekonałam się jednak, iż zdecydowanie nie należy oceniać po okładce, a ostrzeżenia, by nie czytać po zmroku, to nie przelewki. Kiedy zatem do księgarni trafiła „Klątwa Wendigo” nie mogłam odpuścić sobie tej przyjemności, by kontynuować przygodę z Yanceyem. Byłam ciekawa, czy ta część również będzie tak przerażająca i dobrze zbudowana i chociaż autor poszedł w zupełnie inną stronę, to – wykonał to niezwykle dobrze.

Fabuła drugiego tomu cyklu skupia się bowiem tym razem na historii bohaterów, a także relacjach między nimi. Wbrew pozorom – nie jest to nudne rozwiązanie, które przyszło do głowy autora, by zatuszować jakiekolwiek braki w przebiegu zdarzeń „Klątwy Wendigo”. Yancey bardzo umiejętnie łączy elementy przeszłości doktora Warthropa z aktualnym wyzwaniem przed jakim staje. Dzięki temu druga część „Monstrumologa” jest lepsza pod względem konstrukcji i logiki. Nie spotkamy tutaj niezwykłych, makabrycznych scen, a bardzo dobrą budowę klimatu i chęć zaciekawienia odbiorcy. Ta zmiana niejakiego celu całkowicie zaskakuje i po namyśle można stwierdzić, iż tak – było warto!

Yancey nie rezygnuje jednak całkowicie z potworności opisu, która i w tym tomie może przyprawić nas o dreszcze. O ile dzieła Wendigo są mniej krwawe od tego, co wyczyniały antropofagi w „Badaczu potworów”, to jednak wciąż działa kreatywnie i drastycznie – podobnie, jak sam autor w przedstawieniu nam tego typu scen. Tym razem też byłam pod wrażeniem świetnego dozowania emocji i kontroli, jaką tekst przejmuje nad odbiorcą – wszelkie majaki bohaterów, ich strach, czy też dezorientację dało się wyczuć i przeżyć razem z nimi.

Niewątpliwą zaletą „Klątwy Wendigo” jest skupienie się na postaciach. Will Henry – w końcu główny bohater powieści – wciąż pozostaje w oczach odbiorcy trafnym obserwatorem, jednak zyskuje coraz bardziej realne cechy dziecka. Yancey w bardzo naturalny sposób podkreślił więź, która zaczęła rodzić się między nim, a doktorem Warthropem. Sam Pellinore to jeden z najbardziej oryginalnych charakterów o jakich miałam okazję czytać – wierzy w naukę, jest błyskotliwy i zdystansowany do ludzi. Wyjątkowo traktuje tylko małego, osieroconego chłopca.

„Klątwa Wendigo” oczarowała mnie i nigdy nie pomyślałabym, że mogłabym pokochać całym sercem tak niepozorną powieść. Kryje ona w sobie jednak pasjonującą historię o potworach, które czają się na każdym kroku, a także ludziach – być może jeszcze gorszych istotach. Z niecierpliwością będę oczekiwać każdego kolejnego tomu!

„Potworne czyny z definicji domagają się istnienia potworów.”

Pozdrawiam

Wyobraźnia to zarazem błogosławieństwo, jak i przekleństwo. Tworzy ona piękne obrazy, niezwykłe krainy, w których chociażby bawiliśmy się jako dzieci. Jest jednak druga strona monety, która lubi płatać nam figle. Kto bowiem w dzieciństwie nie bał się potworów i innych – mniej określonych – stworów? Czy to tych spod łóżka, z szafy, a nawet z ciemności – przerażały nas. Po...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Wizji przyszłości jest naprawdę wiele i to od nas w istocie zależy, która się spełni. Autorzy science-fiction prześcigają się w pomysłach – pięknych, niebezpiecznych, niezwykle destrukcyjnych – odnośnie tego, jak Ziemia będzie wygląd za kilkadziesiąt – lub więcej – lat. Przeważają w nich tematy, jak nie utracić swojego człowieczeństwa w świecie, gdzie technologia powolnie wkracza na terytoria niegdyś zakazane. Czym skutkuje to przekroczenie granicy?

Ramez Naam urodził się w Kairze, w Stanach Zjednoczonych mieszka od trzeciego roku życia. Jest informatykiem i pisarzem scenariuszy science-fiction. Co ciekawe – trzynaście lat spędził w firmie Microsoft. Nie jest jednak stereotypowym specem od komputerów – w wolnych chwilach uprawia wspinaczkę, a także ryzykuje swoim życiem w niezbyt przemyślany sposób. Gdy jednak kończy wojaże, wraca do Seattle, gdzie aktualnie mieszka.

Nexus wypłynął i zdobył ogromną popularność wśród ludzi na całym świecie. Kade Lane wie, iż musi zapanować nad nanonarkotykiem, który stworzył. Istnieją bowiem ludzie, którzy możliwość łączenia umysłów chcą nagiąć do własnych celów. Czy jednak młody mężczyzna nauczy się korzystać ze swoich uprawnień twórcy odpowiednio szybko? Po piętach bowiem depcze mu nie tylko amerykański rząd…

Chociaż moja pamięć zawodzi, co do szczegółów i fabuła „Nexus” w mojej głowie nie była tak wyraźna, to jedną podstawą cechę pierwszego tomu trzymałam zapisaną w umyśle – to był naprawdę genialny początek serii, dodatkowo debiutanckiej. Ramez Naam zaskoczył mnie spójną akcją i realistyczną kreacją rzeczywistości. „Crux” zatem miał naprawdę dobre podwaliny, by również zawojować rynek, a także wpisać się na moją listę ulubionych książek. Uwierzcie, że uwielbiam pisać to zdanie – nie pomyliłam się.

Fabuła drugiego tomu już od pierwszej strony powieści stara się przypomnieć czytelnikowi problematykę „Nexusa”. Naam bowiem podkreśla bardzo trudną kwestię władzy, a także ludzkiego strachu przed nieznanym – technologią, która może wyprzeć znany nam rodzaj człowieka, by zastąpić go innym. Wśród atmosfery nowoczesności i ogólnej atrakcyjności połączenia umysłów, autor w mistrzowski sposób kreśli różne spojrzenia ludzi na nanonarkotyk – jako lek dla autystycznych dzieci, niezwykłą możliwość dla odkryć naukowych, ale równocześnie środek umożliwiający kontrolę wbrew woli danej jednostki. Ponadto przedstawia nam to z porażającym obiektywizmem, który pozwala odbiorcy na obranie własnego stanowiska.

Rzeczywistość Naama jest filmowa i to nie ulega wątpliwości. Pisze z niezwykłym rozmachem – jego akcja jest bardzo prędka i nie zwalnia nawet na moment, rozumiejąc, iż również czas goni bohaterów powieści. Czytelnik ma dzięki temu szansę poczuć napięcie. Klimat „Cruxa” bowiem sprawia, że nie mamy ochoty odłożyć tej książki nawet chwilę – przyciąga ona rozbudowaną rzeczywistością i prawdziwie dopracowaną w najmniejszym słowie fabułą.

Różnorodność postaci „Cruxa” zadziwia, zwłaszcza przy ponownym podkreśleniu, iż Naam bardzo unika bycia stronniczym. Każdy z jego bohaterów wyróżnia się unikalnym podejściem do życia, a także wizją przyszłością – podejrzewam, iż niekiedy zupełnie odmienną od tej, którą wyznaje autor. Ten przekrój tworzy bardzo autentyczny obraz pełnego społeczeństwa.

Seria Naama skłania do refleksji na temat tego, jaką drogę obierze ludzkość – czy w imię nauki będziemy w stanie wkroczyć na niezbadane rejony i złamać tabu? „Crux” pokazuje obie strony monety, za co niezwykle cenię tę historię. Opowieść szybka, wciągająca i pełna w każdym tego słowa znaczeniu – od fabuły, po postacie. Mogę mieć jedynie nadzieję, że i Wy postanowicie się z nią zapoznać, bo naprawdę – warto.

Pozdrawiam

Wizji przyszłości jest naprawdę wiele i to od nas w istocie zależy, która się spełni. Autorzy science-fiction prześcigają się w pomysłach – pięknych, niebezpiecznych, niezwykle destrukcyjnych – odnośnie tego, jak Ziemia będzie wygląd za kilkadziesiąt – lub więcej – lat. Przeważają w nich tematy, jak nie utracić swojego człowieczeństwa w świecie, gdzie technologia powolnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Czy byłbyś w stanie żyć na świecie bez bliskich Ci osób? Pogodzić się z bólem ich braku, niejaką pustką w sercu? Jest to jedna z cięższych prób życia, a jednocześnie naturalna kolej rzeczy – śmierć. Wydawać by się mogło, iż skoro czeka to każdego, to jest to zjawisko, z którym łatwo się pogodzić – o braku nieśmiertelności naszych ukochanych wiemy nie od dziś. Jednak nie jesteśmy w stanie uniknąć odrętwienia i przeogromnego smutku. Czy w momencie takiej straty jesteśmy w stanie podejmować całkowicie racjonalne decyzje? Mia musiała zmierzyć się z takim wyzwaniem.

Gayle Forman to amerykańska autorka książek dla młodzieży. Swoją przygodę z pisaniem rozpoczęła od artykułów w Seventeen Magazine, gdzie skupiała się na młodych ludziach, a także problemach społecznych. Później stała się niezależnym dziennikarzem, współpracującym z takimi gazetami, jak Elle, czy też Glamour Magazine. W 2007 roku ukazała się jej pierwsza powieść – „Sister in Sanity”, jednak rozgłos przyniosła jej dopiero zekranizowana powieść „If I Stay”, czyli „Zostań, jeśli kochasz”.

Życie Mii uległo zmianie w sekundę, dosłownie. Był to przyjemny, choć mroźny dzień – z powodu pogody zamknęli szkoły, więc ona, jej brat, a także rodzice postanowili wybrać się do dziadków. Nikt nie spodziewał się, że ta podróż skończy się tak tragicznie. Cała rodzina Mii zginęła w wypadku, a ona sama z ciężkimi obrażeniami trafiła do szpitala. Nie jest jednak wyłączona z biegu wydarzeń. Niczym duch snuje się za swoim ciałem i zdaje sobie sprawę ze wszystkiego, co się wokół dzieje. Widzi rozpacz swojej rodziny, a także rozdzierający serce ból jej chłopaka… Czy jednak obudzi się i zmierzy z bólem? Może łatwiej odpłynąć w niebyt?

Cenię krótkie i treściwe książki. Takie, które mimo niezbyt szczodrej objętości potrafią wciągnąć mnie w swój świat na te kilka godzin i przekazać piękną – lub ekscytującą – historię. O „Zostań, jeśli kochasz” krążyły dodatkowo niezwykle pozytywne opinie. Wystarczył jeden nudny wykład, dobre miejsce w sali i także ja mogłam przekonać się, czy te pochwały są zasłużone.

Temat tego, co dzieje się z osobą podczas śpiączki zawsze mnie intrygował. Gayle Forman zdecydowała się właśnie na tym motywie oprzeć całą powieść, a przy okazji niejako potwierdzić, że tacy ludzie słyszą i mają niejaką świadomość tego, co się dzieje. Chociaż nie jest to pierwsza taka pozycja, to autorka zdecydowanie zaskakuje pesymistycznymi myślami bohaterki o świecie. Dodatkową zaletą są retrospekcje, które sprawiają, iż lepiej rozumiemy Mię.

Niestety, od tego typu historii oczekiwałam skupieniu się na emocjach i przekazaniu ich czytającemu. Tymczasem główna bohaterka pozostaje niemalże zimna w sytuacji, w której jest to nie do zrozumienia. Odarcie z uczuć „Zostań, jeśli kochasz” zdziwiło mnie – oczekiwałam, że ta książka naprawdę złapie mnie za serce, gdyż zarówno tytuł, jak i sam opis na okładce właśnie na to wskazywały.

Język Forman – co za tym idzie – nie jest przesadnie emocjonalny, niekiedy wręcz rzeczowy. Jedynie o miłości – tej rodzinnej i do lubego Mii – pisała z rozrzewnieniem. Oczekiwałam burzy uczuciowej w samym opisie przeżyć bohaterki, czego nie otrzymałam. Mimo wszystko – nie mogę stwierdzić, że czytanie „Zostań, jeśli kochasz” było nieprzyjemne. To prosta, szybka lektura, której opisy nie wprawią w zachwyt, ale bohaterowie i przesłanie – owszem.

Mia i Adam byli postaciami dwóch różnych światów, których połączyła miłość do muzyki. O ile poziom języka pozostawiał wiele do życzenia, to Forman zadziwia zgrabną kreacją postaci. Są oni żywi - zwłaszcza w przedstawionych wspomnieniach Mii. Podczas lektury współczułam im, a także kibicowałam. Mimo szybkiej lektury, łatwo się do nich przywiązać - byli wielowymiarowi i prawdziwi.

Po lekturze „Zostań, jeśli kochasz” naprawdę długo analizowałam każdą stronę, by w końcu powiedzieć – jestem ciekawa, co dalej. Forman urywa niespodziewanie, pozostawiając czytelnika w stanie zawieszenia i z pytaniem na ustach: jak potoczą się losy Mii? Z tego też względu z pewnością sięgnę po „Where she went”, a także zapoznam się z ekranizacją, bo chociaż nie uroniłam żadnej łzy – bo na wykładzie nie wypada – to jest powieść, którą zapamiętam.

Pozdrawiam

Czy byłbyś w stanie żyć na świecie bez bliskich Ci osób? Pogodzić się z bólem ich braku, niejaką pustką w sercu? Jest to jedna z cięższych prób życia, a jednocześnie naturalna kolej rzeczy – śmierć. Wydawać by się mogło, iż skoro czeka to każdego, to jest to zjawisko, z którym łatwo się pogodzić – o braku nieśmiertelności naszych ukochanych wiemy nie od dziś. Jednak nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Są opinie, których nie mogę się doczekać. Zazwyczaj dotyczą one tych książek, o których nie jest tak głośno w naszym czytelniczym świecie, a powinno być. Trzeba bowiem przyznać, że o „Red Rising” niewiele słyszałam, a sama postanowiłam sięgnąć po tę pozycję, bo przykuła mój wzrok niezwykle kolorowa okładka, a także krótki, intrygujący opis na stronie wydawnictwa, który – sam w sobie – nie zdradzał wiele z fabuły. Musicie mi uwierzyć, iż nie spodziewałam się, że będzie to tak dobry strzał, a była to czysta dziesiątka!

Pierce Brown zadebiutował w styczniu tego roku pierwszą częścią trylogii „Red Rising”. Swoje dzieciństwo spędził na budowaniu fortów i pułapek. Ukończył studia w 2010 roku i chociaż bardzo tego żałował, nie mógł kontynuować nauki w Hogwarcie, gdyż – jak mówi – nie ma w swoim ciele żadnej, magicznej kosteczki. Aktualnie mieszka w Los Angeles, gdzie bazgrze opowieści o statkach kosmicznych, czarodziejach, ghulach, a także rzeczach starych i dziwacznych.

Darrow jest zwykłym górnikiem w jednej z kolonii na Marsie. Jest Czerwonym, jednym z tych najodważniejszych, który pracuje na to, by cała ludzkość i wszystkie Kolory mogły zamieszkać na tej planecie. Czują się pionierami i wybrańcami, mimo trudnych warunków, w jakich przyszło im żyć. W tym świecie wszystko ma swój stały porządek, jednak kiedy Darrowa spotyka jedna z największych tragedii w jego życiu, nie potrafi być już dłużej obojętny. Dopiero to nieszczęście sprawia, iż bohater diametralnie zmienia swoje życie – odkrywa prawdę o swojej kolonii, Marsie, a także najpotężniejszych Kolorach we Wszechświecie – Złotych.

Kiedy rozpoczęłam lekturę „Red Rising” po stu stronach, zorientowałam się, iż będzie to książka, która całkowicie zwali mnie z nóg swoimi rozwiązaniami wątków. Nie pomyliłam się w tej kwestii, gdyż autor unika przewidywalności fabuły, jak ognia. Gdy tylko akcja rozpędziła się, ciężko było myśleć o czymś innym, niż kolejny rozdział. A takie książki to skarb i to niestety dość rzadki.

Fabuła powieści – jak wspomniałam – nie ma nic wspólnego ze schematycznością, jest wręcz jasnym i dobrym przykładem, jak łamać te przewidywalne wzory, które każdy czytelnik potrafi rozpracować w mig. Opis książki nie wskazywał, iż będzie to aż taki hit, jednak „Red Rising” jest zdecydowanie głębszą i bardziej bogatą powieścią, niż przedstawiło ją wydawnictwo. To zagranie, w którym tak niewiele wiemy o samej istocie historii, jest niezwykle dobre. Wielokrotnie autor zadziwiał mnie odwołaniami do mitologii i niespotykaną filozofią życia każdego bohatera z osobna. Nie zapomniał także o logicznym ujęciu wątków i tempie akcji, które było bardzo dobre i sprawiało, że czytało się tę powieść niezwykle szybko.

Co dziwne – Brown używa bardzo prostego języka i niekiedy miałam wrażenie, iż brakuje mi w nim miękkości. Z drugiej zaś strony, czy byłby to na pewno dobry zabieg, gdyby autor spróbował użyć bardziej delikatnego i lekkiego stylu? Prostota słów zdecydowanie po pewnym czasie lektury przypadła mi do gustu. „Red Rising” to mocna, męska powieść i chociaż zdarzały się sceny sentymentalne oraz wzruszenia, to dodanie im surowości było dobrym zabiegiem.

Niewątpliwie jestem pod wrażeniem każdej postaci, jednak Darrow zasłużył najbardziej, by wspomnieć o nim kilka słów. To bohater złamany, którego przepełnia żądza zemsty, ale jednocześnie czuje wątpliwości, co do swoich zadań. Jest niezwykle złożoną postacią, która zmienia się podczas lektury. Wzbudza sympatię w czytelniku, chociaż niekiedy skłania nas do refleksji, czy jego wybory na pewno są dobre.

Za tak genialny debiut naprawdę należą się brawa. Brown przeszedł moje najśmielsze oczekiwania, tworząc historię pełną i zaskakującą. Jest to zdecydowanie powieść dla fanów mocnych wrażeń, którzy szukają czegoś nowego w literaturze. „Red Rising” to fantastyka na naprawdę dobrym poziomie i cóż… czekam na kolejny tom!

Pozdrawiam

Są opinie, których nie mogę się doczekać. Zazwyczaj dotyczą one tych książek, o których nie jest tak głośno w naszym czytelniczym świecie, a powinno być. Trzeba bowiem przyznać, że o „Red Rising” niewiele słyszałam, a sama postanowiłam sięgnąć po tę pozycję, bo przykuła mój wzrok niezwykle kolorowa okładka, a także krótki, intrygujący opis na stronie wydawnictwa, który –...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Sięgając po książkę młodzieżową, nigdy nie robię sobie złudzeń i nie oczekuję, iż będę niezwykle zaskoczona. Szukam w nich odpoczynku i zabawy, lekkiego restartu mojego wewnętrznego systemu. Chcę się odprężyć i wiem, że przy takiej powieści jest to zdecydowanie możliwe. Nie ukrywam jednak, że szczególnym sentymentem darzę te historie, które oprócz zapewnionego odpoczynku, dadzą mi również coś, o czym warto opowiadać! Jakiś pasjonujący wątek, tajemnicę, atmosferę… I naprawdę nie spodziewałam się, że to podaruje mi „Black Ice”. Także przenosimy się w trochę przyjemniejszy – bo jedynie w książce – zimowy klimat.

Becca Fitzpatrick jest niezwykle znaną autorką, dzięki głośnej serii zakończonej jakiś czas temu – „Szeptem”, która stała się bestseller New York Times. Dorastała w Centerville, jej dzieciństwo przepełnione było książkami. Niezwykłą miłością darzyła powieści detektywistyczne. Podczas jednego z wywiadów wyznała, że interesuje się między innymi: pisaniem, baletem, gotyckimi romansami i teatrem. Obecnie mieszka z mężem i dwójką dzieci w Kolorado.

Britt długo przygotowywała się do swojej wyprawy wzdłuż łańcucha górskiego Teton, która miała udowodnić wszystkim, iż zrywa z przeszłością i umie sama sobie poradzić w niebezpiecznych sytuacjach. Nagle do miasta wraca jej były chłopak, jednak dziewczyna nie ma czasu zastanowić się, co to dla niej oznacza. Śnieżyca bowiem zapędza ją w pułapkę, a także w ramiona dwóch przystojnych nieznajomych. Może byłoby lepiej, gdyby wcale ich nie poznała?

Kiedy usłyszałam o nowej książce Fitzpatrick, byłam niezwykle zaintrygowana, gdyż miało to być moje pierwsze spotkanie z tą autorką, o której - od niemal niepamiętnych czasów - krążyły mieszane opinie: od tych niezwykle pochlebnych, po... wręcz przeciwne. Już od prologu można zauważyć, iż tym razem wybrała ona dość świeży, modny trend dla powieści młodzieżowych - wątek kryminalny. Pozostało zatem pytanie, czy wpasuje się w tę tematykę.

Fabuła "Blak Ice" zaskoczyła mnie i piszę to z nadzwyczajną pewnością. To, co otrzymałam od Fitzpatrick przeszło moje oczekiwania. Jej historia była niebezpieczna i tajemnicza, wprowadzała mnie w trans, w którym mogłam tylko czytać i to było najważniejsze - dotarcie do kolejnego rozdziału. Jej pomysł był spójny i niejednokrotnie zapędzała mnie - jako czytelnika - w ślepy zaułek, w którym nie wiedziałam, co jest prawdą, a co fałszem. Oczarowała mnie również klimatem, który był zdecydowanie chłodny, jak na typowo "śnieżną" historię przystało. Oryginalnie dobrała tło akcji i poradziła sobie z nim.

Niestety, nie uniknęła mankamentów, popełnianych przez autorki, które chcą umieścić wątek romansowy w swojej historii. U Fitzpatrick był on przewidywalny i ponadprzeciętnie prosty. Chociaż w drodze starała się wyjaśniać motywy, kierujące bohaterami, to miało się wrażenie, iż niczym tonący chwytała nawet brzytwę, by uratować ten element fabularny. Cukierkowe zakończenie nie wspomogło moich odczuć w tej sferze.

Sam język zaintrygował mnie różnymi grami słownymi między bohaterami, które potrafiły rozbawić. Ponadto – nawiązując do klimatu historii – autorka zadbała o wyjątkowe tło akcji, nad którym zdecydowanie popracowała, co mnie – jako miłośniczkę dobrze opracowanych realiów – wyjątkowo ucieszyło. Tekst Fitzpatrick wciąga i chociaż nie jest wybitny, czyta się go przyjemnie.

Bohaterowie – mimo schematyczności – nie rażą głupotą, a jedynie ich relacje mogą doprowadzić czytelnika do zgrzytania zębów. Britt ewoluuje w trakcie lektury, dorasta i zmienia swoje spojrzenie na świat, co już samo w sobie jest ciekawym doświadczeniem. Obserwujemy jej wędrówkę, a także to, jak potrafi wybrnąć z trudnych sytuacji. Z pewnością była to postać pomysłowa, a także niezwykle wierna – niekiedy aż za bardzo. Męscy bohaterowie z kolei wywoływali we mnie dziwne uczucie niepokoju przez cały czas czytania „Black Ice”.

Fitzpatrick wpasowała się w mój gust i zaserwowała lekturę pełną tajemnic ze szczyptą niebezpieczeństwa. Z pewnością będzie to jedna z ciekawszych listopadowych premier, na które powinni zwrócić uwagę Ci, którzy szukają czegoś nietypowego w powieściach dla młodzieży.

Pozdrawiam

Sięgając po książkę młodzieżową, nigdy nie robię sobie złudzeń i nie oczekuję, iż będę niezwykle zaskoczona. Szukam w nich odpoczynku i zabawy, lekkiego restartu mojego wewnętrznego systemu. Chcę się odprężyć i wiem, że przy takiej powieści jest to zdecydowanie możliwe. Nie ukrywam jednak, że szczególnym sentymentem darzę te historie, które oprócz zapewnionego odpoczynku,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Myślę, że wiele osób to potwierdzi – niewielu z nas w szkole poznało losy świata po II wojnie światowej. Nawet jeśli – nie były one omawiane tak, jak inne epoki na zajęciach. Przez całe swoje życie czułam niedosyt z tego powodu, gdyż to właśnie te wydarzenia ściśle wpływają chociażby na naszą aktualną politykę. Podjęłam więc powolny proces zgłębiania tej części historii najnowszej, a chyba nie ma lepszego sposobu, jak beletrystyka, która delikatnie – acz konsekwentnie – wprowadzi w temat.

Michelle Cohen Corasanti jest Amerykanką z żydowsko-polskimi korzeniami. Studiowała na Uniwersytecie Hebrajskim, na którym to zrozumiała, iż słowa „Palestyńczyk” i „Izraelczyk” dramatycznie się różnią. Przez wiele lat dusiła w sobie przemyślenia z wydarzeń, których była świadkiem, aż zaowocowały one jej pierwszą powieścią. „Drzewo migdałowe” traktuje manifest nadziei na poprawę sytuacji izraelsko-palestyńskiej.

Młody Palestyńczyk Ahmad żyje ze świadomością wojny. Dorasta w przesiąkniętej strachem wiosce, gdzie każdy ruch jest monitorowany przez żołnierzy. Musi zmierzyć się z najgorszymi aspektami konfliktu – jego siostra traci życie, ojciec trafia do więzienia, wojsko konfiskuje dom ich licznej rodziny… Czy jest zatem nadzieja dla dwunastoletniego chłopca o nieprzeciętnym talencie matematycznym? Ahmad podąża za marzeniami, wygrywa wojnę w inny sposób – dający nadzieję sposób, ale czy będzie potrafił przekazać ją wszystkim?

O „Drzewie migdałowym” było głośno kilka miesięcy temu, a zalew pozytywnych recenzji utwierdził mnie w przekonaniu, że po tę książkę warto sięgnąć. Nie jest to moja tematyka i naprawdę rzadko kieruję swoją uwagę na lektury z historią najnowszą w tle, jednak zarówno tytuł – który przypomniał mi moje ukochane „Moje drzewko pomarańczowe” – oraz wspomniane opinie, zachęcały skutecznie. Chciałam przekonać się, czy Corasanti poruszy również mnie.

Historia Ahmada jest o tyle niezwykła, że jesteśmy z nim właściwie cały życie. Fabuła książki zatem nie obejmuje wybranego fragmentu jego losów, a wszystko, co go otaczało i na niego wpływało. Byłam zaskoczona tym zabiegiem, gdyż z opisu zdecydowanie nie wynika, iż spędzimy z dwunastoletnim Palestyńczykiem taki okres. Jest to zdecydowany plus powieści, gdyż stwarza historię pełną – ze wstępem i zakończeniem. Losy Ahmada łapią czytelnika za serce – muszę przyznać, iż jego życie jest inspirujące i daje dawkę motywacji, której niekiedy tak bardzo potrzebujemy. Jego historia zapada w pamięć, wzrusza i bawi jednocześnie.

„Drzewo migdałowe” to świetnie fabularnie skonstruowana powieść i za to należą się jej ogromne brawa. Z drugiej strony jednak muszę nadmienić, iż wizja pozytywnych zakończeń Corasanti poniekąd odrzuca, gdyż nie wydają się one prawdopodobne. Zabrakło mi w niektórych znaczących elementach realizmu.

Język jakim posługuje się Corasanti jest odarty z konwenansów. Autorka nie boi się kontrowersji, dzięki czemu tło akcji jest porażająco prawdziwe. Byłam bardzo zaskoczona, iż jest to debiutancka powieść, ponieważ poziom opisów był naprawdę dobry. Z łatwością „wchodzi” się w tę historię, przeżywa ją i wyciąga wnioski.

Bohaterowie „Drzewa migdałowego” szczególnie zdobyli moje serce. Każda z postaci była dopracowana, a także inna, oryginalna. Nie były to jednowymiarowe osoby, w których istnienie ciężko uwierzyć. Ahmad to bohater, który zadziwia nie tylko swoim umysłem, ale także filozofią życia – tym ciekawsza jest ona, gdy zdajemy sobie sprawę, iż obserwujemy całą jego drogę do czasu, gdy ją określił. Z tą postacią czuć bardzo wyraźną więź i mnie osobiście ciężko było się z nim rozstać.

Powieść Corasanti wciągnęła mnie na dobry tydzień, podczas którego siłą znajdywałam czas, by przewrócić chociaż kilka kolejnych stron. To piękna, wzruszająca historia, która daje nadzieję na dobre jutro. Owszem, w pewnych momentach wyczuwa się, iż fabuła jest aż nazbyt przesłodzona, ale ciężko mieć jej to za złe. Cudowny utwór, który… po prostu trzeba samemu przeczytać i wyrobić sobie opinię.

Pozdrawiam

Myślę, że wiele osób to potwierdzi – niewielu z nas w szkole poznało losy świata po II wojnie światowej. Nawet jeśli – nie były one omawiane tak, jak inne epoki na zajęciach. Przez całe swoje życie czułam niedosyt z tego powodu, gdyż to właśnie te wydarzenia ściśle wpływają chociażby na naszą aktualną politykę. Podjęłam więc powolny proces zgłębiania tej części historii...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Naprawdę ciężko mi zrozumieć, dlaczego spora część osób wzbrania się przed czytaniem polskich autorów. Osobiście chętnie po nich sięgam, wiedząc, że w niektórych przypadkach są oni dla nas bardziej zrozumiali – wychowujemy się bowiem w tej samej kulturze i znamy swój kraj. To otwiera drogę analizy danej historii niekiedy bardziej niż przy zagranicznych autorach. Polacy również potrafią pisać, warto o tym pamiętać!

Marta Kisiel – jak czytamy w „Nomen Omen” – jest przebrzydłą polonistką, zakochaną w Słowackim i szczerze rozumiem jej zachwyt nad tym autorem. Jest pisarką, redaktorem i tłumaczem – obraca się wokół słowa w każdej dziedzinie. Debiutowała osiem lat temu „Rozmową dyskwalifikacyjną” na łamach „Fahrenheita”. W 2010 roku wydała swoją pierwszą powieść – „Dożywocie”, na którą mam dziką ochotę od czasu premiery.

Salomea Klementyna Przygoda nigdy nie miała łatwego życia – jej pech zaczął się od nietypowego imienia, a potem na stałe został jej towarzyszem. Przyklaskiwał on poczynaniom matki dziewczyny, która chciała rozbudzić jej – nadal niewieści! – erotyzm, ojcu, żyjącemu mentalnie w dziewiętnastym wieku i bratu, Niedasiowi – społecznemu nieudacznikowi, który z wielką radością udostępnia na Facebooku wszystkie porażki swojej siostry. Kiedy tylko Salka zauważa okazję, przeprowadza się do Wrocławia. Tam jednak czeka na nią – jakby nawiązując do nazwiska – przygoda nie z tej ziemi.

Panią Kisiel spotkałam na Warszawskich Targach Książki i już wtedy zainteresowała mnie swoim „Nomen Omen”. Wiedziała o czym pisze, opowiedziała, jak szukała informacji i zachęciła mnie do poznania historii Wrocławia – który naprawdę uwielbiam! – w zupełnie inny sposób. Tym sposobem, gdy tylko nadarzyła się okazała, postanowiłam sprawdzić zawartość jej drugiej w życiu powieści i… było to przemiłe spotkanie!

Fabuła powieści już od pierwszych stron stawia na tajemnicę i stara się nie zdradzać wiele odbiorcy. Dzięki temu mamy większy udział w pędzie akcji – musimy zauważać szczegóły, domyślać się naprawdę wielu rzeczy, by rozwikłać zagadkę, która… nie jest tak prosta, jak początkowo przypuszczałam. Kisiel otrzymuje ode mnie naprawdę wielki plus za połączenie motywów historycznych z fantastycznymi, gdyż ta mieszanka jest wybuchowa, a my – czytelnicy – lubimy takie wybuchy w dobrym stylu. Tempo wydarzeń jest wyważone, natomiast cały pomysł jest dobrze opracowany i widać, że autorka włożyła pracę w to, by cała książka była logiczna. Nie można również zapomnieć o humorze – niezwykle naturalnym i prostym. Przy „Nomen Omen” niejednokrotnie można zaśmiać się na głos bez skrępowania.

Język Kisiel zdecydowanie mnie urzekł – jest on nieskomplikowany i bardzo przyjemny w odbiorze. Autorka w dużej mierze stara się, by jej powieść była humorystyczna i nie ma w tym przesady. Nawet gdy akcja zagęszcza się, Kisiel nie zapomina o wprowadzonej stylistyce. Z tego też względu – jako fan tego typu narracji – byłam zachwycona ilością sarkazmu i ironii na dobrym poziomie.

Bohaterowie „Nomen Omen” są niezwykle współcześni, co jest ich niewątpliwą zaletą. Od pechowej Salki, poprzez jej „zajaranego Warcraftem” brata, niebywałego filologa Bartka, a kończąc na wojowniczej blondynce, która wie, jak wykorzystać glany. To plejada postaci, które nie nudzą się czytelnikowi, zaskakują go innością i swoim usposobieniem.

„Nomen Omen” było strzałem w dziesiątkę i to takim strzałem, który wciągnął mnie na dobre kilka godzin śmiechu i czystej rozrywki. Humor i akcja wylewa się wręcz ze stron! Nie ukrywam, że z radością czekam na kolejne powieści spod pióra Kisiel. Miejmy nadzieję, że niedługo znowu „popełni jakąś książkę”.

Pozdrawiam

Naprawdę ciężko mi zrozumieć, dlaczego spora część osób wzbrania się przed czytaniem polskich autorów. Osobiście chętnie po nich sięgam, wiedząc, że w niektórych przypadkach są oni dla nas bardziej zrozumiali – wychowujemy się bowiem w tej samej kulturze i znamy swój kraj. To otwiera drogę analizy danej historii niekiedy bardziej niż przy zagranicznych autorach. Polacy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Kiedy zobaczyłam trailer – wtedy – najnowszego filmu z Tomem Cruisem, stwierdziłam, iż jest to powtórka z rozrywki. Wyczułam ten sam klimat, co w dość świeżej w moich wspomnieniach „Niepamięci”. „Na skraju jutra” prawdziwie zaintrygowało mnie zatem później, gdy zorientowałam się, że istnieje książka, a lada dzień – będzie manga. Nie spotkałam się jeszcze z tak rozległym odtworzeniem historii, więc skutek był prosty – musiałam sięgnąć po książkę.

Hiroshi Sakurazaka jest japońskim autorem fantastyki i science-fiction. Urodził się w 1970 roku – rozpoczynał karierę od bycia pracownikiem IT. Od zawsze bowiem interesował się komputerami, a także grami video. Debiutował w wieku trzydziestu dwóch lat. Prawa do jego noweli „All you need is kill” wykupiło Warner Bross.

Keiji Kiriya jest jednym z tysięcy żołnierzy – nie wyróżnia się niczym specjalnym. Zaciągnął się do wojska sześć miesięcy temu i staje przed obliczem swojej pierwszej bitwy z Obcymi – bitwy, w której umrze. Początkowo traktuje to, jak sen, zły koszmar, gdyż budzi się kolejnego dnia. Przypomina on do bólu ten poprzedni i kończy się równie podobnie. Od tej pory Keiji musi zmierzyć się z codzienną walką i śmiercią. Podczas sto pięćdziesiątej ósmej próby dostrzega światełko w tunelu – czy uda mu się przeżyć i wyrwać z pętli czasowej?

Do lektury „Na skraju jutra” podeszłam z prawdziwym entuzjazmem, ponieważ – mimo całej sympatii do Dalekiego Wschodu – rzadko czytam literaturę z tamtych rejonów. Chociaż pomysł nie zapowiadał ogromnej rewolucji – nie ukrywajmy bowiem, że motyw powtórzonego dnia nie jest innowacyjny – byłam ciekawa, jak autor poradził sobie z tematem. Nie czytając żadnych opinii, zajęłam się lekturą.

Fabuła „Na skraju jutra” wykorzystywała to, co znamy z innych powieści, czy też filmów. Temat powtarzania dnia w większości przypadków bardzo lubię. Martwiłam się, czy przy tak krótkiej powieści, autor pokaże cały potencjał swojego pomysłu i w większości – udało mu się to. Historia była dynamiczna, a akcja zadziwiała mnie swoim dopracowaniem. Zabrakło mi jednak dobrego wyjaśnienia niektórych wątków – liczyłam na większe rozwinięcie kwestii Mimów (Obcych), a także podparcie jakąkolwiek ideą powtórzenia dnia, gdyż odpowiedzi, zawarte w „Na skraju jutra” pod tym względem nie były w moich oczach wystarczające.

Już od pierwszych stron zapałałam sympatią do męskiej, mocnej narracji Sakurazakiego. Język noweli jest niezwykle bezpośredni i bije od niego niezwykła prawdziwość sytuacji. Opisy nie przytłaczają i stawiają na tempo akcji, które zwiększa się z każdą stronę. Autor kreśli wydarzenia pewnie – wydawałoby się, iż bez zastanowienia. Zauroczyła mnie spontaniczność bijąca z tekstu.

Postacie niestety były w moich oczach bardzo przerysowane. Już sam wstęp – czyli ich opis na jednej z pierwszych stron noweli – przypominał mi mangową stylistkę, która – o dziwo! – odstraszyła mnie w pewnym stopniu. Zabrakło mi w nich realności, wydawali się sztuczni i nie potrafiłam ich polubić. Miałam wrażenie, że ich czyny są hiperbolizowane.

Kenji to postać, którą już znamy – nieudacznik, któremu przytrafia się to szczęście – lub pech – że może zmienić bieg wydarzeń. Nie ma doświadczenia, jednak jego przemiana – głównie przez długość książki – jest wręcz błyskawiczna. Mimo wszystko polubiłam jego przemyślenia, gdyż to on przekazywał nam treść wydarzeń w „Na skraju jutra”.

Chociaż „All you need is kill” nie uniknęło mankamentów, jest to pozycja, która wciąga od pierwszych stron – akcja pędzi do przodu, a szczery język daje czytelnikowi kilka godzin zabawnej lektury. Byłam mile zaskoczona tym, jak bardzo zaintrygowały mnie losy bohaterów i z niecierpliwością czekałam na zakończenie. „Na skraju jutra” to dobry krok w Polsce przy wydawaniu light novel – czekam na kolejne.

Pozdrawiam

Kiedy zobaczyłam trailer – wtedy – najnowszego filmu z Tomem Cruisem, stwierdziłam, iż jest to powtórka z rozrywki. Wyczułam ten sam klimat, co w dość świeżej w moich wspomnieniach „Niepamięci”. „Na skraju jutra” prawdziwie zaintrygowało mnie zatem później, gdy zorientowałam się, że istnieje książka, a lada dzień – będzie manga. Nie spotkałam się jeszcze z tak rozległym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Brontë to nazwisko, które kojarzy naprawdę wiele osób. Pierwszy raz usłyszałam je, będąc w podstawowej szkole na lekcjach języka polskiego. „Wichrowe wzgórza” to jeden z najgłośniejszych tytułów pod tym nazwiskiem. Jego autorstwo jest przypisywane „środkowej” siostrze – Emily. Nigdy nie było mi po drodze z tą historią i chociaż niejednokrotnie mignęła mi przed oczami ekranizacja, nie obejrzałam żadnej w całości, a po książkę sięgnęłam dopiero teraz. Nie żałuję dziesięciu, świadomych dni, które na nią poświęciłam – była to niespotykana lektura.

Emily Brontë urodziła się w 1818 roku w Thornton, w West Yorkshire. Od wczesnych lat młodości pisała wiersze i opowiadania, chociaż przyznała niegdyś w korespondencji, iż "(...) moje organy językowe cechuje godna pożałowania ułomność, która czyni mnie równie słabą w pisaniu, jak i w mówieniu". Wraz z siostrami chciała na plebanii założyć pensję. Mając prawie trzydzieści lat napisała swoją pierwszą i jedyną powieść – „Wichrowe wzgórza”, która została uznana przez ówczesnych krytyków za zbyt kontrowersyjną i brutalną. Weszła jednak ona do kanonu klasyki literatury angielskiej i została wielokrotnie sfilmowana.

Earnshaw, właściciel majątku Wuthering Heights, przywozi do domu ze swojej podróży z Liverpoolu bezimiennego, cygańskiego chłopca. Każe własnym dzieciom traktować go jak brata. Pomiędzy „znajdą”, a małą Cathy rodzi się naprawdę silna więź, która z czasem przeradza się w nieokiełznane uczucie. Bohaterowie obnażają mroczną stronę zakochanych, a także buntują się przeciw wszelkim konwenansom.

„Wichrowe wzgórza” zostały okrzyknięte romansem wszechczasów. To wyrażenie może być naprawdę mylne, gdyż dla mnie powieść Brontë w bardzo dużym stopniu opierała się o temat miłości – i ona determinowała wydarzenia – jednak autorka nie tworzy ckliwego romansidła, a historię o ciemnej stronie duszy, samotności i pokucie.

Fabuła „Wichrowych wzgórz” jest niezwykle frapująca i – co najważniejsze – zaskakująca. Łapiąc się za tak klasyczny i popularny romans, byłam przekonana, że zaleje mnie fala pięknych uczuć, a także heroicznego łamania zasad w imię miłości. Nic bardziej mylnego! Powieść Brontë niekiedy pokazuje skutki niespełnionej miłości – emocje, które wykraczają poza myślenie osoby, która nie doznała takiej sytuacji lub też nigdy nie była prawdziwie zakochana. To fascynujące, jak umiejętnie autorka połączyła psychologizm bohaterów z akcją, która naprawdę pędziła do przodu.

Dobrym dodatkiem do tego konkretnego wydania było posłowie, które wyjaśnia metaforykę powieści. Tłumacz bowiem przedstawia nam niuanse, które – być może – nie są przez nas zrozumiałe. O ile zazwyczaj porzucam czytanie przy słowach „Posłowie”, to tym razem z zaciekawieniem sięgnęłam dalej, chcąc zrozumieć więcej. Tym sposobem przechodzimy na zupełnie inny poziom poznania powieści i dawno nie mówiłam tego z taką pewnością – ten bonus był strzałem w dziesiątkę, potrzebnym strzałem!

Nie oszukując się – jeśli chodzi o język, to w tego typu powieściach wiele zależy od tłumacza. Pan Piotr Grzesik trafił w mój gust i myślę też, że poradził sobie z zadaniem. Proza Brontë bardzo mnie oczarowała – zarówno uczuciami, tłem i wydarzeniami. Jej opisy były skrupulatne, ale równocześnie szokujące. Nie wahała się przy eksperymentowaniu z językiem. Dawno nie czytałam tak dobrze napisanej – dla współczesnego czytelnika – powieści XIX-wiecznej.

Nie współczułam postaciom Brontë i paradoksalnie – nie polubiłam ich. Z przyjemnością jednak zagłębiałam się w ich losy, gdyż mechanizm, jakim posługiwała się autorka przy tworzeniu tego małego, nieco hermetycznego społeczeństwa, jest warty uwagi. Bohaterowie dokonują prowokacyjnych wyborów, nie są bez skazy – zachowują się jak ludzie, co urzeka.

Ciężko mi wyrazić, jak czułam się przy lekturze „Wichrowych wzgórz” – niekiedy byłam zaniepokojona, strwożona, innym razem zafascynowana pomysłowością autorki. Byłam zdziwiona, jak ta historia potoczyła się i jednocześnie… dziękuję Brontë, że właśnie zdecydowała się na takie rozwiązania. To powieść legenda, którą każdy powinien przeczytać – nie bez przyczyny zasłużyła sobie na takie miano.

„Kocham ciebie, choć mnie zabijasz, lecz czy mogę wybaczyć ci to, że zabijasz siebie?”

Pozdrawiam

Brontë to nazwisko, które kojarzy naprawdę wiele osób. Pierwszy raz usłyszałam je, będąc w podstawowej szkole na lekcjach języka polskiego. „Wichrowe wzgórza” to jeden z najgłośniejszych tytułów pod tym nazwiskiem. Jego autorstwo jest przypisywane „środkowej” siostrze – Emily. Nigdy nie było mi po drodze z tą historią i chociaż niejednokrotnie mignęła mi przed oczami...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nie umiem przerywać serii – gdy pierwszy tom mi się spodoba, to zazwyczaj sięgam po kontynuację niezależnie od tego, jakie opinie krążą w książkowym świecie o danej pozycji. Nie ukrywam, że byłam nieco przerażona, gdy zauważyłam, iż „Elita” zbiera mocne cięgi od czytelników. Zastanawiałam się, czy rzeczywiście coś poszło nie tak i czy moje wrażenia pokryją się z tymi opiniami, a może… przeciwnie?

Kiera Cass dorastała w Nowej Karolinie, ukończyła historię na Radfort University. Oficjalną przygodę z pisaniem rozpoczęła pięć lat temu, wydając „The Siren”. Pierwszy tom jej serii – „The Selection” – wydała w 2012 roku. Prawa telewizyjne do trylogii wykupiło CW Television Network, jednak seria nie została wypuszczona na wizję. Cass mieszka z rodziną w Blacksburgu, w stanie Wirginia.

To wszystko jest jak sen. Trzydzieści pięć dziewczyn trafia do pałacu – mają szansę diametralnie zmienić swoje życie. Nigdy już nie zaznają biedy, czy też głodu. Będę prowadzić stabilne, zrównoważone życie. Ceną za Eliminacje – walkę o koronę i małżeństwo z księciem Maxonem – jest jednak ich prywatność. To brutalna rywalizacja, której żadna z nich się nie spodziewała. Wśród dziewcząt jest również America Singer. Chociaż początkowo nie chciała znaleźć się w pałacu, powoli przekonuje się do księcia. Ciężko jednak kochać dwie osoby – wybór będzie bolesny dla każdej ze stron.

Seria Cass nie jest ambitna i warto powiedzieć to śmiało, bez mrugnięcia okiem i owijania w bawełnę. „The Selection” to trylogia, która jest przyjemną lekturą na kilka godzin – ot, by się zrelaksować. Tak też do niej podchodziłam przy pierwszym tomie, który naprawdę mi się spodobał, a także przy „Elicie”. Drugą część cyklu wchłonęłam w jeden dzień – czytałam z zapałem, bez przerwy i uwierzcie – dawno nie irytowałam się tak na główną bohaterkę i to, co robiła autorka.

Fabuła „Elity” kręci się bowiem wokół znanego schematu – trójkąta miłosnego. Przez prawie całą książkę America miotała się z jednej na drugą stronę, nie wiedząc, kogo kocha naprawdę, co czuje, co powinna zrobić, a także czym jeszcze powinna czytelników zamęczyć. Cass skupiła się w głównej mierze na uczuciach bohaterki, zapominając prawie całkowicie o tle wydarzeń. Z tego też względu wzmianki o rebeliantach, a także historii zostały potraktowane po macoszemu. Wydawało się zatem, iż sytuacja polityczna była nic nieznaczącym dodatkiem dla teoretycznych, przyszłych władczyń Ilei, a ich życie uczuciowe – zwłaszcza Americi – to kluczowa sprawa. O ile w „Rywalkach” akcja faktycznie się kręciła i romans mi nie przeszkadzał, to tym razem autorka nie poświęciła niczemu więcej uwagi, co niezwykle mnie rozczarowało.

Cieszy mnie, iż Cass pozostała przy prostej konstrukcji swoich opisów, a także wydarzeń. Tworzy przyjemną w odbiorze treść, którą połyka się jednym tchem i chociaż nie jestem w stanie zapamiętać na długo jej stylistyki, to mimo wszystko – czyta się ją nadzwyczajnie dobrze. Zabrakło mi w „Elicie” jednak odejścia od emocji – większego skupienia się w opisach na tle sytuacji.

W drugiej części trylogii poważnie znienawidziłam główną bohaterkę i myślę, że w swoich odczuciach nie jestem osamotniona. America niezwykle straciła w moich oczach – o ile w „Rywalkach” była zagubiona, to jednak wykazywała się charyzmą i gotowością do działania. Tym razem ukazuje się ona jako złamana sercowo nastolatka, dla której najważniejsze jest kogo kocha i co powinna uczynić. Całkowicie nie rozumiałam jej wyborów oraz reakcji.

„Elita” wypada zdecydowanie słabiej w porównaniu do „Rywalek”, czego się nie spodziewałam. Liczyłam na przyjemną lekturę, jednak nie spełniła ona moich wszystkich oczekiwań. Nadal czyta się tę serię szybko i z zapałem, jednak emocje, które wywoływała nie były tak pozytywne, jak powinny być po lekkiej książce młodzieżowej. Mimo wszystko sięgnę po „Jedyną”, by poznać zakończenie i wewnętrznie modlę się, by America w końcu wybrała swoją drogę.

„Jeśli czegoś nauczyłam się podczas Eliminacji, to tego, że niektóre dziewczęta są przerażająco żądne krwi. Nie dajcie się zwieść tym balowym sukniom.”

Pozdrawiam

Nie umiem przerywać serii – gdy pierwszy tom mi się spodoba, to zazwyczaj sięgam po kontynuację niezależnie od tego, jakie opinie krążą w książkowym świecie o danej pozycji. Nie ukrywam, że byłam nieco przerażona, gdy zauważyłam, iż „Elita” zbiera mocne cięgi od czytelników. Zastanawiałam się, czy rzeczywiście coś poszło nie tak i czy moje wrażenia pokryją się z tymi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Uwielbiam przedłużać przyjemność z lektury, jednak ciężko było się powstrzymać po genialnym „Fałszywym księciu” z sięgnięciem po kolejny tom, opisujący losy Carthyi. Jennifer A. Nielsen całkowicie nieoczekiwanie zdobyłam moje serce swą „Trylogią Władzy” i czułam, że kolejny tom – „Król uciekinier” – może być nawet lepszy, co również potwierdzali inni fani tej serii. Mieliście rację, wszyscy mieliście rację.

Jennifer Nielsen mieszka w Utah z mężem, trójką dzieci oraz psotliwym szczeniakiem. Jest autorką serii „Trylogia władzy”, której dwa tomy już ukazały się w Polsce oraz „The Underworld Chronicles”, składającej się również z trzech części. Kocha zapach deszczu, gorącą czekoladę, teatr oraz stare książki – jest kolekcjonerką. W wolnym czasie Jennifer często panikuje, zastanawiając się o czym zapomniała, że ma wolny czas.

Ledwo Carthyia odzyskała swojego księcia, znowu grozi jej niebezpieczeństwo. Książę Jaron zdaje sobie z niego sprawę, jak nigdy przedtem. Krążą pogłoski o planowanym zamachu na króla, a także najwyraźniej szykuje się wojna – piraci żądają zwrotu należących do nich niegdyś ziem. By uratować królestwo, młody władca będzie musiał z niego uciec. Nikt jednak nie spodziewa się, jak szaleńczą misję podejmie nowy król.

Nie ukrywam, że obawiałam się kontynuacji „Fałszywego księcia”. Z tyłu głowy wciąż słyszałam ostrzeżenie, wspominające wiele trylogii, których dosięgnęła klątwa „drugiego, słabego tomu”. Z drugiej strony wielokrotnie słyszałam, iż „Król uciekinier” jest w niektórych aspektach nawet lepszy od poprzednika i po lekturze naprawdę ciężko się z tym nie zgodzić. Nielsen stanęła na wysokości zadania – podtrzymała poziom, zwiększyła tempo akcji i jeszcze bardziej dopracowała bohaterów. Widać, iż jej seria ewoluuje i to… całkowicie podbiło moje serce.

Fabuła drugiego tomu jest niezwykle spójna z „Fałszywym księciem”, który rozpoczął tę trylogię. Mamy wrażenie, iż autorka napisała jedną całą powieść, która ze względów znanych tylko wydawnictwu, została podzielona na kilka tomów. Widać, iż Nielsen ma pomysł, który realizuje bardzo konsekwentnie i dokładnie. Jej historia płynie, nie ma w niej niedopowiedzeń – tę stałość, ciągły napływ wydarzeń i koncept zdecydowanie warto docenić.

Niezmiennie czaruje mnie rzeczywistość, jaką wykreowała autorka. Mimo prostego języka, Nielsen w bardzo przyjemny sposób przekazuje realia swojej historii. Jej opisy są idealnie dobrane do tematu historii – tła i wątków – nie sili się na wyszukane słownictwo, liczy się dla niej prostota i dosłowność, co nie odbiera tej powieści uroku.

Na ogromny ukłon w tym tomie zasługuje kreacja bohaterów Nielsen, a zwłaszcza głównej postaci i jego relacji z innymi. Pod tym względem byłam naprawdę mile zaskoczona, gdyż nie spodziewałam się, że autorka w taki sposób skupi się na psychologicznym rysie postaci, biorąc pod uwagę to, że ten tom obfitował w dramatyczne sceny. Natłok akcji jednak szedł w parze z bohaterami, którzy zadziwiali swoimi wyborami.

W ostatecznym rozrachunku jestem całkowicie oszołomiona „Trylogią władzy”. Sięgając po tę serię spodziewałam się prostej, przyjemnej lektury młodzieżowej. Otrzymałam coś znacznie lepszego! Nielsen to autorka, którą warto poznać, gdyż jej książki to powrót fantastyki na dobrym poziomie dla dorastających – i nie tylko! – czytelników. Nie potrafię wyrazić, jak niecierpliwie czekam na kolejny tom – mam jedynie nadzieję, iż szybko pojawi się w Polsce.

„ Chcę ten miecz, z którym tu przyjechałem.
- Dlaczego akurat ten?
- Kamienie w rękojeści pasują do moich oczu.”

Pozdrawiam

Uwielbiam przedłużać przyjemność z lektury, jednak ciężko było się powstrzymać po genialnym „Fałszywym księciu” z sięgnięciem po kolejny tom, opisujący losy Carthyi. Jennifer A. Nielsen całkowicie nieoczekiwanie zdobyłam moje serce swą „Trylogią Władzy” i czułam, że kolejny tom – „Król uciekinier” – może być nawet lepszy, co również potwierdzali inni fani tej serii....

więcej Pokaż mimo to