-
ArtykułyHłasko, powrót Malcolma, produkcja dla miłośników „Bridgertonów” i nie tylkoAnna Sierant1
-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Cud w Dolinie Poskoków“ Ante TomiciaLubimyCzytać1
-
Artykuły„Paradoks łosia”: Steve Carell i matematyczny chaos Anttiego TuomainenaSonia Miniewicz2
-
ArtykułyBrak kolorowych autorów na liście. Prestiżowy festiwal w ogniu krytykiKonrad Wrzesiński13
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2012-08-28
2012-01-01
2013-01-20
2014-02-09
Jodi Picolut jest jedną z moich ulubionych autorek i jeśli moim życiowym celem nie stanie się przeczytanie wszystkich jej powieści, to naprawdę nie wiem co innego może się nim stać.
Czy istnie chociaż jedno sensowne wytłumaczenie tego, że żadna z dotychczas przeczytanych przeze mnie powieści Picoult nie miała tytułu chociażby w jakiejś setnej części nawiązującej do oryginału? „Keeping Faith” wydane w Polsce pod tytułem „Jesień cudów”, „House Rules” przetłumaczone jako „W naszym domu” i „The Storyteller” jako polskie „To, co zostało”, które bije pozostałe na głowę. Do tej pory nie jestem pewna do czego nawiązuje tytuł. Ani piasek na okładce.
Czasami naprawdę trudno wskazać autora, który w żadnej ze swoich powieści nie nawiązał by w jakiś sposób do drugiej wojny światowej (o ile nie jest autorem powieści kryminalnych albo kwiecistych romansów). Ciężko się temu dziwić, bo żadne inne wydarzenie w historii nie wiąże się z takim cierpieniem i nie wywołuje tyle skrajnych emocji. Mnie jakoś umknęła informacja, że „To, co zostało” jest tak naprawdę opowieścią o Żydach. Mogłabym napisać ‘kolejną opowieścią o Żydach’, ale twórczości Picoult nie da się tak po prosu zakwalifikować jako ‘kolejną’.
Kiedy Sage Singer zaprzyjaźnia się z Josefem Weberem - miłym emerytowanym nauczycielem języka niemieckiego w pobliskiej szkole - nie wie, że ten miły staruszek w rzeczywistości okaże się brutalnym nazistą dokonującym mordu na Żydach w czasie drugiej wojny światowej. Nie ma też pojęcia, że zanim Josef wyjawi jej swoją tajemnicę, poprosi ją o pomoc w samobójstwie. „To, co zostało” nie jest jednak historią Webera – jego życie stanowi jedynie wstęp do opowieści o Żydach, życiu przed i w trakcie pobytu w Auschwitz, historii 'kolejnej', ale nie takiej samej.
Picoult jak zwykle sprawnie wplata historie z przeszłości w teraźniejszość. Porusza tematy trudne, o których rzadko się dyskutuje. Czy istnieją granice wybaczenia? Kto i w czy w ogóle może przebaczyć naziście, który uczestniczył w masowych mordach Żydów w Auschwitz? Jaką powinien ponieść karę? Ta powieść skłania do refleksji, nie można jej przeczytać i o niej zapomnieć.
Nieprzewidywalna, smutna i piękna. Tak bardzo ‘Picoult’, że bardziej się nie da.
www.klubrecenzentaksiazki.blogspot.com
Jodi Picolut jest jedną z moich ulubionych autorek i jeśli moim życiowym celem nie stanie się przeczytanie wszystkich jej powieści, to naprawdę nie wiem co innego może się nim stać.
Czy istnie chociaż jedno sensowne wytłumaczenie tego, że żadna z dotychczas przeczytanych przeze mnie powieści Picoult nie miała tytułu chociażby w jakiejś setnej części nawiązującej do...
2012-02-29
2013-01-01
2012-02-04
2014-03-08
www.klubrecenzentaksiazki.blogspot.com
Jestem pewna, że istnieje coś takiego jak powinowactwo pechu do człowieka . Na tej postawie można zmierzyć wartość nieszczęścia jakie pech powoduje u ludzi i określić ją dla każdego człowieka. Powiedzmy: w skali od jeden do dziesięciu. Mnie przypisaliby dziesiątkę. Wiem to, ponieważ kupiłam książkę bez trzech rozdziałów. I tą książką nie był idiotyczny romans, nie była to książeczka kupiona za pięć złotych na promocji ani powieść kupiona w księgarni za rogiem. Nie. Ja musiałam kupić uszkodzone „Wyznaję”. Przy okazji wizyty w innym mieście. W wakacje.
Skłamałabym, gdybym powiedziała, że „Wyznaję” mnie zachwyciło. Skłamałabym też, gdybym powiedziała, że Cabré jest świetnym pisarzem. Skłamałabym, bo chyba żadnymi słowami nie da się wyrazić tego, co ta książka robi z człowiekiem. Podchodziłam do tej powieści kilka razy, po pierwsze dlatego, że jest taka gruba (i niewygodnie ją brać do autobusu), a po drugie - że „Wyznaję” nie da się przeczytać – tą powieść się smakuje, tą powieścią się nasyca i nie ma się ochoty na nic więcej. Jest tak skomplikowana, że czytanie partiami, o ile świetnie wychodzi mi przy innych książkach, tutaj okazało się niemożliwe. Na początku wydawało mi się, że nigdy jej nie skończę i będę ją czytać do końca mojego marnego życia i ta myśl wcale mnie nie przygnębiała. Ba, im byłam dalej, tym chciałam czytać ją jak najwolniej.
„Mózg mi płonie, kiedy ją czytam” – mówiłam (smutek, że już nie mówię). Jestem pod ogromnym wrażeniem warsztatu i wyobraźni Jaume’a Cabré, byłam kiedy dzisiaj po północy kończyłam ostatni rozdział i będę kiedy sięgnę po nią po raz kolejny. Już mam ochotę do niej wrócić (sic!).
„Wyznaję” nie jest historią człowieka tylko skrzypiec. Wielu pokoleń ludzi, przez których ręce przeszedł ten niezwykły instrument. Zostało skomponowane jak symfonia, z ciągłymi zmianami tempa i nastroju. Jak w wielkiej orkiestrze, ciężko wyłapać w nim poszczególne instrumenty, które nakładają się na siebie, tworząc niesamowity koncert dialogów, historii, myśli i uczuć. Rozmowa głównych bohaterów przechodzi w dialog średniowiecznych mnichów i znów powraca od współczesności, a wszystko oddzielone jest od siebie jedynie klawiszem ‘enter’. Przemyślenia narratora przerywa kamienowanie, inkwizycja, Auschwitz i szpital w Afryce. Czasami opowieść przypomina tekst Biblii: charakterystyczny opis stworzenia świata czy trzykrotne pytanie Jezusa ‘Piotrze, czy mnie miłujesz?’. Czasami zmienia się język - łacina, francuski, [jeszcze coś, czego nie potrafię rozpoznać]. „Wyznaję” to połączenie wszystkich epok, wszystkich religii, wszystkich ideologii, języków– fuzja świata.
Najtrudniej w całej recenzji przychodzi mi pisanie o treści, a streszczanie „Wyznaję” byłoby największą zbrodnią przeciwko tej powieści. Nigdy jednak nie miałam problemów z wyborem cytatów, które chciałabym umieścić. Ale to, co zaznaczyłam w tekście jest tak osobiste, że nie chcę się z nikim tym dzielić. Egoistycznie pragnę, żeby pozostało tylko moje.
Żałuję jedynie, że „Wyznaję” nie było pierwszą książką jaką przeczytałam w życiu i nie może być ostatnią jaką przeczytam.
Wspaniałe. Przenikliwe. Piękne. Nieprzewidywalne. Poruszające. Wybitne. Niezwykłe. Oszałamiające. Najlepsze.
Moje.
www.klubrecenzentaksiazki.blogspot.com
Jestem pewna, że istnieje coś takiego jak powinowactwo pechu do człowieka . Na tej postawie można zmierzyć wartość nieszczęścia jakie pech powoduje u ludzi i określić ją dla każdego człowieka. Powiedzmy: w skali od jeden do dziesięciu. Mnie przypisaliby dziesiątkę. Wiem to, ponieważ kupiłam książkę bez trzech rozdziałów. I tą książką...
2013-06-28
2010-12-10
2010-07-21
Świetna kontynuacja pierwszej części. Trzyma w niepewności do pierwszej do ostatniej strony...
albo jeszcze dłużej...
Świetna kontynuacja pierwszej części. Trzyma w niepewności do pierwszej do ostatniej strony...
albo jeszcze dłużej...
2011-07-01
2013-04-26
2012-05-13
„Oto najbardziej zdradliwa choroba na świecie: zabija człowieka, gdy go dopada, i wtedy, gdy do omija”
Suzanne Collins w „Igrzyskach śmierci” pokazała przerażającą wizję przyszłości, urzekając tym samym miliony czytelników na całym świecie. „Delirium” jest równie straszne, uderzając przy tym w najbardziej niewinne i najcudowniejsze ludzkie uczucie. Miłość.
Od kiedy wynaleziono na nią lekarstwo – remedium, zaczęła być postrzegana jako najobrzydliwsza i najokropniejsza choroba na świecie. W stłamszonym społeczeństwie wszystko jest czyste, ludzie pozbawieni się wszelkich uczuć i wykonują wszystkie obowiązki bez żadnych głębszych przemyśleń. Nowym zasadom i nowej władzy zostały podporządkowane wszystkie dziedziny życia. Osiemnastolatki przechodzą ewaluację – serię testów, po których odgórnie zostaje przydzielony im partner, kierunek studiów, praca, ilość zarobków i liczba dzieci, które będzie miały w przyszłości. W świecie „Delirium” nie ma miejsca na własny wybór i własne decyzje.
Do takiego życia przyzwyczajona jest Lena. Jest święcie przekonana, że dzięki remedium odnajdzie spokój ducha i że będzie to najwłaściwsza rzecz w jej życiu, a teraz pozostaje jej tylko odliczać dni do zabiegu.
I w pewnym momencie w jej życiu pojawia się Alex.
Pierwszy raz czytałam tę książkę przez kilka godzin. Nie byłam w stanie się od niej oderwać, niemal spijałam słowa z kolejnych kartek. Kiedy skończyłam, na usta cisnęło mi się słowo „kocham”. Miałam ochotę wykrzyczeć to całemu światu; zdałam sobie sprawę jak bardzo nie doceniam tego, że mogę kochać. Byłam całkowicie i kompletnie zatracona w uczuciach, które wywołała u mnie Olivier. Dlatego dopiero dzięki drugiemu podejściu do „Delirium” mogłam się skupić nie tylko na uczuciach ale także na innych aspektach powieści.
Świat Olivier jest bardzo sugestywny, niezwykle dopracowany i przerażający. Zamiana ‘miłości’ w chorobę. Przeinaczenie całej historii wszechświata. Ukazanie zła, jakie wyrządziła miłość w dziejach ludzkości.
„Diabeł wkradł się do ogrodów Edenu i przyniósł z sobą chorobę – amor deliria nervosa – pod postacią ziarna. Ziarno wykiełkowało i wyrosła z niego wspaniała jabłoń, która rodziła owoce koloru krwi.”
„Delirium” zostało zaszufladkowane jako pozycja literatury młodzieżowej. Myślę, że to ostatnia rzecz, jaką można powiedzieć o tej powieści. Doskonale wykreowani bohaterowie, świetna narracja, zaskakujące zaskoczenie i przede wszystkim ukazanie świata przyszłości w sposób niezwykle przenikliwy i zastanawiający wymagają od czytelnika zaangażowania i wywołują uczucia dalekie od powieści ‘młodzieżowych’. Polecam tę powieść wszystkim. Dużym. Małym. Kobietom. Mężczyznom. Każdemu, kto JESZCZE nie docenił siły, jaką daje miłość.
I całej reszcie też.
„Oto najbardziej zdradliwa choroba na świecie: zabija człowieka, gdy go dopada, i wtedy, gdy do omija”
Suzanne Collins w „Igrzyskach śmierci” pokazała przerażającą wizję przyszłości, urzekając tym samym miliony czytelników na całym świecie. „Delirium” jest równie straszne, uderzając przy tym w najbardziej niewinne i najcudowniejsze ludzkie uczucie. Miłość.
Od kiedy...
2011-02-26
2012-06-20
2010-01-01
2014-08-14
Wyczekane i położone na półce ze świetną literaturą na długo przed wydaniem. „Głosom Pamano” postawiłam wysoką poprzeczkę i wysokie oczekiwania. Chciałam, żeby Cabré znów mnie oczarował, zachwycił, sprawił, że impulsy nerwowe zaczną przepływać tak szybko, że mój mózg będzie płonął. Bałam się, że się zawiodę, ale chyba nie można się zawieść, czytając Cabré. Neuroprzekaźniki w synapsach szaleją, wszystko dzieje się szybciej i wolniej jednocześnie i chce się czytać to samo w kółko i w kółko i czytać dalej i wcześniej, wszystkie strony w tym samym czasie. Myślicie, że Cabré pisze dobrze? Cholera, jeszcze jak.
Kiedy Tina Bros, nauczycielka, gromadzi materiały do wystawy o szkolnictwie sprzed lat i trafia do starej szkoły w Torenie dosłownie chwilę przed jej zburzeniem, znajduje tam pudełko listów niejakiego Oriola Fontellesa do swojej córki ‘której imienia nie znam’. Tina jest nimi tak zafascynowana, że postanawia nie tylko dowiedzieć się, kim był Fontelles, ale też odnaleźć jego córkę i oddać jej listy. Tak mniej więcej można by streścić początek powieści, gdyby płynęła normalnie, jak Bóg przykazał, od źródła do ujścia. Pamano nie jest jednak zwykłą rzeką i szeroko meandruje, zmieniając nazwy i swoje tempo, i swój głos. Galerię pięknie wykreowanych postaci Cabré maluje na tle Toreny, nienawiści, zemsty, żądzy i namiętności (nie wiem, czy wojna domowa w Hiszpanii jest tłem czy tematem tej powieści) (być może jest nawet samym bohaterem). Piękna i władcza Elisenda Vilabrú, okrutny burmistrz Toreny Valentí Targa, smutny, odważny i głupi Oriol Fontelles, cała masa wyrazistych osobowości, dla których Cabré stworzył kilkustronicowe Dramatis personae.
„Głosy Pamano” są jak muzyka, malarstwo, literatura i jedzenie równocześnie. Jak symfonia w remixie dobrego didżeja. Wszystko się łączy, miesza, kumuluje i wszystko jest jednoczesne. Jednocześnie jest się w przeszłości i w teraźniejszości, jednocześnie jest się autorem, czytelnikiem i bohaterami. Można podążać za fabułą albo smakować powoli słowa i sprawdzać, czy jeśli przeczyta się je drugi albo trzeci raz, ułożą się inaczej na języku. Cabré nie pisze poezji. W tej powieści raczej trudno będzie odszukać malownicze krajobrazy, barwne opisy i porównania. Cabré pisze prosto i trudno (znowu jednocześnie), w zdania wplata słowa w innych językach, powtarza się, ciągnie zdania linijkami, dodaje nawiasy albo nie używa znaków interpunkcyjnych. „Głosom Pamano” być może brakuje tej lekko magicznej aury, która snuje się niczym mgła w „Wyznaję”, ale opowieść o wojnie domowej w Hiszpanii jest tak hipnotyzująca, że trudno się od niej oderwać.
„Głosy Pamano” czytałam bardziej świadoma prozy Cabré, wiedziałam dokładnie, że potrafi przeskoczyć o kilkadziesiąt lat między dwoma linijkami, używa łaciny, jakby nie była martwym językiem, plącze nitki swoich historii z wprawą i wyrafinowaniem i zdążyłam się do tego przyzwyczaić. Myślałam, że przez to jego nowa powieść straci część swojego uroku. Ale dzięki temu mogłam pełniej odkryć treść, wyłapać niecodzienne zabiegi stylistyczne i zwyczajnie zachwycić się tą książką. Jeżeli więc jeszcze nie znacie Cabré, to naprawdę wiele tracicie.
Wyczekane i położone na półce ze świetną literaturą na długo przed wydaniem. „Głosom Pamano” postawiłam wysoką poprzeczkę i wysokie oczekiwania. Chciałam, żeby Cabré znów mnie oczarował, zachwycił, sprawił, że impulsy nerwowe zaczną przepływać tak szybko, że mój mózg będzie płonął. Bałam się, że się zawiodę, ale chyba nie można się zawieść, czytając Cabré. Neuroprzekaźniki...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-07-02
2011-06-08
Trylogie mają to do siebie, że nudzą. O ile pierwsza część ma w sobie „to coś”, o tyle pozostałym już „tego czegoś” zwyczajnie brak. Są albo zbyt przesycone, albo zbyt mało interesujące. Druga część „Delirium” Lauren Olivier przeczy wszelkim tym stereotypom.
Lenie udało się przejść na drugą stronę – pokonać ogrodzenie dzielące Głuszę i jej świat. Wszystko, w co do tej pory wierzyła, legło w gruzach. Nie może wrócić do swojej rodziny, zmienić zdania, zbliżyć się do ogrodzenia pulsującego napięciem. Zaprzyjaźnia się z grupą Odmieńców i postanawia razem z nimi zamieszkać. Razem z dwójką z nich przyłącza się do grupy oporu – Odmieńców, którzy próbują obalić władzę i zatrzymać podawania ludziom remedium. Jej zadaniem jest śledzić Juliana Finemana – syna szefa AWD – stowarzyszenia Ameryki Wolnej od Delirii. Podczas jednej z demonstracji AWD, na zgromadzony na placu tłum, napadają Hieny – grupa Odmieńców, której celem jest niszczenie i ograbianie wyleczonych. Julian zostaje porwany. A wraz z nim porwana zostaje także Lena.
Druga część zawiodła mnie brakiem cytatów z Księgi SZZ, które w „Delirium” znajdowały się przed każdym rozdziałem i które za każdym razem wywoływały u mnie uśmiech na twarzy i podziw dla złożoności świata, z którym mam do czynienia w tej powieści. „Pandemonium” podzielone jest nie na rozdziały, a na części „wtedy” i „teraz”, które przeplatają się ze sobą i na początku wywołują spory mętlik w głowie.
„Smutek to uczucie, jak gdyby się tonęło, jak gdyby grzebano cię w ziemi. Zanurzam się w wodzie, która ma płowy kolor rozkopanej gleby. Każdy oddech dusi. Nie ma niczego, czego można by się przytrzymać, niczego, w co można by się wbić pazurami. Nie ma wyjścia, trzeba odpuścić. Odpuścić. Poczuć wokół siebie ciężar, poczuć kurczenie się płuc, powoli narastające ciśnienie. Pozwolić sobie na to, by opaść głębiej. Nie ma nic, tylko dno. Nie ma nic, tylko smak metalu, echo dawnego życia i dni, które zlewają się w ciemność.”
Do „Pandemonium” długo nie mogłam się przekonać. Akcja i emocje, które towarzyszyły mi podczas czytania pierwszej części, gdzieś się tutaj zagubiły i nie bardzo mogłam odszyfrować cały zamysł autorki. Pod kilkoma względami „Delirium” i „Pandemonium” są do siebie bardzo podobne. Obie długo się rozkręcają, zadziwiają złożonością, wspaniałymi opisami uczuć i emocji. W obydwóch prawdziwa akcja rozpoczyna się dopiero pod koniec powieści (co nie znaczy, że czytać trzeba zacząć od połowy!). Obydwa zakończenia są fantastyczne, zaskakujące, sprawiają, że chce się krzyczeć. „Delirium” mnie zaszokowało. „Pandemonium” sprawiło, że zwariowałam. Chyba jeszcze żadna przeczytana przeze mnie trylogia nie miała (dwa razy z rzędu) tak zaskakujących zakończeń. Zakończeń, których się nie spodziewałam; które sprawiły, że czytałam je raz po raz, nie mogąc uwierzyć w to, co czytam.
Świat Olivier mnie przeraża. Przeraża mnie, że wizja tego świata jest bardzo prawdopodobna. Przeraża mnie to, jak „Delirium” na mnie działa. A najbardziej przeraża mnie to, że ostatnia część w Stanach ukaże się dopiero w marcu.
Trylogie mają to do siebie, że nudzą. O ile pierwsza część ma w sobie „to coś”, o tyle pozostałym już „tego czegoś” zwyczajnie brak. Są albo zbyt przesycone, albo zbyt mało interesujące. Druga część „Delirium” Lauren Olivier przeczy wszelkim tym stereotypom.
więcej Pokaż mimo toLenie udało się przejść na drugą stronę – pokonać ogrodzenie dzielące Głuszę i jej świat. Wszystko, w co do tej pory...