-
ArtykułyCzytamy w weekend. 10 maja 2024LubimyCzytać285
-
Artykuły„Lepiej skupić się na tym, żeby swoją historię dobrze opowiedzieć”: wywiad z Anną KańtochSonia Miniewicz1
-
Artykuły„Piszę to, co sama bym przeczytała”: wywiad z Mags GreenSonia Miniewicz1
-
ArtykułyOficjalnie: „Władca Pierścieni” powraca. I to z Peterem JacksonemKonrad Wrzesiński10
Biblioteczka
2016-07-27
2016-06-15
"Cały rok z Anglikami. Cóż za perspektywa!"*
Jedna z najlepszych rzeczy, jakie dane mi było przeczytać od dawien dawna. Gorzko-słodki obraz angielskiej hipokryzji, pod którą nieudolnie skrywa się zwyczajny rasizm i ksenofobia, pięknie przybrany w gładkie maniery, uśmiechy i wiktoriańskie stroje. Przy tym smutny obraz wytępienia tasmańskich Aborygenów oczyma Peevaya oraz trzecioplanowych narratorów.
Kneale w mistrzowski, choć w nieco zbyt karykaturalny momentami sposób, portretuje typowych przedstawicieli intelektualnej elity angielskiej tamtych czasów - księdza, (pseudo)naukowca oraz młodego utracjusza. Na tym tle nawet klimatyczni przedstawiciele wyspy Man, trudniący się przemytem nieoclonych towarów, wypadają moralnie jak elfy przy goblinach.
Polecam każdemu tę morską epopeję pełną trafnie skreślonych sylwetek ludzkich, okraszoną wyśmienitą fabułą, zwrotami akcji, zabawną i straszną zarazem. Słowa uznania dla wydawnictwa Wiatr od Morza, które pozwoliło polskiemu czytelnikowi zapoznać się nie tylko z literaturą Michaela Crummeya, ale także Matthew Kneale'a, oby więcej książek obydwu panów pojawiło się w polskich księgarniach.
*cytat z powieści
"Cały rok z Anglikami. Cóż za perspektywa!"*
Jedna z najlepszych rzeczy, jakie dane mi było przeczytać od dawien dawna. Gorzko-słodki obraz angielskiej hipokryzji, pod którą nieudolnie skrywa się zwyczajny rasizm i ksenofobia, pięknie przybrany w gładkie maniery, uśmiechy i wiktoriańskie stroje. Przy tym smutny obraz wytępienia tasmańskich Aborygenów oczyma Peevaya oraz...
2015-10-12
Nie wiem, co jest takiego dobrego w pisarstwie Crummeya, ale facet jest genialny. Napisał trzy powieści i po każdej z nich nie jestem już tym samym czytelnikiem, co onegdaj.
"Sweetland" jest świetny tam, gdzie nieistotne są słowa, w klimacie odosobnienia. To, co niewypowiedziane, jest tutaj najlepsze, posmak pewnej atawistycznej tajemnicy związanej z ludzkim losem. Poezja prozą pisana, a w jej zakamarkach odwieczne sekrety człowieczej egzystencji. Nie podane wprost, nie podane w ogóle, ale kryjące się za samotniczą egzystencją Mosesa Sweetlanda. Gdzieś tam tkwi klucz do zrozumienia, umiejętność odbierania świata każdą komórką swojego ciała, samotność z wyboru, scalenie z samotnością porzuconej przez ludzi wyspy. Zabawa w Robinsona Crusoe z donkiszotowskim skutkiem.
"Popatrzył po wzgórzach wokół zatoki, rozszumianych wodą spływającą z topniejącego na słońcu śniegu. Zawsze uwielbiał ten dźwięk, wyczekiwał na niego każdej wiosny. Gdy go słyszał, nie miał wątpliwości, gdzie jest jego miejsce na ziemi. Zawsze czuł, że to więcej, niż mógłby chcieć - móc budzić się tutaj, patrzeć na te wzgórza."
Bo czymże jest samotność? Ludzkość - skupisko oddzielnie myślących jednostek, odrębne wyspy na wspólnym oceanie, solipsystyczna egzystencja Mosesa Sweetlanda, duchy przeszłości przenikające rzeczywistość, która przestaje być jakąkolwiek rzeczywistością, kiedy brakuje punktów odniesienia, stycznych wysp. Jak z powieściowej prognozy pogody: "Umiarkowane wiatry. Przelotne opady śniegu. Minus jeden" A wkoło szaleje apokaliptyczny sztorm.
I to niesamowite zakończenie, po którym ciągle mam ciarki na plecach.
Nie wiem, co jest takiego dobrego w pisarstwie Crummeya, ale facet jest genialny. Napisał trzy powieści i po każdej z nich nie jestem już tym samym czytelnikiem, co onegdaj.
"Sweetland" jest świetny tam, gdzie nieistotne są słowa, w klimacie odosobnienia. To, co niewypowiedziane, jest tutaj najlepsze, posmak pewnej atawistycznej tajemnicy związanej z ludzkim losem. Poezja...
2014-02-18
Aż wstyd się przyznać, ale o jednym z najlepszych prozaików europejskich XX-wieku usłyszałem po raz pierwszy dosyć niedawno, kiedy na portalu Katedry przeczytałem recenzję "Niewidzialnych miast". Zainteresował mnie nie tylko intrygujący koncept fabularny (rozmowy Marco Polo z Kubłajchanem o miastach imperium Mongołów), ale także szata graficzna książki, no po prostu himalaje sztuki edytorskiej. "Marcovaldo" co prawda nie ma tak olśniewającego fabularnego punktu wyjścia, niemniej jest książką dobrą na swój oryginalny sposób.
Jak podtytuł sugeruje "Marcovaldo" to zbiór opowiadań wielkomiejskich, gdzie ubogi prostaczek toczy swoje fatalistyczne potyczki o naturę i przyrodę w asfaltowym życiu. Opowiastki te w gruncie rzeczy dosyć zabawne dykteryjki, w których Marcovaldo - typowy mieszczuch - szuka za wszelką cenę kontaktu z szeroko pojętą przyrodą. Na pierwszy rzut oka Calvino zdaje się podchodzić poważnie do tęsknoty swojego bohatera np. w scenie gdzie Marcovaldo śledzi życie dachowców albo z pietyzmem troszczy się o zakładową roślinkę. Wydaje się, że to jest autentyczna tęsknota za życiem bez spalin, hałasu, sztucznego światła i brakiem horyzontu. Jest to szczególnie widoczne w opowieści "Księżyc i GNAC", gdzie jaskrawy neon włączający się co 20 sekund zakłóca nie tylko życie godowe kotów tokujących na tle księżyca, ale przede wszystkim uniemożliwia obserwację nieba, pozbawia perspektyw, zamyka mieszczuchów w kokonie bez gwiazd. Jest to problem cały czas aktualny, wystarczy wybrać się poza miasto w bezchmurną noc, poza sztuczne oświetlenie pasów drogowych, na jakieś pole, aby dostrzec, ile człowiek w mieście pozbawiony jest wrażeń wynikających z prostej obserwacji nocnego nieba. Księżyc, gwiazdy, planety, perseidy w sierpniu, Droga Mleczna!, i to wszystko gołym okiem, a co jak weźmie się zwykłą lornetkę do ręki i popatrzy na księżyc w pełni?
Ale w gruncie rzeczy okazuje się, że ta fascynacja Marcovaldo naturą, przestrzenią i gwiazdami jest pozorna, nie kryje się za tym żadna domniemana głębia, Marcovaldo traktuje przejawy przyrody w mieście utylitarnie, dla niego tak naprawdę liczy się dostęp do kalorii, przy licznej rodzinie i słabej pracy klepie biedę i to powoduje, że jego zdrowa fascynacja szybko zamienia się w praktyczną walkę o dostęp do kasy i żarcia (jak np. w scenie, gdzie Marcovaldo porywa ze szpitala dobrze utuczonego, ale zawirusowanego laboratoryjnego królika albo w przywołanym rozdziale "Księżyc i GNAC", gdzie rodzina Marcovaldo podpisuje z konkurencją umowę na zniszczenie reklamy GNAC, którą następnie zastępuje nowa, większa reklama tej konkurencji, która już jednak świeci non stop, także księżyca i gwiazd nie widać nawet przez 20 sekund).
Inteligentna i sympatyczna lektura, pozornie lekka, ale kryjąca w sobie kilka interesujących i gorzkich refleksji o kondycji współczesnego społeczeństwa industrialnego.
Na osobną uwagę zasługuje mistrzowska edycja książki, zapodany wyżej obrazek oddaje jedynie ułamek wrażeń, jakie miałem, kiedy trzymałem "Marcovaldo" w rękach. Wspaniała grafika i kolorystyka obwoluty, wysublimowana i wieloznaczna, dająca pole do wyobraźni swoją ascetycznością ilustracja okładkowa, do tego twarda oprawa, coś naprawdę wyjątkowego. Tak jak wspomniałem wcześniej majstersztyk edytorski, znak tej serii.
Aż wstyd się przyznać, ale o jednym z najlepszych prozaików europejskich XX-wieku usłyszałem po raz pierwszy dosyć niedawno, kiedy na portalu Katedry przeczytałem recenzję "Niewidzialnych miast". Zainteresował mnie nie tylko intrygujący koncept fabularny (rozmowy Marco Polo z Kubłajchanem o miastach imperium Mongołów), ale także szata graficzna książki, no po prostu...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-12-31
Monumentalne dzieło Vandermeera to new-weird jak ta lala, fantastyka najwyższego sortu. Absolutne objawienie tego miesiąca, unikatowa, wspaniała epopeja odmiennych stylów literackich i ultra interesującego świata przedstawionego. Jeden z najbardziej niezwykłych projektów, z jakimi dane mi było do tej pory się zetknąć. Na ok. 1500 stronach trzech powieści Jeff Vandermeer tworzy fantasmagoryczno-realistyczną wizję miasta, które stopniowo poddawane jest wewnętrznej inwazji, powierzchownie toczone jest rakiem anarchii i szaleństwa, patrząc dogłębnie jest to jednak efekt klasycznego najazdu obcych. Ale czy aby na pewno? Rzeczywistość przenika się z iluzją, wszechobecne spory i grzyby sprawiają wrażenie, że Ambergris to miraż zbiorowej halucynacji pacjentów psychiatryka. Oszałamiająca rozmachem, przesycona zgnilizną i dekadencją wizja miasta upadku i anarchii, gdzie to, co spaja jest zbudowane z wilgoci i miękkiej materii. Trylogia o Ambergris jest wyzwaniem dla czytelnika, ale na tyle przystępnym i zwyczajnie ciekawym, że wystarczy samozaparcie, by przebrnąć przez całość do ostatecznego poznania istoty szarych kapeluszy. Bo to właśnie szare kapelusze są elementem który dosłownie i w przenośni spaja miasto i trylogię o Ambergris w jedną całość.
"Finch" to perfekcyjne podsumowanie trylogii i najbardziej klasyczna w stylu i formie powieść o Ambergris, utrzymana w tonacji bardzo mrocznego kryminału noir, stanowiąca doskonałe podsumowanie doskonałej trylogii o mieście Ambergris. Akcja jest linearna i toczy się około stu lat po wydarzeniach opisanych w "Shriek: Posłowie" i Ambergris jest już miejscem opanowanym przez nieludzką dyktaturę szarych kapeluszy. John Finch jak każdy w Ambergris ma swoje tajemnice, niemniej Vandermeer funduje mu taka katorgę ze strony niemalże wszystkich, że nie przypominam sobie, by był bohater bardziej zmasakrowany w historii literatury. Wysoce kosztowne jest poznanie prawdziwej historii szarych kapeluszy, czytelnik cierpi wraz z Finchem dochodząc prawdy. Część tej prawdy wypłynęła już w "Shrieku: Posłowie", ale dopiero tutaj elementy układanki składają sie w miarę spójną całość (czytelnik wie tyle, ile Finch) i pozwalają na uzyskanie odpowiedzi na pytania nawarstwiające się od pierwszych stron "Miasta szaleńców i świętych". A jeżeli kryminał noir to nie ma tez problemu, by Vandermeer swój styl dostosował do konwencji, a więc zdania są krótkie urywane, dialogi doprawione szczyptą czarnego humoru i wszechobecnego fatalizmu. Majstersztyk.
Monumentalne dzieło Vandermeera to new-weird jak ta lala, fantastyka najwyższego sortu. Absolutne objawienie tego miesiąca, unikatowa, wspaniała epopeja odmiennych stylów literackich i ultra interesującego świata przedstawionego. Jeden z najbardziej niezwykłych projektów, z jakimi dane mi było do tej pory się zetknąć. Na ok. 1500 stronach trzech powieści Jeff Vandermeer...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-12-31
Monumentalne dzieło Vandermeera to new-weird jak ta lala, fantastyka najwyższego sortu. Absolutne objawienie tego miesiąca, unikatowa, wspaniała epopeja odmiennych stylów literackich i ultra interesującego świata przedstawionego. Jeden z najbardziej niezwykłych projektów, z jakimi dane mi było do tej pory się zetknąć. Na ok. 1500 stronach trzech powieści Jeff Vandermeer tworzy fantasmagoryczno-realistyczną wizję miasta, które stopniowo poddawane jest wewnętrznej inwazji, powierzchownie toczone jest rakiem anarchii i szaleństwa, patrząc dogłębnie jest to jednak efekt klasycznego najazdu obcych. Ale czy aby na pewno? Rzeczywistość przenika się z iluzją, wszechobecne spory i grzyby sprawiają wrażenie, że Ambergris to miraż zbiorowej halucynacji pacjentów psychiatryka. Oszałamiająca rozmachem, przesycona zgnilizną i dekadencją wizja miasta upadku i anarchii, gdzie to, co spaja jest zbudowane z wilgoci i miękkiej materii. Trylogia o Ambergris jest wyzwaniem dla czytelnika, ale na tyle przystępnym i zwyczajnie ciekawym, że wystarczy samozaparcie, by przebrnąć przez całość do ostatecznego poznania istoty szarych kapeluszy. Bo to właśnie szare kapelusze są elementem który dosłownie i w przenośni spaja miasto i trylogię o Ambergris w jedną całość.
"Shriek: Posłowie" - kanwą opowieści są przenikające się losy Janice Shriek, jej brata Duncana Shrieka oraz jego protegowanej Mary Gabon, opowiedziane mocno subiektywnie przez tą pierwszą, skomentowane w didaskaliach przez tego drugiego, w zamierzeniu posłowie do "Hoegbottońskiego przewodnika po wczesnej historii miasta Ambergris" autorstwa właśnie Duncana Shrieka, w rzeczywistości pamiętnik rodzinny, stanowiący także istotne i właściwe wprowadzenie do genezy szarych kapeluszy, dopowiedzianej potem w "Finchu". Forma pamiętnika oraz subiektywizm Janice Shriek sprawiają, że "Shriek: Posłowie" czyta się dosyć ciężko momentami, niemniej to tutaj znajduje się najlepszy wątek całej trylogii, a więc opis wydarzeń podczas jednego z Festiwali Słodkowodnej Kałamarnicy. To, co się dzieje na tych kilkunastu stronach dosłownie wgniata w fotel i powoduje opad szczęki. Najsłabszy jest motyw romansu Shrieka z Mary Gabon, trochę za dużo tutaj maślanki i różowych okularów. Oprócz tego oczywiście także tutaj Vandermeer nie bawi się w ciuciubabkę i nie ułatwia czytelnikowi życia z ogromną łatwością tworząc "Shrieka" Posłowie" jako pełnokrwisty pamiętnik pod względem stylu i konceptu.
Monumentalne dzieło Vandermeera to new-weird jak ta lala, fantastyka najwyższego sortu. Absolutne objawienie tego miesiąca, unikatowa, wspaniała epopeja odmiennych stylów literackich i ultra interesującego świata przedstawionego. Jeden z najbardziej niezwykłych projektów, z jakimi dane mi było do tej pory się zetknąć. Na ok. 1500 stronach trzech powieści Jeff Vandermeer...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-12-31
Monumentalne dzieło Vandermeera to new-weird jak ta lala, fantastyka najwyższego sortu. Absolutne objawienie tego miesiąca, unikatowa, wspaniała epopeja odmiennych stylów literackich i ultra interesującego świata przedstawionego. Jeden z najbardziej niezwykłych projektów, z jakimi dane mi było do tej pory się zetknąć. Na ok. 1500 stronach trzech powieści Jeff Vandermeer tworzy fantasmagoryczno-realistyczną wizję miasta, które stopniowo poddawane jest wewnętrznej inwazji, powierzchownie toczone jest rakiem anarchii i szaleństwa, patrząc dogłębnie jest to jednak efekt klasycznego najazdu obcych. Ale czy aby na pewno? Rzeczywistość przenika się z iluzją, wszechobecne spory i grzyby sprawiają wrażenie, że Ambergris to miraż zbiorowej halucynacji pacjentów psychiatryka. Oszałamiająca rozmachem, przesycona zgnilizną i dekadencją wizja miasta upadku i anarchii, gdzie to, co spaja jest zbudowane z wilgoci i miękkiej materii. Trylogia o Ambergris jest wyzwaniem dla czytelnika, ale na tyle przystępnym i zwyczajnie ciekawym, że wystarczy samozaparcie, by przebrnąć przez całość do ostatecznego poznania istoty szarych kapeluszy. Bo to właśnie szare kapelusze są elementem który dosłownie i w przenośni spaja miasto i trylogię o Ambergris w jedną całość.
"Miasto szaleńców i świętych" należy traktować jako powieść mozaikową. Kilkanaście róznych historii, od klasycznego opowiadania poprzez fikcyjny przewodnik, monografię o kałamarnicach, a skończywszy odręcznych notatkach lekarza-psychiatry z ambergrisowego szpitala. Kluczowe elementy spajające wszystkie historie w jedną całość są czasami podane nawet gdzieś w didaskaliach fikcyjnej 50-stronicowej bibliografii do monografii na temat kałamarnicy królewskiej! Niesamowite przeżycie. "Miasto szaleńców i świętych" stanowi właściwą prezentację Ambergris, poznajemy jego przedstawicieli, artystów, misjonarzy, historyków, po zwykłych ludzi. Każdy z bohaterów toczy prywatną walkę z rzeczywistością. "Miasto szaleńców i świętych" to także popis erudycji pisarskiej Vandermeera, autor z niezmierną łatwością tworzy monografię przesyconą barokowym stylem i obłędem fikcyjnego kałamarologa, esej historyczny autorstwa Duncana Shrieka, czy też klasyczne w formie opowiadanie. Pojawiają się tutaj epizodycznie Janice Shriek, Mary Gabon i Duncan Shriek.
Monumentalne dzieło Vandermeera to new-weird jak ta lala, fantastyka najwyższego sortu. Absolutne objawienie tego miesiąca, unikatowa, wspaniała epopeja odmiennych stylów literackich i ultra interesującego świata przedstawionego. Jeden z najbardziej niezwykłych projektów, z jakimi dane mi było do tej pory się zetknąć. Na ok. 1500 stronach trzech powieści Jeff Vandermeer...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-12-30
Kapitalny tytuł bardzo dobrej powieści. Obraz upadku moralnego i degrengolady osobowości 12-letniej Loli Hart, obserwowany przez czytelnika z punktu widzenia prowadzonego przez nią pamiętnika. Nie ma chyba bardziej karkołomnego pomysłu, aby dorosły facet-pisarz opowiadał historię oczyma młodej siksy wchodzącej w okres dojrzewania. Tymczasem Womack przekonał mnie do swojej wizji, tym bardziej, że jest to wizja spójna z tym, co można samemu zaobserwować na co dzień.
"Chaotyczne akty bezsensownej przemocy" to przede wszystkim wstrząsająca wycieczka po skutkach bezrozumnego, okrutnego w swej obojętności odrzucenia ze strony bliskich i przyjaciół, samotności i bezduszności świata. Najstraszniejsze jest to, że nie są to działania świadome, celowe, wynikają głównie z bezmyślności, egoizmu, konformizmu (jak szkolny ostracyzm ze strony koleżanki, która liczy się ze zdaniem większości, chociaż wie, że Lola jest niewinna). Prezentacja upadku niewinnej, młodej, dobrze wychowanej, rozsądnej i wrażliwej, a jednocześnie całkiem przeciętnej dziewczyny. Fragmenty, gdy nawiedzona ciotka z Los Angeles w sposób egocentryczny i całkowicie pozbawiony choćby grama empatii znęca się nad matką Loli, a potem i samą Lolą, ryją beret swoją pozorną banalnością. No bo w końcu kto nie miał w życiu takiej sytuacji, gdy ktoś nas niesprawiedliwie ocenia ze swojego punktu widzenia.
"Chaotyczne akty..." to nie jest w zasadzie fantastyka, wbrew niesprawiedliwie przyszytej łatce, sprawdza się doskonale jako tzw literatura głównego nurtu. Akcja toczy się w bliżej nieokreślonej przyszłości, ale nie jest to czynnik, który ma jakiekolwiek znaczenie dla fabuły. Oprócz tego rzeczywistość powieściowego Nowego Jorku przypomina tę z lat 90-tych (nie ma wszechobecnych aktualnie komórek, smartfonów i innych bajeranckich szitów). Womack po prostu opisuje teraźniejszość w swej dołującej formie, rzeczywistość, która w każdej chwili może się zdarzyć.
Kapitalny tytuł bardzo dobrej powieści. Obraz upadku moralnego i degrengolady osobowości 12-letniej Loli Hart, obserwowany przez czytelnika z punktu widzenia prowadzonego przez nią pamiętnika. Nie ma chyba bardziej karkołomnego pomysłu, aby dorosły facet-pisarz opowiadał historię oczyma młodej siksy wchodzącej w okres dojrzewania. Tymczasem Womack przekonał mnie do swojej...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-08-05
Kapitalna rzecz! China Mieville rozbija po raz enty bank i wyrasta na najlepiej ocenianego przeze mnie pisarza od czasu, kiedy zaczytywałem się Dukajem. To już nawet lubiany przeze mnie Dan Simmons nieco mnie ostatnio rozczarował swoim "Droodem". Mieville, poza niefortunnym "Miastem i miastem" trzyma poziom i po raz kolejny (po rewelacyjnym "Krakenie") dowalił do pieca.
"LonNiedyn" to niemalże idealny przygodniak sprokurowany pod dzieci i młodzież, chociaż objętość (ponad 530 stron) oraz charakterystyka prozy Mieville'a wskazują bardziej na wiek 10+. Mieville rozgrywa w swoim stylu fenomenalną i zaskakującą na każdym kroku fabułę, myląc tropy, mnożąc nieoczekiwane i trzymające się kupy zwroty akcji oraz trzymając w napięciu od pierwszej do ostatniej strony. I zupełnie w tym nie przeszkadza fakt, że adresatem jest młody czytelnik. W zasadzie poza tym, że główną bohaterką jest dziewczynka oraz prosty przekaz (obrazki, krótkie rozdziały i zdania, czytelna jak na Mieville'a fabuła), nie czułem się, jakbym czytał dzieło nieprzystające do dorosłego umysłu.
Czego więc można spodziewać się po "LonNiedynie":
- niesamowicie twórczej i świeżej adaptacji oklepanego motywu "co się wydarzyło po drugiej stronie lustra",
- wspaniałej, zaskakującej na każdym kroku, wciągającej i trzymającej w napięciu fabuła,
- oczywiście charakterystycznego stylu Mieville'a, lekkiego i sprawnego pióra, no i ten jego unikatowy new-weird (tylko Mieville jest w stanie sprawić bym z przejęciem czytał historię, w której występują wojownicze kosze na śmieci ninja, czyli ... śminja :) ),
- co za tym idzie kapitalne słowotwórstwo, które tworzy unikatowy klimat opowieści (rzeczone śminja, kosmate oknatule, opactwo siećminsterskie, smombie, smrodoćpuni, smoglodyci, kozłośmiornica, dżdżolew, czy poszczególne postaci LonNiedynu); w tym miejscu słowa uznania należą się również tłumaczowi Grzegorzowi Komerskiemu, który moim zdaniem świetnie oddał w tych nazwach ich angielskie znaczenie,
- wartością dodaną "LonNiedynu" są także odautorskie rysunki, które są po prostu wyśmienite, a jednocześnie pokazują, co lęgnie się w wyobraźni Mieville,a,
- przede wszystkim jednak poczucie, że ma się do czynienia z absolutnym, merytorycznym hitem literatury rozrywkowej.
Zaprawdę rzadko można spotkać coś lepiej napisanego, aniżeli "LonNiedyn" Mieville'a. I pomimo tego, że powieść zawiera w sumie kilka zupełnie nieistotnych dla fabuły niedociągnięć (które są w sumie czepialstwem z mojej strony), polecam każdemu przeczytanie "LonNiedynu", czyli Chiny Mieville'a w wersji light.
Kapitalna rzecz! China Mieville rozbija po raz enty bank i wyrasta na najlepiej ocenianego przeze mnie pisarza od czasu, kiedy zaczytywałem się Dukajem. To już nawet lubiany przeze mnie Dan Simmons nieco mnie ostatnio rozczarował swoim "Droodem". Mieville, poza niefortunnym "Miastem i miastem" trzyma poziom i po raz kolejny (po rewelacyjnym "Krakenie") dowalił do...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-05-13
Morrell tą powieścią rozbija system i bierze całą pulę. "Bractwo Nocy i Mgły" fenomenalnie wieńczy wyśmienitą trylogię sensacyjną. Tak doskonałej dawki suspensu, akcji, intrygi i wszystkiego co najlepsze w literaturze rozrywkowej ze świecą szukać we współczesnej literaturze. Jedna z najlepszych, o ile nie najlepsza, historia szpiegowska w historii literatury, perfekcyjna mieszanka faktów historycznych, szpiegostwa, religii, polityki i nieoczekiwanych zwrotów akcji, doprawiona świetnymi bohaterami i ich dobrymi i wiarygodnymi motywacjami. Co mogę więcej napisać, to trzeba przeczytać! Nie na darmo trylogia Morrella jest tak ceniona i wielokrotnie wznawiana na całym świecie.
http://mamerkus.blogspot.com/2013/05/liga-zdrady-i-zemsty.html
Morrell tą powieścią rozbija system i bierze całą pulę. "Bractwo Nocy i Mgły" fenomenalnie wieńczy wyśmienitą trylogię sensacyjną. Tak doskonałej dawki suspensu, akcji, intrygi i wszystkiego co najlepsze w literaturze rozrywkowej ze świecą szukać we współczesnej literaturze. Jedna z najlepszych, o ile nie najlepsza, historia szpiegowska w historii literatury, perfekcyjna...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-04-17
http://mamerkus.blogspot.com/2013/04/douglas-preston-lincold-child-granica.html
Długo nie zwlekałem, aby ponownie zanurzyć się w świecie przygód i tajemnic wykreowanym przez duet Preston&Child. Panowie są bezpretensjonalni, mają świadomość, że nie tworzą literatury na miarę Jamesa Joyce'a, że ich dzieła są rzetelną produkcją klasy B, ale zupełnie im to nie przeszkadza, racząc mnie tym razem wyśmienitą dawką science fiction i desperackiego pościgu morskiego po wzburzonych wodach Ziemi Ognistej, ze skrajnie niebezpiecznym meteorytem na pokładzie. "Granicą lodu" osiągają jednak niebotyczne szczyty literatury rozrywkowej, tworząc dzieło gatunkowe najprzedniejszego sortu.
Tak, tak, nie przejęzyczyłem się. "Granica lodu" to rasowa fikcja naukowa, która wykorzystuje bogaty arsenał wiedzy technicznej i naukowej, by zaprezentować nam brawurową i trzymającą się kupy fabułę i akcję wydobycia międzygalaktycznego bolidu z wybitnie niedostępnej, fikcyjnej wyspy z archipelagu Horn. Lincoln&Child nie patyczkują się z niczym, w tym i ze swoimi bohaterami, logika jest u nich na pierwszym miejscu, a wszelkie fantastyczne ekstrapolacje są sztywno zakotwiczone w nauce i technice.
Fascynująca jest przede wszystkim podana geneza i właściwości meteorytu, on sam zaś okazuje się być nowym, niezwykle ciężkim pierwiastkiem powstałym w wyniku wybuchu kolapsara (hipernowej), wyrzuconym nieprawdopodobną energią kinetyczną w kierunku Ziemi. Czysta, klasyczna s-f można by rzec, czyli to, co tygrysy lubią najbardziej :). Z kolei fikcyjna wyspa Desolacion, na której ma się znajdować meteoryt, została przez autorów wymyślona i sprytnie umieszczona pomiędzy wyspami przylądka Horn. Jest to zauważalne dopiero jak się porówna szczegółowe mapy tego regionu dostępne w necie z mapką zamieszczoną na wstępie książki. Poza tym elementem miejsce akcji, czyli rejony Ziemi Ognistej, aż po samą granicę lodu antarktycznego, są jak najbardziej autentyczne i realistyczne, i wyglądają przeważnie jak na załączonym filmiku z opływania jachtem przylądka Horn.
Ale zakończeniem powieści panowie autorzy rozwalają system!!! (bawiąc się przy tym doskonale). Tak genialnego zakończenia, tak nieoczekiwanie fenomenalnego podsumowania całości historii ze świecą szukać we współczesnej literaturze rozrywkowej. "Granica lodu" jest absolutnie wyśmienitym czytadłem, ale jego finalny twist winduje całość na niebotyczny poziom osiągalny jedynie dla najlepszej literatury. Tę książkę trzeba przeczytać od początku do końca, po drodze delektując się fabuła, klimatem i świetną akcją w końcówce, aby ostatecznie zostać uraczonym najlepszym deserem świata. Perfekcyjny orgazm.
Klimatyczna powieść, klimatyczna okładka, świetna i trzymająca w napięciu, logiczna i konsekwentna, ale przy tym w kilku miejscach przyjemnie zaskakująca fabuła, z perfekcyjnym twistem na samym końcu, do tego całkiem nieźle poprowadzeni bohaterowie z Glinnem i Vallenarem na czele), to wszystko sprawia, że po raz kolejny Lincoln & Child udowadniają, że razem są w stanie osiągnąć wyżyny literatury rozrywkowej, do tego bez ujmy dla inteligencji czytelnika. W mojej prywatnej klasyfikacji "Granica lodu" awansuje na pierwszy stopień podium z "Reliktem", nieznacznie wyprzedzając "Nadciągającą burzę" i "Relikwiarz".
http://mamerkus.blogspot.com/2013/04/douglas-preston-lincold-child-granica.html
Długo nie zwlekałem, aby ponownie zanurzyć się w świecie przygód i tajemnic wykreowanym przez duet Preston&Child. Panowie są bezpretensjonalni, mają świadomość, że nie tworzą literatury na miarę Jamesa Joyce'a, że ich dzieła są rzetelną produkcją klasy B, ale zupełnie im to nie przeszkadza,...
2013-04-12
Księga wszystkich godzin to epicka, zapadająca na zawsze w pamięć, wybitna epopeja pisarza o niesamowitej wyobraźni i nieograniczonym talencie. Dzieło z gatunku "must have, must read", do wielokrotnego czytania i studiowania, wyzwanie dla czytelnika, dzieło, po którym większość światowej literatury wyda się zwyczajnie banalna i zbyt prosta w obsłudze.
http://mamerkus.blogspot.com/2013/04/hal-duncan-ksiega-wszystkich-godzin.html
Księga wszystkich godzin to epicka, zapadająca na zawsze w pamięć, wybitna epopeja pisarza o niesamowitej wyobraźni i nieograniczonym talencie. Dzieło z gatunku "must have, must read", do wielokrotnego czytania i studiowania, wyzwanie dla czytelnika, dzieło, po którym większość światowej literatury wyda się zwyczajnie banalna i zbyt prosta w obsłudze....
więcej mniej Pokaż mimo to2013-04-12
Księga wszystkich godzin to epicka, zapadająca na zawsze w pamięć, wybitna epopeja pisarza o niesamowitej wyobraźni i nieograniczonym talencie. Dzieło z gatunku "must have, must read", do wielokrotnego czytania i studiowania, wyzwanie dla czytelnika, dzieło, po którym większość światowej literatury wyda się zwyczajnie banalna i zbyt prosta w obsłudze.
http://mamerkus.blogspot.com/2013/04/hal-duncan-ksiega-wszystkich-godzin.html
Księga wszystkich godzin to epicka, zapadająca na zawsze w pamięć, wybitna epopeja pisarza o niesamowitej wyobraźni i nieograniczonym talencie. Dzieło z gatunku "must have, must read", do wielokrotnego czytania i studiowania, wyzwanie dla czytelnika, dzieło, po którym większość światowej literatury wyda się zwyczajnie banalna i zbyt prosta w obsłudze....
więcej mniej Pokaż mimo to2013-03-08
Nigdy wcześniej nie miałem jakiejkolwiek styczności z prozą niemiłosiernie nagradzanego ostatnio wszem i wobec amerykańskiego pisarza Paolo Bacigalupiego. Autor wydał do tej pory kilka opowiadań samodzielnie, jeden pełen zbiór opowiadań oraz trzy powieści. Omnibusem wydanym w ramach najbardziej poczytnej aktualnie w naszym kraju serii fantastycznej, tj. Uczty Wyobraźni, Wydawnictwo Mag sprezentowało polskiemu czytelnikowi niemal połowę twórczości rzeczonego autora.
Więcej: http://mamerkus.blogspot.com/2013/02/opowiadania-paolo-bacigalupiego.html
Bacigalupi "Nakręcaną dziewczyną" rozwala system i zasłużenie bierze całą pulę nagród fantastycznych w 2010 roku. Znakomita i wciągająca historia, w której mamy wszystko - pesymistyczną wizję przyszłości, gdzie ścierają się różne koncepcje ludzkości i humanizmu, natury i technologii, starych i nowych grzechów, wciągającą i przejmującą fabułę, znakomicie poprowadzonych i niejednoznacznych bohaterów, oryginalną lokalizację akcji.
Więcej: http://mamerkus.blogspot.com/2013/03/zmiana-jest-jedyna-prawda.html
Nigdy wcześniej nie miałem jakiejkolwiek styczności z prozą niemiłosiernie nagradzanego ostatnio wszem i wobec amerykańskiego pisarza Paolo Bacigalupiego. Autor wydał do tej pory kilka opowiadań samodzielnie, jeden pełen zbiór opowiadań oraz trzy powieści. Omnibusem wydanym w ramach najbardziej poczytnej aktualnie w naszym kraju serii fantastycznej, tj. Uczty Wyobraźni,...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-02-18
Podróż przez "Opowieści sieroty" dobiegła końca, chociaż początek drugiego jej etapu był nieco żmudny i męczący, na co złożyło się wiele czynników pozaksiążkowych. Ale dobrnąłem do szczęśliwego końca, jestem zadowolony i usatysfakcjonowany i prawie wniebowzięty. Całościowo jednak Valente podołała, a jej dylogia jest jedną z najlepszych rzeczy fantastycznych, jakie kiedykolwiek czytałem.
Ciąg dalszy pod następującym linkiem:
http://mamerkus.blogspot.com/2013/02/opowiesci-sieroty-t2-w-miastach-monet-i.html
Podróż przez "Opowieści sieroty" dobiegła końca, chociaż początek drugiego jej etapu był nieco żmudny i męczący, na co złożyło się wiele czynników pozaksiążkowych. Ale dobrnąłem do szczęśliwego końca, jestem zadowolony i usatysfakcjonowany i prawie wniebowzięty. Całościowo jednak Valente podołała, a jej dylogia jest jedną z najlepszych rzeczy fantastycznych, jakie...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-02-10
Seria Uczta Wyobraźni zajmuje szczególne miejsce w moich literackich zapatrywaniach. Seria ta stanowi symboliczną wisienkę na torcie wydawanej w Polsce fantastyki sensu largo, rozumianej jako nielinearne spojrzenie na otaczającą nas rzeczywistość. Wydawana od 2006 roku z częstotliwością kilku egzemplarzy na rok w pięknej, atrakcyjnej szacie graficznej obejmuje dzieła pisarzy różnorodnych, ale których z założenia łączy jedno - szczególna kreacja świata przedstawionego.
Ciąg dalszy recenzji na moim blogu:
http://mamerkus.blogspot.com/2013/02/kolaz-dziwow-tajemnic-i-niesamowitych.html
Seria Uczta Wyobraźni zajmuje szczególne miejsce w moich literackich zapatrywaniach. Seria ta stanowi symboliczną wisienkę na torcie wydawanej w Polsce fantastyki sensu largo, rozumianej jako nielinearne spojrzenie na otaczającą nas rzeczywistość. Wydawana od 2006 roku z częstotliwością kilku egzemplarzy na rok w pięknej, atrakcyjnej szacie graficznej obejmuje dzieła...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-10-31
http://mamerkus.blogspot.com/2012/10/sunt-lacrimae-rerum.html
http://mamerkus.blogspot.com/2012/10/sunt-lacrimae-rerum.html
Pokaż mimo to2012-12-05
"Relikwiarz" to bezpośrednia kontynuacja fenomenalnego "Reliktu". I nie jest może już równie rewelacyjnie, ale jest dobrze.
Już na pierwszy rzut wytrawnego, czytelniczego oka (czyli mojego) widać, że "Relikwiarz" duetu Preston/Child, będzie z jednej strony ciągnąć znane wątki, a z drugiej strony zaproponuje inną scenografię, bo mury muzeum spełniły z nawiązką swoje zadanie. W "Relikcie" akcja toczyła się w murach i podziemiach Muzeum Historii Naturalnej w Nowym Jorku, główną scenerią wydarzeń "Relikwiarza" autorzy czynią nowojorski underground, podziemne miasto wyrzutków społeczeństwa.
"Relikt" niemal spełnia trzy podstawowe wymogi klasycystycznej reguły dramatu antycznego, a mianowicie jedność czasu, jedność miejsca i jedność akcji. Czas to wiadomo - jeden tydzień z życia muzeum, miejsce to niemal wyłącznie mury muzeum, zaś akcja, no to oczywiście emocjonujące gonitwy za i z potworem, tudzież wciągająca otoczka naukowa. Te elementy sprawiły, że chociaż wiedziałem o czym będzie książka, a nawet jak potoczą się wydarzenia, to jednak "Relikt" był niesamowicie emocjonujący, trzymający w napięciu i dostarczył jeszcze mnóstwa innych, atrakcyjnych wrażeń.
"Relikwiarz" już nie realizuje dosłownie zasady trzech jedności, chociaż za daleko nie odchodzi. Czas to kilka tygodni w sierpniu, miejsce to podziemia, ulice i ścieki Manhattanu, akcja to z kolei gonitwa po nowojorskim subterra incognita oraz przepychanki na ulicach miasta. "Relikwiarz" kontynuuje wątki "Reliktu" (epilog tego ostatniego był niejako podpowiedzią, w którą stronę autorzy pchną fabułę), co nie zmienia faktu, że jest to zwyczajnie inna powieść, chociaż nadal najwyższa półka z gatunku techno-thriller (no i horroru). "Relikwiarz" nie jest już tak dobry jak "Relikt", ale to wciąż świetna, wybornie trzymająca w napięciu, zaskakująco dobra próbka dreszczowca.
"Relikwiarz" odznacza się interesującą, wbrew pozorom zasady kontynuacji nieoczywistą i rzetelną fabułą (chociaż o wiele lepiej by było, gdyby autorzy podarowali sobie epilog w "Relikcie", to wtedy zaskoczenie fabułą "Relikwiarza" byłoby o niebo większe), fascynujący, rewelacyjny obraz nowojorskiego undergroundu, nadal świetny kwintet bohaterów z "Reliktu", do których dołącza twarda jak stal policjantka Hayward, przekozacki klimat, i niesamowity rozmach akcji. Preston i Child chołdują zasadzie stopniowania napięcia, doskonale manewrują emocjami czytelnika m.in. fenomenalna scena napaści Pomarszczonych na pociąg metra, perfekcyjny klimat grozy połączony z dojmującym poczuciem osaczenia! Miodzio. Mały minus jest jedynie taki, że nie jest to już tak świeże jak w "Relikcie". Niemniej w zasadzie jedynym znaczącym minusem, jest postać głównego antagonisty, która co prawda logiczna, ale poprzez nieco wydumaną motywację (trzymającą się kupy, tyle że niewiarygodną), wydało mi się to jakoś sztuczne i w sumie rozczarowujące.
Największą atrakcją "Relikwiarza" są podziemia miasta, ziemia nieznana, cui ci sono dei mostri (tam, gdzie żyją potwory).* Tak jak w "Relikcie" bohaterem było muzeum i Mbwun, tak tutaj palmę pierwszeństwa przejmują monstrualnej wielkości i niezbadane tunele pod Manhattanem. Aż nie chce się wierzyć, że pod Central Parkiem jest sieć tuneli sięgająca 30 pięter w dół! Można się zgubić.
Jeśli idzie o literackie odniesienia to "Relikwiarz" jest tym, czym nie są osławione u nas dzieła sztandarowego rosyjskiego grafomana Dmitryja Głuchowskiego, czyli "Metro 2033" i "Metro 2034". Przede wszystkim "Relikwiarz" pokazuje czym tak naprawdę jest życie pod ziemią, jest degradacją czystości, człowieczeństwa, zaprzeczeniem instynktu światła. Tzw. uniwersum Metra wykreowane przez Głuchowskiego to wydmuszka, sztuczny twór oddziałujący na wyobraźnię jedynie miłośników gier komputerowych.
Tak więc "Relikwiarz" wypada nieco gorzej niż "Relikt", ale i tak jest to rozrywka na najwyższym poziomie.
"Relikwiarz" to bezpośrednia kontynuacja fenomenalnego "Reliktu". I nie jest może już równie rewelacyjnie, ale jest dobrze.
Już na pierwszy rzut wytrawnego, czytelniczego oka (czyli mojego) widać, że "Relikwiarz" duetu Preston/Child, będzie z jednej strony ciągnąć znane wątki, a z drugiej strony zaproponuje inną scenografię, bo mury muzeum spełniły z nawiązką swoje...
2012-11-19
Dawno, dawno temu, w czasach tak zamierzchłych, że sprawiają wrażenie innego życia, w czasach, gdy wartość biletu do kina była wymierna i pozwalała zaliczać kilkanaście seansów w roku, razem z moim młodszym bratem byliśmy stałymi bywalcami poznańskich sal kinowych, ale nie multipleksów, tych jeszcze nie było. W tamtych pięknych czasach kino to było miejsce gdzie się szło obejrzeć film, a nie objeść świństwem serwowanym za kosmiczne pieniądze. Patrząc wstecz dostrzegam, że mieliśmy niesamowite szczęście, gdyż lata naszej największej fascynacji kinem przypadły na ostatnie dni świetności kina z prawdziwego zdarzenia (i mam tu na myśli zarówno brak multipleksów, z których pierwszy w Poznaniu pojawił się w 1998 roku przy ul. Królowej Jadwigi, jak i przede wszystkim repertuar z takimi ówczesnymi hitami jak "Siedem", "12 małp", "Braveheart", "Dzień niepodległości", "Jumanji", "Pani Doubtfire", "Głupi i głupszy", "Maska", "Jurassic Park", "Lista Schindlera", "Gorączka", "Casino", "Event Horizon", "Sierżant Bilko", "Leon zawodowiec", "Piąty element" i wiele, wiele innych), a zarazem nieszczęście, bo ulegliśmy potem fascynacji multipleksem, nie dostrzegając, że uczestniczymy w zabijaniu kina (mogę się w tym miejscu pochwalić, że byliśmy na pierwszym w historii, prapremierowym seansie "Armageddonu" w Multikinie, razem z tzw. śmietanką towarzyską - jakkolwiek to dziwnie nie zabrzmi; dla takich szczyli jak my było to wówczas spore przeżycie, dzisiaj nieco inaczej na to patrzę). Przed multipleksami w Poznaniu rządziła triada kin Bałtyk-Wilda-Apollo. Z tej trójki uchowało się jedynie Apollo, a to i tak tylko z nazwy. W miejsce zburzonego Bałtyku nie postawiono nic, pozostawiając luz dla pobliskiego Sheratona. Z kolei w Wildzie otwarto... Biedronkę.
Naszymi szczególnymi względami cieszyły się monster-movies, a to przede wszystkim ze względu na towarzyszące temu efekty specjalne, które uwielbialiśmy. Jednym z niezapomnianych filmów tamtych dni, czołowym przedstawicielem filmów o potworach, był w 1997 roku "Relikt" Petera Hyamsa, obejrzany przez nas w niezapomnianym Bałtyku. Wspaniały, rewelacyjny sci-fi, dreszczowiec i horror w jednym. Do dzisiaj mam przed oczyma Kothogę (w książce Mbwuna, o czym za chwilę) siejącego spustoszenie w murach i lochach Muzeum Historii Naturalnej w Nowym Jorku. Rewelacyjny, dopieszczony scenariusz (z drobnymi, jak na aktualne standardy nieistotnymi dociągnięciami charakterologicznymi i jednym fabularnym), cudowna Penelope Ann Miller, trzymający od początku suspens i klimat, klimat, jeszcze raz wspaniały klimat kina nowej przygody w wersji x-rated. Gdyby na miejscu nieudolnego Hyamsa, który swoją nieumiejętną ręką spartaczył kilka scen oraz nieco zbyt CGI-potwora, był klasyk suspensu typu Spielberga, czy Scotta z najlepszych lat, to film "Relikt" zostałby zapamiętany nie tylko przeze mnie i fanów gatunku, ale również przez szersze grono widzów.
Jakież było moje zdziwienie niedawno, kiedy w bibliotece natknąłem się na książkę o tym samym tytule i że film to jak najbardziej adaptacja powieści. Jeszcze większe zaskoczenie wzbudził we mnie fakt, że powieść "Relikt" to rasowy techno-thriller, czyli dzieło z gatunku, który uwielbiam szczególnie obok fantastyki. A już totalnej ekscytacji doznałem po jej przeczytaniu, kiedy okazało się, że książka jest GENIALNA.
Co zwraca przede wszystkim uwagę? Wszystko zagrało. Fabuła pozapinana na ostatni guzik (z jednym małym nieistotnym pod szyją), bohaterowie, którym się szczerze kibicuje, suspens, klimat, dużo, dużo nauki. Nastrój Muzeum Historii Naturalnej jest porażający, jest jeszcze bardziej uwidoczniony niż w filmie, to muzeum jest cichym bohaterem tej powieści, z jego zakamarkami, ogromem, piwnicami, suterenami, wystawami i tajemniczymi przejściami, których nie ma na mapach. Podczas lektury brakowało mi tylko jakiejś mapki poglądowej, bo niezwykle istotne dla fabuły jest w którą stronę bohaterowie biegną i jakie mają drogi ucieczki.
Bohaterowie są nieco sztampowi, ale w normie, bywało gorzej i to w powieściach mainstreamowych. D'Agosta, Margo, Pendergast, prof. Frock, pismak i nawet burmistrz są klawi jak cholera i tak ma być.
Pożoga leje się strumieniami, ale nigdy bez sensu i na wiwat. Każda ofiara, każdy ruch naszego potworzastego oprawcy ma uzasadnienie, jedna z najbardziej przemyślanych kreatur w historii literatury, to nawet dinozaury u Crichtona w porównaniu z Mbwuną wychodzą jakoś pretekstowo. No właśnie Mbwuna. W filmie zwie się Kothoga, bo to się pewnie lepiej wymawia, ale w książce Kothoga to jest plemię, które bawi się w amazońską wersję genetyki. Mbwuna to jest oczywiście rzeczony monster, ale także... no właśnie w tym celu polecam przeczytać "Relikt".
Fabuła jest najmocniejszym elementem powieści. Zaczyna się od trzęsienia ziemi, potem napięcie powoli, acz nieubłaganie rośnie, by znaleźć swą kulminację w niesamowitym, obejmującym około 130 stron finale. To, co się dzieje na tych 130 stronach dosłownie wgniata w fotel, jest majstersztykiem mieszanki emocji, napięcia i akcji. Książka liczy sobie 440 stron, lecz nie ma ani jednej zbędnej sceny, czy słowa.
Zaskakujące jest również to, jak wierny jest film książce. Wiadomo, że nie może nigdy być adaptacji dosłownej, no chyba że książka to gotowy scenariusz (jak w słynnym filmie braci Coen), tyle że w przypadku "Reliktu" film nie tylko korzysta z głównego pomysłu, ale także prowadzi akcję mniej więcej tym samym torem, co powieść. Oczywiście książka jest ze wszechmiar bardziej rozbudowana, szczegółowa, złożona, nie wszyscy bohaterowie się w filmie pojawiają (nie ma Pendergasta), ale i tak wierność godna odnotowania.
Dawno, dawno temu, w czasach tak zamierzchłych, że sprawiają wrażenie innego życia, w czasach, gdy wartość biletu do kina była wymierna i pozwalała zaliczać kilkanaście seansów w roku, razem z moim młodszym bratem byliśmy stałymi bywalcami poznańskich sal kinowych, ale nie multipleksów, tych jeszcze nie było. W tamtych pięknych czasach kino to było miejsce gdzie się szło...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-03-02
Jeżeli mój nick oraz nazwa bloga pochodzą od tej książki, to nie może zabraknąć mojej entuzjastycznej opinii na jej temat sprzed kilku miesięcy, kiedy przeżywałem czytelniczą orgię podczas lektury powieści "Źródło Mamerkusa" autorstwa kompletnie nieznanego, ale niezwykle utalentowanego Leszka Białego. Jestem tą powieścią do dzisiaj tak zachwycony, że będę ją promował po wsze czasy m.in. poprzez nazwę swojego bloga :).
Biały w swojej epopei robi to, czego po wielokroć brakuje we współczesnej literaturze polskiej: opowiada dla samego opowiadania. Czyni to w dodatku z wielką swadą, erudycją i umiejętnością oddania ducha tamtych czasów. Tutaj nie ma wyraźnego morału, chociaż główny bohater, bezimienny dla czytelnika rycerz, sprawia na końcu wrażenie człowieka spełnionego poprzez udział w wielu niesamowitych wydarzeniach.
Długo trwała moja wspaniała przygoda ze "Źródłem Mamerkusa". Niesamowita intensywność treści, wspaniałe dialogi i monologi, liczne interesujące historie licznych epizodycznych postaci. Do tego cięty, inteligentny humor, panowanie autora nad obszerną i złożoną materią powieści (książka jest niezwykle, jak na debiutanta, udana pod względem konceptualnym), fenomenalni bohaterowie... Czegóż chcieć więcej?
Najistotniejsza wydaje się być snuta przez 2/3 powieści historia przyjaźni pomiędzy bezimiennym rycerzem, naszym narratorem, a Yusufem, Arabem z Kordoby. Jest to przyjaźń rodząca się na naszych oczach. Rycerz jest porywczy i emocjonalny, ale jest też obdarzony tolerancją i umiejętnością słuchania. Yusuf z kolei to przedstawiciel ówczesnej inteligencji, człowiek mądry, oczytany, cwany i przebiegły, a jednocześnie wrażliwy i o dobrym sercu. Tworzy się z tego jeden z najfajniejszych tandemów, z jakimi miałem przyjemność zetknąć się w literaturze. Do tego jest to duet, którego niezwykła przyjaźń jest szczególnie widoczna na tle wojen krzyżowych; a w zasadzie dwóch z nich, a mianowicie tragicznej wyprawy ludowej Piotra Pustelnika z 1096 oraz tej największej krucjaty krzyżowej z roku 1099.
Nade wszystko jednak Leszek Biały jest opowiadaczem. Autor baje swoje historie z gracją, humorem i ironią. Historia głównych bohaterów jest uzupełniana licznymi epizodami różnych spotykanych po drodze do Azji Mniejszej postaci. Jest to coś fantastycznego, niezwykle umiejętnie wplecione historie, ciekawe, intrygujące, po wielokroć zabawne i skrzące subtelną drwiną z wielu ludzkich przywar. Mamy tutaj historie Beduina, Asasynów, Żyda, ikonoklasty, znudzonego życiem Bizantyjczyka z Grecji, który popada w liczne tarapaty, żebraków z miasta w Azji Mniejszej, Niemca, węgierskiego zbieracza grzybów, francuskiego chłopa wskrzeszonego z martwych, rzymskiego obywatela! (tytułowy Mamerkus), samego Yusufa, francuskiego szlachcica Guya de Merle, Normanów i szlachty chrześcijańskiej itp. Cała ówczesna światowa menażeria.
Wiele opowieści jest szkatułkowych, piętrowych np. poszukiwane Żródła, historia Herluina, historia Judasza Iskarioty w piekle.
Momentami historia jest tak perfekcyjnie i montypythonowsko abstrakcyjna, że aż miałem banana na pysku np. opis spotkania Judasza i Brutusa w piekle (który to Judasz pojawia się w powieści na kilka stron jako duch nawiedzający pustynię). Judasz opowiada "(...) kiedy zszedłem na dół po siedmiu stopniach (...) zostałem przydzielony do kwatery zdrajców. Kierujący nią Rzymianin przywitał mnie zdawkowo i nie zapytawszy nawet, za co tam trafiłem, ani nie zainteresowawszy się w ogóle tym, co słychać na Bożym świecie, zapewnił mnie natychmiast, że w przeciwieństwie do innych, którzy tam przebywali, nie jest żadnym zdrajcą, ponieważ jakiś Juliusz, którego zasztyletował, nie był wcale jego ojcem, w związku z czym nie obowiązywały go względem zamordowanego żadne przyrodzone i święte zasady synostwa. Przytłoczony własnym nieszczęściem , odpowiedziałem mu, że nic mnie to nie obchodzi i od tamtej pory nie zamieniliśmy ani słowa (...)".
Świetna książka, którą można interpretować na wielu płaszczyznach, a jednocześnie pokazująca umiejętnie ludzkie przywary i zło rodzące się z nietolerancji, głupoty, obłudy i zwykłej chciwości.
Do tego powieść jest niezwykle zabawna i do tego naszpikowana świetnymi tekstami, dialogami i monologami. Tytułem przykładu kilka z nich, wyrwanych gdzieniegdzie z kontekstu:
„Jeżeli chcesz żyć, przysięgnij teraz na prawdę swojej religii, że kłamałeś!” – str. 82
„Panie stój! Człowiek to nie trawa, ścięty nie odrośnie” – str.83
„(...)z tego, że inaczej patrzy na owcę kucharz i pasterz nie wynika jeszcze, kto z nich ma rację (...)” – str.84
„Turcy. Jedyne, co się da o nich dobrego powiedzieć to to, że wyznają Allaha” – str.85
„Panie, jesteś niczym palma, która rzuca królewski cień, lecz nie daje daktyli” – str. 143 (o impotencji pewnego szlachcica)
„(…) duchowny wskazał dyskretnie na Saracena i zapytał półgłosem:
- Rozumie po ludzku?
- Oczywiście. Jak to poseł.” – str.145
„(...)już dawno zauważono, że zbyt częste stosunki małżeńskie powodują ślepotę i głuchotę, wysuszają mózg i prowadzą do przedwczesnej starości i śmierci. Poza tym za ludźmi rozpustnymi gonią watahy psów (...) gdyż ciało człowieka, który odbywa wiele stosunków, nie różni się niczym od ścierwa z powodu zbyt dużego ubytku nasienia – rzekł duchowny
- Możliwe, ale ja chciałem odbyć choćby jeden (…)” – str.148
„Nie wiem jak inni, ale Matuzalem przeżył swoje na pewno. Jest z tego powszechnie znany”. – str. 236
Życzę wszystkim, którzy jeszcze tej przyjemności nie mieli, zapoznania się z debiutem powieściowym Leszka Białego, a sobie, żeby pan Leszek kontynuował udanie rozpoczętą karierę literacką i napisał wkrótce coś równie fascynującego.
Jeżeli mój nick oraz nazwa bloga pochodzą od tej książki, to nie może zabraknąć mojej entuzjastycznej opinii na jej temat sprzed kilku miesięcy, kiedy przeżywałem czytelniczą orgię podczas lektury powieści "Źródło Mamerkusa" autorstwa kompletnie nieznanego, ale niezwykle utalentowanego Leszka Białego. Jestem tą powieścią do dzisiaj tak zachwycony, że będę ją promował po...
więcej mniej Pokaż mimo to
Dziennikarz i podróżnik Peter Stark napisał jedenaście esejów-opowiadań, w których obrazuje zagrożenia dla człowieka, wynikające z ekstremalnych zjawisk klimatycznych i środowiskowych. Są tutaj zagrożenia dla wielbicieli gór (lawina, hipotermia, choroba wysokościowa, udar cieplny, odwodnienie, glebowanie), wody (utonięcie, choroba dekompresyjna, szkorbut), czy dzikiej natury (drapieżniki, malaria). Zasadniczo książka dla ludzi lubiących spędzać aktywnie czas, chociaż i zwolennikom leżenia brzuchem do góry na plaży, w ogródku, czy w domu też może grozić odwodnienie, czy udar, więc każdy musi być czujny. Zabrakło mi jedynie oparzenia i zaczadzenia (w sensie np. wyprawa do lasu, który zaczyna płonąć), ale nie żebym narzekał.
Naprawdę dobra książka, poszczególne opowiadania trzymają różny poziom (początkowe rozdziały lepsze, im dalej w las, tym autor mniej się chyba przykładał do dramaturgii wydarzeń, ale już rozdział o odwodnieniu wymiata), niektóre są wstrząsające obrazem tego, do czego może doprowadzić ekstremum (jak np. odwodnienie albo upadek). Nie zmienia to faktu, że czyta się świetnie, każdy rozdział wciąga. Książka Starka to przydatne źródło praktycznych informacji, podanych w atrakcyjny i przystępny sposób, autor bardzo starannie i obrazowo przedstawia poszczególne ekstremalności w życiu człowieka, czerpiąc z dorobku naukowego i doświadczenia innych ludzi.
Dziennikarz i podróżnik Peter Stark napisał jedenaście esejów-opowiadań, w których obrazuje zagrożenia dla człowieka, wynikające z ekstremalnych zjawisk klimatycznych i środowiskowych. Są tutaj zagrożenia dla wielbicieli gór (lawina, hipotermia, choroba wysokościowa, udar cieplny, odwodnienie, glebowanie), wody (utonięcie, choroba dekompresyjna, szkorbut), czy dzikiej...
więcej Pokaż mimo to