rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

W trakcie lektury epickiej pracy historycznej prof. Jerzego Strzelczyka „Goci – rzeczywistość i legenda” postanowiłem nieco sobie rozrzedzić powagę tej tematyki jakąś książką beletrystyczną na ten temat. I tak oto wpadłem na kompletnie mi wcześniej nieznaną autorkę powieści historycznych Hannę Malewską. Już na wstępie lojalnie muszę nadmienić, że nie dotarłem do końca tego przepastnego tomiska, a moje literackie spotkania z panią Hanną skończą się na tej pierwszej dość przypadkowej randce. Z lapidarnej notki biograficznej Hanna Malewska objawia się jako postać o nieskazitelnym życiorysie po mimo ponurej epoki naszej historii w jakie przyszło jej realizować swój najbardziej produktywny okres życia. Mowa w tym miejscu o koszmarze okupacji niemieckiej oraz ciemnej nocy stalinizmu w Polsce. Malewska zapisała piękna kartę w swoim życiu po przez aktywny udział w podziemiu niepodległościowym, gdzie brała także czynny udział w Powstaniu Warszawskim. Jej wojenna epopeja zakończyła się w randze kapitańskiej. Co ciekawe, nawet w tych ekstremalnych warunkach realizowała swoje literacie pomysły. Po wojnie związana była ze środowiskiem katolickich intelektualistów czego ukoronowaniem była posada redaktora naczelnego miesięcznika „Znak”. Powieść „Przemija postać świata” powstała w pierwszej połowie lat 50-tych, gdzie obowiązującym kanonem literacki był socrealizm.
Zamierałem pisarki było stworzenie w ramach, niczym historyczne obrazy Jana Matejki, wielkiego ściennego gobelinu epoki historycznej obejmującej okres od ostrogockiego panowania nad Italią a epoką podbojów bizantyjskich z czasów słynnego wodza Belizariusza kończąc. Ale nie tylko dzieje polityczne byłym tematem zainteresowania autora. Bogato zostały przedstawione realia życia codziennego czasów obumierającego antyku a rodzącej się epoki średniowiecza. Do tego trzeba dodać historiozoficzne rozważania niejako na boku fabuły i prochrześcijańskie akcenty. Malewska chciała jeszcze aby powieść była z wciągającą fikcyjną fabułą niczym najlepsza sienkiewiczowska proza. Efekt niestety jest taki, że mamy prawie 900 stron nijakości. Co tu ukrywać, powieść jest po prostu nudna, jak przemówienie I sekretarza Władysława Gomułki. Dobrze mi znane fakty historyczne choćby z książki prof. Strzelczyka są tutaj na siłę implementowane w rozwijającą się fabułę. Stworzone fikcyjne postaci są bez ikry i fantazji. Do tego dochodzą ideologiczne wtręty autora. Z jednej stronny mamy chrześcijańską apologię. Na przykład postaci katolickiego biskupa, który jako gracz polityczny, dysponujący wpływem społecznym, a będący jednocześnie postacią mało budującej powierzchniowości spotyka się z krewkim, młodym germańskim barbarzyńcą Teodorykiem Wielkim – królem Ostrogotów. Wpływa na jego decyzję i postawę nie po przez kontrakt polityczny tylko po przez jakąś mistyczną świętą aurę, boski fluid itd. To tak, jakby Morawiecki podrygiwał w śpiewnych tanach na eventach Tadeusza Rydzyka, bo jest pod hipnotyzującym wpływem tego brzuchatego guru dla prowincjuszy. W ogóle nie ma tutaj znaczenia, że rzucone dla niego hasło dla moherowych brygad wyborczych przekłada się na kluczowy milion głosów. Z drogiej stronny autorka sili się na ahistoryczną krytykę stosunków feudalnych, jako opartych na wyzysku i niesprawiedliwości. I robi to według marksistowskiej ówczesnej wykładni. Zapomina jednocześnie o tym, że ten układ społeczny był scementowany sankcją Kościoła, który sam był największym w historii feudałem, a za swoje usługi pobierał sute apanaże od władców ówczesnego Świata. Pomijam już fakt, że jednak feudalizm w ujęciu Karola Marksa był krokiem na przód w stosunku do epoki niewolniczej.
Podsumowując za beletrystyczne odmalowanie realiów epoki, która tak rzadko gości na stronach powieści historycznych dałbym Hannie Malewskiej 10 gwiazdek ale już ocena jako wciągająca książka do poczytania dla relaksu to niestety klasyfikuje się w okolicach 1 gwiazdki. Średnia statystyczna wychodzi zatem na 5 gwiazdek.

W trakcie lektury epickiej pracy historycznej prof. Jerzego Strzelczyka „Goci – rzeczywistość i legenda” postanowiłem nieco sobie rozrzedzić powagę tej tematyki jakąś książką beletrystyczną na ten temat. I tak oto wpadłem na kompletnie mi wcześniej nieznaną autorkę powieści historycznych Hannę Malewską. Już na wstępie lojalnie muszę nadmienić, że nie dotarłem do końca tego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Stanisław Zieliński pisał krótkie artykułu na temat ówcześnie wydawanych pozycji wydawniczych. Całość została spięta serią pod tytułem „Wycieczki Balonem”. Przejrzałem kilka recenzji i na tyle mi się spodobały, że zebrałem po antykwariatach całą serię na którą składa się sześć tomów. Jednocześnie pragnę ostrzec, że należy z tym uważać, bo jest to naprawdę mega „wykop” dla koneserów staroci. Pierwszy tom obejmuje eseje Zielińskiego z lat 1960-61 a więc epokę świeżo po stalinowską i wspomniane „nowości wydawnicze” są właśnie z tego szarego czasu. Z racji tego że lubię starą solidną literaturę, to ten zbór jest w sam raz dla mnie. Zieliński był znany jako mistrz krótkiej formy, absurdalnych i pisanych ze swadą opowiadań. Polubiłem ten jego kpiarski humor, który dzisiaj już na pewno nikogo by nie zaszokował ale dla mnie posiada gawędziarski urok doświadczonego i wykształconego dziadka. W takim stylu też są spreparowane poszczególne eseje. Autor generalnie skłania się do poglądu, że powieści sentymentalno-wspomnieniowe zawsze będą miały wzięcie ponieważ: „przeszłość się przeżywa, teraźniejszością się tylko żyje”. We wczesnych latach 50-tych rozprzestrzeniała się masowa w medycynie penicylina, która z pewnością uratowała życie wielu milionom ludzi, którzy przed jej wynalezieniem, zazwyczaj umierali przedwczesną, często przypadkową śmiercią. Odkrywca tego epokowego medykamentu Aleksander Fleming jest właściwie nieznany. A trzeba pamiętać, że prowadził jeszcze aktywną pracę naukową w latach 50-tych. Autor był uczestnik II Wojny Światowej był jednocześnie świecie przekonany, że po zwycięstwie nad Niemcami, Adolf Hitler będzie pojmany i wystawiany na pośmiewisko gawiedzi aby „odbrązowić” tą przegraną kreaturę. Stał się inaczej i o czym mówi książka „Ostanie dni Hitlera”. Absurdalność i płytki mistycyzm jaki panował w bunkrze Hitlera w jego ostatnich dniach Zieliński kwituje cytatem: „Na nieszczęście równie niebezpiecznie jest być zdrowym w domu wariatów, jak być wariatem wśród zdrowych”. Jedna z recenzji jest poświęcona Melchiorowi Wańkowiczowi, jako niezastąpionemu literackiemu gawędziarzowi z Kresów. Jego niepowtarzalny styl i słownictwo broniło się tak skutecznie, że liczni naśladowcy musieli wysiąść w takcie tej konkurencji z Wańkowiczem. Nie wiadomo na ile przedziwne określenia z prozy Wańkowicza były zaczerpnięte z jego autentycznych obserwacji i zasłyszanych rozmów, a na ile były to neologizmy fabrykowane przez bystrego pisarza. Dla mnie to nie ważne, bo liczy się efekt końcowy. Rubaszny styl kresowiaka można ująć z cytacie z Wańkowicza: (..) pojechał na żarcie jak pleban na Marcie(..) Zieliński sporo miejsca poświecił ówczesnym pisarzom wspomnieniowym chcących ocalić od zapomnienia miniony przedwojenny świat. I tutaj też możemy wspomóc się cytatem: „Każdy ma swoje obrazy przeszłości i nimi żyje”. Ciekawy była recenzja o książce na temat Cezarego Borgii – znaną kanalię, sodomitę i zbrodniarza na papieskim tronie. Zielińskiego dziwi dla czego ludzie tak bardzo interesują się tak zepsutymi i odpychającymi osobnikami nawet po wiekach. Podsumował to stwierdzeniem: „Przed domem zbrodni zawsze kupa gapiów. O mordercy mówi się zawsze więcej niż np. o laureacie nagrody Nobla. Zło po prostu przyciąga atencję”. Na koniec wspomnę o eseju poświęconemu radzieckiemu literacie i publicyście jakim był Michał Kolcow. Tutaj Zieliński mnie nie lada zagotował. Ten aktywny działacz komunistyczny, był między innymi współtwórcą czasopisma „Ogoniok”. W latach 30-tych był zagranicznym korespondentem „Prawdy” oraz uczestnikiem wojny domowej w Hiszpanii, gdzie na zawsze został upamiętniony przez Ernesta Hemingwaya w powieści „Komu bije dzwon”. Wszystko Zieliński o nim pisze i przytacza jego krytykę carskich czasów w Rosji. Ale ani słowem jednak nie zająknął się, że ten dziarski, czterdziestoletni bohater jego eseju został „rozwalony” po brutalnym śledztwie 1940 roku na Łubiance w Moskwie. Nie sądzę aby Zieliński była na tyle niezorientowany aby od razu nie odszyfrować tej informacji. Rozumiem, że nie mógł lub po prostu nie chciał o tym pisać. Ale jeżeli nie możesz pisać, prawdy, a chamskie przemilczenia tak ważkich spraw są równoznaczne z kłamstwem, to po co w ogóle o nim pisał. Nie możesz powiedzieć prawdy, to nie mów nić, tak jest moja dewiza! I w tym miejscu przypomniałem sobie, że Stanisław Zieliński był przez wiele lat aktywnym tajnym współpracownikiem bezpieki i nad wyraz obficie donosił na swoje środowisko zawodowe, a dowody na ten proceder „krzyczą” z archiwów Instytutu Pamięci Narodowej.

Stanisław Zieliński pisał krótkie artykułu na temat ówcześnie wydawanych pozycji wydawniczych. Całość została spięta serią pod tytułem „Wycieczki Balonem”. Przejrzałem kilka recenzji i na tyle mi się spodobały, że zebrałem po antykwariatach całą serię na którą składa się sześć tomów. Jednocześnie pragnę ostrzec, że należy z tym uważać, bo jest to naprawdę mega „wykop” dla...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Książka nieco za obszernym gestem opisuje realia epoki w której żył Tadeusz Kościuszko a nieco przyciasnymi słowami charakteryzuje jego własną osobę. Autor tak szczegółowo podszedł to tematu, że można mieć czasami wrażenie obcowania z pracą stricte naukową. Motywem przewodnim było w intencji pisarza przedstawienie Tadeusza Kościuszkę przede wszystkim jako fachowca w dziedzinie w której się kształcił i w której praktykowaniu odniósł największe sukcesy życiowo-zawodowe. Mianowice naczelnik insurekcji z 1794 r. był przede wszystkim inżynierem i to o wąskiej specjalizacji jaką było budownictwo fortyfikacji wojskowych, zarówno stałych jak i doraźnych – polowych. Dopiero na kolejnych pozycjach można ulokować takie określenia jak mąż stanu, dowódca wojskowy, polityk i myśliciel. Teza przewodnia autora ma z jednej strony wykazać, że Kościuszko był człowiekiem bardzo praktycznym, opierającym się w sowiej profesji o twarde, wymierne dane. Jednak z drugiej strony nie był człowiekiem, który wybijał się ponad swoje ograniczenia i potrafił swoim umysłem szerzej ogarniać problemy ówczesnego Świata. Koleje dziejów obarczyły go zadaniami, które były ponad jego siły. Nie był przygotowany do dowodzenia wojskiem jako wódz naczelny. Nie był przygotowany do roli męża opacznościowego dla narodu. Był bardzo słabo zorientowany i osadzony w realiach politycznych kraju. Jego rewolucyjno-postępowe ideały były dość hasłowe i nijak dostosowane do rzeczywistości Rzeczpospolitej końca XVIII wieku. Te wszystkie niedostatki fatalnie urzeczywistniły się w czasie powstania 1794 roku. Z drugiej strony był szczerym patriotom, człowiekiem światowym o szerokich horyzontach, a przyszło mu zmierzyć z sytuacją tak fatalną, że nie jedna „napoleońska głowa” byłby bezradna.
Tadeusz Kościuszko pochodząc z średnio zamożnej rodzinny szlacheckiej od lat młodzieńczych był świadomy tego, że musi sam sobie wykuwać los, a rentierskie i dostatnie życie posiadacza ziemskiego jest poza możliwościami jego rodziny. Ponoć aby hartować swój charakter odżywiał się prostą a pożywną strawą i wstawał bardzo wczesnym rankiem. Aby pozbyć się snu i przejść na tryb aktywności stawiał przy swoim łóżku miskę z zimną wodą do której wstawiał stopu. Rozpoczął naukę w rzemiośle wojskowym. Z racji tego, że właściwie zdemilitaryzowana Rzeczpospolita nie dawała żadnych widoków na karierę wojskową, Tadeusz Kościuszko wyprawił się do Francji, gdzie przebywał jako młody człowiek przez kilka ładnych lat i ten właśnie pobyt ukształtował go jako postępowca, demokratę w ówczesnym ujęciu tego słowa. To właśnie na francuskiej ziemi doszła go wieść o skutecznym postaniu osadników amerykańskich przeciwko Koronie Brytyjskiej. W trakcie amerykańskiej wojnie o niepodległość Tadeusz Kościuszko miał szansę wykazać się swoimi umiejętnościami inżynierskimi przy budowaniu umocnień polowych oraz fortec. Dokazał, że biegle włada geometrią, matematyką i wyobraźnią przestrzenną. Za swoje zasługi na tym polu był doceniony przez uchwałę Kongresu Kontynentalnego, gdzie uzyskał stopień generalski, nadanie ziemskie i znaczne sumy pieniężne. Porzucił to wszystko i wrócił do swoich rodowych Siechanowicz po białoruskiej stronie Bugu aby wieść mało świetne życie drobnego ziemianina. Jednak przemiany polityczne w kraju po kilku latach wyrwały go z tego spokojnego żywota i został nominowany przez króla Stanisława Augusta Poniatowskiego na generała nowo zawiązywanej armii Rzeczpospolitej. Niebawem mógł dokazać swojego kunsztu wojennego w wojnie polsko-rosyjskiej 1792 roku, gdzie za swoje zasługi został odznaczony jako jeden z pierwszych w historii, nowo ustanowionym Orderem Virtuti Militari.
Stefan Bratkowski już bardzo pobieżnie przedstawił losy życiowe Kościuszki z czasów powstania narodowego oraz całe jego późniejsze życie po uwolnieniu w rosyjskiej niewoli w twierdzy Pietropawłowskiej w Petersburgu. W gruncie rzeczy jego książka nie jest biografią Kościuszki a bardziej monografią na temat historii wojskowości z drugiej połowy XVIII w. Do tego wszystkiego środek ciężkości zainteresowań autora jest położony na broń i strategię defensywną. Jak budowanie twierdzi umocnień, taktyka walki obronnej i używania artylerii jako środka zaporowego przed agresją. Książką jest bardzo wymagająco. Dla czytelników bez szerszej wiedzy z epoki i historii wojskowości będzie szalenie nudna. Sam uważam, że po pierwszej i do tego nieuporządkowanej lekturze jestem bardziej zagubiony w jej szczegółach niż mam wyrobiony na jej temat ogląd. Jedno jest natomiast pewne. Postać super bohatera polskiej historii Tadeusza Kościuszki jest szalenie zmitologizowana. Była eksploatowana dla celów politycznych i ideologicznych właściwie od samego początku. Próby wykorzystania marki jaką przedstawiało nazwisko Kościuszko podejmowali mu już współcześni jak Napoleon Bonaparte czy później Car Aleksander I. W dobie powstań narodowych był symbolem tego pierwszego, który podjął narodowowyzwoleńczą walkę. Wraz ze wzrostem zaczernia Stanów Zjednoczonych w świecie gen. armii amerykańskiej Tadeusz Kościuszko miał być symbolem wkładu polskiego narodu w budowanie nowoczesnego obrazu Świata. W okresie międzywojnia, gdy problemy społeczne i narodowościowe rozsadzały wątłe państwo Tadeusz Kościuszko miał być symbolem jedności ludu niezależnie od klasy społecznej a nawet pochodzenia narodowościowego. Aż w końcu komuniści postanowili wytrzeć się spuścizną Kościuszki dla ocieplenia swoich działań. Stąd mamy tą słynna I dywizję Ludowego Wojska Polskiego im. Tadeusza Kościuszki. Wiarołomne prosowieckie radio wzywające 1944 roku warszawiaków do powstania również było podparte imieniem wielkiego Polaka. Jak teraz piszę te zdania, to przed oczami ma charakterystyczny banknot pięciusetzłotowy z portretem bohatera z pod Racławic. Co ciekawe w III Rzeczpospolitej dano spokój naszemu bohaterowi i nawet groteskowa „IV Rzeczpospolita” nie brukała swoimi machinacjami imienia Kościuszki. Ciekawe z czego to wynika? Być może 50 lat brudnego zawłaszczania sobie symbolu Tadeusza Kościuszki przez komunistów polskich spowodowało, że obecnie mit Kościuszki musi sobie nieco odpocząć.

Książka nieco za obszernym gestem opisuje realia epoki w której żył Tadeusz Kościuszko a nieco przyciasnymi słowami charakteryzuje jego własną osobę. Autor tak szczegółowo podszedł to tematu, że można mieć czasami wrażenie obcowania z pracą stricte naukową. Motywem przewodnim było w intencji pisarza przedstawienie Tadeusza Kościuszkę przede wszystkim jako fachowca w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jan Józef Szczepański przez całe dziesięciolecia w czasach swoich największych sił twórczych, był uznawany za człowieka o bardzo prawej kondycji moralnej, o staroświeckich zasadach, wręcz nieco groteskowego w swoim pryncypializmie przy kontaktach z środowiskiem literackim, rynkiem czytelniczym, czy w końcu w kontaktach z władzą. Efekt był taki, że nie specjalnie umiał pomagać swojemu bezdyskusyjnemu talentowi pisarskiemu po przez promocję dla swoich pomysłów, książek, poparcia ze strony ludzi wpływowych. Inny jego równie utalentowany kolega po fachu – Wojciech Żukrowski umiał wspaniale zadbać o lobbing dla swojej twórczości. Lata 90-ste są dla Szczepańskiego taką swoistą rekompensatą za wspomnianą odstawkę. Z stąd liczne, często przeleżałe na cenzorskich półkach, wydania utworów pisarza. Szkoda że te niewczesne możliwości przypadły na okres, gdy autor miał już ponad 70-lat i był już człowiekiem nieomal odchodzącym , a na pewno porządkującym już ostatecznie swoją humanistyczną spuściznę. Uprzedmiotowieniem tego zjawiska jest ta niewielka książka „Przed Nieznanym Trybunałem”, gdzie suflerem dla pisarza jest odziewający się w jezuickie szatki reżyser Krzysztof Zanussi. Zbiorek opowiadań otwiera manifest ideowy pisarza, który stwierdza, że dla jego pokolenia Joseph Conrad był swoistym przewodnikiem po meandrach moralności. Pisarz chce nam przekazać, że z jednej strony przekaz conradowski potrafił uskrzydlić młodych ludzi w czasach niemieckiej okupacji i pchnąć ich do czynów wspaniałomyślnych i bohaterskich. Z drugiej strony, Szczepański rozmyślając nad historią swojego kolegi, który w „rycerskim” a lekkomyślnym działaniu wpadł w ręce niemieckich oprawców. Cóż z tego, że kierował się romantycznymi hasłami, jak przyszło mu za to zapłacić w publicznej egzekucji, z zakneblowanymi ustami. Tak się skończyło jego dobrze niezaczęte życie, a jego ofiara nie specjalnie cokolwiek zmieniła. Kolejna historia dotyczyła Maksymilian Kolbego. Dość gruntownie zapoznałem się z szerokim humanistycznym przekazem Jan Józefa Szczepańskiego i nie mogę pogodzić głębi jego myśli oraz zainteresowań z oficjalną doktryną instytucji Kościoła Katolickiego. A ten dla propagowania swojej wizji rzeczywistości uprawia politykę hiper jednostronnego przekazu o życiu i działalności ludzi, których sformalizowana instytucja uznała za nadludzkich. Między innymi jest tak w przypadku Maksymiliana Kolbego. To zadziwiające, jak ślepy terror hitlerowski niszczący wszelkie, nawet potencjalne zarzewia terroru prześladował też duchownych. Całe tysiące księży w obozach pracy i zagłady nie dokazały chrześcijańskiego ducha. Wręcz przeciwnie wykazywali się małodusznością, wykorzystując swój duchowny nimb na innych współwięźniach. Zdaje się, że w tym kraju tylko jeden Maksymilian Kolbe ma równoważyć tą sytuację. Niejako dla kontrastu, kolejną osoba, której autor poświecą opowiadanie jest Charles Manson. Psychopatyczny morderca, który w swojej bądź co bądź bujnej wyobraźni uważał się za piątego anioła apokalipsy, Chrystusa i diabła jednocześnie. Szczepański bardzo szczegółowo i obficie opisał życie i działalność Mansona, poświęcając mu kilka razy więcej miejsca niż wspomnianemu wcześniej Maksymilianowi Kolbemu. Zapewne jest to pokłosie podroży autora do USA w latach 60-tych i 70-tych z którym pisał obszerne felietony i sprawozdania. Musiał się wtedy interesować sprawą, którą żyła całą Ameryka, a która była jaskrawym symbolem różnicy cywilizacyjnej Zachodu i Wschodu. Do tej pory nie znałem większych szczegółów o tym psycholu więc z ciekawością czytałem to, co autor ma na ten temat do powiedzenia. Książeczkę kończą przemyślenia autora inspirowane kuriozalnymi tyradami wygłaszanymi przez ekscentryków w londyńskim Hyde Parku. Było to dla mnie miłe, bo też miałem sposobność w swoim życiu posłuchać tych mądrości głoszonych z prowizorycznych podestów czy skrzynek po piwie. Całe to zjawisko wynika zapewne z tego, że ludzi czują się bezradni w stosunku do faktu, że żadna wiedza ani filozofia nie wyjaśnia „wszystkiego” w sposób niepodważalny. Z stąd próba dowiedzenia się być może prawdy z ust ludzi natchnionych lub „pozytywnie zakręconych”. Na koniec pisarz, który był orientalistą z wykształcenia atakuje naiwne ludzi ciągoty szukania objawienia w tzw. „obcych księgach”. Chodzi o to, że ludzie wyrastając w pewnej formacji kulturowo-religijnej przez całe życie mają okazję do obserwacji jej słabości, licznych kompromitacji i bezsilności w prawdziwej konfrontacji z metafizyką. Z stąd ucieczka w stronę obcych i egotycznych filozofii i religii, które nie zdążyły się jeszcze zużyć. Elekt jest żenujący, gdyż prowadzi do udawania, pokracznego przebierania się w cudaczne stroje – patrz sekta Hare kishna- powierzchowne przeżywanie mistyki, której się zupełnie nie rozumie.

Jan Józef Szczepański przez całe dziesięciolecia w czasach swoich największych sił twórczych, był uznawany za człowieka o bardzo prawej kondycji moralnej, o staroświeckich zasadach, wręcz nieco groteskowego w swoim pryncypializmie przy kontaktach z środowiskiem literackim, rynkiem czytelniczym, czy w końcu w kontaktach z władzą. Efekt był taki, że nie specjalnie umiał...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jest to jedna z ważnych, chociaż na pewno nie najważniejsza, książek rozrachunkowych z przegraną wojną obronną z 1939r. Pisana w dużym stopniu na gorąco po 5-10 latach po rzeczonych wydarzeniach, gdzie wspomnienia jeszcze żywo kołaczą się w jaźni uczestników. Powieść została oficjalnie ukończona i wydana około 1951 r. A więc musiała się wpisywać w jakimś stopniu w oficjalny ówczesny przekaz na temat tych wydarzeń. Hasłowo: dzielni żołnierze, małoduszni dowódcy, tchórzliwe władze, zdradzieckie elity. Książka jest w jakimś stopniu mocno wspomnieniowa, gdyż autor Wojciech Żukrowski 1939 r. był podchorążym artylerii, a więc weteranem opisywanej sugestywnie bitwy pod Różanem, gdzie został rany, stąd w mamy bardzo realistyczne opisy końcowych scen powieści w wojskowym lazarecie. To co mnie bardzo pozytywnie zaskoczyło, to że książka ma bardzo sensacyjny charakter. Jeżeli ktoś szuka emocji wynikającej w wartkiej akcji zmagań bojowych, to tutaj się nie zawiedzie.
Powieść zaczyna się gorączkowym wyczekiwaniem wroga, przez załogi fortecznych umocnień pod Różanem oraz przez oddziały artyleryjskie. Wojsko jest pewne swego, ufne w dogodne geograficznie umocnienia, siłę ognia swojej broni i ogólną tężyznę państwa polskiego. Pierwsze dni to mało budujące sceny bezładnego odwrotu oddziałów czołowych, które zostały rozgromione w bitwie granicznej. Odziały ułanów w manewrach odwrotowych starły się kąsać napastnika. Jednak formacje spod Różana są przekonane, że dopiero na nich wróg połamanie sobie zęby. Wielostronicowy opis bitwy pod Rożnem bardzo mocno trzyma w napięciu. Pomimo wyraźnej przewagi wroga, Polacy dzielnie stawiali mu czoła na umocnionych pozycjach, gdzie zorganizowane i nietknięte infekcją klęski odziały wykorzystywały przydzieloną sobie broń, szczególnie artylerię. Pomimo ogólnej masakry po obu stornach frontu, nastroje po polskiej stronie Narwi były optymistyczne. A tu naglę przyszedł rozkaz o generalnym odwrocie ponieważ przeciwnik przełamał się w innym miejscu i groziło zgrupowaniu okrążenie. Dalsze strony książki to już typowe dla literatury „polskiego września” opis niezorganizowanego odwrotu, dezorganizacji i masakry ze strony przeważającego technicznie wroga. Niemniej jednak dzięki talentowi autora wydarzenia są przedstawione bardzo plastyczne i ciekawie. Pod koniec książki Żukrowski musiał jednak oddać komunistycznej propagandzie, „to co cesarskie” i pojawiła się wśród rozbitych przypadkowych oddziałków wojska polskiego postać uwolnionego więźnia-komunisty. Który swoim uświadomieniem ideologicznym, osobistą odwagą nadawał kierunek frontowym rozbitką. Mimo, że lubię stare książki, to nigdy nie mogę się przyzwyczaić do tej nachalnej i nierealistycznej propagandy. Nieliczni polscy komuniści- pamiętajmy, że partia komunistyczna była w Polsce marginesem nawet na lewicowej części sceny politycznej – zostali w czasach stalinowskiej wielkiej czystki zutylizowani. Ruch komunistyczny był tak słaby i nieliczny, ze trzeba było rzucać na spadochronach kilku działaczy aby założyli w Polsce partię. To właśnie na tym bezrybiu mógł zając główna pozycję towarzysz „Wiesław”, który w tym czasie był niewykwalifikowanym robotnikiem z Małopolski po czterech klasach szkoły powszechnej. No ale jeżeli dzisiaj w hałasie rządowej propagandy bohaterem ruchu solidarnościowego ma być groteskowy Jarosław Kaczyński, który wykazał się całkowita impotencją jakichkolwiek czynów opozycyjnych, to czego wymagać od pisarzy żyjących i tworzących w totalitarnym państwie epoki stalinowskiej.

Jest to jedna z ważnych, chociaż na pewno nie najważniejsza, książek rozrachunkowych z przegraną wojną obronną z 1939r. Pisana w dużym stopniu na gorąco po 5-10 latach po rzeczonych wydarzeniach, gdzie wspomnienia jeszcze żywo kołaczą się w jaźni uczestników. Powieść została oficjalnie ukończona i wydana około 1951 r. A więc musiała się wpisywać w jakimś stopniu w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jan Józef Szczepański był zawołanym podróżnikiem. W latach 50-tych i 60-tych gdy mało komu się to w Polsce śniło, pisarz wyprawiał się na Biegun Północny, opływał na polskich statkach handlowych wybrzeża Afryki i Azji. Zapuszczał się w eksploracyjnych wyprawach w niebotyczne góry Himalajów bądź przepastne puszcze Ameryki Południowej. Swoje przeżycia i spostrzeżenia opisywał wydawanych formie książkowej esejach. Z racji tego, że nie należał do pisarzy pokornych w stosunku do władzy, to nie mógł się wystarczająco „wytreścić” ze swoich licznych wojaży. Sytuacja odmieniał się po zmianie ustroju w Polsce. Tyle, że w latach 90-tych pisarz był na tyle już sędziwy, że już praktykował tak wymagających podroży. Za to uzbrojony w wiedzę i przeżycia zapragnął to wszystko syntetyzować. Ta niewielka książka „Nasze i nie nasze” ma właściwie tylko jedną tezę przewodnią. A mianowicie nasza ultra europejska kultura klasycznej Grecji jest nam bardzo bliska i wręcz instynktownie zrozumiała. Zabytki sztuki jak architektura lub literatura niezmiennie urzekają już od 2,5 tysiąca lat kolejne pokolenia ludzi Zachodu. Z kolei drugim biegunem mają być cywilizacje mezoamerykańskie. Które wyrosłe odrębnie, zupełnie nie powiązane z kulturą Starego Świata mają być w mniemaniu autora obce, niezrozumiałe nieoddziałowujące wprost na gusta kulturowe naszego Świata. Autor pięknie opisał swoje obserwacje za równo do egejskiego obszaru kulturowego jak i do zagubionych w dżungli zabytków dawnych indiańskich kultur. Jednak zupełnie nie mogę zgodzić się z nadrzędną tezą pisarza. Cywilizacje rozwijające się zupełnie niezależnie i bez przepływu najmniejszych informacji o sobie samych i swoich dokonaniach bardzo często dochodzą do tych samych wniosków i rozwiązań. Cywilizacje prekolumbijskie miały swoje niepowtarzalne nigdzie indziej rozwiązania, nieodgadniony dla nas Europejczyków archetyp cech i zachowań ale nie są to na pewno kultury „z nie z tego Świata”. Czy budowanie piramid w celach kultowych przez choćby Majów i Azteków jest aż takie obce. Piramidy powstawały niezależnie od siebie nie tylko w Egipcie, czy do tego mezopotamskie zigguraty ale także w neolitycznej Europie mamy dość powszechne zjawisko budowania piramidalnych budowli. Kultury amerykańskie wszystkie bez wyjątku posiadały naczelne bóstwa solarne. Nie inaczej było na Bliskim Wschodzie czy barbarzyńskiej Europie Północnej. Kult Słońca na przykład był bardzo mocno osadzony w religię słowiańską. Ofiary z ludzi, które są bodaj najbardziej rozpoznawalnym emblematem Azteków były powszechne równie w Starym Świecie i to bardzo długo. Mity greckie często traktują o składaniu ofiar ludzkich jak choćby w cywilizacji Minojskiej. Słynna Kartagina dla zjednania swoich okrutnych bogów składała ofiary z dzieci. Ten haniebny proceder był między innymi propagandowym uzasadnieniem wojny Republiki Rzymskiej z tym państwem. Dziwnie że Fenicjanie , lud żeglarzy, kupców i odkrywców, który stworzył podstawy naszego alfabetu, który jeżeli nie wynalazł, to masowo zastosował funkcję pieniądza jako miernika wartości, jednocześnie tak długo hołdował „azteckim krwawym upodobania sakralnym”. Stary i Nowy Świat czuł potrzebę regulowania upływu czasu dla tego tworzono kalendarze. Co ciekawe jedne i drugie zakładały instytucje końca Świata. Zarówno Indianie jak i nasi bliskowschodni protoplaści spoglądali w nocne niebo i opisywali gwiazdy, łączyli je w konstelacje, szukali prawidłowości w tym miszmaszu i użytecznego dla ludzi zastosowania. Wbrew pozorom nasz ludzki ród nie wiele różni, mamy te same potrzeby bytowe i duchowe. Na nasze szczęście cywilizacja Starego Świat rozwijała się na styku aż trzech kontynentów, który każdy w swoim czasie odgrywał niebagatelną rolę w rozwoju cywilizacyjnym i rozprzestrzenieniu nowinek technicznych. Indianie południowoamerykańscy nie mieli tego komfortu. Rozwijali się w pełnej izolacji kulturowej, która nie miała możliwości cyklicznego przewietrzenia nowym duchem rozwoju zewnątrz. W czasach wielkich odkryć geograficznych pozostali na etapie kultury kamienia, a zaborczy i krwiożerczy Europejczycy nie dali im czasu na absorbcję nowej kultury. Zostali zniszczeni w orgii mordowania w imię chrześcijańskiego boga, a ich kultura została do gruntu wykarczowana.

Jan Józef Szczepański był zawołanym podróżnikiem. W latach 50-tych i 60-tych gdy mało komu się to w Polsce śniło, pisarz wyprawiał się na Biegun Północny, opływał na polskich statkach handlowych wybrzeża Afryki i Azji. Zapuszczał się w eksploracyjnych wyprawach w niebotyczne góry Himalajów bądź przepastne puszcze Ameryki Południowej. Swoje przeżycia i spostrzeżenia opisywał...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Panny z Wilka” opowiadanie Jarosława Iwaszkiewicza, a szczególnie ekranizacja Andrzeja Wajdy, były mi znane od wielu lat. Gdy zrobiłem lata temu podejście do filmu, to szybko mnie znudził i uznałem, że jest to jakaś rzewna historyjka ocierająca się o tanie romansidła typowe dla okresu międzywojennego. Nie mogłem się bardziej mylić. Po prostu do tej opowieści trzeba dojrzeć. Przebrnąć przez jakiś kawał swego życia, zatrzymać się w biegu i spojrzeć za siebie. Całe opowiadanie jest jednym wielki wyciem za przeminionym już światem. Za tym co było i już nigdy nie wróci. Posępną zadumą nad tym co jest teraz, a co być mogło.
W opowiadaniu występuje bohater zbiorowy, którego tworzy Wiktor Ruben i jego relacje z kobietami dla których dworek w Wilku był rodzinnym domem. Wiktor powraca do miejsca swojej młodości, do świata od którego był oddzielony traumatycznymi przeżyciami wojennymi i niespecjalnie spełnionym życiem. Jest samotny, nie związał się z żadną kobietą, wykonuje pracę, której specjalnie nie lubi ani nie zaspokaja jego ambicji. Ma lat 37 a już czuje się wypalony i przegrany. Niczym deus ex machina pojawia się nagłe ponownie w Wilku, gdzie wszystko wydaje się jak dawniej a jednak jest już zupełnie inaczej. Dawny wilkowski kawaler przeżywa koktajl wzruszeń niczym na spotkaniu klasowym w liceum. Widząc jak potoczyło się życie niegdyś młodych, pełnych nadziej od życia panien, czuje smutek i własne nie spełnienie. Przemijanie zmaterializowało się także w przykrym fakcie, że największa młodzieńca miłość Wiktora umarła lata temu na grypę hiszpankę. Niezmiernie dojmującym jest dla niego fakt, że rodzinna już dawno pogodzona z tą stratą, w jakimś sensie zapomniała o bezdzietnej i młodo umarłej panny. Symbolem tego jest jej zaniedbany grub, tusz pod bokiem rodzinnego gniazda – „panta rhei”. Iwaszkiewicz pięknie odmalował letnie okoliczności przyrody towarzyszące tej nostalgicznej podroży do przeszłości Wiktora. Stawiając ten arkadyjski obraz niejako w opozycji do szarzyzny jego dnia codziennego. Dla mnie te melancholijne opowiadanie jest pewną forma przestrogi aby walczyć o swoje tu i teraz, o teraźniejszość, która z perspektywy lat także będzie ckliwie rozczulać, a nie wykorzystane szanse lub nie podjęcie chociażby próby walki o szczęście i spełnienie dla siebie, będzie rozdzierać serce.

„Panny z Wilka” opowiadanie Jarosława Iwaszkiewicza, a szczególnie ekranizacja Andrzeja Wajdy, były mi znane od wielu lat. Gdy zrobiłem lata temu podejście do filmu, to szybko mnie znudził i uznałem, że jest to jakaś rzewna historyjka ocierająca się o tanie romansidła typowe dla okresu międzywojennego. Nie mogłem się bardziej mylić. Po prostu do tej opowieści trzeba...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

To zadziwiające w którą stronę zmienia się Świat. Z jednej strony mamy powszechny postęp cywilizacyjny dostępny praktycznie dla każdego i to w każdej dziedzinie życia. Z drugiej strony jest widoczny na tle „dnia wczorajszego” upadek wszelkich wartości i zasad moralnych. Gusta oraz poczucie smaku współczesnego przeciętnego konsumenta kultury są już tak mało wymagające jak jeszcze nigdy dotąd. Obecna władza aby wydawać się swojską i bliżej ludzi mizdrzy się do jarmarczno-remizowych wykonawców muzyki disco polo. A wczasach takiego siermiężnego PRL-u władza jednak szukała względów i akceptacji u takich gremiów jak mi.in Związek Literatów Polskich. Organizacja z rodowodem, jeszcze przedwojennym, gdzie jednym z ojców założycieli był Stefan Żeromski. W czasach stalinizmu, tak jak wszystkie agendy życia kulturalnego, była fasadową organizacją wykonującą poruczone zlecenia na forsowanie socrealizmu w literaturze. Ale już w latach odwilży pod przewodniczącym Jarosławem Iwaszkiewiczem zachowała pewną dozę autonomii i mogła koordynować prawdziwe twórcze życie literackie w naszym kraju. Rządzeniem losu życie Iwaszkiewicza, a co za tym idzie i jego prezesura, zakończyło się wraz powstałym głębokim kryzysem politycznym w Polsce, którego efektem były narodziny Solidarności. Związek Literatów Polskich który przez lata był zewnętrznie sterowalny, często sprowadzany do fasadowo-dekoracyjnej pozycji zapragnął się wybić na niepodległość. Uosobieniem tych dążeń był oddolny wybór nowego przewodniczącego w osobie Jana Józefa Szczepańskiego. Człowieka w żaden sposób nieskompromitowanego służalczością w stosunku do władzy, o wysokich walorach moralnych, że wspaniałym życiorysem weterana, podróżnika, solidnego pisarza. Ta nieoczekiwana dla niego nowa misja jest kanwą niniejszej książki. Książka ma zapis na poły osobistego dziennika/pamiętnika a na poły rozbudowanego reportażu. Autor sili się na maksymalny obiektywizm i zachowanie chłodnej postawy przy opisie sytuacji w których uczestniczył i ludzi z którymi miał do czynienia. To powoduje, że książka zyskuje na wartości do rangi paradokumentu z drugiej strony nieco drażni prawie że bosko-anielskim obiektywizmem. Szczepański regularnie co kilkadziesiąt stron przypomina, jak nieodpowiednią był postacią do powierzonego zadania. Trudno się z nim nie zgodzić. W tym krytycznym dla Polski czasie lata 80/83 znalazł się w samum oku cyklonu politycznych i osobowych gierek, podjazdów oraz targów. Autor „Polskiej Jesieni” sam siebie ukazuje jako niebyt fortunnego gracza, naiwnego w swojej wierze w ludzi i wartości, starającego się ogrywać rolę arbitra co wiązało się z tym, że nie opowiadał się w tym krytycznym momencie jednoznacznie po żadnej stronie barykady. Z chwilą wprowadzenia wojskowego zamachu stanu przez Jaruzelskiego 13 grudnia 1981 roku. Szczepański uznał że jego misja dobiegła końca. Prawie połowa książki jest poświęcona temu jak to negocjuje z władzą warunki swojej i zarządu rezygnacji. Tzw. Stan Wojenny został wprowadzony w czasie gdy był organizowany Kongres Kultury Polskiej. Zachowało się nagranie video z tego wydarzenia. Rzuca się w oczy bojowość i bezkompromisowość w sprzeciwie wobec władzy występujących prelegentów z wielu dziedzin kultury. Są to nazwiska obecnie pogrubiane w każdej encyklopedii. Ale gdy w trzecim dniu obrad kongresu, został on bezpardonowo przerwany, ci wieszcze kontestacji władzy rozeszli się po prostu do domów w przestrachu tego co będzie i czy nie zostaną tak jak inni aresztowani. To smutny dowód na to, że siłą sprawczą historii nie są intelektualiści. Gdy przychodzi co do czego gubią się w relatywizowaniu faktów, uginają się pod wizją ewentualnych konsekwencji, a przede wszystkim jak każdy dojrzały człowiek kalkulują co mogą stracić. Dość łatwo jest szafować swoim zżyciem nastoletniemu człowiekowi gdzie chęć działania najczęściej stoi wyżej przed rozsądkiem. Dużo łatwiej jest zrobić rewoltę i postawić na szalę wszystko temu co nic nie ma, a zyskać może wszystko. Książka Jana Józefa Szczepańskiego jest wspaniałym źródłem wiedzy do swojej małej epoki historycznej i polecam ją tym, którzy interesują się współczesną historią Polski.

To zadziwiające w którą stronę zmienia się Świat. Z jednej strony mamy powszechny postęp cywilizacyjny dostępny praktycznie dla każdego i to w każdej dziedzinie życia. Z drugiej strony jest widoczny na tle „dnia wczorajszego” upadek wszelkich wartości i zasad moralnych. Gusta oraz poczucie smaku współczesnego przeciętnego konsumenta kultury są już tak mało wymagające jak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Szukając informacji o pisarzach, którzy uczestniczyli osobiście w kampanii wrześniowej a potem dal o niej wielkie literackie świadectwo byli wymieniani Jan Józef Szczepański, Wojciech Żukrowski oraz Stanisław Zieliński. Prozę dwóch pierwszych zdążyłem już nieco poznać. Ich twórczość pisarska oraz specjalnie spreparowane scenariusze były wykorzystywane chętnie przez kinematografię. Zieliński był dla mnie jednak owiany tajemnicą. Aby to zmienić postanowiłem zacząć od jakiejś lżejszej jego książki i tak trafiłem na zbiór opowiadań „Spirytus z tureckim pieprzem”. Nota biograficzna autora na Wikipedii nie specjalnie w ciepłym świetle przedstawia pisarza. Przede wszystkim dowiadujemy się z niej, że był literatem na usługach komunistycznej władzy. Która wynajmowała go do zorganizowanych paszkwili przeciwko niewygodnym dla siebie pisarzom, tak aby to wyglądało na awanturę kolegów po piórze. Zieliński mógł się „wyprodukować” w nagonce medialnej na między innymi Witolda Gąbrowicza. W dobie dzisiejszych akcji odwalanych przez rządowe media i finansowane przez nie mierne kreatury, mam dużo mniejszą tolerancję na zrozumienie takich postaw. Przypomnijmy tylko sobie co i kto mówił w rządowej telewizji na Olgę Tokarczuk w ostatnim czasie. Historia PRL-u dogoniła nas XXI w. Bogate archiwum IPN-u z nie lada dorobkiem donosicielskim Stanisława Zielińskiego, wskazuje w sposób jednoznaczny, że szpiclował w pełni świadomie, być może z przekonania, a już na pewno rozmiłował się w tym haniebnym procederze. Z drugiej strony, jest to człowiek pochodzący z głębokich kresów wschodnich, który pretendował do przedwojennej inteligenci, uczestnik kampania wrześniowej, jeniec stalagu oraz krótkotrwały oficer wojsk polskich na zachodzie. Postanowiłem zapoznać się z jego twórczością aby ocenić jak się ma sylwetka autora do swego dzieła. Postanowiłem zacząć od niewielkich opowiadań. W tym miejscu spotkało mnie zupełne zdumienie. Te małe formy literackie są pełne jakiś absurdalnych zdarzeń i przeżyć. Humorystyczne powiastki zawieszone gdzieś w nieskonkretyzowanej rzeczywistości coś jakby Polska ale jednak nie Polska. Mnie w każdym bądź razie autor nie złapał „na lasso” swojej groteski i w dużej części te opowiadania po prostu mnie nudziły. Tom opowiadań otwierają historie z koszarowo-podchorążackiej rzeczywistości. Gdzie dominuje tzw. żart żołnierski ale wydaniu jeszcze przedwojennym. Gdzie panowie żołnierze proszą panny do kawiarni na donaty i kakao. Historie typu, jak to pannie nie powinny kucać za potrzebą na polach szparagowych itp. Są też opowiadania ze stalagów, gdzie nudzący się jak mopsy żołnierze zabijają czas i beznadzieję swego położenia w najróżniejszych zajęciach, jak chociażby w obozowym współzawodnictwie na ogródki warzywne wprost przy barakach i drutach kolczastych. Z pozostałych opowiadań spodobało mi się w zasadzie jedno – „Admirał”. Nierzeczywista choć jak najbardziej realna sytuacja opisu akcji ratunkowej dla psa porwanego przez krę na rzece. W Polsce ludowej z lat 50-tych zaangażowano do ratowania psiny, straż pożarną, milicję, żeglugę śródlądową, milicyjny helikopter, a na końcu flotę wojenną, która nie szczędząc wysiłków i materiałów – wylała między innymi tysiące galonów oliwy w celu uspokojenia fali – uratowała kundla. Gdy skończyło się uroczyste przekazanie psa z okrętu na ląd okazało się, że pies jest bezpański i nikt się nie kwapi aby go przygarnąć. I tutaj wkracza hycel w swoim skurzanym fartuchu i z pętlą na trzonku. Od taki finał tej szeroko zakrojonej akcji. Dzisiejsze czasy są przepełnione aktywnościami, które mają tylko na celu wykazać sprawność, bohaterstwo oraz skale możliwości różnych organizacji i służb ale gdy po spektakularnych pokazówkach przychodzi czas zwyczajnej, cichej, organicznej pracy, to już nikt tym nie jest zainteresowany, a wcześniejszy cel, który był wartościowy dla poświęceń dewaluuje się bez reszty. Ponoć: „Prawdziwi humoryści są zawsze filozofami”.

Szukając informacji o pisarzach, którzy uczestniczyli osobiście w kampanii wrześniowej a potem dal o niej wielkie literackie świadectwo byli wymieniani Jan Józef Szczepański, Wojciech Żukrowski oraz Stanisław Zieliński. Prozę dwóch pierwszych zdążyłem już nieco poznać. Ich twórczość pisarska oraz specjalnie spreparowane scenariusze były wykorzystywane chętnie przez...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Najdawniejsze dzieje ziem polskich (do VII w.) / Piotr Kaczanowski, Janusz Krzysztof Kozłowski. Dzieje Polski piastowskiej (VIII w. - 1370) / Jerzy Wyrozumski Piotr Kaczanowski, Janusz Krzysztof Kozłowski, Jerzy Wyrozumski
Ocena 6,3
Najdawniejsze ... Piotr Kaczanowski, ...

Na półkach: ,

Podręcznikowe ale wydaniu akademickim omówienie historii pradziejowej ziem obecnie nazywanymi polskimi. Należy pamiętać, że nie jest to historia Polski w znaczeniu jakim na co dzień używamy tego terminu. Z konieczności autorzy opisują także historię całego regionu Europy Środkowo-Wschodniej a nawet sięgają po skalę całego kontynentu. Kultury archeologiczne są zazwyczaj o bardzo płynnych i umownych granicach „czaso-przestrzennych”. Skąpość zabytków kultury materialnej powoduje, że do interpretacji znalezisk nad Wisłą wykorzystuje się bogatsze w treść artefakty odnalezione często o 1000 km dalej ale z tego samego czasu. Na tej podstawie dokonuje się naukowej interpretacji przez analogię. Początkiem cezury czasowej jest tak naprawdę ustąpienie ostatniego zlodowacenia co dla ziem polskich było z geologicznego punktu widzenia wczoraj. Gdyż możemy przejąć daty od pięćdziesięciu do dwunastu tysięcy lat temu. Autor chronologicznie i w sposób usystematyzowany przedstawia to, co wiemy lub bardziej domyślamy się na temat pradziejów. Pomimo, że interesuje się tym tematem i już czytałem sporo książek na ten temat, gubiłem się w morzu szczegółów i interpretacji, co już po pewnym czasie nużyło. Pradzieje ale też wczesne średniowiecze charakteryzują się zupełnym brakiem lub szczękowym występowaniem źródeł pisanych. To powoduje, że nic pewnego nie można w temacie powiedzieć a jednocześnie jest wielkie pole do interpretacji i budowania hipotez przez naukowców co bardziej odważnych i obdarzonych wyobraźnią. Z baku laku nawet w takim podręcznikowej formie przywołuje się najróżniejsze hipotezy które są uwiarygadniane tylko tym, że twierdzi tak, taki a taki profesor w takiej a takiej publikacji. To ma już wystarczyć, za naukowe usankcjonowanie stwierdzeń, co do których nie ma żadnych dowodów ani wyraźnych przesłanek. Równie dobrze mogłoby to brzmieć w ten sposób, że pan Stanisław z Gdańska uważa to a to, a tym czasem Pani Basia z Łodzi dla równowagi ma odmienne mniemanie. Ciężko jest nam zaakceptować fakt, że tak naprawdę nie wiemy zgoła nic jeżeli chodzi o jakiekolwiek szczegóły z historii pradziejów. Jednak pasjonaci i czytelnicy chcieliby chociaż usłyszeć legendę na ten temat, a takie naukowcy, jak wszyscy ludzie z potencjałem intelektualnym potrafią stworzyć, aby zaspokoić na to potrzebę rynku. Bardzo mi autorzy zaimponowali swoim ostrożnym i wywarzonych stanowiskiem w zakresie etnogenezy Słowian i obowiązującej przez dziesięciolecia tezy autochtoniczności Słowian na ziemiach w dorzeczu Odry i Nysy. Agresywny nacjonalizm niemiecki przywłaszczał sobie jakieś dziedziczno- przyrodzone prawa do ziemi na wschodzie Europy. To musiało rodzić reakcję i na zasadzie kontr tezy, że jest odwrotnie. To Słowianie mają dziedziczne prawa do tych ziem, a germanie są tylko najeźdźcami zewnątrz. W latach po II Wojnie Światowej teza o autochtoniczności Słowian została hiper awansowana do rangi doktryny państwowej i była używana na potrzeby jak najbardziej aktualnej polityki. Właśnie teza o autochtoniczności Słowian na ziemiach polskich pokazuje niedowład naukowy dla tej dziedziny wiedzy. Naczelny argument zwolenników autochtonicznej teorii sprawdza się w zasadzie do jednego paradygmatu:, „a udowodni z całą pewnością, że jestem w błędzie?”. To tak jakby można było skazywać ludzi tylko za przestępstwa do których sami się przyznali. Ponieważ dowody zbrodni i zeznania świadków mają charakter zewnętrzny i niedoskonały.
W absolutnym zarysie i z pełną świadomością, że mogło być inaczej możemy powiedzieć, że w czasach glacjalnych nie było w Polsce wcale osadnictwa ludzkiego. Ciężko jest żyć na ziemi na której zalega 2 kilometry lodu. Najstarsze znaleziska które występują na południowych skrawkach naszego kraju są datowane na około 500 tysięcy lat temu. Pamiętajmy, ze mówiąc o znaleziskach, to mamy na myśli np. jeden paliczek palca hominidów czy praczłowieka znalezionego gdzieś w szczelinach jaskini krasowej. Generalnie gdy wyobrażamy sobie filmową scenerię mamutów przemierzających mroźne równiny i polujących na nich neandertalczyków, czy już nawet homo sapiens sapiens, to ten obraz dotyczy bardziej południowej Francji, gdyż Polska przez większość czasu była lodową pustynią lub jałową tundrą. Wraz z początkiem holocenu łowcy i zbieracze zapuszczali się także w swoich migracja na tereny polskie. To co najważniejsze dla archeologów czyli kultury neolityczne zaczęły się na terenie naszego kraju gdzieś od 7 tysiąclecia. Można w dużym stopniu hipotetycznie prześledzić najście nowego stylu życia- produkcji rolniczej i hodowlanej na naszych ziemiach od południa Europy, gdzie szlak prowadził przez Bramę Morawską i Kotlinę Kłodzką do wnętrza Niżu Polskiego. Pojawiły się wreszcie i u nas gliniane naczynia stanowiące podstawę do różnicowania kultur archeologicznych ich intepretowania na podstawie tych właśnie skorup. Przynależność etniczna tych pierwszych rolników i hodowców jest zagadką nie do rozwiązania. Należy pamiętać, że ta polska rewolucja neolityczna ograniczała się tylko do enklaw osadniczych z najlepszą ziemią do najprymitywniej uprawy. Jedocześnie przez tysiąclecia utrzymywały się grupy ludzie uprawiające zbieracko-łowiecki tryb życia.
Nie wdając się w szczegóły około 2 tysiąclecia objawiły się pierwsze symptomy przyszłej kultury łużyckiej. Kultury opartej w dużej mierze na metalu jakim jest brąz. Pojawiły się w pokładach archeologicznych tego czasu piękne przedmioty zbytku jak metalowe elementy stroju, rynsztunku wojownika, pięknie zdobiona i delikatnie wyrabiana ceramika. To właśnie w czasie trwania tej epoki powstały pierwsze osady umocnione o zabudowie kolektywnej. Słynny gród w Biskupinie jest zabytkiem kultury łużyckiej. Pamiętajmy, że tak kultura archeologiczna nie ma nic wspólnego z kulturą i ludnością Słowiańską, która w tych czasach z pewnością jeszcze nawet się na dobre nie wyodrębniała ze wspólnego indoeuropejskiego pnia.
Z VIII w. p. n. e. powstała na terenie Polski kultura oparta na żelazie, która wpisywała się w ogólnoeuropejskie zjawisko jakim było kultura halsztacka. Idąc ekspresowym przeglądem to około IV w. p. n. e. teren Polski jak i inne części naszego regionu został ogarnięty ekspansją etniczna i kulturową Celtów. Te zjawisko trwało około 400 lat i jest nazywane okresem lateńskim. W ten sposób przechodzimy powoli do przedświtu naszej cywilizacji czyli czterechsetnego okresu wpływów rzymskich. Trudno, to pewnie wielu zaakceptować ale to właśnie w tym okresie nasze terytorium służyło jako stacja pośrednia i wylęgarnia dla licznych słynnych ludów wschodniogermańskich, który przetaczali się z północy przez tereny naszego kraju. Słynni Goci zanim założyli swoje nadczarnomorskie państwo i zagościli w kronikach rzymskich jako śmiertelnie niebezpieczni barbarzyńcy gościli na Żuławach i wzdłuż Wisły i Bugu zmierzali ku swojemu przeznaczeniu. W centralnym rejonie naszego kraju przez kilka stuleci gościli Wandalowie i Gepidowie. Na zachodnich rubieżach swoje kilkusetletnie siedziby mieli Burgundowie. Te ludy zostawiły po sobie swoje archeologiczne piętno. Gdy okres „burzy i naporu” się skończył, gdy Germanie wyżywali się na południu Europu, a to co po nich zostało dodatkowo rozryte najazdem Hunów i innych azjatyckich koczowników. Na przełomie VI i VII w. n. e. wyroili się ze swoich naddnieprzańskich siedzib Słowianie. Którzy z racji swojego oddalenia od okna cywilizacyjnego byli niespecjalnie zaawansowani cywilizacyjnie ale za to żywotni, ruchliwi i co najważniejsze bardzo liczni. W krótkim czasie zaludnili tereny od ujścia Łaby po przez wschodnie Alpy aż do terenów północnej Grecji aby z wielkim przytupem wejść w okres historyczny dla naszego regiony Europy.

Podręcznikowe ale wydaniu akademickim omówienie historii pradziejowej ziem obecnie nazywanymi polskimi. Należy pamiętać, że nie jest to historia Polski w znaczeniu jakim na co dzień używamy tego terminu. Z konieczności autorzy opisują także historię całego regionu Europy Środkowo-Wschodniej a nawet sięgają po skalę całego kontynentu. Kultury archeologiczne są zazwyczaj o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kiczowata okładka rodem z kryminałów za 5 gr., wulgarnie płytki podtytuł książki niczym hasło pseudo artykułów z „Faktu” czy innego „pudelka” ma się zupełnie nijak do treści wypełniającej tą książkę.
Książka jest relacją francuskiej lekarki, która w początkach lat 50-tych wyjechała do Jemenu na dwuletni kontrakt. Ten region świata 70 lat temu był zupełnym tzw. trzecim światem a Jemen był takim światem do kwadratu. Wyjątkowo konserwatywna monarchia skutecznie zamykała się na kontakt ze światem zewnętrznym, że dla Europejczyków była to w całości „terra incognito”. Skutkowało to zupełnym brakiem zdobyczy cywilizacyjnych współczesnego świata jak chociażby elementarnej opieki medycznej i dostępu do lekarstw. Autorka książki szczerze wyznała, że nie podjęła się tego wyjazdu z jakiś altruistycznych pobudek ale dla zaspokojenia ciekawości świata. W tym czasie kiedy pojawiła się w Jemenie biali ludzie był zupełną rzadkością. W trakcie swojej praktyki lekarskiej miała sposobność zaobserwować ludzi, zwyczaje i miejsca, których ludzie Zachodu wcześniej nie mogli zobaczyć. W tym feudalnym społeczeństwie, gdzie religia i jej nakazy były nadrzędnym prawem dla ludzi, gdzie istniało najnormalniejsze w świecie niewolnictwo, klasowe podziały społeczne i majątkowe. Ludzie bardzo biedni i ciemni. Jednocześnie pełni serdeczności, dumni i pogodzeni ze światem w jakim żyli bo innego po prostu nie znali. Można było już wtedy zaobserwować pierwsze oznaki zmian i poprawy warunków bytowych. Imam Jemenu dysponując ograniczoną pulą środków miał do wyboru albo zainwestować je ku poprawie bytu przyszłego pokolenia albo ulżeniu doli obecnego. Wybrał to pierwsze co zostało przez autorkę sportretowane na pokładzie szpitala. Gdzie chorzy nie byli ani leczeni ani specjalnie karmieni. Cierpiący na choroby które mogły być zwalczane tylko deficytowymi lekarstwami. Zostawiono ich tam aby dochodzili swego kresu i nikt się tym nie interesował. Ale jednocześnie był budowany zupełnie nowy szpital, spełniający standardy swoich czasów i który był pod szczególna opieką władz. Francuska lekarka miała sposobność zetknąć się z najwyższą muzułmańska arystokracją z książętami i ich pałacami na czele. A tam miała możność wglądu w obyczajowość muzułmańską i to, co najbardziej elektryzuje ludzi zewnątrz, życie w haremie. Opis tego światka jest daleki od potocznego jego wyobrażenia. Jest to środowisko bardzo konserwatywne, pruderia kobiet jest posunięta do absurdu. Jest to świat intryg i wielkiej obłudy wykonaniu kobiet, które nie umieją czytać ani pisać i niewiele wiedzą o świecie zewnętrznym. Wydawały się zadowolone ze swego losu, a na możliwość rozmowy z francuską panią doktor to interesowały się głownie praskimi butikami. Jednak główna praca autorki książki sprowadzała się do pomocy zwykłem prostym ludziom. Którzy zgłaszali się od jej gabinetu ze wszystkimi możliwymi ciężkimi schorzeniami na które nie miała ani sprzętu ani leków ani kompetencji by tym ludziom pomóc. Chorzy jednak udawali się do niej po ostatnią nadzieję. Z opisu pani doktor widać, że Arabowie bardzo kochają dzieci i niezwykle dbają o wszystkich członków rodzinny. Pewien ojciec jechał całą noc konno przez pustynię ze swoim synkiem zawiniętym w szal na plecach, który się śmiertelnie dusił. Nie można było mu pomoc bez lekarstw i specjalistów ze sprzętem. Jakaś uboga rodzinna z gór, przyniosła w improwizowanej lektyce przez dziesiątki kilometrów bardzo starą kobietę z przenoszoną chorobą na którą nie było już ratunku. Na ogół ludzi mieli świadomość swojego beznadziejnego stanu i swojego nie do pozazdroszczenia losy gdy umierali na nieznane im i nie leczone choroby nie wiedzące często ile w ogóle mają lat.

Kiczowata okładka rodem z kryminałów za 5 gr., wulgarnie płytki podtytuł książki niczym hasło pseudo artykułów z „Faktu” czy innego „pudelka” ma się zupełnie nijak do treści wypełniającej tą książkę.
Książka jest relacją francuskiej lekarki, która w początkach lat 50-tych wyjechała do Jemenu na dwuletni kontrakt. Ten region świata 70 lat temu był zupełnym tzw. trzecim...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

To Ci dopiero przykład pisania książek do szuflady lub na cenzorski indeks. Szczepański ukończył tą krótką powieść 1969r. a mógł ją wydać dopiero 20 lat później po przemianach ustrojowych w Polsce. Autor poświecił ją opisowi żywota swojego przyjaciela i kapitana statku żeglugi handlowej. Jego nietuzinkowe usposobienie, niebanalny życiorys i jak na czasy ciasnego PRL-y niezwykły zawód bardzo inspirowały pisarza. Jednak główna osią książki jest przedstawienie niszczenia niewygodnego, bo nietuzinkowego, człowieka przez partyjno-mafijną nomenklaturę ograniczonych ciemniaków. Tłem historycznym dla przedstawionej fabuły jest Wojna Sześciodniowa na Bliskim Wschodzie oraz wydarzenia marcowe 1968 roku i związana z tym obrzydliwa nagonka antyżydowska w Polsce. Pechowe wypadki kapitana Witolda Górskiego rozpoczynają się wraz ze zgodą na przyjęcie na swój statek pierwszego mechanika z fałszywym dyplomem inżyniera, szpicla i zwyczajnej kreatury. Znana była jego osoba w całej flocie handlowej i nikt ze szmatą nie chciał pływać. Bohater popełnił błąd godząc się pod presją na takiego załoganta. Z stąd nauka życiowa aby nigdy nie łudzić się i samooszukiwać, że z kanaliami można się porozumieć. Otóż nie można i wszelkie wspaniałomyślne gesty ze strony uczciwego człowieka, traktują jako naiwną słabość, ich niezasłużone upodmiotowienie oraz sposobność do nikczemnego działania. Ta nieśmiertelna zasada zadziałała także i tym razem. Koalicja ludzi byle jakich i małych lubi się skrzyknąć jak tylko nastręczy się wygodna możliwość aby wyciąć jednostkę ponadnormatywną. Tutaj z pomocą ze swoimi kontaktami przyszedł autor powieści, który poruszył sprawę o najwyższe szczeble w państwie. To dało autorowi możliwość opisania mechanizmów władzy i uwikłanych w nią ludzi. Interwencja została wywindowana aż na szczebel premiera Józefa Cyrankiewicza. Każdy człowiek wprzęgnięty w komedię i hierarchię władzy musi tam ogrywać swoją cześć farsy. Ale raz na jakiś czas, gdy się go naciśnie na czułą stronę chce choć na chwilę wybić się ponad poziom szamba w którym na co dzień się karmi. Dla Cyrankiewicza była to przynależność do PPS (Polskiej Partii Socjalistycznej) do której przed laty należał nasz kapitan. Cyrankiewicz interweniując w jego sprawie nie omieszkała załatwić także swoich porachunków personalnych co pewnie był jednak głównym motorem jego działania. Jednak kryzys polityczny z 1968 roku zresetował wszelkie wsparcie i lokalni bonzowie partyjni mogli dokończyć swego dzieła. Historia kapitan pokazuje też, że nawet człowiek o największym pierwiastku optymizmu i pogody ducha, który przez dziesiątki lat przebija się przez zawirowania życiowe, jak zostanie pozbawiony swojej bezpiecznej przystani, do której może uciec od niebudującej rzeczywistość, naładować akumulatory, w końcu się załamie się i poda naporowi czynników zewnętrznych.
Przy okazji tej lektury przypominałem sobie, że przez cały PRL, łącznie z okresem stalinowskim, współpracowała z komunistami i wprost uwierzytelniała ich władze skrajna prawica z przedwojennym faszystą Bolesławem Piaseckim. Ten „wódz” przedwojennej „Falangi” przez lata musiał pudrować swoje skaranie nacjonalistyczne poglądy socjalistycznym makijażem. A ty nagle w tym postępowym ustroju 23 lata po wyzwoleniu KL Auschwitz mógł dać upust swoim rasowym uprzedzeniom i wygłaszać antysemickie dyrdymały i kolportować je choćby za pomocą „Tygodnika Powszechnego”. Tak, tak, ta szacowna gazeta ma też i taki wkład w historię Polski.
Na przeleżenie się książki na półce przyczyniła się nie tylko cenzura ale także niezadowolenie z niej samego autora, który przekazał ją do zaopiniowania takim pisarzom jak chociażby Stanisław Lem. Niezbyt pochlebne opinie przygnębiły autora i uświadomiły słabe strony jego książki. A są nimi bardzo czytelny publicystyczny charakter oraz niekamuflowane osobiste zaangażowanie autora. Sam Szczepański stwierdził, że chciał za pomocą tej książki złożyć w hołdzie swoimi przyjacielowi bukiet pięknych kwiatów, a wyszła z tych zamiarów tylko wiązka polnych chwastów. Dla mnie książka była bardzo interesująca i warta do przeczytania jako swoisty fotoplastykon do podejrzenia tych słusznie minionych czasów. Choć rzeczywiście nie jest to literatura najwyższej próby na która było stać autora w innych powieściach.

To Ci dopiero przykład pisania książek do szuflady lub na cenzorski indeks. Szczepański ukończył tą krótką powieść 1969r. a mógł ją wydać dopiero 20 lat później po przemianach ustrojowych w Polsce. Autor poświecił ją opisowi żywota swojego przyjaciela i kapitana statku żeglugi handlowej. Jego nietuzinkowe usposobienie, niebanalny życiorys i jak na czasy ciasnego PRL-y...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Postać Jarosława Iwaszkiewicza była mi dobrze znana od lat szkolnych, gdzie był przedstawiony jako archetyp współczesnego pisarza i poety, który był mocno osadzony zarówno we współczesności przy jednoczesnym nimbie dorobku literatury przedwojennej i jego związków ze słynnymi skamandrytami. Lubiłem niektóre ekranizację jego opowiadań jak „Brzezina” czy „Panny z Wilka”. Jednak zdałem sobie sprawę, że nie czytałem jak dotąd żadnej jego książki. Aby wypełnić tą lukę sięgnąłem po zbiór wybranych opowiadań rodem z czasów rozkwitającego PRL-u z lat 70-tych.
Opowiadania były mniej więcej równe, choć mnie osobiście nie wszystkie tak samo wciągały. Szczególnie lubiłem opowiadania traktujące o wojnie i okupacji.
W opowiadaniu „Młyn nad Lutynią” mamy dość rzadką w polskiej literaturze tego czasu przedstawiony problem renegactwa i kolaboracji z wrogiem. Opowiadanie jest ogólnie mroczne i przejmujące. Na tyle mnie jednak zaciekawiło, że poszperałem w sieci informacji na jego temat i dowiedziałem się, że kanwą dla tej opowieści miały być rzeczywiście wydarzenia, które Iwaszkiewicz odsłuchał od naocznych świadków zaraz po wojnie, podczas swoich podroży po kraju. Chociaż jak to na poetę przystało wiele wątków niemożebnie udramatyzował lub po prostu wymyślił. Taka jest uświęcona licentia poetica wielkich pisarzy. Na przykład autor przedstawił opis, jak miejscowi volksdeutsche i polscy zdrajcy przeprowadzali akcję palenia kościelnych dewocjonaliów i wyposażenia do praktykowania kultu religijnego. Gdy tym czasem świadkowie, czyli mieszkańcy tej miejscowości potwierdzają, że i owszem był nazistowskie akcje palenia ale polskich książek z bibliotek i domów prywatnych. Jednak jakże epicko prezentuje się opis płonącego drewnianego krucyfiksu z kościelnymi chorągwiami na głównym placu miasteczka. W opowiadaniu schwarz charakterem i symbolem zdrady był nastoletni Jarogniew. Sierota na utrzymaniu swoich dziadków, nastolatek który wychował się we Francji, gdzie wcześnie stracił rodziców. Niejako w kontrze do tradycyjnego i co tu dużo mówić mało oświeconego otoczenia, Jarogniew z czysto koniunkturalnych pobudek przystępuje do volksdeutschów i paraduje w mundurku hitlerjugen – tak jak niegdyś na bawarskich ulicach Joseph Ratzinger zdjęcia są dostępne w Internecie. Odrzucony przez dziewczynę, która gardzi nim jako odszczepieńcem i sprzedawczykiem, mści się i donosi Niemcom o ukrywającego się wśród chłopstwa polskiego księdza. Koniec końców, dziadek chłopca, zgorszony zachowaniem wnuka, wyciąga chłopca do lasu, gdzie go podczas odmawiania wspólnego pacierza wiesza na drzewie. Nie było to dla niego trudne, bo krzepkie ręce wieloletniego drwala szybko przełamały walkę o życie nastolatka. Tak oto dziadek w obronie tradycyjnych wartości dokonał po przez samosąd dzieciobójstwa. W końcowych akordach opowiadania dziadek, tak jakby za pokutę podupadł na zdrowiu i dożywając swoich ostatnich dni, próbuje rehabilitować siebie pomawiając swoją chłopską małżonkę jakoby Jarogniew nie był jego biologicznym wnukiem. Obejrzałem też dość marną polską ekranizację tego opowiadania z lat 80-tych, gdzie Jarogniewa gra Olaf Lubaszenko 😉. Wydaje mi się, że odbiór tego opowiadania budził i budzi mieszane uczucia. Przypomina to mi trochę sytuację dramatu Eurypidesa „Medea”, gdzie główna bohaterka w zemście na wiarołomnym kochanku morduje ich wspólne dzieci. Temat, tak nie jednoznaczny i kontrowersyjny, że niewielu chce się rozpatrywać tragizm takich postaci. Kolejne opowiadanie „Młyn nad Kamionna” także skupia się nad dylematami chrześcijańskich wartości a natura ludzka. Tutaj mamy wiejskiego księdza, który widział wiele z okropieństwa okupacji, a także przeżył gehennę obozu koncentracyjnego. Po tych traumatycznych przeżyciach nie jest w stanie wybaczyć niemieckim oprawcą ani nazywać ich braćmi w wierze. Detonatorem sytuacji jest list otwarty papieża Piusa XII do biskupów niemieckich, którym również są zaliczani w poczet ofiar i odpuszczone są im wszelkie winny. Pius XII jest dalece kontrowersyjną postacią o której powstało masę książek. A jego wypowiedzi i postawa z czasów jego pontyfikatu są na tyle paskudne, że gafy i gorszące stwierdzenia papieża Franciszka na temat bezpardonowej wojny na Ukrainnie są tylko malutkim nietaktem. W opowiadaniu pięknie jest odmalowana hierarchiczna i pryncypialna konstrukcja instytucji Kościoła. Płomienne i obrazoburcze kazania księdza byłego więźnia kacetu głoszone wiernym, alarmują biskupa. Który bezwzględnie interweniuje w obronie interesów instytucji kościoła. A w interesie tym nie leży relatywizowanie poglądów wiernych i kwestionowanie autorytetu najwyższego kapłana kościoła. Tak to stwierdził opisowo biskup jest to „gorszenie prostaczków”.
Dla równowagi Iwaszkiewicz w opowiadaniu „Kościół w Skaryszewie” zaprezentował postać księdza, który w imię miłości do bliźniego chce ratować duszę przed grzechem śmiertelnym jakim jest zabójstwo człowieka i bierze ten czyn na siebie. W tym opowiadaniu autor już doprowadził logikę chrześcijańskich motywacji działania ad absurdum. Ksiądz, który wie, że ma być wykonany wyrok na niewinnym i dobrym człowieku, prze innego młodocianego jeszcze i dobrego człowieka, który pod groźbą gardła musi wykonać poruczone mu zadanie. Ksiądz przecina mieczem ten moralny węzeł gordyjski i podejmuje się sam wykonać wyrok na niewinnym człowieku, co będzie się wiązało z grzechem śmiertelnym przed którym uchronni dusze niedoszłego mordercy. Wypadku tego opowiadania historia jest już tak przesadnie wydumana, apoteoza księdza-męczennika tak nierealna, że można do niego podchodzić tylko i wyłącznie artystyczno-literacko pozycji.

Postać Jarosława Iwaszkiewicza była mi dobrze znana od lat szkolnych, gdzie był przedstawiony jako archetyp współczesnego pisarza i poety, który był mocno osadzony zarówno we współczesności przy jednoczesnym nimbie dorobku literatury przedwojennej i jego związków ze słynnymi skamandrytami. Lubiłem niektóre ekranizację jego opowiadań jak „Brzezina” czy „Panny z Wilka”....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Prof. Jerzy Strzelczyk to zasłużony mediewista do wczesnego średniowiecza ze szczególnym uwzględnieniem historii Słowian zachodnich oraz najwcześniejszych stosunków słowiańsko-germańskich. Dobie pióro przy jednoczesnej umiejętność przystępnego przedstawienia zawiłych i niejasnych kwestii związanych ze wczesnym średniowieczem sprawiły, że jest znanym autorem profesjonalnych prac popularnonaukowych. Zajmując się najstarszą historią Słowian zachodnich nie sposób pominąć wątku związanego z przejściową obecnością Wandalów oraz Gotów na ziemiach współczesnej Polski. Stąd pewnie zainteresowanie prof. Strzelczyka tym wymarłym dzisiaj bez potomnie w tradycji historycznej ludzie. Plamiona wschodniogermańskie od początków I w. n.e. przewalały się przez tereny dorzecza Odry i Wisły. Z różną intensywnością posuwały się na południe z czego Wandale wybrali południowy zachód, zaś Goci południowy wschód. Co ciekawe te dwa bratnie plemiona przez cały okres swojej historii będą się wzajemnie zwalczać i konkurować między sobą. Wandalska obecność na ternach polskich mogła łącznie wynieść blisko 400 lat. Historycy i archeologowie spierają się na temat tego czy germanie byli twórcami lub dominującymi współtwórcami kultury przeworskiej. Specyficznej kultury właściwej dla terenów polskich, która masowo używała żelaza. Nie rozstrzygając tego sporu należy ostrożnie założyć że ten wpływ był bardzo duży. Wandalowie przed swoją „rzymską przygodą” dzielili się na dwa odłamy Silingów, którzy siedzieli na terenach wokół dolnej Odry oraz Hasdingów mających siedziby już bliżej rzymskiego Limesu na terenach górnej Cisy. Zapewne pod naporem Hunów i innych koczowników wyruszyli w swoją wiekopomną wędrówkę aby w noc sylwestrową 406 r. n.e. przekroczyć Ren i rozpocząć kilkudziesięcioletni okres zdobywania plądrowania posiadłości Cesarstwa Zachodniego i dalszej ekspansji aż do geograficznego ich kresu. Szlak ich wiódł przez Północną Galię na Półwysep Iberyjski, gdzie po kilkunastoletnim pobycie przeprawili się brawurowo przez Cieśninę Gibraltarską aby w drodze barbarzyńskiego „blizkrigu” podbić zasobną rzymską Afrykę Północną. Wandalowie po przez długość swojego rajdu ustanowili swoisty rekord w czasach Wędrówek Ludów. Najsłynniejszym władcą Wandalskim okazał się Genzeryk, który nie tylko mocną stopą osadził swój lud na nowych siedzibach ale prowadził mocarstwową politykę w zachodni basenie Morza Śródziemnego. Gdzie flota wandalska nie miała sobie równych. Ukoronowaniem tej wandalskiej przewagi w tym czasie było zdobycie i złupienie Rzymu 455r. Po śmierci Genzeryka, państwo Wandalów stało się mniej aktywne ale twardo utrzymywało wywalczone wczesniej zdobycze. Kres przyszedł nagle i nieoczekiwanie. Ekspedycja wojsk bizantyjskich pod wodzą słynnego Belizariusza nadspodziewanie łatwo powaliło to jedyne państwo germańskie w Afryce. To co zaskakujące, to że klęska militarna przełożyła się właściwie na unicestwienie etniczne Wandalów lub przynajmniej zniknięcia ich z kart historii. Jest to jedne duże plemię germańskie z tamtej epoki, które nie pozostawiło po sobie w spadku nowożytnego narodu czy chociaż tradycji państwowej.
Strzelczyk sporo uwagi poświęca „odwandalizowaniu” plemienia Wandali. Był to lud, który w swoim okrucieństwie i zaborczej polityce niczym specjalnie się nie wyróżniał na tle realiów epoki. Termin wandalizm został ukuty przez rzymsko-chrześcijańską historiografię, która jest na dzisiaj jedynym źródłem opisującym historię tego ludu. Sami Wandalowie nie pozostawili po sobie żadnych źródeł pisanych. Wyżywano się na nich za ich heretyckie wyznanie –byli arianami- i za zniszczenie stołecznego miasta Rzymu, co było widomym dowodem końca pewnej epoki. Termin „wandalizm” jest już tak mocno osadzony w kulturze, że szkoda energii na jego prostowanie ale należy mieć na uwadze jak mocno tendencyjna lub kłamliwa potrafi być pamięć historyczna nawet ta uświęcona blisko dwutysiącletnią tradycją.
Redakcyjnie książka dzieli się na dwa działy. Pierwszy w mojej opinii najwartościowszy jest opisem całej znanej nam historii Wandalów zarówno na podstawie źródeł pisanych jak i archeologicznych. Autor stara się nie gmatwać przekazu, nie opiniować wydarzeń, ogranicza się do samych bezspornych lub zaakceptowanych przez naukę faktów. Druga cześć jest już dużo mniej wartościowa. Są to już subiektywne spekulacje autora. Począwszy od różnych alternatywnych hipotez po przez radosną twórczość kończąc. Co ciekawe aby snuć hipotezy badawcze prof. Strzelczyk musiał powtarzać wciąż te same fakty, które już wybrzmiały w pierwszej części książki, co jest najlepszym dowodem na to, że przy takiej szczupłości źródeł kreacja daleko idących interpretacji jest zadaniem karkołomnym a już na pewno o nienaukowym charakterze. Ale rozumiem tą pokusę. Tak wielkie są oczekiwania czytelników, aby naukowcy wszystko wiedzieli i wszystko potrafili wytłumaczyć, że trudno gasić te przecież relatywnie niewielkie zainteresowanie współczesnego świata tymi zamierzchłymi czasami. Do tego dochodzi ta niezwykła przyjemność jaką jest wypełnianie swoją twórczością wielkich dziur naszej aktualnej wiedzy w wspomnianym temacie. Ja też to lubię robić na swój użytek i co ciekawe często dochodziłem do tych samych wniosków co Pan profesor. A to jest najlepszym dowodem, że historia w rzeczywistości potoczyła się zupełnie inaczej😉

Prof. Jerzy Strzelczyk to zasłużony mediewista do wczesnego średniowiecza ze szczególnym uwzględnieniem historii Słowian zachodnich oraz najwcześniejszych stosunków słowiańsko-germańskich. Dobie pióro przy jednoczesnej umiejętność przystępnego przedstawienia zawiłych i niejasnych kwestii związanych ze wczesnym średniowieczem sprawiły, że jest znanym autorem profesjonalnych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Za sprawą tych opowiadań dziadek Szczepański (pisząc je miał już siedemdziesiąt kilka lat) objawił się jako pełnowartościowy pisarz, z niezdewastowanym przez upływ czasu warsztatem literackim. To co najważniejsze autor prezentuje bystry umysł wnikliwego obserwatora zupełnie nowej dla siebie rzeczywistości z pierwszej połowy lat 90-tych. Całość tomu budują trzy opowiadania. Pierwsze najkrótsze mówi o tym, że wszystkie nasze czyny i sprawki, które w jakimś stopniu dotknęły lub skrzywdziły innego człowieka nie znikają wraz z upływem czasu. Żyją sobie w utajeniu w umysłach ofiary ale też sprawcy. Świat jest mały i nierzadko demony przeszłości zastępują nam drogę w zupełnie nowych okolicznościach. Czyżby to opowiadanie było kolejnym argumentem za sztandarową tezą Władysława Bartoszewskiego, że warto być przyzwoitym? Drugie opowiadanie prezentuje nam los niespełnionego aktora, który jest mocno uwikłany w swoje sentymenty do niezbyt szczęśliwego dzieciństwa, podczas którego zawierucha wojenna zabrała mu ojca. Wydaje się, że właśnie te niedomknięte dzieciństwo, jest pośrednim winowajcą licznych porażek bohatera. Niezbyt fortunna kariera aktorska, związki z kobietami z którymi nie był w stanie budować prawdziwej relacji no i na końcu alkoholizm, który upadla go w konfrontacjach rzeczywistością. Zdaje się, że nasz aktorzyna dotknie moralnego dna, gdy do swych wszystkich porażek dołączy współpracę z bezpieką po przez kapowanie na swoje środowisko. W tym konflikcie między moralnością i szacunkiem do samego siebie a brutalnym w swojej realności konformizmie z pomocą przychodzi jego brat. Który przeczuwając, że coś się dzieje, nie wnikając jednocześnie w sprawy wyciąga swego brata na resetujący męski urlop na ryby. Tam przekazuje mu bezcenny dla bohatera artefakt z dzieciństwa jakim był ołowiany husarz. Jedna materialna rzecz która ocalała po całym straconym dzieciństwie. Ten kawałek metalu dał siłę aktorowi aby przeciwstawić się funkcjonariuszom bezpieczeństwa. Opór miał swoją cenę, jego konsekwencją było jednak zakończenie kariery aktorskiej i koniec marzeń o spełnieniu zawodowym o jakim zawsze marzył.
Ostanie opowiadanie było z pewnością dla autora możliwością wyrażenia w jakimś stopniu swojego stanu ducha. Opisuje dzień z życia emerytowanego profesora, który prowadzi już nudny w swojej jednostajności styl życia. Owdowiały, samotny gdyż dzieci żyją już własnym życiem. Rozmyśla o przemijaniu, o jałowości tego świata, o dewaluacji wszelkich wartości lub podniet we wcześniejszym życiu człowieka. Z perspektywy starego człowieka stosunek płciowy jest w zasadzie nieco śmieszną i po trochu odrażającą czynnością biologiczną. Następnie sędziwy Pan profesor rozmyśla o naturze Boga o jego teoretycznej doskonałości i niedoskonałości świata do którego ludzie próbują go implementować. Stąd wniosek profesora, że kościół zbudował największą parodię Boga aby wtłoczyć go w życie i na potrzeby ułomnego przecież człowieka. Przygnębiający był dla mnie klimat beznadziejności w ciągłym kurczowym niejako z przyzwyczajenia trwania człowieka przy życiu. Który już do niczego nie dąży i na nic już nie czeka. Poza jednym wyjątkiem. Dzieci! To one są pocieszeniem i materialnym potwierdzeniem sensu życia. Pan profesor przez całe opowiadanie czeka na telefon od swojego syna, który burzliwie realizuje się ale na innym kontynencie pochłonięty innym życiem i światem.

Za sprawą tych opowiadań dziadek Szczepański (pisząc je miał już siedemdziesiąt kilka lat) objawił się jako pełnowartościowy pisarz, z niezdewastowanym przez upływ czasu warsztatem literackim. To co najważniejsze autor prezentuje bystry umysł wnikliwego obserwatora zupełnie nowej dla siebie rzeczywistości z pierwszej połowy lat 90-tych. Całość tomu budują trzy opowiadania....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zbór opowiadań gdzie główną osią dla fabuły są zwierzęta. Przeważnie psy i koty choć nie tylko, których losy krzyżują się z napotkanymi w różnych okolicznościach ludźmi. Nie czytałem tej książki ze względu na sentyment z głębokiego dzieciństwa, bo dopiero teraz pierwszy raz maiłem ją w ręce. Lubię zwierzęta, uważam że pod względem emocjonalnym są dalece niedocenione i zawsze wzruszał mnie ich los w konfrontacji wszechobecnym i wszechwładnym w stosunku do nich człowiekiem. Książka ma jeszcze dla mnie ten cenny walor, że opisuje życie i obyczajowość, której już dawno nie ma. Wyblakłe refleksy tego minionego świat przechowuje gdzieś w zakamarkach najdalszych wspomnień dzieciństwa.
Kilkanaście opowiadań mówi o losach zwierząt będących w ciężkim położeniu, najczęściej z winny człowieka, znajdują jednak pomoc u innych, tym razem dobrych ludzi. Czasy w których toczy się większość opowiadań mówią o realiach lat 60-tych i 70-tych. Był to czas, gdzie zwierzęta nie miały w zasadzie żadnych praw. Można je było bezkarnie maltretować, głodzić, zaniedbywać i porzucać bez żadnej większej reakcji społeczne. Dorobek ludzkości z ostatnich lat w tym względzie chcą dzisiaj skasować różni pogrobowcy „II komuny” wydaniu „pisowskim” Wracając do książki, to serce i zrozumienie okazują zwierzętom najczęściej dzieci. W zasadzie w każdym opowiadaniu jest wątek o tym, jak każde zwierzę ma swoją indywidualną osobowość i jak potrafi oddać człowiekowi uczucie i przywiązanie. Dla dzieci z tamtych lat towarzystwo niesfornego czworonoga nierzadko było jedną z niewielu rozrywek. Większość opowiadań kończy się zazwyczaj pozytywnie albo jakąś prawdą o świecie, której życie danego zwierzęcia miało być dowodem. Opowiadania są lekkie i przepełnione już anachronicznym humorem. Jednak ostatnie opowiadanie „Psubrat” jest najdłuższe i najpoważniejsze. Opowiada o tragicznym epizodzie z dzieciństwa małej warszawianki. Która to gehennę powstania warszawskiego przeżywa w piwnicy będącej pod stałym bombardowaniem i obszczałem snajperskim. Jak wiadomo powstanie wybuchło latem. Dla stramatyzowanej dziewczynki cały normalny świat uosabiał zwykły podwórkowy ogród, który o tej porze roku tonął w promieniach słońca i zieleni. Dostęp do niego był jednak niemożliwy ponieważ snajper z piętra domu po drugiej stronie ulicy tylko czekał na łatwy strzał. Ludzi żywili się mlekiem dowożonym przez jakiegoś mleczarza aż do czasu, gdy spostrzegł go niemiecki strzelec wyborowy i zakończył jego życie. Grób mleczarza zapoczątkował aleję prowizorycznych mogił w ogrodzie dziewczynki. Ten widok zepchnął dziewczynkę już na stałe do ciemności i zaduchu piwnicznego. To wszystko rodzi bardzo dojrzałą konstatację dziewczynki. Dlaczego Bóg do którego kilka razy mechanicznie modli się, dopuszcza do tego aby żołnierz uzbrojony w profesjonalny karabin z luneta optyczną zabijał starego i ubogiego człowieka roznoszącego w kaniach mleko dla głodnych kobiet i dzieci. Do tego całego piekła dochodzi z ciemnego rogu piwnicy jęk szczeniącej się małej suczki, która mając za duże jak na swoje rozmiary szczeniaki cierpi okropnie. Nie przeżyła tej przeprawy ale pozostawiła dwa małe żywe szczeniaki, które dziewczynka nazywała „psiebraty”. W tych niewesołych wojennych i powojennych lata życia dziewczynki pocieszeniem i podporą był właśnie zwierzęta o których opowiada dalsza cześć opowiadania.
Zawsze mnie zastanawiało dlaczego my wszyscy jako dzieci interesowaliśmy się zwierzętami, śmieszyły nas i rozczulały zarazem. W każdej na ogół bajcie bohaterami są zwierzęta ze swoimi osobowościami. Gdy już ludzie dorosną są na ogół dla cierpienia i losu zwierząt zupełnie obojętni, tak jakby te stworzenia nie były razem z nami częścią przyrody, którą tworzymy.

Zbór opowiadań gdzie główną osią dla fabuły są zwierzęta. Przeważnie psy i koty choć nie tylko, których losy krzyżują się z napotkanymi w różnych okolicznościach ludźmi. Nie czytałem tej książki ze względu na sentyment z głębokiego dzieciństwa, bo dopiero teraz pierwszy raz maiłem ją w ręce. Lubię zwierzęta, uważam że pod względem emocjonalnym są dalece niedocenione i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wojciech Żukrowski napisał peerelowski bestseller ever. Powieść powstała w połowie lat 60-tych i doczekała się 14 wznowień i sumarycznego nakładu ponad miliona egzemplarzy. Tajemnicą jej czytelniczego powiedzenia była egzotyczna sceneria, barwny i żywy romans głównych bohaterów, a do tego bardzo kontrowersyjny na owe czasy wątek polityczny, który był przyczyną sporu dyplomatycznego na najwyższych szczeblach bratnich narodów socjalistycznych czyli Polski i Węgier. Głębi całej powieści dodaje dylemat moralny bohatera, który musi wybierać między namiętnością i wolnością, a wiernością zasadą i przywiązania do swoich korzeni. Tytuł powieści „Kamienne Tablice” zawiera w sobie wspomniany dylemat, czy podążyć za emocjami czy dochować wierności zimnym ale koniecznym dla porządnego człowieka zasadą, które uosabiają kamienne tablice jakie otrzymał Mojżesz wprost z rąk hebrajskiego Boga.
Główny bohater węgierski dyplomata i poeta z wojenną przeszłością jest zapewne jakaś wyidealizowana postać alter ego Wojciecha Żukrowskiego. Pamiętajmy, że autor miał epizod dyplomatyczny na polskiej placówce dyplomatycznej właśnie w Indiach w latach 60-tych. Osią akcji książki są przygody miłośne Istvana Tereya zaprawione dla pogłębienia nonkonformistyczną postawą życiową oraz osobnością ze skłonnością do błyskotliwej refleksji. Postać Istvna budzi sympatię po przez tą swoją skłonność do kobiecych wdzięków, które zaskakująco nie są obojętne na jego zabiegi w tym względzie. Jednocześnie Węgier zdradza dobry zmysł obserwacyjny, gdzie po przez swoje przemyślenia i wypowiedzi malowniczo opisuje nam Indie widziane oczami europejskiego intelektualisty w połowy XX w. Druga połowa powieści nabiera formatu bardziej politycznego, gdzie bohater wraz z całym swoim otoczeniem musi się skonfrontować z radyklanym przełomem politycznym na Węgrzech 1956 r. zakończonym krótkotrwałym ale brutalnym powstaniem przeciwko radzieckiej kurateli nad krajem.
Trzeba pamiętać, że Węgry w tym wypadku pełnią alegorię Polski. Żukrowski jak człowiek mocno uwikłany w ówczesne stosunki polityczne nie odważył się wprost pisać o tym co przeżył i myślał jako dyplomata Polskiej Republiki Ludowej. Ale szczegółowe opisy pokątnych interesów i machlojek pracowników korpusu dyplomatycznego, do tego walka o wpływy i o to, kto kogo odeśle karnie do kraju, nie były owocem wybujałej fantazji autora lecz wypływały z życiowego doświadczenia. Tak samo warstwa poetyczna mogłaby być zero-jedynkowo przełożona na polski grunt. Zamiast Rakosiego wstawiamy Bieruta, zamiast Imre Nagy’a wstawimy w jakiś stopniu Władysława Gomułkę, zamiast węgierskiej rewolucji i powstania wstawiamy tzw. „wypadki poznańskie” oraz październikową odwilż polityczną. Autor tak zręcznie opisał węgierski krajobraz polityczny oraz specyfikę narodową, że ten madziarski sztafaż nadawał; dodatkowej egzotyczności powieści, która jednak po przez socjalistyczne analogię była bardzo czytelna. Jak wspominałem na początku wydanie powieści spowodowało żywą interwencję władz węgierskich. Żukrowski maił na tyle silne przełożenia na komunistycznych notabli, że powieść mu specjalnie nie zaszkodziła i była szeroko kolportowana. Próbował doprowadzić do wydania tej powieści również na Węgrzech, co już mu się nie udało. Co ciekawe książka nie została wydana w języku węgierskim po dziś dzień. W latach 80-tych „Kamienne Tablice” zostały zekranizowane. Nie jest to może najbardziej udana produkcja filmowa tamtego okresu ale dla mnie, jako zaangażowanego czytelnika tej powieści była to bardzo przyjemna rozrywka. Zwraca uwagę, że w tej filmowej adaptacji schyłkowego PRL-u nikt się nie bawił węgierski kamuflaż i wprost odniesiono akcję filmu na polskie podwórko.
Powieść ma niezwykły urok i nawet w dzisiejszej dobie pełnego dostępu do informacji z każdego zakątka świata, zachwyca swoim egzotycznym klimatem. Polubiłem bohatera i dopingowałem mu w jego poczynaniach. Dopiero po lekturze przyszła mi refleksja, że Istvan Terey zostawił w kraju żonę i dwóch synów w dziecięcym wieku. Rozłąka rodzinna była tylko dlatego, że władza nie dowierzała mu i nie pozwoliła zabrać ze sobą rodziny na placówkę. Węgierski poeta romansuje na pełnym emocjonalnym zaangażowaniu, rozważa porzucenie swojego dotychczasowego życia i rodziny aby uciec do wolnego świata razem z piękną australijską lekarką, która zdaje się szczerze go kocha. W ostatniej niemalże chwili przychodzi dla niego otrzeźwienie. I tutaj zaczyna się wynaturzona cześć powieści. Istvan pokonuje namiętność i chęć wolności jak to patetycznie ujął autor książki dla patriotycznego obowiązku i przywiązania do kraju. Co to za patriota, który zamiast myśleć o swoich małych synkach, myśli o jakieś abstrakcyjnej wspólnocie narodowej. Na co komu taka wspólnota która stoi wyżej niż najbliższe więzy krwi i najbardziej elementarne emocjonalne obowiązki. Obowiązki które zna i rozumie z najniżej usytułowany w hinduskich kastach zamiatacz nieczystości ale nie egzaltowany i elegancki pan dyplomata.

Wojciech Żukrowski napisał peerelowski bestseller ever. Powieść powstała w połowie lat 60-tych i doczekała się 14 wznowień i sumarycznego nakładu ponad miliona egzemplarzy. Tajemnicą jej czytelniczego powiedzenia była egzotyczna sceneria, barwny i żywy romans głównych bohaterów, a do tego bardzo kontrowersyjny na owe czasy wątek polityczny, który był przyczyną sporu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W poszukiwaniu unikatowych i ponadczasowych perełek w szpargałach przeterminowanej literatury rodem z PRL-u, trzeba odcedzić sporo pisarzy anachronicznych, nieudacznych, sztucznie promowanych przez mecenat na wpół totalitarnego państwa. Taką właśnie postacią w moje ocenie był Julian Kawalec. Zanim rozpocznę zmurszałą książkę z mroków literatury PRL-u, uprzedzam to czytanie od encyklopedycznej informacji na temat danego autora. II Wojna Światowa zastała go jako dwudziestoparolatka ale w odróżnieniu od innych pisarzy tego pokolenia nie ma karty w życiorysie naznaczonej czynem zbrojnym lub aktywnym oporem. Musimy się zadowolić wpisem, że okupację przeczekał na wsi. Po wojnie prowadził typowe życie inteligenta, publicysty i pisarza. Wczasach kryzysu solidarnościowego w początkach lat 80-tych nie opowiedział się, jak zdecydowana większość pisarzy i inteligencji, za potrzebą zmian i dialogu władzy z społeczeństwem. Wręcz przeciwnie, bliższe mu było twardogłowe stanowisko pisarzy partyjnych obstających za siłowym spacyfikowanie społeczeństwa i nienaruszalności komunistycznych aksjomatów ideologicznych. Gdy władza wyprowadziła czołgi przeciwko społeczeństwu, Kawalec, jak pogardzana mniejszość innych pisarzy partyjnych poparła działania – nielegalne nawet w prawie PRL – junty wojskowej Jaruzelskiego i afirmował tą „wojenną rzeczywistość” swoim udziałem w Patriotycznym Ruchu Odrodzenia Narodowego w skrócie PROM. W latach następnych konsekwentnie wspierał władzę komunistów w Komitecie Grunwaldzkim. Każdy kto trochę się orientuje w rzeczywistości politycznej lat 80-tych wie jak „gadzinowy” i pogardzany był odbiór społeczny tych usłużnych władzy organizacji. Dziś można by ich porównać w jakimś stopniu do pracowników TVP INFO. Za mało mam danych do tego aby rozstrzygać to, czy Julian Kawalec robił to co robił, bo był ignorantem politycznym, zaślepionym skompromitowanymi ideologicznymi banałami, czy po prostu konformistą, świadomym swojej małości bez protekcji władzy. Trochę jestem w jego ocenie nieuczciwy, bo Wojciech Żukrowski był dużo bardziej skompromitowany swoja prostytucją wobec władzy. Jednak barwny, brawurowy życiorys tego człowieka, wszechstronny talent literacki, książki które zdradzają nietuzinkowy intelekt ich autora. Te okoliczności z perspektywy lat siłą rzeczy przyćmiewają plammy na życiorysie. Inaczej jest z Kawalcem. Po lekturze dwóch jego najbardziej znanych powieści „Ziemi przypisany” i „Tańczący Jastrząb” wiem już, że jako pisarz był bardzo słaby, przekaz moralnoideologiczny tego człowieka był banalny i przekazany w drewnianej formie. Gdyby żył i tworzył dzisiaj pewnie bardzo blisko byłoby mu do piwowskiej władzy, która takich lubi i znajduję im dobrze płatne i niewymagające synekury w spółkach skarbu państwa.
Powieść Ziemi przypisany jest pisana w konwencji stenopisu na użytek prokuratora, który prowadzi śledztwo w sprawie zabójstwa. Suche fakty wynikające z mało barwnego opisu uzupełnia swoimi przemyśleniami rodem z notatnika agitatora czy specjalnie nielotnego zetempowca. Generalnie przesłanie powieści sprowadza się do tego, że główny bohater dopuścił się zbrodni ponieważ był małorolnym, ciemnym chłopem, dociśniętym biedą. Ta mało oryginalna konstatacja jest uzupełniona przemyśleniami komunistycznego prokuratora, który stawia tezę, że gdyby reforma rolna i komunistyczne porządki społeczne zostały wprowadzone wcześniej, to do zbrodni by nie doszło. Autor przekonuje, że w socjalistycznym społeczeństwie każdy ma to co potrzebuje więc nie ma potrzeby dybać na życie i mienie innego. Te śmieszne w swojej naiwności tezy zostały jednoznacznie rozliczone historią społeczeństw bloku komunistycznego w drugiej połowie XX wieku. Niższa przestępczość świata komunistycznego w porównaniu z kapitalistycznym wynikała tylko i wyłącznie z zamordyzmu policyjnego/milicyjnego i ubóstwa materialnego pod rządami takiej nieżyciowej władzy. Autor przez całą powieść sławi koniunkturalnie przeprowadzoną przez komunistów reformę rolną, która była przecież w świetle tradycyjnego chłopskiego poczucia sprawiedliwości jednak grabieżą. Kolejny mało odkrywczy wniosek autora, że chłop w socjalistycznym państwie, pomimo awansu społecznego i nowych ról społecznych jakie odgrywa, zawsze w sercu będzie chłopem. Z tej powszechnie znanej psychologicznej i socjologicznej zasady autor wysnuwa niosek o jakimś „chłopskim tajnym zakonie”. A przecież już idol Kawalca i jemu podobnym – Karol Marks powiadał, że: „(..)byt kształtuje świadomość(..)” Przekazane przez rodziców i dziadków archetypy społeczne, filozofia życiowa towarzysz nam przez całe życie. Sprawdza się zasada Zygmunta Freuda, że zasadnicze zręby osobowości człowieka kształtują się w pierwszych kilku latach życia.
Druga powieść zawarta w tym wydaniu książki, to „Tańczący Jastrząb”. Tym razem tutaj mamy bardziej skomplikowaną życiowo postać, która mimo wszystko musi się wpisywać do sztampowego owych czasach nurtu chłopskiego podanego w socjalistycznym sosie. Powszechna, centralnie planowana industrializacja kraju pociągała za sobą nieodzowne zmiany społeczne. Przeludniona i uboga wieś eksportowała swoją młodzież do miast i ośrodków przemysłowych, co stwarzało da tych ludzi nowe okoliczności bytowe oraz źródło utrzymania. Było to zjawisko powszechne w XX wieku także w krajach kapitalistycznych, gdzie proces ten odbywał się oddolnie a przez to bardziej naturalnie. Nawet w „Ziemi Obiecanej” Reymonta opisującej na dużo mniejszą skale proces industrializacji z końca XIX wieku mamy proces migracji ludności chłopskiej do nowych warunków życia w przyfabrycznych osiedlach. Cały nurt literatury poświęconej górnośląskiemu zagłębiu węglowemu mamy opisy jak ultra tradycjonalistyczni chłopi zasiedlają miasteczka górnicze, gdzie w niewolniczej wręcz konsekwencji usiłują nawiązać do swojego rodzinnego stylu życia. Na przykład po przez ogródki i chlewiki zagrodowe. Wyposażanie swoich niewielkich mieszkań w wielkie skrzynie na ubrania swoich matek i babek, czy wstawianie przepastnych a przez to topornych mebli nijak pasujących do czynszowego lokum. Generalnie problem przystosowania się do realiów świat w którym w danej chwili przyszło nam żyć, czy problem osiągnięcia sukcesów społeczno-zawodowych, które nie zawsze przekładką się na poczucie subiektywnego szczęścia jest uniwersalny i aktualny szczególnie dzisiaj w tak szybko zmieniającym się Świecie, gdzie poszczególne generację różnią się miedzy sobą jak jeszcze nigdy dotąd. Jednak tematyka w powieści jest już dzisiaj zdezaktualizowana i przede wszystkim opisana już w literaturze w formie pełniejszej i ładniejszej.

W poszukiwaniu unikatowych i ponadczasowych perełek w szpargałach przeterminowanej literatury rodem z PRL-u, trzeba odcedzić sporo pisarzy anachronicznych, nieudacznych, sztucznie promowanych przez mecenat na wpół totalitarnego państwa. Taką właśnie postacią w moje ocenie był Julian Kawalec. Zanim rozpocznę zmurszałą książkę z mroków literatury PRL-u, uprzedzam to czytanie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Swoją historię z Janem Józefem Szczepańskim rozpocząłem chronologicznie od najstarszych książek autora, które powstawały w okresie jego pełnych sił twórczych. Dotyczyły tematyki wojenno-partyzanckiej opisywanej z pespektywy osobistych przeżyć autora. Następnie cykle reportaży z wielu podroży pisarza po świecie w latach 60-tych. Dzięki literackiej formie oraz zdolnością obserwacyjnym autora była to wspaniała panorama minionego już tzw. III Świata. Dla odmiany sięgnąłem po książkę z późnego okresy twórczości Szczepańskiego i się mocno zaskoczyłem. Szczepański porzucił swoje wcześniejsze „kierunki literackie” na rzecz opowiadań typu futuro socjologicznych czy pokracznych satyr na życie polityczne. Niespecjalnie mi odpowiadała taka zmiana. Wszystkie cztery opowiadania wydały mi się nieco naiwne i blade na tle innych książek tego typu. Widocznie już za bardzo przyzwyczaiłem się do Szczepańskiego jako poważnego pisarza sfabularyzowanej literatury faktu. Ewidentnie wszedł w buty pisarskie których nie specjalnie umiał chodzić, a są na naszym podwórku literackim autorzy, którym wychodzi to o wiele lepiej. Tak więc każdy niech robi to w czym jest naprawdę dobry.

Swoją historię z Janem Józefem Szczepańskim rozpocząłem chronologicznie od najstarszych książek autora, które powstawały w okresie jego pełnych sił twórczych. Dotyczyły tematyki wojenno-partyzanckiej opisywanej z pespektywy osobistych przeżyć autora. Następnie cykle reportaży z wielu podroży pisarza po świecie w latach 60-tych. Dzięki literackiej formie oraz zdolnością...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Książka Szczepańskiego opisująca „kampanię wrześniową” jest absolutną rewelacją wśród innych tego typu książek powieściowo-wspomnieniowych. Dla mnie jako osoby nieco wtajemniczonej w realia historyczne tamtego okresu wyjątkowość tej powieści polega na jej realizmie i symptomatycznym przykładzie dla wydarzeń na wszystkich frontach tej krótkiej wojny. Jakby ktoś chciał namalować obraz który miałby symbolicznie oddawać wszystkie aspekty wojny obronnej 1939 roku powinien skorzystać z tek książki.
Tekst książki autor płodził na świeżo w latach 40-tych. Wydał ją w połowie lat 50-tych w epoce obumierającego stalinizmu w Polsce. Zarówno w głębokim PRL-u jak i już po przełomie politycznym ’89 roku książka nikomu do niczego nie pasowała. Podzieliła smutny los prawdy historycznej. W przestrzeni publicznej nikogo nie interesuje prawda. Są tylko mity narodowe, gloryfikacje incydentalnych wypadków, powszechne przemilczanie większości wydarzeń, odczłowieczanie wrogów i demonizowanie przeciwników politycznych. Narracja historyczna epoki PRL-u sprowadzała się do jednoznacznego wzgardzenia przedwojenną formą państwowości, rządem i wszystkimi jego „agencjami”. Na tle tej degrengolady miały być tylko jednostkowe ale za to heroiczne czyny żołnierskie – najlepiej prostych żołnierzy z ludu, którzy w obliczy przeważającego liczebnie i technicznie wroga dają mu odpór. I ten post peerelowski przekaz właściwie funkcjonuje do dziś. Dla przeciętnego Polaka katastrofa z września ’39 sprowadza się do brawurowej walki do ostatniego żołnierza gdzie kamieniami milowymi są takie wydarzenia jak Westerplatte, Wizna, Mokra… Zapomina się przy tym, że na tle ponad miliona żołnierzy Wojska Polskiego te wspomniane bitwy są tylko potyczkami kilkuset żołnierzy, a co z resztą „silnych, zwartych i gotowych”? Po upadku PRL-u pojawiła się nowa narracja, która przejęła ten narodowy kult bohaterstwa żołnierza polskiego, uzupełniając go o rehabilitację przedwojennej państwowości, a nawet jego skompromitowanego establishmentu. Współczesna tez sprowadza się, że Polska mogła się nie tylko skutecznie obronić, a nawet wygrać militarnie z Wermachtem gdyby nie zdradziecki atak sowietów ot tyłu. Aby dowiedzieć się jak było naprawdę, to wystarczy zapoznać się z pierwszą lepszą, wyposażoną w aparat naukowy monografią na ten temat.
Autor zdaje się opisywać wydarzenia z pożyci prawie że autobiograficznych. Szczepański był uczestnikiem kampanii wrześniowej i przeszedł szlak bojowy tożsamy z przeżyciami głównego bohatera. Akcja zamknięta jest między dwa główne akty dramatu czyli między sierpniową mobilizacją, a wrześniową kapitulacją. W powieść zaczyna się atmosferą napięcia w oczekiwaniu na przyszłe wypadki i prowojennym entuzjazmem. Skala odrealnienia polskich elit a za tym społeczeństwa była posunięta na tyle daleko, że nie tylko uważaliśmy się za regionalne mocarstwo, ale za stronę, która przejmie inicjatywę w tym konflikcie. Konfrontacja z rzeczywistością przyszła już w zaledwie w kilkadziesiąt godzi później, gdzie jednostka narratora powieści wyruszyła z koszar na wschód kraju i tak będzie się posuwać przez 2/3 powieści. To jest często spotykany przez mnie motyw we wspomnieniach weteranów września, że nieustanie byli w odwrocie przed niewidocznym przeciwnikiem, który materializował się tylko po przez lotniczy obstrzał i bombardowania. Szczepański doskonale oddał deprymujący nastrój takiej sytuacji. Odział konnej artylerii z dnia na dzień dowiaduje się o upadku coraz to nowych miast jak Kraków i Łódź. Stykają się z przerażonymi uchodźcami, którzy nie wierzą w skuteczną zaporę jaką może dać polskie wojsko. Do starć z wrogiem dochodzi dopiero w połowie września. Z racji rodzaju broni jaki reprezentuje formacja bohatera jest to walka na dystans. Co powoduje, że zadawanie i przyjmowanie śmierci jest nieco surrealistyczne w opisie autora. Altarzyści nie wiedzą czy zadają przeciwnikowi straty i w jakim stopniu. Gdy jednostka skrwawiła się w bitwie pod Aleksandrowem spadają na żołnierzy mało budujące nowiny. Czyli atak ZSRR, który został w książce z konieczności cenzuralnych zredukowany do zaledwie wzmianki oraz ucieczka rządu za granicę wraz z naczelnym wodzem. Po mimo fatalistycznych nastrojów, odizolowani już żołnierze zamierzają walczyć dalej. W książce pojawia się jeszcze bardzo ciekawy, bo na czasie wątek relacji polsko-ukraińskich. Ostatni akt dramatu odgrywa się na ternach historycznej Galicji Wschodniej zamieszkałej w przeważającej mierze przez Ukraińców. Polscy żołnierze boją się ludności w nie mniejszym stopniu niż Niemców. Rani wolą znosić katusze transportu z oddziałem niż zostać we wsi „banderowców”. Ludność tylko pod groźbą terroru udziela wsparcia Wojsku Polskiemu. Z przekazów historycznych wiemy niezbicie, że Ukraińcy we wrześniu ’39 roku wydawali w ręce nazistów rannych lub zagubionych żołnierzy polski bądź nawet ich na miejscu mordowali. Była to niewielka uwertura przez ukraińskim ludobójstwem na masową skalę, które nastąpi za 4 lata. To już jest historia ale nie udawajmy dzisiaj, że tego nie było, bo wybiórcza pamięć historyczna mści się wydarzeniach najnowszych, a po drugie taką koniunkturalną amnezją obrażamy pamięć setek tysięcy niewinnych ofiar.
Ostatnie strony powieści są poświęcone poniżeniu w niewoli jenieckiej. Jest to opis niewoli takiej na gorąco, gdy dopiero żołnierzy się koncentruje w punktach zbornych aby ich następnie skierować do obozów jenieckich. Niezbyt mocno pilnowani mieli wielu sposobności ucieczki z których bohater książki Szczepańskiego skutecznie skorzystał. Ale zanim to się stało, jeńcy w poczuciu daremności swojego czynu żołnierskiego i ogólnego wycieńczenia przeżywają zupełny upadek morale. Konwojujący ich Niemcy nie znęcają się nad nimi specjalnie ale z lubością napawają się swoją przewagą i triumfem, która potwierdza jakoby ich rasistowski obraz świata. Niewola wiązała się też z głodem. Konwojentów jakby w ogóle nie interesowało wyżywienie mas jenieckich. Wygłodniali ludzie przeżywają tym razem fizyczne stadia upadku. Gdy kolumna jeniecka przechodzi prze ziemie zamieszkane już przez ludność polską, ta wspomaga rodaków w ramach swoich skromnych możliwości.
Książka kończy się takim specyficznym ludowym odczuciem rewanżyzmu, że nie jest to jeszcze koniec. Tak zresztą uważały ówczesne masy społeczne spoglądające na Zachodnich aliantów. Nie jest to konwencjonalna powieść wojenna mająca dostarczyć dreszczyku emocji lub podziwu dla bohaterskich czynów. Jest to bardziej sfabularyzowana kronika niefortunnej kampanii, gdzie przecenienie własnych sił i zasobów ściga się lekceważeniem możliwości śmiertelnie niebezpiecznego przeciwnika. Nie mogę nie dostrzec analogi do najnowszej wojny w Europejskiej. Ufny we własną propagandę Władimir Putin postanowił w trzy dni zawładnąć wielkim narodem słowiańskim. Gdy tym czasem ten zahartowany w trudach i gotowy na wielkie poświecenia lud nie zmierza oddawać za bezdurno oddawać swojej wolności. Kremlowskie sny imperialne rozwiały się niezwykle szybko, obnażając w gaciach króla z moskiewskiego zamku.

Książka Szczepańskiego opisująca „kampanię wrześniową” jest absolutną rewelacją wśród innych tego typu książek powieściowo-wspomnieniowych. Dla mnie jako osoby nieco wtajemniczonej w realia historyczne tamtego okresu wyjątkowość tej powieści polega na jej realizmie i symptomatycznym przykładzie dla wydarzeń na wszystkich frontach tej krótkiej wojny. Jakby ktoś chciał...

więcej Pokaż mimo to