-
ArtykułyWeź udział w akcji recenzenckiej i wygraj książkę Julii Biel „Times New Romans”LubimyCzytać2
-
ArtykułySpotkaj Terry’ego Hayesa. Autor kultowego „Pielgrzyma” już w maju odwiedzi PolskęLubimyCzytać2
-
Artykuły[QUIZ] Te fakty o pisarzach znają tylko literaccy eksperciKonrad Wrzesiński25
-
ArtykułyWznowienie, na które warto było czekaćInegrette0
Biblioteczka
2023-02-19
2020-09-28
2020-09-12
Marią Dobrowską jako postacią historyczną zainteresowałem ze względu na to, że jej wielka powieść „Noce i Dnie”, fenomenalnie zekranizowana w latach 70-tych, towarzyszyła mi od najwcześniejszego dzieciństwa. Do dzisiaj książka czy film wprowadzają mnie w bardzo sentymentalny nastrój. Przenoszą mnie w lata błogiego dzieciństwa i sielskiej wsi polskiej, na której spędzałem pierwsze lata swojego życia. Również szkoła podstawowa z moich czasów lubowała się w Dąbrowskiej i przywoływała jej postać jako archetyp nowożytnego pisarza. Wiele lat później, zbierając materiały do pracy magisterskiej poświęconej historii powojennego Wrocławia, natknąłem się w Bibliotece Uniwersyteckiej na wspomnienia Marii Dąbrowskiej z czasów jej kilkuletniego pobytu we Wrocławiu. W tamtym czasie nie miałem głowy na lekturę jej dzienników, więc postanowiłem to teraz nadrobić.
Dzienniki Dąbrowskiej nie są profesjonalnymi, przemyślanymi wspomnieniami, ale spontanicznymi, codziennymi zapiskami z życia i przemyśleń pisarki. To powoduje, że miejscami zdradzają grafomańskie tendencje autorki oraz opisują okoliczności i rzeczy dnia codziennego, których naprawdę nie warto utrwalać na papierze i wysyłać w przyszłość. Niemniej jednak przy okazji bardzo subiektywnego, osobistego spojrzenia autorki na rzeczywistość, mamy dość rzadką możliwość spojrzenia na trudną rzeczywistość życia w powojennej Polsce, do tego w wydaniu stalinowskim. Dąbrowska była znana ze swoich lewicujących poglądów. W Polsce z czasów wczesnego PRL-u próbowała znaleźć swoje miejsce, w którym mogłaby uprawiać swój specyficzny przecież zawód pisarza. Jest to bardzo ludzkie, że starzejący się człowiek doświadczony na świeżo przeżyciami okupacyjnymi, bardziej jest skłony do ugody niż kontestacji. Z kolei nieuładzony jeszcze i obcy większości społeczeństwa reżim komunistyczny, pilnie poszukiwał afirmacji i akceptacji ze strony uznanych i akceptowanych nazwisk, najlepiej z przedwojennym rodowodem. Dąbrowska pasowała władzy do tej roli, gdyż była żywym spoiwem starych czasów z nowymi. Uważana była za pisarza neopozytywistycznego, zaangażowanego w sprawę ludu wiejskiego. Pisarka otwarcie odcinała się od socrealizmu w życiu codziennym i kulturze. Gardziła ludźmi o serwilistycznym nastawieniu w stosunku do władzy rodzimej jak i do Wielkiego Brata. Niestety, taką postawę zdradzała tylko na kartach swojego dziennika. W rzeczywistości była zaangażowana we wszystkie ówczesne inicjatywy i organizacje pisarzy, które w czasach stalinowskich wymagały pełnej akceptacji i entuzjazmu. Zapewne w tym trudnym położeniu Dąbrowska czuła się jak Jarosław Gowin, który głosował za pisowskimi ustawami łamiącymi konstytucję, ale bez entuzjazmu i na smutno ;) Nawet w świecie swojego dziennika Dąbrowska wspomina swoje honorowe zaproszenie na herbatkę do „prezydenta” Bieruta, gdzie bardzo martwiła się swoim uczesaniem i wrażeniem jakie odniesie ten sowiecki agent. Niestety prawda jest taka, że gdy dziesiątki tysięcy działaczy podziemia, PSL-u i innych organizacji jęczało w kajdanach, a sam Bierut podpisywał setki wyroków śmierci dla domniemanych, czy rzeczywistych przeciwników nowej władzy, Dąbrowska bawiła u niego jako gość honorowy. Nie mam o to pretensji do psiarki, pewnie nie miała pojęcia o skali bezprawia. Poza tym blisko 60-letnia kobieta o drobnej budowie, doświadczona dwoma wojnami światowymi nie jest predysponowana do jakieś bohaterszczyzny graniczącej z autodestrukcją. Uważam wręcz, że mimo wszystko zachowała sporo przyzwoitości w tym trudnym czasie. Spod jej pióra nie wyszedł żaden pochwalny gniot dla nowej władzy. Inaczej zachowała się powszechnie kochana i szanowana polska noblistka, Wisława Szymborska. Która zhańbiła się pisaniem panegiryków na cześć nowych komunistycznych bogów. Jak chociażby wiersz na cześć wielkiego chorążego pokoju generalissimusa Józefa Stalina, o którym tworzyła strofy typu: (..) Stalinie, ty moja rzeko podskórna (..) bleee!
Dla mnie jako miłośnika historii Wrocławia niesłychaną gratką był opis sytuacji, gdy zaledwie po kilku miesiącach po wyzwoleniu Wrocławia, pisarka przechadzała się ulicami miasta, w dużej jeszcze mierze zamieszkanymi przez Niemców. Gdy nagle nastąpił wybuch - zapomnianej hitlerowskiej miny. Hałas i zamieszanie spowodowały, że stara niemiecka kobieta wybiegła ku Dąbrowskiej i z pełną nadziej twarzą zapytała: „Die Schutze?”. Co oznaczało, że leciwa niemiecka wrocławianka liczyła na niemiecką odsiecz, która przywróci Breslau do Heimatu. Dąbrowskiej od razu przyszły wspomnienia z ulic powstańczej Warszawy, gdy polskie kobiety z każdym większym wybuchem czy strzelaniną spodziewały się nadejścia dzielnych wojaków Andersa. Historia to jedno wielkie pasmo paradoksów…
Marią Dobrowską jako postacią historyczną zainteresowałem ze względu na to, że jej wielka powieść „Noce i Dnie”, fenomenalnie zekranizowana w latach 70-tych, towarzyszyła mi od najwcześniejszego dzieciństwa. Do dzisiaj książka czy film wprowadzają mnie w bardzo sentymentalny nastrój. Przenoszą mnie w lata błogiego dzieciństwa i sielskiej wsi polskiej, na której spędzałem...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-08-26
Aleksander Macedoński zapisał się w historii jako wielki zdobywca, śmiały i młody władca, który swoimi czynami do dzisiaj inspiruje i podnieca umysły potomnych. Z racji tego, że zdobywca Persji żył w głębokiej starożytności wiele faktów z jego życia i panowania jest owianych mgłą tajemnicy lub co jest częstsze, aurą dezorientujących legend i przeświadczeń. Widzę duże zbieżności życiorysów Aleksandra Wielkiego z innym władcą o „lat świetlne” oddalonym od niego, a mianowicie królem Prus Fryderykiem II Wielkim. Obaj objeli panowanie w młodocianym wieku, dla obu ojcowie pieczołowicie przygotowali machinę militarną, której sami nie zdążyli użyć. Oboje natychmiast po objęciu rządów rozpoczęli wieloletnie kampanie wojenne. Jeden i drugi władca bez kompleksów ruszał naprzeciw wielokrotnie liczniejszemu i potężniejszemu nieprzyjacielowi. Oboje byli jednocześnie mecenasami sztuki i twórcami nowego typu państwowości jak na czasy swojej epoki. Ale wracając do dawnego ucznia Arystotelesa, Aleksander Wielki poprzez śmiałość swoich działań militarnych, jak i z faktu, że zakończyły się one sukcesami, od razu dostał miano militarnego boga i genialnego taktyka. Gdy tym czasem, gdy przyjrzymy się poszczególnym kampaniom jak i bitwom, widać tutaj zupełny chaos i przypadkowość działania. Aleksander nie miał żadnego konkretnego planu działania, jak tylko instynktowne posuwanie się naprzód i podbijanie kolejnych po sobie krajów i miast. Taktyka macedońska też nie miała w sobie nicz wyszukanego . Opierała się na nowej broni jaką były kilkumetrowe włócznie używane w zwartym, nieruchliwym szyku, który tak najeżony przetaczał się niczym czołg po słabo zorganizowanym i nieinnowacyjnym przeciwniku. Sam Aleksander też nie dawał sobie szans na genialne rozstrzygnięcia taktyczne w bitwach, bo sam stawał w pierwszym szeregu atakujących i gubił się w ciżbie walczących. Jak w takich warunkach miał mieć wpływ na poszczególne fazy bitew? Sam autor opisuje, że dwie najważniejsze bitwy Aleksandra z Persami pod Issos 333 p.n.e. i pod Gagamelą 331 p.n.e. powinien teoretycznie przegrać pod każdym względem. Dlaczego stało się odwrotnie? Żaden starożytny historyk konkretnie nie odpowiedział na to pytanie. Pozostaje nam zatem przypuszczać, że zawodowy kunszt macedońskich wojaków połączony z brawurą i zarazem szaleństwem młodocianego władcy doprowadził do zaskakujących rezultatów. Strategia całej wojny z Persją też nie była specjalnie genialna. Władcy z dynastii Achemenidów, Dariuszowi III, wystarczyło tylko jedno zwycięstwo, aby zniszczyć maleńkie wojsko inwazyjne swojego przeciwnika i wyciąć ich w pustynnej pogoni co do jednego. Tymczasem Macedończyk, w przeciwieństwie do choćby Napoleona czy Adolfa Hitlera, miał permanentne szczęście w całym szeregu następujących po sobie kampanii, które doprowadziły do tego, że w polu nie został nigdzie zatrzymany. Zrobiła to dopiero natura i logika zwykłego codziennego życia. Aleksander poszczerbił sobie zęby na środkowo azjatyckich górach i pustyniach, aby finalnie odbić się od bezpardonowego oporu władców Indyjskich, którzy w krwawych bitwach w głuchej dżungli wykazali cały bezsens strategiczny dalszych wypraw Aleksandra. Każdy władca, nawet ten największy, genialny jest wtedy, gdy zabezpieczy swoje podboje, utrwali władze i przekaże swoją spuściznę swojemu rodzonemu następcy. Aleksander wypalił swoje siły na jałowe kampanie i nie starczyło mu już zdrowia i czasu, aby scementować swoje podboje i zabezpieczyć rodową władzę. Zmarły przedwcześnie, w wieku zaledwie 33 lat, władca był wycieńczony psychicznie i nadwątlony fizycznie przez liczne, bardzo poważne rany odniesione w bitwach oraz z wątłym zdrowiem, katowanym przez liczne egotyczne choroby i hulaszczy tryb życia. Symbolem tego trybu jest utrwalone w historiografii przekonanie, że ten młody przecież człowiek był alkoholikiem lub przynajmniej pijakiem. Po prawie 2500 latach nie ma sensu dociekać ile w tym było prawdy. Jednak niepodważalnym faktem jest, że zaraz po śmierci tego walecznego męża jego dawni dowódcy tzw. diadochowie rzucili się sobie do gardeł w walce o władzę, której efektem było zniweczenie wielkich planów o światowym imperium Macedońskim. Co wyjątkowo smutne to to, że Ci dawni wierni druhowie Aleksandra 4 lata po jego śmierci zgładzili jego ukochaną matkę Olimpias, a także 10 lat później jego żonę i kilkunastoletniego synka, prawowitego spadkobiercę podług ówczesnych praw. Jest to absolutna klęska dla każdego monarchy, nawet tego najmniejszego z najbardziej lichą dziedziną. Ale tego się już nie dostrzega w blasku wiktorii Aleksandrowych wojen i oszałamiającego sukcesu pół barbarzyńskiego władcy z małej i nędznej dziedziny, który na czele garstki twardych wiarusów podbił większość ówczesnego świata. Nie powiem, na mnie to też działa i w młodszych latach często fantazjowałem o tym jak to mógłobym być Aleksandrem i jak to ja bym postąpił inaczej ;)
Aleksander Macedoński zapisał się w historii jako wielki zdobywca, śmiały i młody władca, który swoimi czynami do dzisiaj inspiruje i podnieca umysły potomnych. Z racji tego, że zdobywca Persji żył w głębokiej starożytności wiele faktów z jego życia i panowania jest owianych mgłą tajemnicy lub co jest częstsze, aurą dezorientujących legend i przeświadczeń. Widzę duże...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-02-23
Walter Schellenberg była to nietuzinkowa postać na arenie wydarzeń II Wojny Światowej, szczególnie, że front na którym walczył nie był pokazywany w kronikach filmowych „Die Deutsche Wochenschau” ani gloryfikowany przez propagandę. Działania wywiadu i kontrwywiadu lubią spokój i ciszę. Z Schellenbergiem po raz pierwszy spotkałem się w programach telewizyjnych Bogusława Wołoszańskiego, który lubował się w ekranizowaniu jego postaci, przeprowadzanych przez niego akcjach oraz ostatniej jego misji zawarcia separatystycznego rozejmu z aliantami zachodnimi, w wyniku których III Rzesza mogła zatrzymać Armię Czerwoną na Wschodzie. Himmler i Schellenberg liczyli, że za tę cenę uratują istnienie ówczesnego państwa niemieckiego, aby jego „brunatnymi” rękami nie dopuścić do sowietyzacji dużej części Europy. Oczywiście przeliczyli się w tych naiwnych politycznie kalkulacjach. Do popkultury przeszła słynna fraza, jaką Schellenberg wypowiedział do szefa SS Reichsfuhrera Heinricha Himmlera: „(..) w której szufladzie swojego biurka trzyma Pan alternatywne zakończenie tej wojny(..)”. Bardzo odważne słowa kierowane do następcy Hitlera robią wrażenie na czytelniku. Sęk w tym, że świadkiem tej rozmowy był tylko sam autor i Himmler, ci dla mnie jako człowieka z natury sceptycznego są poważną przeszkodą przyjęcia tego jako faktu. Ale jakby się sprawy nie miały, robi to wrażenie. Czytając wspomnienia innego SS-manna, człowieka o zupełnie odmiennej powierzchowności Otto Skorzenego, można było wiele się dowiedzieć o Schellenbergu widzianym oczami „pierwszego komandosa III Rzeszy”. Odmalowuje go on jako karierowicza, biurokratyczną szuję, która zręcznie lawiruje w meandrach walki o wpływy w głównych organach nazistowskiego reżimu. Pod koniec wojny, gdy Himmler i spółka szukali ocalenia w coraz bardziej groteskowych rozwiązaniach, Skorzeny i Schellenberg musieli wysłuchiwać fantasmagorycznych planów, jak chociażby planu zbombardowania przez Niemcy Nowego Jorku za pomocą rakiet V-2 wystrzelonych z pokładu łodzi podwodnych. Gdy prostolinijnego siepacza Skorzenego zatrwożyła wizja realizacji takiej głupoty, to w tym czasie sprytny Schellenberg doradził mu, aby z wielkim zapałem przyjął pomysł swoich zwierzchników. Z niegasnącym entuzjazmem realizował przedsięwzięcie, ale na co dzień mnożył obiektywne przeszkody, aż do czasu, gdy pomysł umrze śmiercią naturalną. Dla topornego Skorzenego był to szczyt dwulicowości i oportunizmu. Dla mnie jednak był to objaw wysublimowanego sprytu, dzięki któremu Schellenberg mógł zrobić dzisiaj karierę w niejednej korporacji lub zostać nawet ministrem sprawiedliwości 😉. Postać Schellenberga jest o tyle interesująca, że nie pasuje zbytnio do innych bonzów nazistowskiego systemu władzy. Inteligent, o drobnej budowie, żaden weteran walk z I Wojny ani robotnik. Po prostu młody prawnik, który za wszelką cenę robi karierę w warunkach jakich przyszło mu żyć. Myślę, że jest to typ człowieka, który równie dobrze jak skakał po drabinie stanowisk w aparacie SS, dziś podobnie skakałby w menedżmencie jakiegoś niemieckiego koncernu, czy Rządu Federalnego. Wspomnienia, które napisał raptem parę lat po wojnie nie mogły być i nie są obiektywne. Ewidentnie wybielają postać autora z czasów haniebnej wojny jak i zwodzą czytelnika opisem akcji, które Schellenberg chciał przeprowadzić, a dziwnym trafem nie doszły do skutku. Największymi sukcesami jego działalności była operacja porwania brytyjskich oficerów wywiadu w Holandii. Powojenny rozgłos przyniosła mu niezrealizowana akcja porwania ex-króla Wielkiej Brytanii Edwarda VIII. Największe znaczenie historyczne moim zdaniem miały nieudane próby negocjacji z zachodnimi aliantami za pośrednictwem szwedzkiego hrabiego Bernadotte. Podejrzewam, że dla samego Schellenberga jako karierowicza i biurokraty największą przyjemnością było zwycięstwo nad swoim wieloletnim rywalem admirałem Wilhelmem Kanarisem, który prosto z szefostwa niemieckiego wywiadu(Abwehra) trafił do obozu koncentracyjnego, gdzie został zakatowany na śmierć. Pomimo, że książka jest stronnicza, generalnie mało wiarygodna, to jednak jest ważnym przekazem historycznym, gdzie czujny historyk jest w stanie wyłowić unikatowe informację.
Walter Schellenberg była to nietuzinkowa postać na arenie wydarzeń II Wojny Światowej, szczególnie, że front na którym walczył nie był pokazywany w kronikach filmowych „Die Deutsche Wochenschau” ani gloryfikowany przez propagandę. Działania wywiadu i kontrwywiadu lubią spokój i ciszę. Z Schellenbergiem po raz pierwszy spotkałem się w programach telewizyjnych Bogusława...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-11-19
Tytuł jaki sobie wymyślił Marek Hłasko dla swoich wspomnień z pogranicza prawdy i fałszu jest naprawdę świetny. Pod nazwą „Piękni dwudziestoletni” dla każdego kryje się to, co w swoim życiu kocha najbardziej czyli świadoma, nieskrępowana młodość, pełna nadziei, energii i entuzjazmu. Sama książka już tak rewelacyjna nie jest. Są to wybiórcze wspomnienia Hłaski z jego dość krótkiego życia, gdzie opisuje swoje przeżycia jako młodego robotnika, potem początkującego literata, aby w końcu dobrnąć do swojego mało chwalebnego okresu życia na dobrowolnej emigracji na Zachodzie, gdzie wiódł życie, że tak eufemistycznie powiem – nieuregulowane. Hłasko jako trzydziestokilkuletni mężczyzna powraca ze swoimi wspomnieniami do czasów pierwszej poważniej pracy, gdzie jako szofer ciężarówki przemierzał liche i zaniedbane drogi z wczesnych lat 50-tych. Z nieukrywanym rozczarowaniem i poczuciem niezrozumienia własnej osoby wspomina swój epizod pracy jako publicysty słynnego w ówczesnej Polsce pisma „Po prostu”. W mało subtelny sposób przytacza swoje kadrowe przepychanki w gazecie, a przede wszystkich animozję z redaktorem naczelnym. Po tylu latach ten konflikt młodego zbuntowanego publicysty z konformistycznym szefem odpowiadającym za całe pismo i zatrudnionych tam osób jest mało poetycki, a już na pewno niespecjalnie interesujący.
Marek Hłasko z nieskrywaną dumą opisuje swoje cwaniackie sposoby na naciągnięcie zachodnioeuropejskiego systemu opieki społecznej i zdrowotnej. Na wzór niejednego nieroba i patola z lumpenproletariatu cyklicznie symuluje skrajną depresję, wieńczoną nieudanymi próbami samobójczymi. Szczególnie hojny jest zachodnioniemiecki system opieki, który cyklicznie przyjmuje nieodrodnego syna polskiego cwaniactwa na obczyźnie i bierze go na utrzymanie w wygodnych szpitalnych warunkach przez dłuższy czas. Ciekawe, że Hłasko w początkach gospodarczego cudu RFN-u nie widzi dla siebie innej drogi utrzymania jak oszustwo i pasożytnictwo społeczne. To, co irytuje mnie najbardziej to fakt, że nasz Marek Hłasko w swoich wspomnieniach bezwstydnie chwali się swoimi wyczynami, tak jakby było one miarą jego wielkości. Jego, w niewyjaśnionych okolicznościach, śmierć - ni to samobójcza ni to przez przedawkowanie z niedbalstwa tabletek i alkoholu, zarazem dość jaskrawo wpasowuje się w jego uprawiany wcześniej proceder. Czyby śmierć pisarza była kolejną niefortunną próbą naciągnięcia sytemu opieki społecznej? Zostawię to pytanie bez odpowiedzi.
Marek Hłasko zaskakująco dużo miejsca poświęca polityce polskiej z czasów sprzed jego dobrowolnej emigracji. Centralną postacią na której się koncentruje jest pierwszy sekretarz PZPR Władysław Gomułka. Hłasko trafnie demaskuje wielki mit Gomułki. Naród po smutnych i strasznych zarazem latach stalinizmu w Polsce widział w towarzyszu „Wiesławie” zbawiciela i wielkiego reformatora. A przecież nie kto inny jak Gomułka terrorem i kłamliwą propagandą wprowadzał stalinizm do Polski. To przecież on powiedział, że: „władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy”. Władzy zdobytej nie w wyborach czy w wyniku przewrotu społecznego, ale oddanej przez siepaczy NKWD, śmiesznie małej jak na warunki polskiej polityki, grupie rodzimych komunistów, z czego połowa przyjechała „w walizkach” z Moskwy. To, że każdy system autorytarny wcześniej czy później zjada swoje dzieci, mógł się przekonać także tworzysz Wiesław. Okres kilkuletniego więźnia spowodował, że Naród całkowicie zapomniał z kim ma do czynienia. A był to fanatyczny bojownik komunistyczny, oddany sprawie ideałów socjalizmu do końca swojego życia. Czego zresztą dowiódł zaraz po przejęciu władzy w Polsce. We współczesnej polityce też mamy do czynienia z takim zjawiskiem, gdy wystawia się na najwyższe stanowiska państwowe figurantów czy nawet zwykłe „słupy”, gdzie kryterium mierności i małej rozpoznawalności jest decydującym atutem. Wracając jednak do Marka Hłaski, to jego nawiązania do współczesnej mu popkultury polskiej i zachodnioeuropejskiej trącą już myszką i nie są ciekawe. Tylko dlatego, że interesuję się mocno historią, byłem w stanie podążać za autorem. Z ulgą przyjąłem fakt, że nawet w tamtych czasach, też była obecna chałtura i szmira artystyczna. Hłasko opisuje swoje zniesmaczenie i rozczarowanie, gdy obejrzał kabaret Bim-Bom. Była to inicjatywa współtworzona przez bardzo głośne nazwiska jak chociażby Bogumił Kobiela czy Zbigniew Cybulski. Nie zawsze elitarne nazwiska gwarantują powodzenie, co aż nad wyraz często widzimy współcześnie w polskiej kulturze.
Do całości zwierzeń o życiu Marka Hłaski nie może zabraknąć historii knajpianych. Co ciekawe, po latach, gdy pisarz bywał w sławnych knajpach i kabaretach Paryża, Zachodnich Niemiec czy nawet Izraela, twierdzi, że najlepsze i najbardziej klimatyczne knajpy były w Warszawie w połowie lat 50-tych 😉. Cóż na to można odpowiedzieć. Chyba tylko to, że każdy z nas bardziej ceni sobie wspomnienia z szalonych lat w studenckich spelunkach, gdzie piło się rozwodnione piwo z plastikowych kubków, ale w towarzystwie wspaniałych przyjaciół i gdy było się młodym, głodnym życia człowiekiem, niż bujanie się po paryskim Moulin Rouge w poczuciu wyobcowania i byciem po prostu nie na miejscu.
Całość jest napisana ciekawym, cwaniacko-sztubacki stylem, typowym dla Marka Hłaski i choć nie jest to książka odkrywcza ani najlepsza z dorobku pisarza, to nie żałuję żadnej minuty, którą na nią poświęciłem.
Tytuł jaki sobie wymyślił Marek Hłasko dla swoich wspomnień z pogranicza prawdy i fałszu jest naprawdę świetny. Pod nazwą „Piękni dwudziestoletni” dla każdego kryje się to, co w swoim życiu kocha najbardziej czyli świadoma, nieskrępowana młodość, pełna nadziei, energii i entuzjazmu. Sama książka już tak rewelacyjna nie jest. Są to wybiórcze wspomnienia Hłaski z jego dość...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-10-05
Od zawsze, gdy tylko losy życiowe zaprowadzą nad „przepaść życia”, determinuje to ludzi do pewnego rozrachunku ze sobą samym, a to najlepiej osiągnąć poprzez analizę swojej przeszłości. Gdzie się aktualnie jest, a gdzie być się chciało. Andrzej Zaorski będąc po poważnym udarze, tracąc kontrolę nad większą częścią swojego ciała, postanowił zrobić wyprawę „w studnię swojej przeszłości”. Myślę, że każdy człowiek w podobnej sytuacji poddaje się takiej retrospekcji. W tym jednak wypadku mamy do czynienia ze znanym swego czasu aktorem i artystą kabaretowym, który ma do tego specyficzny talent, aby na wesoło przedstawić historię swojego życia, którego większa cześć przypadła na mniej lub bardziej szare lata PRL-u. Bardzo doceniam fakt, że Andrzej Zaorski bez ogródek mówi o tym, że miał szczęście urodzić się w rodzinie komunistycznego dygnitarza (w swoim czasie w randze wice ministra), więc jak by nie było jego rodzina należała do nomenklatury. Gdy wychowywał się w powojennej, dźwiganą siłą odbudowy Warszawie, mieszkał na specjalnym osiedlu sąsiadującym bezpośrednio z domami pracowników Urzędu Bezpieczeństwa. Dzieci ubeków czuły lub były tak wychowywane, aby okazywać wyższość swoim rówieśnikom, nawet tym z wierchuszki partyjnej, co owocowało podwórkowymi wojami na kamienie. Przez całą książkę Zaorski bez krępacji wspomina jak w niejednej sytuacji posiłkował się „parasolem” swojego taty i jak chętnie korzystał z przywilejów jakie z tego płynęły. Szczerość oraz ludzka postawa tego wyznania powodują, że czytelnik ma sympatię do bystrego, a zarazem nieszkodliwego chłopaka. Całe stronice autor poświecą przeżyciom i aferkom swojego dzieciństwa, które są bardzo typowe dla tamtych czasów, jednak humor i niekonwencjonalne podejście powodują, że czyta się je z uśmiechem na twarzy. Bardziej jednak interesował mnie późniejszy okres życia Zaorskiego, gdy był aktorem i etatowym pracownikiem Telewizji Polskiej. Ciekawie opowiada o „nocno-trunkowym” życiu polskiej elity aktorskiej w Warszawie z lat 70-tych i po części z lat 80-tych. Bardzo podobały mi się wspominki aktora na temat jego kontaktów z Mariuszem Dmochowskim. Aktorem, który jako jedyny w historii polskiego kina ma absolutny monopol na odgrywanie postaci króla Jana III Sobieskiego, choć dla mnie na zawsze zostanie prezesem Kmitą z filmu „Piłkarski Poker”. Mariusz Dmochowski to był mężczyzna słusznej postury ze słynną w Polsce tuszą. Gdy aktorzy razem jechali pociągiem na przedstawienie do innego miasta, Dmochowski samodzielnie opróżnił litrową butelkę wódki, aby następnie na teatralnej scenie bez problemu odegrać dwugodzinny spektakl, tyle że, jak wspomina Zaorski, nieco wolniej 😉. Gdy się tak głęboko zastanowiłem z jakich ról filmowych pamiętam Andrzeja Zaorskiego to do głowy przyszedł mi głownie film Westerplatte 1967r. oraz jak przez mgłę telewizyjny kabaret polityczny „Polskie zoo”. Generalnie książka jest bardzo pogodna I zabawna, a także jest cennym źródłem informacji na temat warunków życia codziennego w PRL-u a także szmaczków dotyczących życiorysów znanych aktorów tego okresu. Na jesienną chandrę będzie to książka akuratna.
Od zawsze, gdy tylko losy życiowe zaprowadzą nad „przepaść życia”, determinuje to ludzi do pewnego rozrachunku ze sobą samym, a to najlepiej osiągnąć poprzez analizę swojej przeszłości. Gdzie się aktualnie jest, a gdzie być się chciało. Andrzej Zaorski będąc po poważnym udarze, tracąc kontrolę nad większą częścią swojego ciała, postanowił zrobić wyprawę „w studnię swojej...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-09-22
Tematyka dotyczącą katastrofy czarnobylskiej towarzyszy mi od początków mojego świadomego życia. Jestem z pokolenia tzw. „dzieci Czarnobyla”. Gdy informacja o katastrofie wyszła na światło dzienne miałem 4 lata i jaki wiele milionów innych dzieci w Europie Środkowo-Wschodniej byłem w grupie podwyższonego ryzyka reakcji na skutki zwiększonego promieniowania. Od zawsze nazwa Czarnobyl kojarzyła się jednoznacznie negatywnie i była synonimem zagłady lub agonii w matni choroby popromiennej. W późniejszym okresie katastrofa w Czarnobylu była dla mnie dodatkowo jeszcze symbolem radzieckiego „dziadostwa”, przepaści technologicznej wobec Zachodu, a także symbolem bezdusznego systemu, który dla swoich imperialno-propagandowych bredni jest w stanie poświęcić życie i zdrowie całych lokalnych społeczności. Pewnie to mało oryginalne, ale tematyka czarnobylska otworzyła się ponownie w moim umyśle za sprawą miniserialowego hitu HBO „Czarnobyl”. Film, pomimo tego, że jest pełen przeinaczeń, niezgodności z faktami oraz uproszczeń, fenomenalnie oddaje klimat tych niezbyt jeszcze odległych czasów, ale tak jakby z innej epoki historycznej. Produkcja została zrobiona przez ludzi Zachodu, którzy mimo wszystko potrafili nawet w detalach oddać obraz życia codziennego w zachodnich republikach Związku Radzieckiego z drugiej połowy lat 80-tych. Obejrzałem serial jednym ciągiem, byłem pod tak silnym wrażeniem, że potrzebowałem głębiej wejść w tę tematykę i tak oto trafiłem na książkę „Czarnobylska modlitwa. Kronika przeszłości”. Jest to zbiór kilkudziesięciu opowiadań mających charakter relacji naocznych świadków katastrofy w elektrowni jak i przede wszystkim późniejszych następstw wywołanych przez to wydarzenie. Wśród wielu wstrząsających opowieści, jako miłośnik zwierząt, mocno przeżywałem opis losu porzuconych zwierząt domowych. Gdy przeprowadzano spóźnioną, ale za to brutalną ewakuację ludności z terenów skażonych nie pozwolono zabrać ze sobą zwierząt domowych ani gospodarskich. Tzw. likwidatorzy skutków katastrofy opisywali jak psy i koty razem przez całe tygodnie czekały przy furtkach domów na powrót swoich właścicieli. Jak w następstwie głodu pożerały się wzajemnie niczym w postapokaliptycznym filmie. Później specjalne komanda miały za zadanie wybijanie i utylizowanie tych zwierzęcych ofiar atomowej tragedii. Wzruszająca była historia „babuszki”, która pomimo brutalnej ewakuacji i skażenia postanowiła wrócić i żyć samotnie niczym upiór w opuszczonej wiosce. Starowinka pozbawiona wody, prądu i kontaktu z ludźmi wyprawiała się cyklicznie po chleb 15km w jedną stronę. Gdy już nie była w stanie sprostać trudom tych wypraw, chleb zaczęli jej przywozić milicjanci, którzy dwa razy w tygodniu trąbieniem ze swojego UAZ-a sprawdzali czy staruszka jeszcze żyje. I jakby na przekór wszechobecnego pesymizmu żyła nadal i wychodziła ze swym nieodłącznym kotem naprzeciw mundurowych jako pamiątka dawnej społeczności. Autorzy wielu opowiadań przedstawiają jak zwierzęta wyczuły śmiertelne zagrożenie. Jeden człowiek hodował pszczoły, a te nazajutrz po katastrofie przez wiele dni nie opuszczały swoich uli, pomimo słonecznej kwietniowo-majowej pogody. Później rozpłynęły się w powietrzu, nie było ani pszczół ani ich ciał. Bardzo osobiście potraktowałem historię człowieka, który po jakimś czasie po wysiedleniu wrócił się do strefy zamkniętej po drzwi od swojego domu, na których w latach wojny zmarł jego ojciec i była zapisana historia rodziny. Przypomniała mi się historia jak mój dziadek bezceremonialnie wyrzynał swoim kozikiem znaki na solidnej, drewnianej framudze poniemieckiego domu, które oznaczały fazy mojego wzrostu. Był to taki ceremoniał pomimo stanowczych obiekcji babci 😉. Na koniec wspomnę o historii jednej z głównych kobiecych postaci serialu Czarnobyl, żonie czarnobylskiego strażaka, Ludmiły Ignatenko. Kobieta w swoim wielkich oddaniu dla męża, ale także i w nieuświadomieniu, towarzyszyła mu w gehennie powolnego umierania w wyniku choroby popromiennej. Jednym z objawów tej choroby jest to, że ludzkie ciało dosłownie ulega fragmentyzacji. Mięso odchodzi od kości. Kobieta dała wielkie świadectwo miłości do męża, ale i lekkomyślności, gdyż ciało bohaterskiego strażaka było jednym wielkim obiektem promieniotwórczym. Ceną za tę brawurę było życie dziecka, które w czasie katastrofy było w 6 miesiącu rozwoju w brzuchu swojej mamy. Dziecko podziałało niczym filtr i swoim nieodpornym organizmem przyjęło główną dawkę promieniowania, osłaniając tym samym matkę. Książka dużo nam powie o dalszym życiu Ludmiły, czego nie ma już w serialu. A jest to piekielny rozrachunek ze swoją przeszłością i próba ponownego normalnego życia.
Kiedy byłem już na studiach, dałem się namówić na podróż na Ukrainę między innymi do strefy zamkniętej, której koniec końców nie przekroczyłem. Jednak miałem przed oczami smutny obraz porzuconej ludzkiej cywilizacji. Gdyby kiedyś ludzkość zniknęła, to taki pewnie po sobie zostawimy spadek. Co ciekawe, strefa czarnobylska jest to dość duży obszar, gdzie człowiek na co dzień nie ingeruje w przyrodę. Efektem jest pojawienie się siedlisk wielu dzikich zwierząt, które od dziesiątków lat uważano za wytępione. Kolejny dowód na to, że natura nie znosi próżni.
Ogrom tej tragedii, jak i potencjalne zagrożenie jakie płynnie z innych elektrowni atomowych tego typu, zmiażdżył nawet buńczuczną radziecką propagandę. Ignorowanie oczywistych faktów, kłamstwa w żywe oczy, podważyły wiarę „człowieka sowieckiego” w nieomylny i jedynie słuszny system komunistyczny. Nawet prosty człowiek był w stanie skonstatować, że ZSRR nie przegania Zachodu, a wszechobecne zaniedbania i marnotrawstwo są immanentną cechą gospodarki upaństwowionej i dodatkowo sterowanej centralistycznie w tak wielkim i zróżnicowanym kraju jakim było ZSRR. Jednym z niewielu pozytywnych aspektów czarnobylskiej katastrofy poza wspomnianym już przyczynieniem się do zdechnięcia z niewydolności systemowej Związku Radzieckiego, było uświadomienie sobie zagrożenia ekologicznego dla bytu ludzkiego. W komunistycznym raju uważano, że im więcej betonu i stali tym lepiej. Już w pierwszych latach władzy bolszewickiej specjalne komanda na wsiach strącały bocianie gniazda z wiejskich chałup, jako symbol feudalnego zacofania. Bezmyślne przeobrażanie środowiska na sowiecką skalę do dzisiaj daje efekty w postaci pustynnienia żyznych wcześniej obszarów, wysychania całych mórz śródlądowych, jak chociażby tragedia Jeziora Aralskiego, czy skarżenia wód i gruntów we wszystkich zakątkach kraju. Kolejny aspekt katastrofy w Czarnobylu to zachwianie prastarego etosu ludów Rosji, czyli skrajnego poświęcenia się dla dobra imperialnych interesów kraju. Gnanie pod przymusem i w celowej dezinformacji setek tysięcy ludzi w otchłań promieniotwórczej śmierci niejednemu otworzyło oczy na sens takiej ofiary oraz rosyjskiej tradycji nieliczenia się z kapitałem ludzkim własnego narodu.
Gdy tak o tym piszę, to jednak należy się małe usprawiedliwienie dla całej otoczki wydarzeń w Czarnobylu. 10 lat temu w czasie katastrofy w elektrowni atomowej w Fukushimie, niezwykle zamożny i dysponujący najnowszą technologią rząd Japonii do szczególnie trudnych i precyzyjnych zadań przy usuwaniu skutków katastrofy użył ludzi i w gruncie rzeczy, podobnie jak na Ukrainie, wyizolował tylko skażony teren. Różnica jednak była zasadnicza, w kraju samurajów nikt nikogo nie musiał gnać pod przymusem do radioaktywnej matni. Rząd zwrócił się z prośbą o ochotników, którzy są gotowi poświecić zdrowie i życie do walki z katastrofą. W kraju spadkobierców kodeksu bushido nie było problemu ze znalezieniem takowych straceńców. Cały świat zna historię „50 z Fukushimy”. Racja stanu każdego kraju jest okrutnie bezwzględna w swoich kalkulacjach. Jeżeli ograniczenie skutków skażenia, aby chronić większość narodu, wymaga poświęcenia dziesiątek, setek czy tysięcy istnień ludzkich, to każdy rząd czy to „pisułarowo-szaletowy” czy to „lewacki”, zaakceptuje taką cenę.
Tematyka dotyczącą katastrofy czarnobylskiej towarzyszy mi od początków mojego świadomego życia. Jestem z pokolenia tzw. „dzieci Czarnobyla”. Gdy informacja o katastrofie wyszła na światło dzienne miałem 4 lata i jaki wiele milionów innych dzieci w Europie Środkowo-Wschodniej byłem w grupie podwyższonego ryzyka reakcji na skutki zwiększonego promieniowania. Od zawsze nazwa...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-08-18
Trudno pewnie wskazać najlepszego polskiego reżysera, gdyż szeroka tematyka tej muzy oraz różnorodność stylów nie pozwala na takie szablonowe zestawienie. Niemniej jednak dla mnie Krzysztof Kieślowski jest takim właśnie najlepszym reżyserem bądź co bądź z absolutnego czuba polskiej kinematografii. Jego filmy dokumentalne są jak raporty dobrze usytuowanego obserwatora, który był tam gdzie miał być i zauważył to, co było najważniejsze. Z kolei filmy fabularne są prawdziwą ucztą intelektualną dla wrażliwego i wymagającego widza. Książka ma konwencję wywiadu rzeki z reżyserem, który w niewydziwiony sposób opowiada o swoim życiu, od wczesnego dzieciństwa, aż po czasy swojej filmowej profesji, zdradzając nam smaczki z kuluarów jego dobrze znanych filmów. Tak jak świetnie znam jego cały dorobek filmowy, z tymi dokumentalnymi włącznie, tak mało znałem Kieślowskiego jako człowieka. Reżyser zmarł we wczesnych latach 90-tych, więc nie bardzo miałem okazję przeczytać lub obejrzeć wywiady z Kieślowskim. Coś tam próbuję nadrabiać archiwalnymi nagraniami na YouTube. Jednak z lektury książki wyłania nam się postać niezwykle skromnego człowieka. Który bez żadnych uniesień i wielkich słów mówi o tym czym się zajmuje. Nawet jakby umniejszał swój dorobek, podkreślając element przypadkowości jego życiowych wyborów oraz typowe warsztatowe podejście do swojego zawodu oraz produkcji. Jakże inne było podejście choćby Jerzego Kawalerowicza. Kiedy wyprodukował swój wielomilionowy gniot „Quo Vadis”, który miał pechową datę premiery w podobnym czasie co słynny „Gladiator”. Gdy dziennikarze zapytywali go jakie są jego odczucia po obejrzeniu swojego wielkiego filmowego, powiedzmy z dużą przesadą - konkurenta. Ten wielki w swoim czasie reżyser objawił swoją małość mówiąc, że „nie oglądał „Gladiatora” i oglądać nie chce.” Wracając do Kieślowskiego to cenię go także za tematykę jaką podejmował. Były to tematy trudne, które z góry przekreślały szanse na komercyjne sukcesy. Tematy niewygodne dla władzy, gdyż często pokazywały szarość i beznadzieję życia przeciętnego człowieka w PRL-u. Zupełnie inna drogę wybrał równie wielki skądinąd Andrzej Wajda. Który z każdą władzą czy to z tą komunistyczną, czy to już demokratyczną, dobrze żył. Podejmował się tylko wielkich tematów, gwarantujących publikę w kinach i państwowe dotacje. Owszem, zrobił w 1956r. film „Kanał” który miał być wielką rehabilitacją moralną ordynarnie przemilczaną przez komunistów żołnierzy Armii Karowej. Ale ten sam pan Andrzej zrobił film „Lotna”, który był paszkwilem na polskich żołnierzy z wojny obronnej 1939r. i który utrwalał negatywne stereotypy wygodne dla władzy komunistów w Polsce.
Niezwykłe jak Krzysztof Kieślowski opowiadał o elemencie przypadkowości w swoim życiu. Od razu miałem przed oczami jego chyba najlepszy jak dla mnie film „Przypadek”. Główny bohater grany przez młodego Bogusława Lindę 😉 przeżywa trzy różne wersje swojego życia, z których każda jest zdeterminowana przez błahe wydarzenie na dworcu. Odjeżdżający pociąg symbolizuje pęd życiowy, który może pokierować nas w różne strony.
Ambitne i drażniące władze filmy Kieślowskiego w większości po swoim ukończeniu wędrowały na półkę, niedopuszczone do emisji przez ówczesną cenzurę polityczną (dzisiaj telewizja rządowa na przykład retuszuje kadry, aby wymazać serduszko Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Jaka władza taka cenzura😉). Jakie te działania musiały być dojmujące dla Kieślowskiego jako twórcy. Wielki wysiłek, świadomość zrobienia czegoś wielkiego, a tutaj jakiś urzędas blokuje emisję i film leży przez całe lata nikomu nieznany. Tak było z filmem „Spokój” z Jerzym Stuhrem w roli głównej. Film powstał w 1976r. i był celnym portretem środowiska robotniczego w latach 70-tych. Cenzura zatrzymała emisję filmu i umożliwiła ją dopiero w 1981r. kiedy sytuacja społeczna i polityczna była zupełnie inna i przesłanie filmu mogło być wypaczone. Tak też się stało, krytyka z publicznością potraktowały film jako atak na oddolny robotniczy ruch „Solidarności”. Wspominamy już wcześniej „Przypadek” przeleżał tak długo na półce, że właściwie dzisiaj jest już znany tylko garstce widzów, gdyż dla szerokiej publiczności czas tego filmu po prostu przeminął. Reżyser musiał być niezwykle silnym człowiekiem, że znosił taką sytuację, wytrwale robił to, co uważał za słuszne i ani na chwilę nie złapał się na lep współpracy z ówczesnym „Jackiem Kurskim”
Trudno pewnie wskazać najlepszego polskiego reżysera, gdyż szeroka tematyka tej muzy oraz różnorodność stylów nie pozwala na takie szablonowe zestawienie. Niemniej jednak dla mnie Krzysztof Kieślowski jest takim właśnie najlepszym reżyserem bądź co bądź z absolutnego czuba polskiej kinematografii. Jego filmy dokumentalne są jak raporty dobrze usytuowanego obserwatora, który...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-08-06
Otto Skorzeny zapewne był niezwykłym świadkiem wydarzeń z czasów II Wojny Światowej. W pierwszych latach był „noname’owym” esesmanem walczącym we wszystkich zwycięskich dla Niemiec kampaniach zaborczych. Aż po pierwszą weryfikację pyszałkowatych wyznawców Hitlera na mroźnych bezkresach Rosji. Przełom w karierze „pierwszego komandosa III Rzeszy” nastąpił we wrześniu 1943r., kiedy to w spektakularnej akcji powietrznodesantowej uwolnił Benito Mussoliniego. Głodna sukcesów propaganda Goebbelsa przeprowadziła szeroką kampanię, w której Otto Skorzeny został przedstawiony jako germański heros, dzięki któremu szala zwycięstwa może się przechylić dając Niemcom ostateczne zwycięstwo. Wpływ na karierę Skorzenego miała też nawiązana przez niego relacja z Adolfem Hitlerem. Zwalisty dryblas, skłonny do karkołomnych przedsięwzięć, a przy okazji ziomek Hitlera – oboje byli Austriakami- działał na wyobraźnię przytłoczonego widmem klęski fuhrera. Ten już wiedział, że tylko nadzwyczajne wydarzenia mogą odsunąć scenariusz klęski w obliczu przygniatającej przewagi materiałowo-ludzkiej i moralnej aliantów. Wybawienia szukał w „cudownych broniach” czy nadludzkich wyczynach „germańskich wojowników z Waffen SS”
Zabrałem się za lekturę tej książki z wielkim entuzjazmem, licząc na niezwykłe smaczki, jakie mógł nam zaserwować taki naoczny świadek, a czasem główny aktor spektakularnych wydarzeń z czasów minionej wojny. Już po pierwszych rozdziałach mój zapał zgasł. Zamiast sensacji lub osobliwego prywatnego spojrzenia ze strony przeciwnika dostałem jakąś pokraczną, prymitywną agitację post hitlerowską. Ten olbrzymi fizycznie człowiek był ociężały nie tylko w ruchach, ale także w myśli. Po całych doświadczeniach wojennych, gdy wyszła prawda o wielu zbrodniach wojennych czy zaborczych działaniach rządu III Rzeszy, ten dawny SS-mann twardo upierał się, że Hitler nie dążył do wojny ani się do niej nie przygotowywał, a konflikt światowy został Niemcom narzucony. Czyżby był to objaw zbyt długiego noszenia ciężkiego hełmu bojowego na głowie? Następne absurdalne zarzuty obwiniały Wielką Brytanię o to, że nie chciała zawrzeć pokoju z Niemcami w 1940/1941, aby te mogły w spokoju konsumować owoce swoich podbojów i eksterminować podbitą ludność. Skorzeny jako frontowiec ani razu nie wspomina o egzekucjach, pacyfikacjach, działalności Einsatzgruppen itp. normalnych widoków na każdym froncie walk „Teutonów”. Spisując swoje wspomnienia po wielu latach nie wspomniał o holocauście nawet w kontekście jego negowania. Niesłychana wręcz ignorancja. Naprawdę w bólach przeszedłem przez te dłużące się stronice wywodów historyczno-politologicznych byłego siepacza z SS. Ale w połowie książki nastąpił zwrot. W końcu Skorzeny zaczyna opowiadać o kulisach swoich największych akcji. Bardzo pieczołowicie opisuje kulisy odbicia Mussoliniego na apenińskim szczycie Gan Ssaso. Następnie już mniej efektowna, ale równie szaleńcza akcja na budapesztańskim Zamku Królewskim. Na koniec mamy mało przekonujący i straszliwie zakłamany opis niemieckiej ofensywy w Ardenach pod koniec 1944r. W czasie tej ostatniej akcji hitlerowców na zachodnim froncie, Skorzeny odegrał rolę złowrogiego demona. Był wszędzie i nigdzie. Jego dywersantów przebranych w alianckie mundury widziano w każdym nieznanym żołnierzu wojsk sojuszniczych. Sam zaś Skorzeny był podejrzewany o próbę porwania/zabicia głównodowodzącego wojsk aliancki gen. Eisenhowera.
Już po wojnie, gdy Otto Skorzeny uciekł z alianckiej niewoli, nagromadziło się wokół jego osoby sporo legend i mitów. Gdy był już bezpieczny w rządzonej przez gen. Franko Hiszpanii, dla wielu był symbolem neohitleryzmu oraz możliwej próby odrodzenia niemieckiego militaryzmu. Upływające lata wzmacniały famę „najniebezpieczniejszego człowieka Europy” z czasów II Wojny Światowej, przyćmiewając całkowicie fakty związane z tą postacią. Trudno Skorzenego nazwać komandosem według współczesnej definicji tego słowa. Wstąpił do wojska w wieku lat 31 i większość wojny przesłużył jako zwykły żołnierz liniowy. Uwolnienie Mussoliniego, czy akcja w Budapeszcie właściwie przebiegły bezkrwawo i były to akcje wymierzone przeciwko zdezorientowanym, niedawnym jeszcze sojusznikom. Gdyby Skorzeny ze swoimi „Brandenburczykami” wylądował na Kremlu z próbą zabicia Stalina, to by była akcja bojowa. Ostatnia misja specjalna Skorzenego w Ardenach skończyła się całkowitą klęską, tak jak i cała ofensywa.
Niemniej jednak jest to bardzo ciekawa postać. Pomimo plugawej propagandy jaką przemyca w tekście i wielu ewidentnych przekłamań, warto zapoznać się z tymi wspomnieniami. Dla osób, które bardzo szczegółowo interesują się historią II Wojny Światowej będzie to zapewne nie lada gratka czytelnicza.
Otto Skorzeny zapewne był niezwykłym świadkiem wydarzeń z czasów II Wojny Światowej. W pierwszych latach był „noname’owym” esesmanem walczącym we wszystkich zwycięskich dla Niemiec kampaniach zaborczych. Aż po pierwszą weryfikację pyszałkowatych wyznawców Hitlera na mroźnych bezkresach Rosji. Przełom w karierze „pierwszego komandosa III Rzeszy” nastąpił we wrześniu 1943r.,...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-12-02
Jest to kolejna autobiografia z szerokiego nurtu wspomnień okupacyjno-obozowych. Jednak jest kilka elementów we wspomnieniach wojennych Karoliny Lanckorońskiej, arystokratki i dziedziczki znanego rodu Lanckorońskich, które sprawiają, że jest to pozycja dość wyjątkowa.
Wojna zastała bohaterkę wspomnień we Lwowie, gdzie pracowała na Uniwersytecie Jana Kazimierza. Ta cześć kraju znalazła się pod okupacją sowiecką, więc Lanckorońska miała wątpliwą przyjemność poznać uroki komunistycznego raju. Jako Polka i arystokratka była celem przeróżnych represji nowej władzy. W tym miejscu, poza opisem okropności okupacji, autorka nie szczędzi nam zabawnych historyjek o tym jak zacofani Rosjanie przezywali szok cywilizacyjny w zderzeniu z nowoczesnym miastem, jakim był wtedy Lwów. Przyznam się, że mnie to średnio śmieszyło, bo czytałem wcześniej niejedne wspomnienia żołnierzy niemieckich z Polski, którzy nie mogli się nadziwić biedzie i prymitywizmowi warunków życia ludności polskiej, szczególnie na wsi. Właśnie te wojenne stereotypy są kanwą dla wciąż żywych określeń, jak „polnische witrschaft” – czyli polskie dziadowskie gospodarowanie, czy określenie „polskie drogi” – co oznacza w praktyce brak tych dróg. Mając to na uwadze zalecam wstrzemięźliwość z tymi sarkazmami, aby nie okazało się, że przygadywał kocioł garncowi.
Karolina Lanckorońska dość szybko przedarła się na stronę okupacji niemieckiej. I tutaj zaczyna się najbardziej oryginalna część książki. Jeszcze nie czytałem wspomnień wojennych osoby, która tak jak Lanckorońska jawnie przyznawała się do pracy w organach publicznych kontrolowanych przez Niemców. Arystokratka, która ukończyła szkołę średnią i studia w Wiedniu, posługiwała się językiem niemieckim w sposób płynny. Niemcy mieli dla niej poważanie jako reprezentantki wyższej warstwy społecznej, ponoć, w jakiś niewyjaśniony przez autorkę sposób, skoligaconą z włoską rodziną królewską. Wykorzystując tę pozycję Lanckorońska pracuje w legalnych organizacjach okupacyjnych. Tym działaniom przyświeca szczytny cel, jakim jest pomoc więźniom, zwłaszcza politycznym. Godne pochwały przesłanki nie zmieniają stanu rzeczy, że była to jednak jakaś forma kolaboracji. Siłą rzeczy musiała codzienne spotykać się z funkcjonariuszami władz niemieckich. Nie chcę tego oceniać, ale pamiętajmy, że na przykład „granatowa policja”, która głownie robiła to samo, co przed wojną, jest jednoznacznie potępiona za swoją kolaborację z okupantem. Pewnie ci liczni panowie mogliby powiedzieć, że tylko robili swoje, że to ich praca zawodowa, a ich motywacją była osłona społeczeństwa przed dużo brutalniejszą interwencją żandarmerii niemieckiej. To są bardzo trudne i niejednoznaczne sprawy. Gdy Karolina Lanckorońska po jakimś czasie zostaje aresztowana przez Niemców, też nie jest traktowana jak pozostali więźniowie, sama to przyznaje i ubolewa nad tym. Posiadała ewidentnie status uprzywilejowany, który towarzyszył jej także w obozie koncentracyjnym w Ravensbruck. Dość mało wiarygodna jest dla mnie postawa bohaterki w czasie jej przesłuchań w katowni Gestapo. Jest wyniosła i dumna, gani swoich oficerów prowadzących, rzuca im wyzwania i tak dalej. A działo się to w miejscu, gdzie każdego opornego łamano maltretowaniem, torturowaniem, słowem stosowano wszystko to, z czego znane jest Gestapo. No, ale być może wyjątkowa pozycja Lanckorońskiej i jej wyniosła postawa były rzeczywiście jakimś, niestandardowym co prawda, ale jednak sposobem obronny. Udało jej się szczęśliwie doczekać końca wojny, który zastał ją w kobiecym obozie koncentracyjnym, gdzie była świadkiem eksperymentów medycznych na więźniarkach.
Po swoich przeżyciach ze Lwowa, gdzie obserwowała naocznie co oznacza wschodni komunizm, postanowiła osiąść na emigracji we Włoszech. Jest to wielka strata dla naszego powojennego społeczeństwa, że tak wiele wartościowych osób musiało opuścić nasz kraj wydając resztę narodu na łup długoletniej komunistycznej propagandy i infiltracji.
Jest to kolejna autobiografia z szerokiego nurtu wspomnień okupacyjno-obozowych. Jednak jest kilka elementów we wspomnieniach wojennych Karoliny Lanckorońskiej, arystokratki i dziedziczki znanego rodu Lanckorońskich, które sprawiają, że jest to pozycja dość wyjątkowa.
Wojna zastała bohaterkę wspomnień we Lwowie, gdzie pracowała na Uniwersytecie Jana Kazimierza. Ta cześć...
2018-10-07
Edward Gierek jest jedną z najbardziej kontrowersyjnych postaci komunistycznego rozdziału w historii Polski. Większość polityków okresu Polskiej Republiki Ludowej jest jednoznacznie potępiana. Jednych uważa się za naiwnych utopistów, innych zaś za niskich lotów aparatczyków, a jeszcze innych za zbrodniarzy i zdrajców własnego narodu. Z towarzyszem I Sekretarzem Edwardem Gierkiem jest jednak inaczej. Po dziś dzień, kilkanaście lat po jego śmierci, istnieje jeszcze spore grono jego zwolenników i entuzjastów, które pomimo narzucanej odgórnie dekomunizacji wysuwa pomysły nazywania placów i ulic jego imieniem. Rzeczywistość naszego kraju, pomimo transformacji ustrojowej i kilkunastoletniego uczestnictwa w strukturach NATO i Unii Europejskiej, jest nadal naznaczona śladami „dekady Edwarda Gierka” - począwszy od blokowisk wielkopłytowych, po liczne, nadal działające zakłady przemysłowe.
Książka ma charakter wywiadu, gdzie dziennikarz ogranicza się do zadawania pytań otwartych, na które jego rozmówca ma możliwość szeroko i jednokierunkowo odpowiadać. Taka koncepcja wywiadu umożliwia szerokie poznanie poglądów Gierka, a także poznaje jego relacji ze zdarzeń, które były nieznane opinii publicznej. Z drugiej strony taki układ rozmowy powoduje znaczny subiektywizm wypowiedzi rozmówcy, a do tego często pojawia się retrospektywna perspektywa Gierka, który po ponad 10 latach od opisywanych zdarzeń często mówi to, co odczuwał po latach, a nie gdy był w pierwszym rzędzie wydarzeń.
Historia życia Edwarda Gierka rozpoczyna się w półsieroctwie i biedzie, co skutkuje emigracją zarobkową jego rodziny do Francji, gdzie 13-letni Edward rozpoczyna pracę górnika dołowego. Tam też związał się z Partią Komunistyczną , w której dość aktywnie działa w latach 30-tych i w czasie okupacji niemieckiej. Po wojnie powrócił do Polski. Spodobało mi się, gdy Gierek, polski robotnik pracujący na obczyźnie i jednocześnie działacz komunistyczny, jednoznacznie oceniał Związek Radziecki, pamiętając eksterminację polskich komunistów z lat 30-tych oraz 17-ty września, który był obrzydliwym przejawem kolaboracji sowietów z hitlerowcami. Przybywając jednak do Polski z zachodu Europy miał świadomość, że Polska musi pogodzić się ze swoją komunistyczną przyszłością pod presją ZSRR. Jeżeli tak musi być, to najlepszą postawą dla kraju, ale też dla siebie samego jest włączenie się w nieodwołalne wydarzenia i sterowanie nimi w możliwie najlepszym kierunku. O ile rzeczywiście Gierek w taki kartezjański sposób przeanalizował rzeczywistość, to jego punkt widzenia jest mi bliski. Przez następne 25 lat będzie wiódł żywot zawodowego działacza partyjnego, silnie okopanego na Górnym Śląsku. Aż w końcu doczeka się swojej chwili, gdy po wypadkach na wybrzeżu w hańbie i w niesławie ustąpił towarzysz Władysław Gomułka. Gierek przejmując stery w państwie zacofanym, z siermiężną strukturą gospodarczą, postanowił zrobić wielki skok do przodu, który miał unowocześnić kraj i uratować socjalizm. Gierek, który długie lata spędził w uprzemysłowionych regionach Francji i Belgii, miał świadomość niedorozwoju gospodarczego kraju i przepaści jaki dzieli go od Zachodu. Plan Gierka opierał się na prostych założeniach. Kraje zachodnie, które przeżywały w tym czasie przejściowy kryzys gospodarzy, a dysponowały tanim kapitałem i technologiami, miały przetransferować swoje aktywa do PRL. Ten, gospodarując nimi, miał skokowo unowocześnić Polskę, stworzyć miliony miejsc pracy dla wchodzącego na rynek pracy powojennego wyżu demograficznego, a wypracowane produkty miały być źródłem spłaty zaciągniętego wcześniej długu. W teorii plan jest wręcz genialny w swojej prostocie. Nie zakładał jednak socjalistyczno-systemowej niedołężności kraju we wdrażaniu nowych inwestycji. Nie zakładał niekompetencji zarówno osób odpowiedzialnych za planowanie inwestycji, jak i osób, które miały te ambitne zamierzenia realizować. Do tego dochodziły liczne społeczne patologie, jak złodziejstwo, marnotrawstwo czy zwykła głupota. Te immanentne dla polskiego socjalizmu cechy społeczne są pięknie zobrazowane w komediach filmowych Stanisława Barei. Efekt - to gigantyczny dług naszego kraju (współczesnym włodarzom Polski nie przeszkadza aktualne zadłużenie, które jeżeli maiłoby być jednorazowo spłacone, wymagałoby wydatkowania przez każdego Polaka 27 000 zł), przeinwestowanie i zadyszka gospodarcza, która sprowokowała między innymi wybuch protestów społecznych, a w konsekwencji narodziny Solidarności. No tak, ale z drugiej strony w ciągu 10 lat pojawiło się w Polsce 3 mln mieszkań wielkopłytowych. W kraju powstało ponad 1000 wielkich zakładów, co spowodowało, że bezrobocie był zjawiskiem wówczas nieznanym. Społeczeństwo uzyskało dostęp do wielu produktów zachodnich, co przyczyniło się do złapania cywilizacyjnego kontaktu z resztą świata. Wprowadzono wiele rozwiązań prospołecznych, jak chociażby emerytury dla rolników - wcześniej nie otrzymywali żadnych tego typu świadczeń. To właśnie za jego rządów Polacy poznali smak wolnej soboty, co prawda co którejś tam w miesiącu, ale to właśnie wtedy rozpoczęła się ukochana przez naszych rodaków historia długich weekendów.
Mimo wszystko z treści rozmowy wynika, że Gierek pomimo doświadczeń i obserwacji, pozostał wierny swoim komunistyczno-socjalnym poglądom. Lekcja, jaką odrobiła Polska z komunizmem w tle, go nie ocuciła. Najbardziej irytowała mnie przewijająca się przez cały tekst teza byłego I Sekretarza, że to tylko dzięki komunie Polska stała się państwem przemysłowym, a naród zaliczył skok cywilizacyjny. To znaczy, że gdyby po 1945 roku panował w Polsce system kapitalistyczny, to nic byśmy nie robili tylko pogrążali się w 45 letniej apatii 😉. Czy jest chociaż jeden przypadek kraju kapitalistycznego, który by w drugiej połowie XX w. zaliczył jakiś permanentny regres gospodarczy? Prawda jest taka, że czasy komunizmu w Polsce to niestety czasy straconych szans i ogólnego marnotrawstwa. Gierek świadomy tego faktu, a jednocześnie znający realia na Zachodzie, chciał swoją polityką gospodarczą dość naiwnie zaczarować rzeczywistość. Efekt jest nam dobrze znany.
Na koniec mała humoreska, czy pamiętacie zdarzenie z kampanii prezydenckiej 2010r., gdy czysty jak żona cezara, hiper-Polak Jarosław Kaczyński stwierdził, że Edward Gierek był co prawda komunistycznym, ale jednak wielkim patriotą. Ot tak, jeden z wielu paradoksów historii.
Edward Gierek jest jedną z najbardziej kontrowersyjnych postaci komunistycznego rozdziału w historii Polski. Większość polityków okresu Polskiej Republiki Ludowej jest jednoznacznie potępiana. Jednych uważa się za naiwnych utopistów, innych zaś za niskich lotów aparatczyków, a jeszcze innych za zbrodniarzy i zdrajców własnego narodu. Z towarzyszem I Sekretarzem Edwardem...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-10-07
Od wielu lat żyłem w podświadomym przeświadczeniu, że jednym z największych Polaków był Karol Wojtyła. Jego rola jako głowy państwa watykańskiego przeszła do historii. Był pierwszym papieżem, który zerwał z tradycją papieży noszonych na lektykach z baldachimami i wachlarzami siedzącymi przez cały pontyfikat w Rzymie. Jan Paweł II był Papieżem pielgrzymem i swoistym showmanem, który ocieplił wizerunek Kościoła, nadał mu bardziej ludzką twarz. Dodatkowo dochodzi jego symboliczna rola w walce z komunizmem. Jako pierwszy Polak na papieskim stolcu, a jednocześnie człowiek, który pochodził z kraju obozu socjalistycznego, miał wielkie znaczenie moralne dla rodzącej się w Polsce opozycji. Z racji tego, że lata aktywności Jana Pawła II przypadły na lata mojego dzieciństwa i młodości, nie dość dokładnie zapamiętałem jego poglądy, czy stanowisko w najważniejszych sprawach współczesnego świata. Chciałem sobie przybliżyć jego postać za pomocą biografii. Z racji tego, że pozycji książkowych poświęconych Karolowi Wojtyle jest multum, a wiele ma tylko i wyłącznie na celu budowanie i utrzymanie „kanonicznej” historii jego życia, pomyślałem sobie, że sięgnę po książkę autobiograficzną spod pióra samego bohatera.
Tutaj czekało mnie zaskoczenie, bo po trosze liczyłem na systematyczną i uporządkowaną historię życia Karola Wojtyły, która byłaby okraszona przemyśleniami filozofa i humanisty. Zamiast tego otrzymujemy dość ogólną historię niektórych epizodów z życia Papieża, często są to historie zaczerpnięte z publicznych wypowiedzi Jana Pawła II. Jak chociażby słynna historia opowiedziana na wadowickim rynku, jak to młody Karol Wojtyła po maturze poszedł z kolegami na kremówki. Jeżeli chodzi o filozofowanie to też tak nie do końca z tym się udało. Zdecydowaną większość książki stanowią zwykłe kazania księdza do wiernych. W tych wywodach są zawarte główne tezy jakimi szermuje Kościół Katolicki od kilkudziesięciu lat. Są tam tematy takie jak aborcja, ochrona życia poczętego, miłość do bliźnich i tak dalej. Moje poglądy są dalece odległe od tych OFICJALNIE głoszonych przez Kościół, więc była to dla mnie trudna do przebrnięcia lektura. Niemniej jednak szanuje postać Karola Wojtyły i doceniam jego wkład w historię Polski i Świata, dlatego poszukam innych źródeł na temat życia i działalności tego wielkiego Polaka.
Od wielu lat żyłem w podświadomym przeświadczeniu, że jednym z największych Polaków był Karol Wojtyła. Jego rola jako głowy państwa watykańskiego przeszła do historii. Był pierwszym papieżem, który zerwał z tradycją papieży noszonych na lektykach z baldachimami i wachlarzami siedzącymi przez cały pontyfikat w Rzymie. Jan Paweł II był Papieżem pielgrzymem i swoistym...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-08-09
„Mietek Fogg to był równy gość” - podpisuję się pod stwierdzeniem jednego z bohaterów mojego ulubionego filmu „Chłopaki nie płaczą”.
Wspomnienia warszawskiego barytona są napisane poprawną, wysoką polszczyzną, aczkolwiek bez literackiego polotu. Powoduje to, że całość wypada bardziej w formie dokumentu bądź spisanej wybiórczej relacji autora o kolejnych etapach swojego życia.
Całość można podzielić na trzy etapy, czyli okres przedwojenny, czas, w którym autor odnalazł swoją drogę życiową, doskonalił warsztat artystyczny i budował swoją pozycję w ówczesnym show biznesie. Następnie nastają smutne lata wojny spędzone pod niemiecką okupacją w Warszawie. Trzeci, ostatni etap, to okres powojenny, gdy nasz solista z powodzeniem kontynuuje swoją działalność artystyczną, koronując ją licznymi tournée po całym świecie. Ze swoimi występami odwiedzał nawet najdalsze zakątki Antypodów. Niebywały wyczyn, jak dla polskiego artysty z lat 50-tych i 60-tych.
Dla mnie najbardziej pasjonującym okresem życia autora była czas niemieckiej okupacji, w którym nasz narodowy śpiewak udzielił schronienia i wsparcia różnym swoim żydowskim przyjaciołom. A w czasie największej próby- Powstanie Warszawskie, wspierał walczących najlepiej jak potrafił, czyli swoim śpiewem. Śpiewał dla żołnierzy na pozycjach bojowych, pod ogniem nieprzyjaciela, śpiewał dla rannych w szpitalach, głodował i cierpiał wraz z pozostałymi mieszkańcami stolicy. Gdy wygasła pożoga wojenna, w jedynych i do tego podartych spodniach rozpoczynał swoje życie na nowo, zadanie niełatwe dla 45 letniego człowieka.
„Mietek Fogg to był równy gość” - podpisuję się pod stwierdzeniem jednego z bohaterów mojego ulubionego filmu „Chłopaki nie płaczą”.
Wspomnienia warszawskiego barytona są napisane poprawną, wysoką polszczyzną, aczkolwiek bez literackiego polotu. Powoduje to, że całość wypada bardziej w formie dokumentu bądź spisanej wybiórczej relacji autora o kolejnych etapach swojego...
Od dzieciństwa interesowałem się historią i od tego czasu dużo czytałem na ten temat. W latach szkolnych były to zazwyczaj zainteresowania związane z tematyką serwowaną w podręcznikach. Już od najwcześniejszych lat zastanawiało mnie dlaczego nas kraj miał ciągle takie problemy z Niemcami. Wieku około 10 lat zastanawiał mnie fakt, że dwie straszliwe wojny światowe sprowokował dość niewielki, jak na warunki naszego globu, kraj i dlaczego nasza historia była tak bardzo sprzężona z historią naszego zachodniego sąsiada. Z stąd moje silne zainteresowanie historią Niemiec, praktycznie od początku mojej przygody z historią. Już w czasach szkoły średniej, gdy wyjeżdżałem na pierwsze wyjazdy zarobkowe do krajów niemiecko języcznych zachodziłem w głowę, jak to jest, że kraj, który dwukrotnie sromotnie przegrał globalny bój, zdołał się tak szybko podnieść ze zniszczeń i zewnętrznej kurateli, aby następnie zbudować tak solidną, niezależną gospodarkę i co dziwne z silną demokracją w kraju kajzera i Hitlera. Zastanawiało mnie co lub kto za tym stoi. I tak zainteresowałem się osobą Konrada Adenauera, postać praktycznie nieznaną w popularnej historiografii w Polsce. Adenauer w chwili gdy obejmował stery rządu nowo powstałej Republiki Federalnej Niemiec 1949r. miał już ponad 70 lat. Pomimo tego fakty zaważył na historii Niemiec, a pośrednio także rodzących się struktur europejskich na następne kilkanaście lat. Jego zapleczem politycznym była prawicowa scena polityczna określana mianem chadecji. Pierwszy kanclerz RFN był zdeklarowanym konserwatystą, którego polityczne modus vivendi polegało na zagospodarowaniu z jednej stronny głosów niemieckich przesiedleńców z obszarów wschodnich, którzy mieli bardzo reakcyjne stanowisko polityczne, a także niemieckich nacjonalistów/narodowców z szeroką rzeszą niemieckiej klasy robotniczej z drugiej stronny. Aby wygrać rywalizację o rząd robotniczych dusz z komunistami i socjalistami, Adenauer lansował politykę społecznej gospodarki rynkowej. Która sprowadzała się do tego aby bez naruszania własności prywatnej w gospodarce, a także zasadniczych praw nowoczesnego kapitalizmu, rozdzielać dużą cześć dochodu narodowego także dla pracowników najemnych. Aby ta popularna w populistycznej polityce tzw. „trzecia droga” mogła być zrealizowana w podzielonym i zniszczonym kraju potrzebny był „cud gospodarczy”. Dzięki bardzo silnym podstawą ekonomicznym, technologicznym oraz dyscypliny społecznej, wspartej dodatkowo kapitałem amerykańskim do historii przeszło hasło „niemieckiego cudu gospodarczego. Sędziwy Adenauer na gospodarce się nie znał ale miał szczęśliwą rękę do swoich współpracowników, którzy już wiedzieli co mają robić. Adenauer dążył do przywrócenia pozycji Niemiec w świecie po pierwsze przez gwałtowny rozwój gospodarczy, a po drugie po przez oparcie się o północno-atlantycki sojusz wojskowy i ścisłą współpracę z zachodnioeuropejskimi krajami ze szczególnym naciskiem na Francję. Po mimo wielkiej sławy ZSRR jako triumfatora nazizmu i największej potęgi militarnej świata, której forpoczty pancerne rozlokowane były na ternie wschodnich Niemiec, przewodniczący CDU był jednoznacznie antykomunistycznych przekonań, co nie było zbyt powszechne w powojennej Europie. Adenauer był na tyle sprytnym politykiem, że nie wypowiadał się na tematy na które nie miał wpływu albo były bardzo niezręczne dla Niemieckiej racji stanu. Jednak znając całokształt jego poglądów, a także pewne działania jak rehabilitowanie dawnych nazistowskich działaczy i żołnierzy za pewne nie mógł zaakceptować nowej granicy z Polską i z pewnością plany niemieckiego rządu federalnego do lat 60-tych zakładały rewizję tejże granicy w przypadku sprzyjającej koniunktury politycznej. Jednak ZSRR stał stalową stopą w Europie Środkowej i fakt ten całkowicie przekreślał jakiekolwiek niemieckie resentymenty do dawnych niemieckich kresów na Wschodzie. Jest to Jedna z bardzo niewielu korzyści jakie Polska odniosła ze swej wasalizacji przed „Wielkim Bratem”
Czytając wspomnienia Konrada Adenauera możemy dowiedzieć się dużo o polityce zachodnioeuropejskiej, a nawet światowej z lat 50-tych i z początku lat 60-tych. Z spośród licznych wydarzeń najważniejszym dla niego były negocjację z Chruszczowem w Moskwie ws. nawiązania stosunków dyplomatycznych, dla których ceną miało być zwolnienie pozostałych w ZSRR jeńców Niemieckich. Czuje się z teksu, że była to bardzo ważna sprawa emocjonalna dla niego i większości społeczeństwa Niemieckiego. Myślę ze poza cała strefą uczuciową było to jakąś niewielką namiastką powojennej rewizji „krzywd niemieckich” a także symbolicznego zakończenia II Wojny Światowej dal tego narodu. Nie wspominając, już o tym, że był to wspaniały kapitał polityczny dla zbliżającego się do dziewięćdziesiątki szefa CDU, który rozpoczynał kolejną kampanię wyborczą.
Od dzieciństwa interesowałem się historią i od tego czasu dużo czytałem na ten temat. W latach szkolnych były to zazwyczaj zainteresowania związane z tematyką serwowaną w podręcznikach. Już od najwcześniejszych lat zastanawiało mnie dlaczego nas kraj miał ciągle takie problemy z Niemcami. Wieku około 10 lat zastanawiał mnie fakt, że dwie straszliwe wojny światowe...
więcej Pokaż mimo to