-
Artykuły„Nie ma bardziej zagadkowego stworzenia niż człowiek” – mówi Anna NiemczynowBarbaraDorosz2
-
ArtykułyNie jesteś sama. Rozmawiamy z Kathleen Glasgow, autorką „Girl in Pieces”Zofia Karaszewska2
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Matki. Sprawdź propozycje wydawnictwa Czwarta StronaLubimyCzytać1
-
ArtykułyBabcie z fińskiej dzielnicy nadchodzą. Przeczytaj najnowszą książkę Marty Kisiel!LubimyCzytać2
Biblioteczka
2013-07-21
2013-07-10
Nie musiałam długo czekać, by wyruszyć w kolejną podróż wraz z autorką słynnej „Magicznej gondoli”. Tym razem przenosimy się do XVII-wiecznej Francji – czasów Ludwika XIII, Anny Austriaczki i kardynała Richelieu. Tym razem historia oczarowała mnie jeszcze bardziej niż poprzedni tom…
Eva Völler jest niemiecką autorką, która zadebiutowała w Polsce niezwykłą historią o dwóch podróżnikach w czasie Annie i Sebastiano. Do 2005 roku była związana z prawem, następnie całkowicie poświęciła się pisarstwu. Przez lata tworzyła pod wieloma pseudonimami. Bez wątpienia seria o podróżach w czasie sprawiła, iż zyskała największą popularność.
Od wydarzeń z „Magicznej gondoli” mija półtora roku. Anna dojrzała u boku Sebastiano – podróżuje z nim w czasie, uczy się włoskiego i przygotowuje się do matury. Jednak ta sielanka ma się ku końcowi. Po najtrudniejszym egzaminie z matematyki, dziewczyna odbiera telefon od Jose, Starca.
Sebastiano utknął w 1625 roku we Francji na jednej z tajnych misji. Anna bez zastanowienia rusza, by go stamtąd zabrać. Jednak to, co zastaje na miejscu przechodzi jej najśmielsze oczekiwania. Sebastiano nic nie pamięta – przeniósł się do przeszłości i został wpasowany w ten świat.
Völler – daj mi więcej! To, jak bardzo wciągnął mnie „Złoty most” jest dla mnie niesamowitym zaskoczeniem. Zrobiła ona naprawdę wielki postęp w przedstawianiu rzeczywistości. Tym razem historia jest jeszcze bardziej żywa i dynamiczna. Tę – nie ukrywajmy – sporą księgę czyta się przez to błyskawicznie, a niedosyt mimo wszystko pozostaje.
Opisy Völler naprawdę wyewoluowały na następny poziom – są coraz bardziej dokładne i barwne. Tło akcji jest wyraźnie nakreślone, postacie nie są zawieszone w próżni, a w konkretnych miejscach, które autorka potrafi opisać w taki sposób, byśmy widzieli je w umyśle. Zresztą nie tylko tło jest żywe. Również opisy osób, ich kosztownych ubrań, wystroje wnętrz – to wszystko jest pełne dynamizmu, kolorów, życia.
Nie zmienił się natomiast diametralnie mój stosunek do Anny – tym razem jest mi obojętna. O ile w poprzednim tomem niekiedy irytowała mnie, a także imponowała swoją zaradnością, teraz była dla mnie kompletnie neutralna. Być może czasami faktycznie dziwiły mnie jej – przyznam szczerze – błyskotliwe pomysły, jednak nadal nie jest to postać, z którą poszłabym na kawę.
Sebastiano z kolei w „Złotym moście” zdecydowanie został jedną z moich ulubionych postaci. O ile ostatnio poznałam go jako czarującego młodzieńca, teraz charakteryzował go swoisty „pazur” i gwałtowność – istny muszkieter! Wyszło mu to na dobre, zdecydowanie.
W prozie pani Völler jednak można ścierpieć główną bohaterkę, gdyż autorka prezentuje całą plejadę zaskakujących i oryginalnych postaci! Każda z nich jest charakterystyczna, co sprawia, że łatwo je wszystkie zapamiętać. Widać, że autorka skupia się na każdym szczególe – nie tylko w opisach, ale również w osobowościach drugoplanowych postaci.
Bardzo obawiałam się, jak wypadnie przedstawienie XVII-wiecznej Francji od strony historycznej. Martwiłam się, iż autorka nie odda całkowicie postaci Richelieu, który jako bezwzględny kardynał prowadził politykę przeciwko hugenotom, a także trzymał pod pantoflem króla. Ludwik XIII rządził w cieniu kardynała, co zostało jedynie poniekąd wiernie odtworzone – tylko końcówka książki do tego obrazu mi nie pasowała. Żałuję, iż autorka bardziej nie zagłębiła się w historyczne dzieje – być może jednak zrezygnowała z tematu, znając niechęć młodzieży do tematu. A szkoda, w końcu okres Richelieu to kształtowanie się absolutyzmu…
Głównym tematem w tym tomie przygód naszych podróżników w czasie jest mimo wszystko miłość. Czy to Anny Austriaczki do swego kochanka, czy też Anny do Sebastiana. Jeśli ktoś narzekał po przeczytaniu pierwszego tomu na brak rozwiniętego wątku pod tym względem, tym razem na pewno nie będzie zawiedziony. Co ciekawe – miłość nie jest tutaj przedstawiona tak całkowicie banalnie.
Z wielką niechęcią żegnałam się ze światem, jaki stworzyła autorka w „Złotym moście”. Naprawdę była to niezwykła przygoda, jeszcze lepsza niż w „Magicznej gondoli”. Owszem, nie zabrakło kilku niedociągnięć, które niekiedy wydawały się zaplanowane, ale odpowiedzi, czy faktycznie były – nie otrzymam. Jedno wiem: tym razem Völler przygotowała dla nas historię pełną napięcia, od której ciężko się oderwać.
„Złoty most” to coś więcej niż magiczna okładka, a wspaniała opowieść o pełnym przepychu Paryżu i intrygach, które mogą złamać potęgę tego wielkiego państwa. Czy złamią? Musicie się sami przekonać.
Pozdrawiam
Nie musiałam długo czekać, by wyruszyć w kolejną podróż wraz z autorką słynnej „Magicznej gondoli”. Tym razem przenosimy się do XVII-wiecznej Francji – czasów Ludwika XIII, Anny Austriaczki i kardynała Richelieu. Tym razem historia oczarowała mnie jeszcze bardziej niż poprzedni tom…
Eva Völler jest niemiecką autorką, która zadebiutowała w Polsce niezwykłą historią o dwóch...
2013-08-03
„Król Kruków” to powieść, która już od czasu premiery zdobywa naprawdę wysokie noty oraz pozytywne recenzje. Ten fenomen przyciągnął również mnie – powyższe czynniki, genialna okładka oraz słowa „nadprzyrodzone moce, prastare legendy, mroczna magia” sprawiły, iż bardzo chciałam zatopić się w ten świat. Czy rzeczywiście tak się stało?
Maggie Stiefvater jest amerykańską autorką bestsellerów fantasy dla młodzieży. Nie po raz pierwszy widzimy jej powieści w Polsce, natomiast dla mnie „Król Kruków” był pierwszym spotkaniem z jej twórczością. Aktualnie Maggie mieszka w Virginii i w tym też stanie rozgrywa się akcja powieści.
Blue pochodzi z rodziny wróżek. Sama jednak nie posiada aż tak niezwykłych umiejętności, co chociażby jej matka, czy ciotka. Dziewczyna jest wzmacniaczem, dzięki niej umiejętność jasnowidzenia wyostrza się. Blue od dzieciństwa słyszy zawsze jedną przepowiednię – „Jeśli pocałujesz mężczyznę, którego kochasz, on umrze”. Stara się unikać chłopców, jednak wszystko zmienia się wraz z przyjazdem Neeve, jej ciotki, która oznajmia, iż w tym roku się zakocha.
Tymczasem trzech przyjaciół z prestiżowej szkoły, Aglionby, poszukuje tajemniczych linii mocy, które doprowadzą ich do legendarnego, tytułowego Króla Kruków – Glendowera. Ktoś jednak chce im przeszkodzić, gdyż jest równie ogarnięty obsesją poszukiwacza.
Losy Blue i chłopców krzyżują się. Z ich powodu spokojne miasteczko Henrietta zmienia się w inne, magiczne miejsce. Równocześnie, miasto, staje się świadkiem okropnych wydarzeń.
Nie mogłam doczekać się lektury „Króla Kruków”. Czytałam wiele naprawdę zachęcających opinii i to przeważyło szalę – musiałam ją mieć. Gdy tylko powieść trafiła w me ręce nie czekałam długo i zabrałam się do czytania. Z drugiej strony obawiałam się trochę, czy lektura nie jest skierowana do młodszych czytelników i czy nie wyda mi się trochę naiwna. Nic bardziej mylnego – już od prologu wiedziałam, że spędzę z „Królem Kruków” niesamowite chwile pełne akcji.
Przez całą powieść autorka stara się utrzymywać niezwykłą, magiczną atmosferę, która wiele dodaje całej historii. To jeden z jej największych atutów. Wiara w magię, niezwykłe wydarzenia – po prostu fascynujący klimat, który uwydatnia świetny styl autorki.
Pióro Stiefvater od razu przypadło mi do gustu, wręcz zaczęłam żałować, iż dopiero teraz mam styczność z jej literaturą. Widać, że autorka ma już wypracowany styl i umie zaintrygować czytelnika. Jej forma jest przyjemny, a bardzo plastyczna rzeczywistość dodaje realizmu.
Autorka niespiesznie wprowadza nas w akcję powieści – niektórym możemy wydawać się ten wstęp za długi, jednak mnie przypadł do gustu. Dzięki temu łatwo wdrożyłam się w cały świat Stiefvater. Kiedy natomiast występują już dramatyczne wydarzenia, napięcie rośnie, autorka nie daje nam chwili wytchnienia aż do ostatnich stron powieści.
„Król kruków” przedstawia nam plejadę ciekawych i niecodziennych bohaterów. Blue, dziewczyna-medium, uchodząca za nieco ekscentryczną oraz rozsądną, przypadła mi do gustu. Nie jest ona jednak najważniejsza, jak początkowo myślałam. To tylko jedna z wielu postaci, tworzących grupę poszukiwaczy Glendowera. Zarówno Gansey, Adam i Ronan zasługują na naszą uwagę i przyznam, że ich polubiłam zdecydowanie bardziej, a rzadko zdarza mi się dać tyle sympatii męskiej części bohaterów. To, co jest ciekawe w tej powieści, to bez wątpienia to, iż każda z postaci ma własną historię, która niezwykle wpływa na ich teraźniejsze zachowania.
Gansey, ogarnięty wręcz manią odnalezienia Glendowera, ma swoje powody, by go szukać. Adam unosi się dumą, bo jest z takiej, a nie innej rodziny i walczy o swą przyszłość. Ronan dotknięty boleśnie przez śmierć ojca, stwarza mur wokół siebie i stąd jego obronne, agresywne zachowanie. Dzięki temu każda z postaci jest różna – nie można się przy nich nudzić.
Warto zauważyć, jak bardzo subtelny jest w powieści wątek romansowy. Uwielbiam, gdy miłość w książce istnieje, ale jako dodatek, a nie główna najważniejsza część fabuły. Tutaj autorka skupiła się na akcji, najważniejsze jest odnalezienie Glendowera. Rozterki miłosne bohaterów spadają na drugi plan, co dla mnie jest ogromnym plusem.
„Król Kruków” to naprawdę dobry początek serii, która myślę, że zadziwi nas w drugim tomie. Już teraz autorka kilkakrotnie zaskoczyła mnie. Dobrze skonstruowana fabuła, to nie wszystko – dołączył do tego piękny styl i oryginalny pomysł. Ta powieść jest pełna magii i chociażby dlatego warto po nią sięgnąć.
Rozpoczynając przygodę z „Królem Kruków”, nie spodziewałam się, iż tak bardzo wsiąknę w ten świat. Ostatecznie – zniknęłam na parę dni w jedynie pozornie spokojnej mieścinie w Virginii, drżąc o losy bohaterów. Ta książka faktycznie wciąga!
Na pewno sięgnę po kolejne części, a Wam, jeśli jeszcze tego nie zrobiliście, radzę sięgnąć po tę fascynującą powieść.
Pozdrawiam
„Król Kruków” to powieść, która już od czasu premiery zdobywa naprawdę wysokie noty oraz pozytywne recenzje. Ten fenomen przyciągnął również mnie – powyższe czynniki, genialna okładka oraz słowa „nadprzyrodzone moce, prastare legendy, mroczna magia” sprawiły, iż bardzo chciałam zatopić się w ten świat. Czy rzeczywiście tak się stało?
Maggie Stiefvater jest amerykańską...
2013-12-17
Trzyletni egzamin z historii zbliża się wielkimi krokami. Czy jest w takim razie lepszy sposób na powtórkę, niż powieść traktująca o czasach, z których między innymi mam sprawdzian? Z wielką ochotą zabrałam się do czytania o dalszych losach Henryka VIII – władcy w całej rozciągłości tego słowa, niepokornego i kapryśnego.
Elizabeth Massie jest nagradzaną autorką horrorów i powieści historycznych. Wychowywała się w małym miasteczku; jej rodzina realizowała się pod każdym względem twórczo – ojciec był wydawcą miejskiej gazety, a matka akwarelistką. Zaczęła pisać już w dzieciństwie, przez kilka lat była nauczycielką. Ostatecznie porzuciła ten zawód, by pisać. To już jej druga powieść z cyklu „Dynastia Tudorów”, a trzecia z całej serii na podstawie scenariusza serialu Michaela Hirsta.
Anna Boleyn odeszła – jej ciało jeszcze nie ostygło, gdy Henryk VIII bierze za żonę Jane Seymour. Delikatna, pełna wdzięku i dobroci królowa staje się nadzieją ludu na poprawę ich sytuacji. Przywraca do łask córki króla, a także sama obdarza go upragnionym następcą tronu – Edwardem.
Katolicka rebelia zagraża jednak władzy. Królewska armia daje poddanym krwawą lekcję. Cromwell, kanclerz Anglii i zagorzały zwolennik reformacji, coraz sprytniej próbuje przejąć władzę. Dodatkowo Henrykowi zagraża dawno niezagojona rana.
Przyznaję się, że po Annie Boleyn historii Henryka VIII nie znałam. To nie jest postać, którą szeroko omawia się na zwykłej historii – poznajemy co najwyżej temat przy omawianiu reformacji. Tym bardziej interesował mnie ten tom, wiedziałam bowiem, że dowiem się czegoś nowego! Być może to wpłynęło na mój ogólny odbiór tej powieści, gdyż tym razem uznaję ją za – trzymającą w napięciu i zaskakującą.
Podobnie jak przy drugiej części bardzo przypadł mi do gustu język autorki. Wydaje mi się, iż był jeszcze bardziej rozbudowany niż w poprzednim tomie, chociaż nadal nie jest to to, czego oczekiwałabym – jakby nie patrzeć, nie po scenariuszu – po książce. Niemniej pióro Massie jest bardzo przyjemne i przejrzyste – przymykając oko na brak rozlewności, naprawdę stwarza to lekturę, którą da się czytać z zapartym tchem.
W „Bądź wola twoja” zostałam niezwykle miło zaskoczona. O ile poprzednia część nadrobiła niejaki brak emocji, to ta faktycznie już je w sobie miała. Opisy były dynamiczne i bardzo atrakcyjne, wciągające. To ciekawy skok, który sprawił, że bardzo szybko przeczytałam tę powieść.
Zmianę widać również w kreacji bohaterów. Poznajemy Henryka od zupełnie innej strony. Autorka pozwala sobie na gwałtowne zmiany jego charakteru – nie chodzi jednak o jego wybuchowość, którą miałam przyjemność poznać w poprzednich tomach. Tym razem wraz z wydarzeniami król zmienia się. Owszem, wciąż jest kapryśny i gwałtowny, jednak zauważałam również przejmujące sceny, w których starał się ukrywać ból – nie tylko ten fizyczny.
Nie ukrywam, że kobiece postacie w „Dynastii Tudorów” najbardziej mnie ciekawią. Żałuję, że autorka – czy też może powinnam winić serial? – traktują tak pobieżnie dwórki, które też są interesujące, a występują jedynie epizodycznie.
Pochwalę natomiast idealny klimat zdrady oraz intryg dworskich, gdyż temat jest nieokrojony, a Massie naprawdę się na nim skupiła. Dało to realistyczny efekt, jeżeli tak można mówić o powieści historycznej, która z założenia ma być realistyczna. Niemniej – czułam tę atmosferę, ten nóż na gardle Cromwella, strach przed królem. Nie doświadczyłam tego przy poprzednich tomach.
O ile przy pierwszych częściach głównie skupiałam się na romansach Henryka, na jego kochankach i tym, jak niestały jest w uczuciach, tym razem zauważyłam, iż „Dynastia Tudorów” to znacznie więcej. To przejście władcy od króla do tyrana – gdzie wszyscy zauważają tę zmianę. Co spowodowało tę zmianę? Być może opisana sytuacja na dworze, a także jego niepohamowanie. To zdecydowanie udowodniła mi trzecia część.
Odkładam „Dynastię Tudorów” z satysfakcją – lektura zaskoczyła mnie pozytywnie i szczerze nie mogę doczekać się kolejnej części. Polecam osobom, które czytały poprzednie, a także fanom serialu – jest to na pewno miła odmiana.
Pozdrawiam
Trzyletni egzamin z historii zbliża się wielkimi krokami. Czy jest w takim razie lepszy sposób na powtórkę, niż powieść traktująca o czasach, z których między innymi mam sprawdzian? Z wielką ochotą zabrałam się do czytania o dalszych losach Henryka VIII – władcy w całej rozciągłości tego słowa, niepokornego i kapryśnego.
Elizabeth Massie jest nagradzaną autorką horrorów i...
2013-12-22
Już nikogo nie dziwi chyba, gdy widzi moją kolejną recenzję, traktującą o książce, w której występuje dynastia Tudorów. Nie jest też zaskoczeniem, iż w ten świąteczny czas chętnie sięgnęłam po lekką lekturę, jaką jest druga część z „Kronik rodu Lacey” – „Demony miłości”. Przyznam, że miałam większe oczekiwania co do tego tomu, niż do „Alchemii miłości”. Właśnie to zaważyło bardzo poważnie na ocenie tej powieści.
Eve Edwards może poszczycić się doktoratem z Oxfordu. Swoje powieści traktuje naprawdę poważnie, chcąc w pełni odzwierciedlić epokę, do której dąży. Właśnie dlatego spędza czas na oglądaniu wnętrz starych zamków, turniejach rycerskich, czy nawet ucztach w stylu elżbietańskim. Wsiąknęła tak bardzo w te czasy, iż opanowała elegancką sztukę jedzenia bez widelca, tak słynną w czasach Tudorów. Mieszka w Oxsfordzie z mężem i dziećmi.
„Demony miłości” opowiadają dalsze losy lady Jane – dziewczyny, która odrzuciła zaręczyny hrabiego Dorseta – a teraz została markizą Rievaulx i dwórką królowej Elżbiety I. Oczekuje ona na powrót Jamesa Laceya, brata hrabiego, który skradł jej serce. Teraz, po latach, gdzie los rzucał im kłody pod nogi, a Jane w końcu stała się niezależną – jak się okazuje jedynie pozornie – kobietą, czy uda im się nareszcie połączyć? Czy James uratuje ją przed ślubem ze znienawidzonym cudzoziemcem?
Nie ukrywajmy, że odpowiedzi na te pytania są naprawdę proste i nawet bez czytania można na nie odpowiedzieć. To tego typu książki, które wiemy, iż muszę skończyć się szczęśliwie i tak też się dzieje. Lekturę „Alchemii miłości” wspominam naprawdę miło – czytało się ją szybko, przyjemnie i w jakimś stopniu była zaskakująca i nie tak płytka, jak wydawało mi się, że będzie.
Stąd też moje oczekiwania, co do drugiej części cyklu. Idea pozostała ta sama, pokazanie miłości – na drugi plan schodzi Will i Ellie, tym razem autorka jedynie o nich wspomina, skupiając się na postaciach, które wcześniej były jedynie pobocznymi. To bardzo ciekawy zabieg, gdyż tworzy bardziej rozległe tło powieści, zaskakuje, a także sprawia, że oczekujemy na kolejne części.
Tym bardziej ucieszyłam się, że powieść będzie traktować o lady Jane, która okazała się bardzo złożoną postacią – a przynajmniej tak zapowiadała się po lekturze „Alchemii miłości”. Jej los szczególnie mnie dotknął. Była obrazem tych kobiet, które mimo majątku nie są szczęśliwe, gdyż nie mają czegoś, co przysługuje tym biedniejszym – wolnej woli. Niemniej rozczarowało mnie nikłe rozbudowanie tej postaci, na co szczerze liczyłam. Miałam nadzieję, że autorka pokusi się o rozszerzenie psychiki bohaterki, motywów jej działania i chociaż początek tego był, Edwards pogubiła się w środku.
Podobnie sprawa miała się z Jamesem, którego w poprzednim tomie nie zauważałam, a teraz… nadal był on jakoś nijaki. Jak widać więc – sytuacja z bohaterami znacznie się pogorszyła, chociaż zmiana u niektórych była widoczna, a nawet zaskakująca. Światełkiem natomiast w tej względnie słabej sytuacji „bohaterowej” bez wątpienia była nowa postać – Christopher Turner – komediant, aktorzyna, który swoimi kwiecistymi słowami potrafił mnie niezwykle rozbawić.
I w tej materii – słowach, rzecz jasna – wiele się nie zmieniło. Edwards trzyma poziom, jeśli chodzi o swój styl, co uznaję za plus. Tym razem również jej opisy były bardzo dokładne, plastyczne i przyjemne. Poradziła sobie z utrzymaniem atmosfery na dworze, prowadząc barwną i scaloną akcję. Zabrakło mi trochę atmosfery niebezpieczeństwa i ryzyka – jednak mogę przymknąć na to oko.
Chociaż tym razem „Demony miłości” wypadły znacznie słabiej, wciąż jestem zadowolona, iż mogłam przeczytać tę książkę – głównie ze względu na tło, które podobnie jak ostatnio, jest dopracowane i w moich oczach oddaje w jakimś stopniu epokę Tudorów. Na pewno sięgnę po kolejną część, jak tylko pojawi się w Polsce. Tę część polecam i miłośnikom historii, i tym, którzy poddali się „Alchemii miłości”. To naprawdę bardzo przyjemna seria!
Pozdrawiam
Już nikogo nie dziwi chyba, gdy widzi moją kolejną recenzję, traktującą o książce, w której występuje dynastia Tudorów. Nie jest też zaskoczeniem, iż w ten świąteczny czas chętnie sięgnęłam po lekką lekturę, jaką jest druga część z „Kronik rodu Lacey” – „Demony miłości”. Przyznam, że miałam większe oczekiwania co do tego tomu, niż do „Alchemii miłości”. Właśnie to zaważyło...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-09-11
Henryk VIII to jeden z najbardziej znanych władców Anglii. Był żądnym władzy królem, który nie znosił sprzeciwu. Parał się hazardem, uwielbiał sport oraz… kobiety. Wielokrotnie żonaty – znany ze swego upodobania do płci pięknej. W drugim tomie „Dynastii Tudorów” to właśnie miłość i żądzę odgrywać miały najważniejszą rolę. Czy tak w istocie się stało?
Elizabeth Massie jest nagradzaną autorką horrorów i powieści historycznych. Kobieta mieszka w Wirginii, jak większość jej przodków – bardzo twórczych i kreatywnych przodków, warto dodać. Realizowali się oni w muzyce, malarstwie, pisarstwie, czy też aktorstwie. Elizabeth pokochała historię, co też daje wyraz w swych dziełach. Swego czasu była nauczycielką, lecz porzuciła ten zawód na rzecz pisania. Tym razem to ona stworzyła kontynuację „Dynastii Tudorów” na podstawie scenariusza Micheala Hirsta – autora również takiej produkcji, jak „Rodzina Borgiów”.
Czasy Katarzyny Aragońskiej odchodzą w zapomnienie. Królowa Anglii zostaje odesłana z dworu i pozbawiona królewskiego tytułu. Jej córka, Maria, traci kontakt z matką, a także z ojcem. Tymczasem na salony wkracza Anna Boleyn – nowa królowa, a wraz z nią idą wielkie zmiany. Od tych mniejszych, jak inne inicjały na herbach, po zmianę panującej religii.
Zamęt w Anglii pogłębia się. Spór króla z papieżem nabiera niebezpiecznego wydźwięku. Tymczasem miłość króla do Anny powoli wypala się po urodzeniu przez nią córki, księżniczki Elżbiety. Mijają miesiące, a Henryk wciąż oczekuje dziedzica. Boleyn wie, że jej godzina chwały powoli mija…
Nie minęło tak wiele czasu odkąd zapoznałam się z pierwszą częścią serii „Dynastia Tudorów”. Wtedy największym mankamentem były zbyt oszczędne opisy oraz niezwykłe tempo akcji – za szybkie, w gwoli ścisłości. Byłam ciekawa, jak wypadnie „Królowa traci głowę” pod tym względem. Moją ciekawość podsycała inna autorka, zupełnie mi nieznana.
Przyznam, że nadal odczuwałam braki w opisach, chociaż jednocześnie widziałam ogromną poprawę. Postacie nie były już zawieszone w próżni – miałam trochę jaśniejszy obraz w umyśle, aczkolwiek wciąż wygląd był trochę zamglony. Mimo wszystko muszę pochwalić panią Massie za naprawdę dobrą grę na emocjach. Były one na zdecydowanie wyższym poziomie, niż w poprzedniej części. „Królowa traci głowę” posiadała specyficzne napięcie, które stopniowo wzrastało, by na końcu – chociaż osoby, które znają historie doskonale wiedzą, jak się ten tom zakończy – wybuchnąć!
To była znaczna i ważna poprawa, która sprawiła, iż ten tom bardziej przypadł mi do gustu. Nadal brakowało mi większego rozwlekania akcji, gdyż bardzo szybko w tej powieści przemijają miesiące i lata. Wielkim zaskoczeniem jest ochłodzenie relacji Henryka VIII i Anny Boleyn przez ten zabieg. Dzieje się to zdecydowanie w złym tempie – a co za tym idzie? Pozycja traci swój urok.
W tej części niezwykle współczułam dumnej Katarzynie Aragońskiej, tak strasznie pokrzywdzonej przez los. Chociaż jej temat pojawiał się rzadko – jakby i nad autorką stał Henryk VIII, zabraniający wspominania o niej! – to zawsze z tym samym obrazem. Samotna, odrzucona królowa, która powoli upada na zdrowiu oraz na duchu. Podobnie rzecz miała się z Marią, jej córką – dziewczynką odrzuconą, a jednocześnie tak dobrą.
Myślę natomiast, iż niezbyt dokładnie oddano charakter Anny Boleyn – w powieści została ujęta, jako postać manipulowana przez rodzinę. Nie widać było jej kontrowersyjnej postawy oraz wybuchowości. Wydawało mi się, iż stała na uboczu, chociaż powinna być w centrum wydarzeń.
Henryk VIII z kolei znowu został przedstawiony w mistrzowski sposób – jego zmienny charakter, żądza władzy i upór, te trzy cechy były jeszcze bardziej uwydatnione! Aż strach pomyśleć, co czeka jego kolejną żonę…
Mimo kilku wad druga część „Dynastii Tudorów” jest znacznie lepsza i naprawdę umiliła mi czas. Elizabeth Massie oczarowała mnie tym emocjonującym tonem w taki sposób, iż ostatnie rozdziały, strony – wręcz połykałam! Lepszy poziom i ostrzejsze wydarzenia – naprawdę polecam!
Pozdrawiam
Henryk VIII to jeden z najbardziej znanych władców Anglii. Był żądnym władzy królem, który nie znosił sprzeciwu. Parał się hazardem, uwielbiał sport oraz… kobiety. Wielokrotnie żonaty – znany ze swego upodobania do płci pięknej. W drugim tomie „Dynastii Tudorów” to właśnie miłość i żądzę odgrywać miały najważniejszą rolę. Czy tak w istocie się stało?
Elizabeth Massie jest...
2013-03-06
Prowincje przygraniczne Cesarstwa Rzymskiego plądrują wrogowie – Germanie. Cesarze walczą o władzę z uzurpatorami. Imperium chyli się ku upadkowi przez zawiłą politykę, intrygi oraz ciągłe spiski. W takim miejscu urodził się Flawiusz – młody Rzymianin.
Frank Becker to pisarz dla mnie zupełnie nowy, o którym nigdy nie słyszałam. Przenosi on nas w świat Cesarstwa Rzymskiego, gdzie wraz z młodym Flawiuszem wędrujemy po nieznanych i już niekiedy niedostępnych krainach, przeżywając z nim przygody, które za każdym razem zaskakują.
Cała historia to splot naprawdę wielu wątków, w których większość pokazuje, jak bardzo bogate życie mógł wieść Rzymianin. Bohater, kiedy go poznajemy jest jeszcze czternastoletnim, można uznać „osieroconym” dzieckiem pod opieką swojego wuja – Juliusza. Jego matka, Brygida zniknęła po ataku Germanów na rodzinne miasto, a ojciec kilka lat wcześniej zaginął podczas wojennej wyprawy. Dzięki temu, iż śledzimy jego losy od bardzo młodych lat, mamy okazję zobaczyć naprawdę dobrze opisany rozwój postaci i to jak zmieniają się jego zachowania. Widzimy jak z nieroztropnego, dziecinnego chłopca staje się mężczyzną, chociaż niektóre zachowania wciąż pozostają dla niego charakterystyczne.
Chociaż początkowo obawiałam się tej pozycji – niekiedy lektury z wątkiem historycznym są ciężkie – to Becker naprawdę dobrze sobie poradził! Jego narracja była lekka i przyjemna, nie znęcał się nad czytelnikiem. Opisy były dokładne i dopracowane, dzięki czemu miało się wrażenie, iż jest się z bohaterami historii. Tło akcji było naprawdę dopracowane w taki sposób, że nie przedłużało oczekiwania na dynamiczne sytuacje. Opisy przyrody, z którymi autorzy często przesadzają, tutaj były idealnie wyważone. Nawet ja, zwolenniczka pierwszoosobowej narracji, która tutaj nie występowała, szybko zaprzyjaźniłam się z jego stylem, który naprawdę jest przyjemny w odbiorze.
Autor prowadził też już chyba mniej spotykany sposób prowadzenia historii, którą nazywam „narratorem-lalkarzem”. Wyraźnie bawi się losem bohaterów i przygotowuje na każdym kroku dla nich niespodzianki. Kiedy czytelnik myśli, iż już wszystko dobrze im się ułoży, wplata zdanie typu – „ich nadzieje jednak miały okazać się płonne” lub „nie wiedzieli, iż ta decyzja mogła być brzemienna w skutkach”. Choć początkowo bardzo bawiły mnie te zdania, ostatecznie przekonałam się do nich i uznałam, że w jakiś sposób zachęcają do poznania kolejnych wątków i przygód.
Bohaterowie Beckera są postaciami dobrze skonstruowanymi, bije od nich naturalność. Dzięki swojej realności bardzo łatwo ich polubić. Najbliższy jest nam Flawiusz, będący głównym bohaterem. Nie zmienia to jednak faktu, iż nie został moim ulubionym bohaterem. Irytowała mnie jego nadmierna ciekawość i skłonność do pakowania się w kłopoty. Niekiedy zbyt wolno myślał i nie kojarzył jasnych faktów, co prowadziło do nieprzyjemnych skutków. Becker jednak przedstawia nam plejadę bohaterów, dzięki czemu każdy znajdzie coś dla siebie. Dla mnie najciekawsza stała się Aqmat – dziewczyna niezależna, która chciała dorównać mężczyzną i… udawało jej się to!
Mimo całej realności wydarzeń autor popełnił dwa podstawowe błędy, które bardzo zaważyły na moim zdaniu o powieści. Stworzył on jedną bardzo nienaturalną scenę, w którą nie będę się zagłębiać, by nie zdradzać fabuły. Zaskoczył mnie jednak, gdy powtórzył ten zabieg i skończył go inaczej niż w pierwszym przypadku.
Jest to książka, w której nie można przewidzieć zakończenia, ani losów bohatera. Autor idealnie manipuluje czytelnikiem i jego emocjami. Ogrom wydarzeń możliwe, iż jest nawet zbyt duży. W jednym rozdziale dzieje się tak wiele, iż niekiedy ciężko było odczuć przepływ czasu, a akcja nakładała się na siebie. Dopiero po pewnym czasie zdałam sobie sprawę, ile tak naprawdę czasu minęło i ile nasz bohater ma lat.
Autor kończy historię pierwszego tomu, gdy pozornie wszystko dobrze się kończy. Jednak po całej lekturze znamy go na tyle dobrze, że łatwo się domyśleć, iż to nie koniec kłopotów młodego Flawiusza.
Becker stworzył ciekawą powieść, która zainteresuje każdego miłośnika historii, a zwłaszcza zakochanych w tej starożytnej części. Ja właśnie do takich osób należę, dlatego ta lektura była dla mnie niezwykle przyjemna. Wędrówka Flawiusza w poszukiwaniu swoich rodziców, a także własnego ja, podbiła moje serce na cały tydzień i zachęciła do szybkiego sięgnięcia po kolejny tom.
Pozdrawiam
Prowincje przygraniczne Cesarstwa Rzymskiego plądrują wrogowie – Germanie. Cesarze walczą o władzę z uzurpatorami. Imperium chyli się ku upadkowi przez zawiłą politykę, intrygi oraz ciągłe spiski. W takim miejscu urodził się Flawiusz – młody Rzymianin.
Frank Becker to pisarz dla mnie zupełnie nowy, o którym nigdy nie słyszałam. Przenosi on nas w świat Cesarstwa Rzymskiego,...
2013-08-25
Naprawdę niewiele osób nie kojarzy słynnego serialu „Czarodziejki”, który swoją premierę w Polsce miał, gdy skończyłam sześć lat. Chociaż nigdy nie byłam jego zapaloną fanką, to przyznaję, iż kiedy trafiłam na odcinek, oglądałam z zapartym tchem. Tym bardziej zaciekawiona podeszłam do zamysłu autorki „Łowcy ciemności”. Co wyniknęło z tego spotkania?
Agnieszka Michalska to młodziutka polska autorka, z tego co zdążyłam się zorientować jesteśmy nawet w tym samym wieku. Swoją przygodę z pisaniem rozpoczęła, mając trzynaście lat. Jej opowieść wylądowała na kilka lat w szufladzie, by po latach ją odgrzebać i wystawić na światło dzienne. W ten sposób fascynacja serialem „Czarodziejki” trafiła na papier, ten do drukarni, a potem do nas, czytelników.
Po wygnaniu Adama i Ewy z raju na Ziemi pojawiły się portale, przez które zaczęły wchodzić postacie jedynie z wyglądu podobne do ludzi. Każda z nich posiadała jakiś niezwykły dar. Wyznawali oni boga Ammę, którego to uznawali za stworzyciela ich świata. Portale zostały zamknięte, gdy zadomowili się na stałe w naszym świecie. Sielanka nie trwała długo, gdy pojawiła się czarownica – Łada. Oskarżyła ona go o kazirodztwo z własną matką, Ziemią. To podzieliło przybyszów z innego świata. Ci, którzy sprzeciwili się Ammie, zostali nazwani demonami – wygnano ich do Podziemia. Po pięćdziesięciu latach do świata ludzi zstąpił demon, Grinl. Co ma on jednak wspólnego z główną bohaterką, Katy oraz jej rodziną?
Pomysł na „Łowcę demonów” naprawdę mnie zainteresował. Po przeczytaniu opisu czułam, iż jest to powieść dla mnie. Martwiła mnie nieco mała ilość stron, gdyż książeczka nie ma ich nawet dwustu. Przez to czyta się ją naprawdę szybko. Obawiałam się, iż przez to autorka naprawdę streści nam historię. Faktycznie, czytając miałam wrażenie, iż czytam „streszczenie” – zabrakło mi rozwinięcia, a uwierzcie, że dało się je zrobić!
Widać, iż Agnieszka Michalska to nowa autorka na rynku. Jej pióro jest poprawne – opisy są proste i nieprzesadzone. Nie ma jeszcze wyrobionego własnego stylu. Niekiedy opisywała sytuację w naprawdę wyszukany sposób, w innym wypadku spieszyła się z akcją. Nie było jeszcze jednolitości w tekście, aczkolwiek nie zmienia faktu, iż przyjemnie brnęło się przez losy bohaterów.
Postacie, które stworzyła autorka nie były jednak przedstawione w taki sposób, żeby dało się je wspominać. Wydawały mi się płaskie, jednowymiarowe. W tym wypadku Agnieszka Michalska poniosła w moich oczach sromotną klęskę – nie odczuwałam żadnego przywiązania do bohaterów. O ile wygląd postaci dało się zapamiętać, gdyż to zostało opisane jasno i klarownie, to postacie wciąż zakrywała mgła. Ich charaktery były kompletnie nijakie. Odniosłam wrażenie, iż ujawnili swoje osobowości, zwłaszcza główna bohaterka, Katy, dopiero pod koniec powieści.
Jedynym z ciekawszych bohaterów był Łowca, który jako-tako od początku wskazywał jasne i dynamiczne cechy. Był charakterny, co naprawdę przypadło mi do gustu. Brakowało mi tego właśnie u Katy – tej zapowiedzianej upartości, którą czasami bardziej brałam za zwykłe, dziecięce narwanie.
Sam klimat książki jest tym, co można pochwalić. Faktycznie „Łowca demonów” wprowadza w klasyczną atmosferę fantasy z gotyckim smaczkiem, które uwielbiam, gdyż kojarzy mi się z początkami mojej przygody z tym gatunkiem.
Minusem w moich oczach jest – i pozostanie – motyw zaczerpnięty z „Czarodziejek”. Rozumiałam to, że były one inspiracją, jednak umieszczanie trzech sióstr w powieści, wydawał mi się niezwykle… blogowy? Rozpoczynając lekturę miałam wrażenie, iż czytam „fanfic”!
Brakowało mi również realizmu – reakcje bohaterów były nad wyraz sztuczne. Autorka nie skupiła się kompletnie na odczuciach bohaterów, opisy stanów emocji pojawiały się sporadycznie. „Łowca demonów” składał się raczej z opisu wydarzeń, czym wiele stracił w moich oczach.
Powieść Agnieszki Michalskiej nie jest rozbudowana, to nadal szkic powieściowy. Pomysł, który charakteryzuje „Łowcę demonów” zaintrygował mnie, ale zabrakło dobrego wykonania. Idea „Konik Ciemności” może przyciągnąć, gdyż jest oryginalna. Praktyka czyni mistrza, także autorce życzę sukcesów i pracy nad wyrobieniem własnego stylu, a myślę, że gdy znowu sięgnę po jej twórczość, będę usatysfakcjonowana.
Pozdrawiam
Naprawdę niewiele osób nie kojarzy słynnego serialu „Czarodziejki”, który swoją premierę w Polsce miał, gdy skończyłam sześć lat. Chociaż nigdy nie byłam jego zapaloną fanką, to przyznaję, iż kiedy trafiłam na odcinek, oglądałam z zapartym tchem. Tym bardziej zaciekawiona podeszłam do zamysłu autorki „Łowcy ciemności”. Co wyniknęło z tego spotkania?
Agnieszka Michalska to...
2013-03-21
Powojenna Japonia wita z „otwartymi rękoma” Amerykanów. Wśród nich znajduje się Donald Grane młody handlarz samochodami. Wkracza do tego obcego świata bez znajomości ich kultury oraz języka. By interesy szły sprawnie, zatrudnia młodych Japończyków, pełniących role jego tłumaczy. A jedną jest Yuriko.
Lakotta jest mi kompletnie nieznaną autorką. Początkowo wydawało mi się, iż trafiłam na bardzo przeciętny romans, który w jakimś stopniu umili mi wieczór. Pani Consilla bowiem przedstawia nam historię Donalda oraz Yuriko, których dzieli wszystko, a łączy jedynie miłość. Tliło się we mnie poczucie nadziei, iż jednak pokusi się o głębszą tematykę i… cóż się stało? Zaskoczyła mnie!
Przede wszystkim trzeba zaznaczyć, iż mamy rok tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty pierwszy – prawie po zawieszeniu broni. Ta wojna jednak odcisnęła głębokie piętno na ludziach i Lakotta pokazuje to. Powoli rozwijająca się wolność, sprzyja powstawaniu i szerzeniu nowych ideologii. Do Japonii dociera komunizm, który choć zakazany, nie jest do końca kontrolowany. Japońscy komuniści dodatkowo są antyamerykańscy, a przede wszystkim nienawidzą kapitalizmu.
Jest to jedna z największych różnic między młodymi zakochanymi. Donald, jako Amerykanin, z zasady jest kapitalistą i przeciwnikiem czerwonej fali. A Yuriko… to córka komunisty, zatwardziałego w swych przekonaniach Japończyka.
Chociaż temat wydaje się naprawdę genialny, wydaje mi się, iż tę powieść najbardziej zepsuła w mych oczach kreacja bohaterów. Donald był typowym Amerykaninem – nie potrafił zrozumieć Wschodu. Ponadto niekiedy miałam wrażenie, iż w jego związku z Yuriko największym problemem były właśnie jego żądania co do niej. Młoda dziewczyna miała zmienić dla niego swoją religię, uniwersytet, na którym się uczyła, czy chociażby światopogląd. A jakie oczekiwania miała młoda Japonka? Chciała, by jedynie ją kochał.
W moich oczach Yuriko była bardzo tajemniczą postacią. Nie mogliśmy poznać jej do końca, a jej zachowanie często było mylnie interpretowane. Do teraz gryzie mnie kilka scen, w których zastanawiałam się, co chodzi jej po głowie.
Autorka nie wyjaśniła sytuacji. Pozostawiła ją niedokończoną, a my, jako czytelnicy, możemy jedynie domyślać się, jak potoczyły się wydarzenia.
Lakotta zastosowała ciekawy zabieg przeprowadzenia narracja – Donald Grane zaczyna od pewnego rodzaju spowiedzi do swego wuja. Jest już dojrzałym mężczyzną i objaśnia mu sytuację. To sprawia, iż niejako domyślamy się, jak historia skończyła się. W trakcie lektury i relacji Donalda z czasów, gdy poznał Yuriko, zapominamy o tym, iż tak naprawdę to już się zdarzyło.
Opisy Lakotty są przyjemne i lekkie – mimo tego właśnie przez kreację bohaterów, nie czytałam tej książki szybko. Drugorzędną sprawą była złożona tematyka, którą autorka chciała nam wyłożyć. To również spowalniało czytanie. Niekiedy musiałam zatrzymać się i zastanowić nad przeczytaną treścią – to jednak jest zdecydowany plus!
Osobiście fascynuje mnie kultura Japonii. Wydaje mi się, że autorka wybrała jeden z ciekawszych dla niej okresów – wkraczającą w nowoczesny świat, zagubioną w nim, gdyż od tak dawna była odcięta, a także wciąż z tymi stałymi, rygorystycznymi zasadami. Zachowanie Yuriko często na początku wydawało się irracjonalne – chociażby jej ślepa wiara w komunizm, który uratuje ludzi przed biedą. Z drugiej strony – może według biednych Japończyków to naprawdę było wyjście, ponieważ innego nie mieli jak poznać?
Lakotta stworzyła romans z głębią. Zakończenie zaskoczyło mnie – przez długi czas byłam przekonana, iż stanie się coś zupełnie innego. Autorka zainteresowała mnie, a w niektórych momentach zmusiła do refleksji. Nie mogę jednak kłamać, ponieważ początkowo lektura zapowiadała się na bardzo lekko, a było dla mnie zdecydowanie odwrotnie.
Ostatecznie jednak uważam, iż jeśli ktoś podobnie jak ja jest ciekawy Kraju Kwitnącej Wiśni i chciałby ją poznać od innej strony, tej mniej idealnej oraz zmienionej przez drugą wojnę światową, to jest to jedna z pozycji, po którą warto sięgnąć.
Pozdrawiam
Powojenna Japonia wita z „otwartymi rękoma” Amerykanów. Wśród nich znajduje się Donald Grane młody handlarz samochodami. Wkracza do tego obcego świata bez znajomości ich kultury oraz języka. By interesy szły sprawnie, zatrudnia młodych Japończyków, pełniących role jego tłumaczy. A jedną jest Yuriko.
Lakotta jest mi kompletnie nieznaną autorką. Początkowo wydawało mi się,...
2013-06-21
Marissa Meyer nie kazała długo mi czekać na kolejne spotkanie z „Sagą księżycową”. Przyznam szczerze, że bałam się trochę powrotu do tej serii. W pierwszej części autorka niezwykle zachwyciła mnie swoją reinterpretacją baśni o Kopciuszku, ale co mogłaby wymyślić w następnej części? Obawiałam się, że zrezygnuje z tego typu motywów na rzecz rozwijającej się akcji. Jednak – nic bardziej mylnego!
Pani Marissa Meyer to autorka, która zdobyła dużą popularność nie tylko za granicą. Jej czarująca „Saga księżycowa” zdobyła – i zdobywa! – rzesze fanów również w Polsce, do których i ja się zaliczam. Od dzieciństwa uwielbiała baśnie, czego wyraz dała w prezentowanej historii. „Scarlet” już w pierwszym tygodniu znalazła się na szczycie list bestsellerów New York Times, a ja po lekturze mogę zapewnić, że zdecydowanie zdobyła zasłużone miejsce!
Protoplastą Scarlet był znany nam – Czerwony Kapturek. Dziewczyna mieszka w małym miasteczku Rieux we Francji wraz z babcią. Prowadzą spokojne życie gospodarcze – sprzedają swoje uprawy i nie wadzą nikomu. Jednak ta sielanka kończy się w dniu, w którym babcia Scarlet, Michelle Benoit, znika. W jej pokoju wnuczka odnajduje wycięty czip ID oraz tablet. Dziewczyna nie daje przekonać się policji, iż jej babcia uciekła. Przeczuwa coś znacznie gorszego…
By dopełnić całości znanej nam baśni, pojawia się również Wilk. To on pomaga Scarlet w poszukiwaniach ukochanej babci. Jednak doskonale wiemy, jak bardzo przebiegła była ta istota, więc… czy aby na pewno ma on dobre zamiary?
W międzyczasie we Wschodniej Wspólnocie sytuacja zaczyna wyglądać katastrofalnie. Więzień królowej Luny – znana nam Cinder – podejmuje desperacką ucieczkę. Dziewczyna-cyborg wyrusza w podróż, która ma odpowiedź na pytania odnośnie jej życia sprzed operacji.
Książę Kai tymczasem stara się ugłaskać kapryśną królową Levanę – jednak Luna mimo wszystko atakuje ziemię. To sprawia, że młody cesarz ryzykuje i stawia wszystko na jedną kartę.
Marissa Meyer naprawdę podkręciła tempo historii drugim tomem. Warto zauważyć, jak bardzo rozwinęła akcję. Niekiedy miałam wrażenie, że przez to odchodzi od pomysłu baśniowości w historii, jednak wtedy diametralnie odbijała się i dawała mały znak, motyw, który był wyraźnym sygnałem, iż tak – to nadal jest Czerwony Kapturek!
Autorka idealnie rozwinęła akcję. Byłam aż zdziwiona ilością dynamicznych scen. Zazwyczaj nie spotykam się z taką ich liczbą, jednak Meyer bardzo dobrze sobie z nimi radziła. Ma ona naprawdę ogromny talent, jeśli chodzi o opisy. Widać, że umie tworzyć zarówno sceny baśniowe, magiczne, jak i te dramatyczne, z dużą ilością krwi.
„Cinder” pozostawiła wiele niedopowiedzianych rzeczy, które w tym tomie skutecznie autorka odkrywa. Poznajemy przeszłość cyborga – to, jak trafiła na Lunę, a także kto jest w tę sprawę zamieszany. Jak się okazało – losy dwóch bohaterek splotły się nierozerwalną nicią, a co z tego wyniknie?
Meyer już w pierwszym tomie zachwyciła mnie swoją kreacją bohaterów. W tym również pokazała na co ją stać. Tytułowa bohaterka – Scarlet – to dziewczyna silna i uparta. Odważnie dąży do celu, nie brakuje jej samozaparcia. Zalicza się zdecydowanie do postaci mocnych i takich, o których nie zapominamy dzięki temu, że jest „nie tylko zarysowana, ale i pokolorowana”.
Zresztą w podobny sposób został stworzony Wilk – postać tajemnicza, która naprawdę ubarwiła tę historię. To mężczyzna, który nie wie wiele o świecie, a rządzą nim pewnego rodzaju pierwotne instynkty.
Cieszę się też, że autorka pokusiła się o pewne komediowe akcenty, a jednym z nich jest na pewno Kapitan – czy raczej Kadet – Carswell Thorne. Bohater zabawny, szczery i prostolinijny. Po prostu czarujący!
„Scarlet” obfitowała w zwroty akcji, dynamiczne momenty, a ciekawa fabuła dopełniła całości. Jak widać – jest to przepis na to, by prawie pięćset stron pochłonąć w naprawdę krótkim czasie. Już od pierwszych stron autorka wciąga w historię w taki sposób, że czytelnik nie ma wcale ochoty odkładać lektury na później. Równocześnie tom zakończył się w taki sposób, że szczerze nie wiem, jak wytrzymam do kontynuacji. Jestem równocześnie ciekawa nowego baśniowego pomysłu – o ile będzie? – a także rozwiązania sytuacji z wrogą planetą, Luną.
Marissa Meyer tworzy piękne, interesujące historie, a „Sagę księżycową” mogę polecić każdemu. To seria pełna emocji, która naprawdę umila czas. Ostatni wydany tom jest zapowiedzią czegoś wielkiego i mocnego – czekam z niecierpliwością!
Pozdrawiam
Marissa Meyer nie kazała długo mi czekać na kolejne spotkanie z „Sagą księżycową”. Przyznam szczerze, że bałam się trochę powrotu do tej serii. W pierwszej części autorka niezwykle zachwyciła mnie swoją reinterpretacją baśni o Kopciuszku, ale co mogłaby wymyślić w następnej części? Obawiałam się, że zrezygnuje z tego typu motywów na rzecz rozwijającej się akcji. Jednak –...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-10-19
Są książki, po które sięgam, bo mogą okazać się ciekawe. Tak było w przypadku „Ryzykownego układu”, który na kilka dni wywrócił mój świat do góry nogami. Warto zauważyć, że z rezerwą podchodzę do połączenia kryminału z fantastyką – ten pierwszy gatunek jest mi obcy, kojarzy się jedynie z czymś nudnym, a tego typu „mieszanki” rzadko przyjmuję z entuzjazmem. Ryzyko jednak opłaciło się – lektura była genialna, co już stwierdzę na początku.
Nazwisko Caitlin Kittredge było mi obce. Zaczęła pisać już w wieku trzynastu lat. Od tamtego czasu starała się rozwijać w pisaniu. Na polskim rynku zadebiutowała powieścią „Żelazny cierń”, która spotkała się z miłym odbiorem. Seria Black London była wyczekiwana, a ja trafiłam na nią czystym przypadkiem. Teraz wiem, że chętnie poznam inne powieści autorki.
Pete Caldecott odziedziczyła po swoim ojcu nie tylko zawód, ale również racjonalne podejście do życia. Dziewczyna nie wierzy w nadnaturalne wydarzenia, a spirytyzm uważa za bzdurę. Oszukuje samą siebie, gdyż kilkanaście lat temu była świadkiem niezwykłych zdarzeń. Dzisiaj, inspektor Caldecott, pracuje w londyńskiej policji, jest upartą i twardą kobietą. Jej kolejna sprawa zaczyna załamywać wartości, które do tej pory wyznawała - zaczynają ginąć w tajemniczych okolicznościach dzieci. Pete staje przed nie lada wyzwaniem.
Pomóc może jej tylko Jack Winter – nagle ożywiona mara, która męczyła Pete przez dwanaście lat. Czemu zniknął na tak długi czas? Co się z nim stało, że z bożyszcza nastolatek wysechł na cynicznego, unikającego ludzi, narkomana? Czy uda im się uratować dzieci?
Lektura powieści Caitlin była dla mnie czystą przyjemnością głównie przez klimat. Już od pierwszych zdań, wyczuwalna jest tajemnicza, mglista atmosfera. Nad Londynem przewijają się złe moce, które w znacznym stopniu wpływają na sytuację bohaterów. Ten magiczny klimat jest niezwykłym atutem, którego się nie spodziewałam.
Od początku martwiłam się o język autorki, gdyż czytałam, iż jest on dość banalny i w książce pojawia się wiele powtórzeń. Z tym drugim – mogę się jedynie po części zgodzić, kilka rzuciło mi się w oczy, ale tych błędów było jak na lekarstwo, więc przymknęłam na to oko. Pióro autorki faktycznie jest proste, ale nie nazwałabym go banalnym. Jej opisy są bardzo rozbudowane – zwłaszcza różnego rodzaju dynamiczne sceny, w których wykazywała się umiejętnością rozwijania scen dramatycznych, czy też z wszelkiego rodzaju walką, zrobiły na mnie wrażenie. Muszę przyznać, że już od pierwszego rozdziału trzymała mnie w niezwykłym napięciu i nie puszczała do samego końca!
Wadą powieści jest z pewnością skupienie się na dwóch głównych bohaterach – widzimy jedynie Pete i Jacka. To zdecydowanie za mało, w tej materii autorka zdecydowanie poległa. Chociaż te dwie postacie są szalenie ciekawe i łączy je niezwykła nić, którą zgłębiamy przez całą powieść, brakowało mi tła.
Pete to jedna z tych postaci kobiecych, które lubię. Silna kobieta, która jest niesamowicie uparta i ma niezwykłe poczucie obowiązku. Nie waha się i niekiedy podejmuje szalone decyzje – raz naprawdę mocno mnie zaskoczyła. To samo tyczy się Jacka – również bardzo przypadł mi do gustu. Był sarkastyczny, pewny siebie, a z drugiej strony męczyły go pewne demony – nie tylko w sensie dosłownym.
Jeśli chodzi o pomysł na fabułę – spodobał mi się. Było naprawdę sporo akcji, wydaje mi się, że autorka dobrze rozdzieliła dwa gatunki, chociaż fani kryminałów mogą się zawieść. Mimo wszystko, jako miłośniczka fantastyki, byłam zachwycona. Caitlin powróciła w swojej historii do klasyki gatunku – były demony, magiczne kręgi, przyzywanie tajemniczych istot z zaświatów. Zabrakło mi jednak rozbudowanego tła, które mam nadzieję zostanie rozwinięte w drugim tomie historii.
„Ryzykowny układ” to powieść, która mimo kilku niedoskonałości, naprawdę mnie wciągnęła. Świetny humor, wartka akcja i klimat to zalety, które myślę, iż przyciągną niejednego poszukiwacza dobrej lektury. Ze swojej strony polecam i czekam na więcej.
Pozdrawiam
Są książki, po które sięgam, bo mogą okazać się ciekawe. Tak było w przypadku „Ryzykownego układu”, który na kilka dni wywrócił mój świat do góry nogami. Warto zauważyć, że z rezerwą podchodzę do połączenia kryminału z fantastyką – ten pierwszy gatunek jest mi obcy, kojarzy się jedynie z czymś nudnym, a tego typu „mieszanki” rzadko przyjmuję z entuzjazmem. Ryzyko jednak...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-07-03
W ciągu minionych dwudziestu trzech lat Polska musiała zmagać się z czymś więcej niż przemiana ustrojowa. Komunizm odcisnął głębokie piętno na tym, jak działa nasze państwo. „Cienie tajnych służb” to efekt pracy z wynikami śledztw najgłośniejszych zabójstw oraz „samobójstw” od tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego dziewiątego roku. Co zauważyła autorka podczas swojej pracy?
Dorota Kania to absolwentka Akademii Teologii Katolickiej (aktualnie Uniwersytetu im. Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Z zawodu dziennikarka – pracowała z takimi gazetami jak „Super Express”, „Życie” czy też „Wprost”. Głównym tematem jej dzieł jest historia najnowsza, a zwłaszcza rola specjalnych służb PRL-u.
„Cień tajnych służb” to powieść zdecydowanie dla pasjonatów historii oraz polityki. Niekiedy jedno wiąże się w człowieku z drugim, jednak ja jestem osobą, która z wielką rezerwą podchodzi do polskiej sceny politycznej. Co więc podkusiło mnie, by sięgnąć po tę lekturę? Otóż – sam temat. Jest on na tyle kontrowersyjny, że nie mogłam przejść obojętnie obok takiej pozycji, która być może wywoła jakąś burzę.
Warto pogratulować autorce zarówno pomysłu, dociekliwości oraz odwagi – powieść faktycznie odkrywa pewne karty, chociaż myślę, iż zaskoczy jedynie laika politycznego, jakim jestem przykładowo ja. Dla porównania dodam, iż ktoś z mojej rodziny również przeczytał tę powieść i wydawała się ona mu śmieszna – „Jak przepisane z gazety”, skonstatował.
Autorka opisuje najsłynniejsze zabójstwa i samobójstwa ostatnich dwóch dekad. Znajdziemy w niej wyniki śledztw w sprawach chociażby – Krzysztofa Olewnika, Andrzeja Leppera czy też Grzegorza Michniewicza. Pani Kania nie zostawia też nas, czytelników, bez pokrycia – pokazuje dowody. W książce znajdujemy między innymi kserokopie wymienianych dokumentów, co nadaje realności opisywanych wydarzeń oraz podnosi rangę pozycji.
Co ciekawe – poszczególne rozdziały powieści można czytać w takiej kolejności, jakiej czytelnik ma na to ochotę. Jeśli o jakiejś postaci są informacje w innym, przypis redakcji skieruje w odpowiednie miejsce. Przez to można wybrać tematy, które najbardziej nas interesują.
Mnie osobiście najbardziej zaciekawiło analizowanie porwania i zabójstwa Krzysztofa Olewnika. Sprawa była głośna, więc nawet ja – osoba, która rzadko oglądała wiadomości, znała tę historię. Teraz mogłam spojrzeć na nią z innej perspektywy.
Podobnie zainteresował mnie rozdział, który początkowo wydawał mi się śmiesznym, „odgrzewanym kotletem”. Zresztą sami oceńcie tytuł – „Śmierć w cieniu Smoleńska”. Myślałam, iż ten temat już tyle był wałkowany od trzech lat, że nic mnie zaskoczy. Autorka jednak ukazała, jak wiele osób zmarło lub zginęło podczas całej sprawy – chociażby jeden z archeologów, Marek Dulinicz, który miał badać miejsce katastrofy.
Autorka faktycznie ma typowy dziennikarski styl, nie dziwię się ocenie jednego z członków mojej rodziny, że jest to pozycja jak przepisana z gazety. Mimo wszystko czyta się ją dosyć przyjemnie.
Mankamentem jest to, że jest to pozycja zdecydowanie dla osób, które wiedzą co nieco o naszej polityce i wiedzą, co „w trawie piszczy”. Niekiedy czytając, musiałam bardzo się skupiać, by kojarzyć postacie. Przez to trochę gubiłam się w treści.
Jest to pozycja dla dociekliwych, zdecydowanie na jeden raz do czytania. Ot, by poszerzyć nieco swoją wiedzę.
Pozdrawiam
W ciągu minionych dwudziestu trzech lat Polska musiała zmagać się z czymś więcej niż przemiana ustrojowa. Komunizm odcisnął głębokie piętno na tym, jak działa nasze państwo. „Cienie tajnych służb” to efekt pracy z wynikami śledztw najgłośniejszych zabójstw oraz „samobójstw” od tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego dziewiątego roku. Co zauważyła autorka podczas swojej...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-07-22
Każdy odczuwa strach przed śmiercią. Staramy się odsunąć te myśli, zapomnieć o tym. Śmierć jest nieuniknionym zjawiskiem. Myślimy realnie – nas również to czeka, więc nie szukamy już na to lekarstwa. Niekiedy tylko próbujemy przedłużyć swoje życie – za pomocą odpowiedniej diety, sposobu życia, dbania o zdrowie. Bohater „Melancholii” nie odczuwa strachu przed śmiercią. On się jej panicznie boi. Co z tego wyniknie?
Andrzej Paczkowski jest Polakiem, mieszkającym w Pradze. Uwielbia czeską literaturę. Swój debiut miał w dwa lata temu, publikując nowelę – „Bo moje siostry”. Następnie jego opowiadania pojawiły się w trzech antologiach. „Melancholii” to pierwszy tak długi projekt, trylogia, opowiadająca o poszukiwaniu życia wiecznego.
Tomasz od urodzenia panicznie boi się śmierci. Poznajemy jego strach na pogrzebie dziadka, gdzie mały chłopiec zapiera się rękoma i nogami, by nie patrzeć – czy dotykać – zmarłego. Dziecko czuje wstręt przed zimnym i sztywnym ciałem. Tomasz dorasta, a wstręt mu nie mija. Chłopak stroni od ludzi, zatapia się w świat książek i poważnej muzyki. Wszystko zmienia się, gdy osiąga prawną pełnoletniość. Tomasz podczas wycieczki po lesie, spotyka tajemniczą zjawę – człowieka odzianego w habit. Od tamtej pory postać pojawia się wszędzie, gdzie aktualnie przebywa Tomasz – śledzi go, a biedny chłopak coraz bardziej się boi. Równocześnie czuje, iż mnich jest znakiem i w istocie: ma rację. Tomasz dowiaduje się, iż został powołany do czegoś wielkiego – do życia wiecznego.
Pomysł na „Melancholii” naprawdę był interesujący. Lubię książki traktujące o życiu wiecznym, gdy nie chodzi o coś tak – teraz płytkiego – jak wampiry. Pod tym względem Paczkowski bardzo wstrzelił się w mój gust, przynajmniej początkowo. Wampiryzm pojawił się również w „Melancholii”, ale cóż – pierwsze, co kojarzy nam się z nieśmiertelnością to bez wątpienia te stworzenia.
Styl Pana Andrzeja był taki, jaki najbardziej mi odpowiada. Jego opisy były bardzo przyjemne i łatwe w odbiorze. Nie ukrywam, iż w wakacje najchętniej sięgam po lekką literaturę i z pewnością „Melancholii” – mimo mrocznego i ciężkiego tytułu – można do takiej zaliczyć. Dzięki tym lekkim opisom książkę pochłaniało się w nadzwyczajnie szybkim tempie.
Autor jednak skupił się na tym, czego powinien unikać – na opisywaniu sytuacji oraz uczuć, a nie na samej akcji. Nie ukrywam, książka była nudna. Ciągnęła się przez brak akcji, do przodu pchała mnie tylko nadzieja, iż nagle dostanę zastrzyk adrenaliny. Niestety, nie doczekałam się.
Paczkowski starał się wprowadzić czytelnika w akcję – to się chwali, nie lubię rzucania na „głęboką wodę”. Przesadził jednak, gdyż w tak krótkiej książce, która nie ma nawet trzystu stron, wprowadzenie nie może być niesamowicie długie. Opóźniał akcję, a potem… teoretycznie ona była, lecz bardzo spokojna. Brakowało mi dynamizmu, czegoś drastycznego.
Nie polubiłam również postaci, które sprezentował nam autor w „Melancholii”. Tomasz był samotnikiem, a ponadto inteligentnym człowiekiem – jego obraz wydawał mi się dość szablonowy. Podobnie kryształowo przedstawiane były drugoplanowe postacie, które dodatkowo w moich oczach nie były wcale rozbudowane. Zarówno matka, jak i poznana w Krakowie przez bohatera Cyganka – były sztuczne. Relacje, które autor budował między postaciami, były bardzo nienaturalne, przez co książka dużo traciła na realizmie.
Jedynie tajemniczy mnich spełnił moje oczekiwania, jeśli chodzi o postacie. To książka fantasy – oczekiwałam od niej czegoś, co mnie zaskoczy, a wyjaśnienie pochodzenia osobnika w habicie zaspokoiło trochę moje odczucia odnośnie lektury.
Tę powieść ratuje właśnie tytułowy Melancholii oraz dobry styl autora. Poza tym… książka nie miała w ogóle akcji, która by mnie porwała. Myślę, iż to największa jej wada. Być może autor rozwinie się w drugiej części trylogii, jednak czy ja już to sprawdzę – to zupełnie inna kwestia.
Pozdrawiam
Każdy odczuwa strach przed śmiercią. Staramy się odsunąć te myśli, zapomnieć o tym. Śmierć jest nieuniknionym zjawiskiem. Myślimy realnie – nas również to czeka, więc nie szukamy już na to lekarstwa. Niekiedy tylko próbujemy przedłużyć swoje życie – za pomocą odpowiedniej diety, sposobu życia, dbania o zdrowie. Bohater „Melancholii” nie odczuwa strachu przed śmiercią. On...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-11-26
Z ogromnym entuzjazmem zawsze podchodzę do polskich autorów. Przyznaję, iż wiele razy zawiodłam się. Z drugiej zaś strony – bardzo często równoważą tę opinię osoby, które ogromnie mnie zaskoczą. Gdy tylko dorwałam w swoje ręce „Cienioryt” Krzysztofa Piskorskiego, wiedziałam, że znowu moje wrażenia będą pozytywne. Przepiękne wydanie, genialna okładka oraz intrygujący tytuł, sprawiły, że przyjemnością było samo trzymanie w rękach tej książki. Jak się potem okazało – również zawartość była niczego sobie.
Krzysztof Piskorski nie jest już debiutantem i zdobywa coraz większą popularność na rynku wydawniczym. Niezwykła wyobraźnia, zaskakująca fabuła oraz umiejętność kreowania rzeczywistości przynoszą mu wyraźny sukces. Jego dwie ostatnie powieści – „Zadra” oraz „Krawędź czasu” – były nominowane do nagrody im. Janusza A. Zajdla. Jest laureatem nagrody im. Jerzego Żuławskiego oraz europejskiej ESFS Encouragment Award – jak wskazuje krótka biografia umieszczona z tyłu książki.
W portowym mieście Południa – Serivie – cień jest czymś, na co trzeba uważać. To brama do niebezpiecznego, „drugiego” świata, zwanego cieńprzestrzenią. Ludzie, gdy tylko opuszczają bezpieczny dom, stąpają ostrożnie, by przypadkiem nie złączyć się cieniem z inną osobą. To ściśle przestrzegane reguły.
Serivia targana jest walkami o wpływy między sześcioma grandami, małoletni król z trudem utrzymuje się na tronie, a inkwizycja rośnie w siłę. Z boku obserwuje to Arahon Caranza Martenez Y’Grenata Y’Barratora – doświadczony szermierz, który pragnie jedynie spokoju dla siebie i bliskich. Wszystko zmienia się, gdy przypadkiem w jego ręce wpada tajemniczy cienioryt, przedstawiający niezwykłą postać. Od tamtej pory życie Arahona diametralnie zmienia się w szaleńczą rozgrywkę – niebezpieczną nie tylko dla jego życia, ale również dla każdego mieszkańca Serivy.
Piskorski ma naprawdę ogromną wyobraźnię. Z dokładnością, niczym malarz, zlustrował swój świat i przedstawił go czytelnikowi w naprawdę ciekawej formie. Rzuca się to w oczy już od pierwszych stron. Autor opowiada nam historię – zwraca się wprost do czytelnika. Podszywa się pod tajemniczą postać, związaną z głównym bohaterem. Przez całą pierwszą część książki zastanawiałam się, kim naprawdę jest i przyznaję – byłam mocno zaskoczona.
To nie był pierwszy raz, gdy autor mnie zadziwił. Już wcześniej byłam pod ogromnym wrażeniem jego pomysłu, który był chyba największym zaskoczeniem. Nigdy wcześniej nie spotkałam się z tak ciekawym wykorzystaniem tematu od A do Z. Pomysł był naprawdę dobry – pierwszy raz spotkałam się z wykorzystaniem motywu cienia, jako głównego środka powieści. Podobało mi się również, iż mogłam w końcu poznać jakąkolwiek powieść traktującą o szermierzach – chociaż przyznaję szczerze, że opisów walki było w moim odczuciu za dużo.
Mimo wszystko uważam, że pióro autora jest naprawdę dobre. Piskorski ma świetny warsztat, co widać już na pierwszych stronach. Nie ma żadnych skoków stylu, wszystko prezentuje się płynnie. Jego opisy są niezwykle plastyczne, tworzą bardzo rozbudowane tło. Dawno nie czytałam o świecie, który wydaje się tak niesamowicie realny! Jedynym minusem była jedynie wręcz epicka rozlewność, jeśli chodzi o opisy walk – jednak to moje osobiste zdanie, gdyż nigdy nie podobała mi się przesada w tej kwestii.
Dodatkowym plusem jednak jest świetna kreacja bohaterów. Każda z postaci Piskorskiego jest bardzo realna oraz namacalna. Dokładny styl autora sprawił, że z przyjemnością się je poznawało. Arahon, jako szermierz, był poznaczony nie tylko bliznami zewnętrznie, ale również wewnętrznie – miał skomplikowaną osobowość. Był człowiekiem honorowym i nieustraszonym. Na uwagę mimo wszystko zasługuje nie tylko on. Moją faworytką była Ioranda – wdowa po zabójcy, dokładniej ujmując wdowa przez Arahona. Dzięki tego typu powiązaniom również relacje między postaciami był skomplikowane, realne, a także – co ważne – niebanalne.
Irytowało mnie, oprócz wspomnianej ilości opisów, było używanie przedrostków „cień-”, do różnych przedmiotów. Chociażby „cieńmapa”, „cieńmistrzowie”, „cieństrzelba”. O ile autor wykazywał się niezwykłą pomysłowością w innych sferach, tutaj poległ. Mimo tego – można przymknąć na to oko.
Również na uwagę zasługuje akcja, a raczej jej ciekawe wyważenie. Piskorski umiejętnie podwyższał tempo, by dojść do pewnego momentu kulminacyjnego pod koniec rozdziału i uspokoić sytuację niejakim wydarzeniem pobocznym, czy też historią miasta. Chociaż wydaje się to początkowo sztucznym wyciszaniem, okazuje się ostatecznie, iż idealnie zgrywa się z całą fabułą.
Moje spotkanie z Piskorskim zaliczam do naprawdę udanych. „Cienioryt” to dowód na to, jak wspaniała jest nasza rodzima fantastyka. Jak się okazuje – trzyma bardzo dobry poziom, który warto samemu sprawdzić. Polecam!
Pozdrawiam
Z ogromnym entuzjazmem zawsze podchodzę do polskich autorów. Przyznaję, iż wiele razy zawiodłam się. Z drugiej zaś strony – bardzo często równoważą tę opinię osoby, które ogromnie mnie zaskoczą. Gdy tylko dorwałam w swoje ręce „Cienioryt” Krzysztofa Piskorskiego, wiedziałam, że znowu moje wrażenia będą pozytywne. Przepiękne wydanie, genialna okładka oraz intrygujący tytuł,...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-11-03
Swego czasu byłam wielką fanką Japonii – anime, mangi, książki o kulturze tego kraju – w to mi graj! Z biegiem czasu mój zapał niejako osłab, jednak wciąż z nostalgią wspominam tamte czasy i nadal lubię tematycznie do tego powrócić. Gdy tylko zobaczyłam „Tancerzy burzy” wiedziałam, że muszę to przeczytać! Jednocześnie – postawiłam wysokie wymagania tej lekturze i trochę bałam się, że będę mocno rozczarowana. Nie będę Was długo trzymać w niepewności – jestem zachwycona tą lekturą!
Jay Kristoff nie wierzy w szczęśliwe zakończenia. Mieszka w Melbourne wraz ze swoją kung-fu małżonką. Jego debiutancka powieść łączy w sobie inspirację Japonią wraz ze steampunkiem – oczarowała ona czytelników. W październiku ukazała się kolejna część serii „Wojny lotosowej”.
Yukiko żyje w niezwykle zniszczonym świecie, który chyli się ku upadkowi. Shima jest na krawędzi kryzysu ekologicznego i społecznego. Wyspy obrośnięte krwawym lotosem niszczą ekosystem, co zagraża życiu ludzi – głównie tych, których nie stać na nowoczesne aparaty tlenowe. Shima dusi się pod uciskiem kapryśnego, a zarazem okrutnego szoguna.
Tym razem chce on zbudzić legendy, a wraz z nim – arashitorę, tygrysa gromu. To zadanie otrzymuje Czarny Lis, Masaru, a wraz z nim – Yukiko, jego córka. Wyruszają w niebezpieczną podróż, która może zmienić los ich świata. Czy uda im się obudzić legendę?
Byłam bardzo podekscytowana lekturą tej powieści – zostawiłam ją niejako na okres, w którym wiedziałam, że będę potrzebować do czytania czegoś dobrego. To było spore ryzyko. Wielokrotnie oczekując tak jakiejś książki, zawodziłam się. Tym razem jestem w szoku, że mam właściwie dwa zastrzeżenia do tej historii. Jay Kristoff oczarował mnie!
Sam pomysł jest naprawdę świetnie skonstruowany, nigdy z podobnym się nie spotkałam. Autor miał konkretną wizję swojego świata, dopracował go. Był w tym konsekwentny, co bardzo mi się spodobało. Mankamentem może być natomiast to, jak przedstawił Shimę – dosłownie „wrzuca” czytelnika w wir dopracowanej rzeczywistości, po której ciężko się poruszać. Na szczęście dezorientacja mija po kilku rozdziałach, ale jest to dość typowy błąd, który zaczyna irytować.
Bardzo spodobała mi się druga strona „monety”, jeśli chodzi o szybkie wprowadzenie czytelnika w akcję. Dzięki temu – w moim odczuciu – wydarzenia szły naprawdę sprawnie. Autor budował niezwykłe napięcie, historia pędziła do przodu i nie sposób było się nudzić.
Warto zauważyć, że moje serce zaskarbiły sobie dodatkowo dokładne, plastyczne opisy. Autor miał niezwykłe pole do popisu – zniszczony, brzydki świat. Wykorzystał szansę, by zadziwiać i obrzydzać. Gdy pisał o duszącym powietrzu, krwawym lotosie, która jest jak zaraza, wręcz czułam piekący dym, dławiący odór. Ten realizm zadziwił mnie, zwłaszcza, że autor poszedł nie tylko w tę stronę – potrafił również opisać rzeczy, które są piękne. Te nieliczne sceny, gdzie bohaterka ma szansę podziwiać dawno zapomniane krajobrazy, pokazują inne oblicze pióra Kristoffa.
Kiedy fabuła, styl i tempo akcji bardzo przypadną mi do gustu, często słabiej wypada ocena bohaterów. Kristoff zaskakiwał mnie nie tylko realizmem samego świata, ale również tym, iż jego postacie są bardzo prawdziwe, ludzkie. Zarówno Masaru, ojciec głównej bohaterki, Yukiko, czy też ich kompani są stworzeni od podstaw – mają swoją historię, która na nich wpłynęła, są oryginalni i niepowtarzalni. Podczas czytania wytwarzają się naturalne sympatie do bohaterów, a także odwrotnie – z tą różnicą, że w tych relacjach czytelnik-postać to ma jakieś podłoże.
Yukiko to dziewczyna niezwykle silna, dzięki temu co doświadczyła przez los (czy raczej lotos).Wykazuje niezwykłą odwagę, a także empatię. Nie zgrywa bohaterki, nie wierzy w legendy – wszystko zmienia się, gdy pojawia się arashitora. Dziewczyna staje się zdecydowana, a także mściwa! Nie jest to wymuszona przemiana, wszystko ma w niej cel.
Wspomniałam o dwóch wadach „Tancerzy burzy”. Pierwszą z nich było nieumiejętne wprowadzenie czytelnika w akcję, drugą – powielenie motywu. O ile Kristoff utrzymywał poziom oryginalności, jedna rzecz cały czas kojarzyła mi się pod pewnym względem z filmem „Wojna światów”. Krwawy lotos był niesamowicie podobny z krwawą rośliną/mazią z tej produkcji. Jak się potem okazało – te dwa czerwone ohydztwa są prawie identyczne.
Mimo wszystko te dwa błędy zginęły w natłoku wydarzeń – atrakcyjność „Tancerzy burzy” polega na dobrym koncepcie, zaskoczeniu i szybkiej akcji. Spełniła każde moje oczekiwania, co do lektury inspirowanej na Japonii – razem z wtrąceniami japońskich słówek, które, jak się okazało, nieźle kojarzę.
Nie mogę się doczekać drugiego tomu i co mogę powiedzieć – mam nadzieję, że pojawi się więcej tak wciągających książek na polskim rynku wydawniczym.
Pozdrawiam
Swego czasu byłam wielką fanką Japonii – anime, mangi, książki o kulturze tego kraju – w to mi graj! Z biegiem czasu mój zapał niejako osłab, jednak wciąż z nostalgią wspominam tamte czasy i nadal lubię tematycznie do tego powrócić. Gdy tylko zobaczyłam „Tancerzy burzy” wiedziałam, że muszę to przeczytać! Jednocześnie – postawiłam wysokie wymagania tej lekturze i trochę...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-07-24
Wyobraź sobie, że budzisz się na ławce w centrum i… nic nie pamiętasz. Wiesz tylko ile masz lat oraz jak się nazywasz. Poza tym w Twojej głowie zieje wielka pustka. Osobiście przeraża mnie ta wizja, więc tym bardziej współczułam bohaterce „Obcej pamięci”, dla której to nie były tylko rozmyślania, a brutalna rzeczywistość.
Dan Krokos został pisarzem na pełen etat, gdy po dziewięciu latach nalewania benzyny, zdobył środki na ukończenie studiów. Uwielbia gry komputerowe, oglądanie telewizji oraz kawę. Aktualnie pracuje nad kolejną powieścią o przygodach Mirandy, która ukaże się za granicą w sierpniu. „Obca pamięć” to debiut Krokosa i szczerze – jest on niesamowicie udany!
Miranda budzi się samotnie na ławce w parku, nie pamiętając niczego. Instynktownie szuka kogoś, kto jej pomoże. Przerażenie jednak jest silniejsze. Dziewczyna w przypływie paniki uwalnia tajemniczą energię, która powoduje strach u otaczających ją ludzi. Tylko jedna osoba nie zareagowała na moc Mirandy – Peter, który podobno ją zna. Dziewczyna, nie mając wyboru, podąża za nim.
Miranda powoli zaczyna dowiadywać się czym jest i jaką mocą włada – jest Różą, specjalną bronią o dużej sile rażenia. Okazuje się również, że nie jest sama – posiada drużynę i jednocześnie przyjaciół. Zbliża się jednak do nich wielkie zagrożenie. Mroczna tajemnica zmusza ich do ucieczki, jeśli wciąż chcą być wierni swoim zasadom. Ich moc ma być wykorzystana w brutalnym eksperymencie na dużą skalę – z dużą liczbą ofiar.
Debiut Dana Krokosa został uznany za mistrzowski i z całym sercem podpisuję się pod tym. To powieść science-fiction z wieloma elementami akcji, które gwarantuję – podniosą Wam ciśnienie. Książkę czyta się błyskawicznie, z niechęcią robiąc przerwy. Autor sprezentował nam oryginalną, pełną nowych motywów powieść – nie tylko młodzieży, myślę, że również dorośli mogliby spędzić przy niej miłe, relaksujące chwile.
Wszystko to za sprawą genialnego, lekkiego pióra Krokosa. Jego opisy są dokładne, ale autor nie przedłuża ich – można łatwo zauważyć, że liczy się dla niego tempo akcji. Przy tej lekturze nie sposób się nudzić! Opisy Krokosa cechuje prostota i dynamizm, co cały czas podkręcało sytuację powieści. Dzięki temu czytałam ją z zapartym tchem.
Jednak nie tylko dobre, staranne opisy zdobyły moje serce w „Obcej pamięci”. Przede wszystkim pokochałam pomysły autora – były one oryginalne, o co w młodzieżowej literaturze trudno. W dodatku autor, mimo wielu motywów science fiction, przedstawił świat w naprawdę przystępnej formie, a trzeba wiedzieć, że ja naprawdę rzadko jestem pozytywnie nastawiona do tego typu literatury. Dobre wyczucie autora sprawiło jednak, że książkę czytało się przyjemnie – z niejakim zdziwieniem odkrywałam kolejne pomysły Krokosa.
Autor postawił na powrót do starych wzorców – grupa „nadludzi” z niezwykłymi zdolnościami oraz ludzie, którzy chcą to wykorzystać. Początkowo lektura wydawała mi się nieco przewidywalna, ale… myliłam się i to bardzo! Najbardziej zaskakujące i zarazem intrygujące jest zakończenie – już teraz śmiało mogę powiedzieć, że z niecierpliwością oczekuję kontynuacji!
Miranda to postać, która jest specyficzna. Mimo początkowego zagubienia, szybko odnajduje się w swojej sytuacji. Wydaje się to nienaturalne i takie też w istocie jest – dziewczyna moim zdaniem zbyt szybko przystosowała się do aktualnych wydarzeń. Nie pomogły również wyjaśnienia, iż taka jest natura Róż – wciąż psuje mi to trochę jej obraz.
Autor również mógł zrezygnować z pewnego rodzaju trójkąta miłosnego – nie bardzo nachalnego, ale istniejącego, czym sam w sobie irytował. Ratuje jednak Krokos sytuację przez ciągłą akcję, nie daje bohaterom odpocząć – czytelnikom, notabene, również. Dobrym manewrem był zabieg, gdy wyciszył akcję pod koniec powieści, ostatnie akapity, zwiastują burzę.
„Obca pamięć” była dla mnie niesamowitą niespodzianką. Już od pierwszych stron zaczęła mnie pochłaniać. Ta krótka książka, licząca trochę ponad trzysta stron, jest niczym tykająca bomba – czas leci, a Ty musisz czytać jak najszybciej. Jedno z lepszych zaskoczeń tego miesiąca – serdecznie polecam!
Pozdrawiam
Wyobraź sobie, że budzisz się na ławce w centrum i… nic nie pamiętasz. Wiesz tylko ile masz lat oraz jak się nazywasz. Poza tym w Twojej głowie zieje wielka pustka. Osobiście przeraża mnie ta wizja, więc tym bardziej współczułam bohaterce „Obcej pamięci”, dla której to nie były tylko rozmyślania, a brutalna rzeczywistość.
Dan Krokos został pisarzem na pełen etat, gdy po...
2013-03-15
Flawiusz dorósł. W jego los Parki wplotły naprawdę wiele przygód w młodzieńcze lata, lecz ostatecznie skierowały go na drogę polityczną. Wraz ze swoją żoną, podróżuje po dobrym kawałku Imperium w poszukiwaniu kariery, która rozsławi jego imię w taki sposób, że jego życie stanie się ekscytujące. A czy to jest jeszcze możliwe po jego przygodach na Wschodzie?
Becker w drugiej części przygód młodego Rzymianina (chociaż tym razem już nie tak młodego!) postanowił przybliżyć nam działanie systemu politycznego w Imperium. Zawiła polityka Cesarstwa odciska niejakie piętno na tej książce i bez elementarnej wiedzy historycznej, ciężko byłoby mi się połapać w sytuacji.
Przenosimy się historycznie w czasy Dioklecjana, jego dominatu, a następnie tetrarchii – która moim zdaniem byłaby genialnym rozwiązaniem dla tak rozległego terytorium, ale niestety chciwość ludzka i żądza władzy były silniejsze. Idealnie przedstawił to Becker. Chociaż mogłoby się wydawać, iż będziemy biernymi obserwatorami tych tak ważnych wydarzeń, Flawiusz często brał w nich udział – nawet czynny. Jego kariera rozwijała się prawie na dworze cesarskim, co bardzo mnie zaskoczyło, ponieważ nie tego się spodziewałam.
Ta część była zupełnie inna od poprzedniej. Becker tym razem starał się napisać zwartą historię, w której czytelnik mógłby sam przewidywać przyszłe zdarzenia. Znając czasy Dioklecjana, można było domyśleć się kilku rzeczy. Chociażby prześladowań chrześcijan, które zostało ciekawie ukazane. Autor pozwolił sobie na powolne wprowadzenie tego wątku w akcję. Nie było „bum!” bez wyczucia i to się chwali. Wśród bliskich nam bohaterów wykreował chrześcijankę, która podobnie jak reszta była gotowa na wiele dla swojej wiary. Nie bał się kontrowersji – jego pióro idealnie ukazało nawet tortury, czy też konflikty między samymi wiernymi.
Podobnie jak w „Zmierzchu orła” autor nie trzyma się czasu. Przepływa on niesamowicie swobodnie i niejednokrotnie dziwimy się, gdy nagle wplata zdanie z wiekiem bohatera. Przeszkadzała mi taka samowola w powieści, gdzie czas powinien być bardzo ważny. Wydarzenia przez to dzieją się błyskawicznie.
Flawiusz w tej części niesamowicie dojrzał, nie był już chłopcem z poprzedniej części, a mężczyzną z określonymi pragnieniami na przyszłość, rodziną i błędami młodości. Popełniał je jednak również w tej części – niektóre szczerze mnie dziwiły, jednak znając mentalność Rzymian można uświadomić sobie, że to czego dopuścił się bohater, nie było wyjątkowe.
Bardzo rozczarował mnie fakt, iż o dzieciach Flawiusza było niesamowicie mało wątków w powieści. Tajemnicze zakończenie antycypujące w poprzedniej części, kompletnie ominęło się z moimi oczekiwaniami co do „Ceny purpury”. Interesująca mnie od początku postać Euzewiusza i jego plany co do Aleksandra przewijały się jedynie w tle, a szkoda, bo mógłby zostać idealnie do urozmaicenia historii. Becker jednak w tej części pokusił się o naprawdę zawiłe intrygi, tym razem dotyczyły one bezpośrednio rodziny Flawiusza.
Bardzo zaskoczyło mnie posłowie autora, w którym okazało się jak wiele z tej książki to fikcja literacka, a ile prawda. Autor pokazał naprawdę sporą bibliografię, z której czerpał, pisząc dwa tomy historii Flawiusza. Odniósł się do naprawdę wielu źródeł historycznych, co tylko podniosło rangę tej powieści. O ile imiona władców Imperium mogły być nam znane, to autor przedstawił również te postacie kompletnie nam nieznane, jak Karauzjusz czy Allektus.
Historia Flawiusz jest niezwykła. W tym tomie przeżywa wiele nieprawdopodobnych przygód. Autor ma naprawdę niezwykłą wyobraźnię, a historię potrafi wpleść w fakty. Pokazuje nam wiele wątków i choć nie wszystkie mnie zainteresowały, to jestem pewna, iż każdy znajdzie coś dla siebie. Bardzo piękne było ukazanie chociażby miłości, która trwa właściwie do końca życia – nie zważając na odległość, różnice i popełnione błędy. Tego typu wartości Becker potrafił przedstawić w pełnej krasie, co bardzo tę powieść wzbogacało, sprawiając, że nie zwracaliśmy uwagi na jego niedociągnięcia – chociażby w scenach, które powinny być bardziej dynamiczne.
Powieści Beckera pochłonęły mnie bez reszty, a „Cena purpury” to idealna kontynuacja i zakończenie. Przez czas czytania lektury możesz poczuć, iż żyjesz w Rzymie, poznać go lepiej. Dlatego wszyscy, którzy nie mogą skorzystać z Wehikułu Czasu, a chcieliby przenieść się do starożytności, powinni sięgnąć po tę serię.
Pozdrawiam
Flawiusz dorósł. W jego los Parki wplotły naprawdę wiele przygód w młodzieńcze lata, lecz ostatecznie skierowały go na drogę polityczną. Wraz ze swoją żoną, podróżuje po dobrym kawałku Imperium w poszukiwaniu kariery, która rozsławi jego imię w taki sposób, że jego życie stanie się ekscytujące. A czy to jest jeszcze możliwe po jego przygodach na Wschodzie?
Becker w drugiej...
2013-06-11
Jerry Savage ma wielkie szczęście – trafił na lekarza, któremu naprawdę zależy na pacjencie. Wszyscy doskonale wiemy, jak trudno o kogoś takiego w tych czasach. Doktor Marvin Cross jest chirurgiem-rzeźnikiem, lekarzem z powołania. Już od najmłodszych lat chciał pomagać ludziom – teraz próbuje wznieść się na wyżyny swojego kunsztu chirurgicznego. Jerry ma przyjemność być jego pierwszym pacjentem do Naprawy umysłu.
Iza Korsaj jest absolwentką filologii polskiej, ukończyła również reklamę i marketing medialny. Chociaż urodzona w Gdańsku, związana jest z Sopotem. Pracuje właśnie nad swoją kolejną powieścią – „Kolor obłędu” i jest chyba pierwszą w Polsce autorką thrillera psychologicznego, który mnie zachwycił.
Jerry Savage jest zniewieściałym chłopcem – potocznie: ciotą; zarówno przez zachowanie, jak i „anielski” wygląd. Tę też informację wbił mu do głowy znienawidzony ojciec. Jerry z całych sił stara zapomnieć o swoim demonie, jednak to oddala go od ideału mężczyzny – po prostu ucieka. Na jego drodze staje Marvin Cross – to on jest postacią, na którą warto zwrócić szczególną uwagę.
Iza Korsaj stworzyła obraz psychopaty. Głęboki, filozoficzny i naprawdę spójny. Marvin to postać dokładna, pedantyczna – ma swoje przyzwyczajenia i zwyczaje. Jest perfekcjonistą w każdym calu. Ma też głębokie skłonności sadystyczne, właśnie dlatego jest chirurgiem. Odznacza się niezwykłą inteligencją i przezornością. Niekiedy przeraża – właśnie tym, jak bardzo, mimo swojego widocznego skrzywienia, kontroluje sytuację. Jako bohater został moim zdaniem stworzony naprawdę dokładnie. Widać, że autorka poświęciła czas, by zobrazować psychopatę, mordercę – być może nie tak oryginalnego, ale jednak dobrze skonstruowanego.
Ich losy krzyżują się przypadkiem. Marvin chce dokonać czegoś więcej niż zwykła Naprawa – chce sięgnąć do umysłu, a Savage jest idealnym kandydatem.
Nie oczekiwałam wiele po tej lekturze, jednak już od pierwszych stron czułam, jak rozdziały na mnie wpływają. Dawno nie widziałam, żeby jakakolwiek powieść tak na mnie oddziaływała. Autorka posługuje się naprawdę bogatym językiem – nie szczędzi również wulgaryzmów. Pisze tak plastycznie i szczegółowo, że bez problemu w mojej wyobraźni pojawiał się obraz wydarzeń. A uwierzcie, że podczas samej Naprawy było to drastyczne przeżycie!
A jak z pomysłem? Nie jestem znawcą gatunku – odkąd zaczęłam prowadzić bloga, próbuję wielu różnych kierunków i jak na załączonym obrazku: wychodzi na plus! Thrillery zawsze kojarzyły mi się z nudą. Pani Korsaj jednak zainteresowała mnie. Sam motyw Naprawy, tego jak podchodzi do niej Marvin jest bardzo interesujące.
Książkę czyta się błyskawicznie. Owszem, momentami – kolokwialnie – „wieje nudą”, jednak to raczej efekt zbliżającej się Naprawy. Jest ona bardzo często wspominana, co tylko potęguje napięcie. Podczas czytania chciałam już zobaczyć – na czym to będzie polegać? Ten temat strasznie mnie zainteresował i nie mogłam się doczekać.
Być może dlatego troszeczkę się zawiodłam, iż Naprawa była taka krótka. Zanim się obejrzałam – było po wszystkim. Miałam wrażenie, iż autorka za szybko poprowadziła tę akcję, mimo kilkukrotnego jej przerywania i stopowania. Pozostawiło to we mnie dziwny niedosyt.
Iza Korsaj ma talent. Stworzyła portret rasowego psychopaty – tak też reklamuję tę książkę wydawca. W jej piórze widać dokładność i jest to coś, czego brakowało mi w polskiej literaturze. Szczerze nie mogę się doczekać kolejnej jej książki i mam nadzieję, że nie będzie to ostatnia. Autorka niebanalna i ja byłam naprawdę pochłonięta lekturą.
Tak pochłonięta, że gdy usłyszałam od swojego ortopedy po przeczytaniu „Kostki” słowa, iż „od zawsze chciał być chirurgiem” od razu pomyślałam o doktorze Marvinie, a także jego karierze.
Bo podobno chirurdzy noszą maseczki na twarzy, by nie oblizywać skalpeli…
Gorąco polecam!
Pozdrawiam
Jerry Savage ma wielkie szczęście – trafił na lekarza, któremu naprawdę zależy na pacjencie. Wszyscy doskonale wiemy, jak trudno o kogoś takiego w tych czasach. Doktor Marvin Cross jest chirurgiem-rzeźnikiem, lekarzem z powołania. Już od najmłodszych lat chciał pomagać ludziom – teraz próbuje wznieść się na wyżyny swojego kunsztu chirurgicznego. Jerry ma przyjemność być...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-12-01
Czy sięgacie po debiutantów? Bo ja owszem, nawet często – głównie po rodzimych, bo kto wie… może właśnie czytam przyszły bestseller, który oczaruje jeszcze wielu czytelników? Tym sposobem w ciągu roku niekiedy ilość polskich autorów, których mam za sobą jest przybliżona do zagranicznych. Do tej listy dopisać mogę Kornela Tymcio.
Autor „Tytana” ma dwadzieścia cztery lata i pochodzi z Jarosławia. Zaczął interesować się fantastyką, gdy tylko w jego domu zagościł komputer. To wtedy zaczął grać w gry takie jak Heroes, czy Diablo – czyli dwie moje ulubione gry, że tak dodam prywatnie. Ta miłość do ekranowej fantastyki, zmieniła się w papierową, gdy przeczytał „Harrego Pottera”. Pierwsze próby pisania datuje na 2007 rok. Prace nad „Tytanem” zakończył rok temu.
Poznajmy Galandisa – wojowniczego, młodego mężczyznę z Thorgal, dla którego Los przeznaczył niezwykłą przygodę. Chociaż życie w rodzinnej mieścinie było spokojne i przyjemne, chłopak porzuca dotychczasowe życie i plany, by wyruszyć na wojnę. To tam jego wędrówka diametralnie zmienia kurs. Galandis odkrywa swoją niezwykłą siłę i postanawia walczyć o lepsze jutro – bez oprawców i stworów, które nękały od dawna ludność jego krainy. Czy uda mu się to, czy byś może polegnie?
Muszę przyznać, że nie byłam pewna, czego spodziewać się po „Tytanie”. Oczekiwałam prawdziwego fantasy, które pochłonie mnie swoją magią i… w istocie tak było. Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, gdy już w prologu poczułam klimat żywcem wzięty z Hereosów! Jeśli więc chodzi o fabułę, sam pomysł konstrukcji byłam mile zaskoczona.
Autor miał naprawdę ciekawy pomysł, chociaż nie powiedziałabym, iż oryginalny, gdyż tego typu fantasy – miecza i magii – rzadko ma niezwykle wykraczającą poza resztę takich dzieł koncepcje. Mimo tego, coraz mniej właśnie takich książek na rynku, co zdecydowanie daje jakiś plus. Od takich powieści zaczynałam swoją przygodę z fantastyką. W „Tytanie” znajdziemy sporą dawkę magii i przeróżnych kreatur – trolli, orków – a także scen walki. W tym drugim autor mi zaimponował, gdyż były one rozpisane i dokładne.
Niestety, cieniem na moje dobre zdanie o samym pomyśle i fabule, rzuciła się kreacja bohaterów, która była… bardzo sztuczna. Sama postać Galandisa śniła mi się po nocach, bo ten chłopak był zbyt idealny. Dobry w swoim fachu, zakochana w nim piękna dziewczyna, wojownik na świetnym poziomie… To była przesadna hiperbolizacja i idealizacja jego czynów, która sprawiła, że nawet w kryzysowych sytuacjach, nie bałam się o niego. „I tak wyjdzie bez szwanku” – mówił pewien głosik w mojej głowie.
Również relacje między bohaterami były nienaturalne. Wiem, jak trudne są do stworzenia realistyczne dialogi i ta sztuka przychodzi z czasem. Niestety, autorowi na razie brakuje pewnego warsztatu do tego.
Nie mogę odmówić autorowi wyobraźni, a także talentu do opisów, jeśli chodzi o tło powieści, ponieważ to było naprawdę ciekawie skonstruowane. W „Tytanie” jednak nie doświadczymy wiele dramatycznej akcji, gdyż jest ona niestety trochę przewidywalna. Mimo tego dochodzę wniosku – głównie po trzeciej części powieści – że potencjał literacki w autorze drzemie. Pierwsze dwie części były pewnego rodzaju torturą, zbyt długim wstępem, gdzie dodatkowo irytował mnie główny bohater. W ostatnim momencie autor zmienił moje zdanie, a także zaskoczył.
„Tytan” pozostawił we mnie niedosyt, a także mieszane odczucia. Z jednej strony z głowy nie mogę wybić myśli o słabej – mówmy wprost – konstrukcji bohatera i relacjach między nimi, a z drugiej trzecia część prezentowała przyzwoity poziom. Ta książka nie jest zła – tego nie mówię, po prostu zabrakło jej lepszego warsztatu, a jego wypracowania życzę Panu Kornelowi z całego serca.
Pozdrawiam
Czy sięgacie po debiutantów? Bo ja owszem, nawet często – głównie po rodzimych, bo kto wie… może właśnie czytam przyszły bestseller, który oczaruje jeszcze wielu czytelników? Tym sposobem w ciągu roku niekiedy ilość polskich autorów, których mam za sobą jest przybliżona do zagranicznych. Do tej listy dopisać mogę Kornela Tymcio.
Autor „Tytana” ma dwadzieścia cztery lata i...
2013-05-02
Piotr Kołodziejczak przenosi się nas, czytelników, do jedynie pozornie spokojnej okolicy. Być może mogłaby być ona moim osiedlem lub Twoim. Jednak nie wszystko jest takie, jakie się wydaje. W okolicy szaleje morderca – najwyraźniej amator. Jednak jakże skuteczny amator.
To było moje pierwsze spotkanie z Piotrem Kołodziejczakiem. Nie ukrywam, że chętnie sięgam po polskich autorów, gdyż często okazuje się, że naprawdę „cudze chwalimy, swego nie znamy”. Spotkanie z tym pisarzem zaliczam właściwie do tych udanych, chociaż „W kajdankach namiętności” zawiodło mnie pod kilkoma względami.
Poznajemy Justynę wokół której toczy się cała historia. Jest ona młodą kobietą, dla mnie trochę bez uczuć. Często nie rozumiałam jej pobudek, czy też gniewu na otaczające ją osoby. Myślę, iż autor nie dał nam pełnej możliwości poznania jej, dlatego wydaje się tak skomplikowaną postacią. Być może jednak faktycznie taka jest.
Justyna zdradza swojego męża – to pierwsza rzecz, której się o niej dowiadujemy. Okazuje się, iż ten wątek, początkowo przeze mnie traktowany tak „z przymrużeniem oka” i brakiem zainteresowania w całej historii jest kluczowy.
Autor stworzył historię, która wbrew moim oczekiwaniom naprawdę mnie zaciekawiła. Tym bardziej, iż zaskoczeniem było zakończenie. Przyznam szczerze, że nigdy nie czytałam kryminałów, nie jest to mój gatunek, jednak chciałam spróbować. Możliwe, iż to moje małe doświadczenie w tej kwestii sprawiło, iż sprawy morderstw nie umiałam odgadnąć. Ostatecznie jednak doszłam do wniosku, że tego się nie dało przewidzieć – autor idealnie ominął ten wątek, uogólnił go i sprawił, że otworzyłam usta ze zdziwienia, orientując się w całej sytuacji.
Warto wspomnieć o ciekawej narracji Piotra Kołodziejczaka. Jest ona… pewna i szybka – myślę, iż te dwa przymiotniki najlepiej ją określają. Dzięki temu czyta się powieść naprawdę zaskakująco szybko. Ponadto opisy autora są proste, nie przesadzone – wyczuwałam w tej książce niezwykły realizm wydarzeń.
Wadą na pewno może być – tutaj się zdziwić można! – pewnego rodzaju reklama. Otóż Pan Kołodziejczak bardzo często wspominał o swoich innych książkach. Mało tego! Dokładnie je cytował, Justyna często miała przy sobie jego książki lub pamiętała siedmiozdaniowy fragment! Bardzo psuło to ogólne wrażenie – oczywiście przy którejś takiej wzmiance, nieważne nawet jak trafnej. Wywołało to odwrotny efekt – zamiast zachęcić, zniechęciło.
Również wydaje mi się, iż sam kryminał powinien mieć w sobie więcej… kryminału. Czułam niedosyt po przeczytaniu i nadal nie mogę się go pozbyć. Nie ukrywam, że oczekiwałam czegoś innego i niezależnie od wszystkiego pod tym względem się zawiodłam. Ten wątek wcale nie był tak rozbudowany. Owszem, niesamowicie zaskakujący przy rozwiązaniu akcji, ale miałam przez chwilę wrażenie, że autor nie dał mi możliwości namyślenia się nad tymi tajemniczymi zbrodniami.
Z drugiej strony muszę zgodzić się ze słowami, iż jest to powieść ukazująca złożoność relacji damsko-męskich. Zdecydowanie autor poczynił pewne wnikliwe obserwacje i idealnie oddał to w historii. Co ważne – nie zrobił z tego filozoficznych dywagacji, a jedynie przedstawił prawdę, jaką on widzi. To, czy się zgodzimy z nią jest inną sprawą.
Lektura „W kajdankach namiętności” była naprawdę przyjemna. Wielokrotnie śmiałam się z niej i błyskawicznie ją przeczytałam. Idealnie wpasowała się w mój majówkowy nastrój, podczas którego ją czytałam. Na jej niekorzyść wpadają te dwa wielkie w moich oczach minusy.
Ostatecznie jednak wcale nie żałuję, że ją przeczytałam. Ot, plusy i minusy się zrównoważyły, a uśmiałam się przy niej, odprężyłam, więc uznaję za lekturę, która nadaje się właśnie do czegoś takiego. Polecam ją każdemu, kto chce się zrelaksować, bo choć nie jest to kryminał z wyższej półki, to zaskakuje, a i udowadnia, że polskich autorów warto czytać.
Pozdrawiam
Piotr Kołodziejczak przenosi się nas, czytelników, do jedynie pozornie spokojnej okolicy. Być może mogłaby być ona moim osiedlem lub Twoim. Jednak nie wszystko jest takie, jakie się wydaje. W okolicy szaleje morderca – najwyraźniej amator. Jednak jakże skuteczny amator.
To było moje pierwsze spotkanie z Piotrem Kołodziejczakiem. Nie ukrywam, że chętnie sięgam po polskich...
Każdy z nas wie, jak wielką wartość ma posiadanie rodziny – takiej, która wspiera, pomaga, wychowuje. Bohater powieści „Porcelanowa pozytywka” otrzymał tę lekcję z pełną mocą. Jednak czy faktycznie miał tak „kryształową rodzinę”?
Paweł Prusko zadebiutował na rynku polskim książką „Anioł stróż”. Nadal jednak widać, iż jest nowym autorem i ciężko znaleźć jakiekolwiek informacje o nim. Dowiedziałam się jedynie, iż studiował między innymi Uniwersytecie w Gdańsku oraz Białymstoku. W pierwszym z miast aktualnie mieszka. Nikła znajomość autora nie przeszkadza mi jednak w wyrażeniu całkowitym zachwycie nad „Porcelanową pozytywką”.
Główny bohater, Jeremy Bingley, wciąż nie potrafi zapomnieć o strasznym wypadku swojej siostry bliźniaczki – Maggie. Ma wrażenie, iż nikt nie rozumie ile stracił. Wszystko zmienia się jednak wraz z wyprawą z grupą znajomych na narty. To tam dochodzi do okropnego incydentu, wypadku. Jeremy wraz z inicjatorem pomysłu jazdy podczas niebezpiecznej pogody zostają uratowani. Zostają zmuszeni do pozostania w posiadłości swoich wybawicieli. Dlaczego? Czemu nie mogą się uwolnić?
Rzadko czytam obyczajowe powieści – wydają mi się zazwyczaj po prostu nudne. Tym razem jednak skusiłam się na „Porcelanową pozytywkę”. Opis skłonił mnie do refleksji, przyciągnął do siebie podobnie jak naprawdę śliczna, pasująca do głównego motywu, okładka.
O „Porcelanowej pozytywce” na pewno nie mogę powiedzieć, by była nudna. Ja tę historię pochłonęłam, dosłownie. Czytałam ją niezwykłym tempem – byłam wręcz zdziwiona, gdy po kilku godzinach lektura była za mną!
Prawdopodobnie największą zaletą powieści był dobrze przedstawiony temat. Autor wydaje mi się, iż ujął bardzo naturalnie ból po stracie siostry, zagubienie głównego bohatera oraz drogę do dorosłości. Pomogły w tym na pewno bardzo dopracowane, a jednak nie przesadzone opisy. Prusko pisze prostym, przyjemnym językiem – nakreślał dokładnie sytuację, a ponadto nie zapominał o uczuciach bohaterów. Była to ciekawa równowaga, które szczególnie przypadła mi do gustu.
Autor przedstawia nam plejadę ciekawych bohaterów. Z początku wydawało mi się, iż niejako zaniedbuje postacie drugoplanowe – nic bardziej mylnego. Powoli wprowadzał nas w świat oryginalnych osobowości. Każda z nich miała przeszłość – mniej lub bardziej kolorową – która ukształtowała charakter.
Nie ukrywam, że najbardziej ciekawiła mnie postać Ruggera, właściciela posiadłości Andrea Sorela. Mimo pobudek dla mnie zrozumiałych, nadal uważam go za psychopatę – nic na to nie poradzę. Ruggero chciał chronić swoją siostrę, uargumentował to, dlaczego każdy znaleziony przez niego człowiek, musi pozostać w dolinie. Był człowiekiem, który chciał mieć wszystko pod kontrolą – również taką, która chciała chronić rodzinę.
Rodzina właśnie stanowi niejaki temat tej powieści. Można niejako stwierdzić, iż wszystkie te okropne wydarzenia zjednoczyły dom Bingleyów. Motyw pozytywki – pamiątki po siostrze, a jednocześnie tajemniczej melodii – miał swoje drugie dno.
Okazuje się, iż powieści obyczajowe są pouczające i interesujące. Powieść Pawła Prusko zdecydowanie temu dowodzi. Czytałam tę powieść z niekłamaną przyjemnością – naprawdę zachwycona treścią i różnorodnością. Autor poruszył wiele wątków – straty, podnoszenia się po upadku, miłości, samotności… to wszystko w stosunkowo krótkiej powieści. Jedna z lepszych powieści obyczajowych, które miałam przyjemność czytać.
Przyjemny styl autora, dobry temat i wykonanie – to wszystko złożyło się na naprawdę obiecującą historię, która spełniła moje oczekiwania. Jak widać w Polsce też znajdują się perełki.
Pozdrawiam
Każdy z nas wie, jak wielką wartość ma posiadanie rodziny – takiej, która wspiera, pomaga, wychowuje. Bohater powieści „Porcelanowa pozytywka” otrzymał tę lekcję z pełną mocą. Jednak czy faktycznie miał tak „kryształową rodzinę”?
więcej Pokaż mimo toPaweł Prusko zadebiutował na rynku polskim książką „Anioł stróż”. Nadal jednak widać, iż jest nowym autorem i ciężko znaleźć jakiekolwiek...