Welin Hal Duncan 6,5
ocenił(a) na 95 lata temu Żeby zacząć od początku (to właściwie powiązany z treścią żart - w świecie Duncana nie ma żadnego początku, czas jest wymiarem przemierzanym przez bohaterów, swobodnie i w obydwu kierunkach),czytałam "Welin" po raz drugi, "Atrament" po raz pierwszy. "Welin", obydwa razy, podobał mi się przeogromnie, to pasjonująca, złożona, dokładnie przemyślana, skomplikowana akurat tak jak lubię, powieść. Historia, która wyrosła z wewnętrznej potrzeby i parafrazując wypowiedź Dona DeLillo (o jego własnej twórczości),która błagała, żeby zostać napisana.
"Welin" powstał z gniewu. W 1998 w Wyoming zamordowano 21-letniego studenta Matthew Sheparda, za to że jest gejem. Czynu dokonali jego dwaj rówieśnicy, chłopcy poznani w barze. Matthew Shepard został bestialsko pobity, następnie zostawiony, konający, ukrzyżowany na płocie z drutu kolczastego. Umierał w śpiączce w szpitalu przez sześć dni, dość czasu żeby zaczęła o nim mówić cała Ameryka. Welin można rozpatrywać jako literacką odpowiedź na tę zbrodnię - i nie ujmuje to mu oryginalności ani wartości artystycznej. Nie pomniejsza to też fantastyczności tej historii. Dodatkowo, gniew artysty jest tu kontrolowany, został zaprzęgnięty w służbę.
Bo Hal Duncan naprawdę zaszalał, rozdarł linearną strukturę powieści na strzępy. Bohaterowie nie tylko nie trzymają się jednego czasu, przenoszą się też między światami i, użyję tu słowa z Richarda Morgana, "powłokami". I to wcale nie jest koniec zamieszania. Choć w zasadzie każdy z bohaterów, noszących w różnych czasach i światach różne imiona, reprezentuje jakiś zakorzeniony w kulturze i mitologii archetyp, czasem te archetypy się przenikają, prerogatywy jednego wędrują do innego - wtedy jest najtrudniej i naprawdę można zgubić się w labiryncie przenikających się zdarzeń, i nagle zdać sobie sprawę, że nie wiadomo o kim akurat czytamy.
Jest to również książka głęboko pacyfistyczna, sceny dziejące się nad Sommą należą do najlepszych w powieści. A także piękna powieść o miłości, o Thomasie/Puku i Jacku spotykających się w każdym życiu.
Duncan fenomenalnie wykorzystuje w Welinie mitologię. Nie tylko poprzez archetypowe charaktery (i zakotwiczenie) postaci, ale przede wszystkim wykorzystując utwory literatury starożytnej. Zaczyna od sumeryjskiej, z całymi fragmentami eposu o Inanie schodzącej do piekła. To elektryzujący rytm tej mutacji tekstu sprzed kilku (5 -6?) tysięcy lat tworzy nastrój pierwszej księgi Welinu. Potem mamy "Prometeusza w okowach" Ajschylosa (świadomie posługuję się tu tytułem Stefana Srebrnego, zamiast popularniejszym Prometeuszem skowanym, bo Srebrny przetłumaczył tę tragedię zachwycająco, Kasprowicz jest słabszy). Bitmity przemawiające do Finnana/Szamasza/Prometeusza słowami chóru ajschylosowych Oceanid są również wariacją genialną.
Wydaje mi się, że niezłym dowodem na to jak głęboko wdziera się w czytelnika ten tekst, bo Duncan ma ambicje poruszyć w nas utarte ścieżki znaczeń, pobawić się z czytelnikiem na poziomie podświadomości ("kontrolować semiotykę" jak powiedział w jednym z dwóch świetnych wywiadów na Poltergeiście) jest jego obecność w snach. Mi z pewnością Welin sny burzył.
A teraz zaczynają się "ale". Chciałam tu napisać, że ten cel osiąga Duncan, właśnie pęknięciami na uwypuklonych archetypach, Jack to zbawiciel, a czasem kat, ukrzyżowany zostanie i Puk i Szamasz, choć miłość jest silniejsza niż śmierć, czasem Thomas wybierając najgorszego Jacka wybiera śmierć.
Niemniej to właśnie bohaterowie są moim ale, moim zastrzeżeniem. Dużo słabszym wobec "Welinu", bardzo silnym wobec "Atramentu". Już w "Welinie" widać ich nierównorzędność, wręcz nieumiejętność nadania niektórym postaciom określonego charakteru. Taki jest los Lisa/Reynarda, Dona wstawionego do powieści zbyt nagle - żeby dopełnił liczbę siedem, a także jedynej postaci kobiecej Freedom/Anny/Innany. Jedynie pewna niedookreśloność Joeya, skądinąd postaci bardzo silnej, wywodzi się z prezentowanego archetypu.
Postaci kobiecej poświęcę jeszcze kilka słów. W książce, w której autor tak wyraźnie zwalcza szkodliwe społeczne stereotypy, tym bardziej rzuca się w oczy jak stereotypowo potraktował kobiety. Upchał we Freedom/Inanie/Annie ladacznicę, matkę i świętą, nawet wiedźmę - jeśli rozszerzymy, a mamy ku temu powody, tę postać również na tatuażystkę Eresz - czyli wszystkie główne kobiece klisze literackie i nie dodał niczego (!). Jako Inana jest raczej refrenem niż postacią, tylko jako Freedom ma przez chwilę trochę charakteru i zalążki własnych pragnień, ale przede wszystkim jest to bohaterka-tło, żyjąca dla postaci męskich (syna i brata) i realizująca ich pragnienia. Nieładnie.
Oczywiście żaden autor nie ma obowiązku traktować swoich bohaterów równorzędnie. Ale Duncan, szalejący w fabularnym chaosie swojej opowieści, pod względem struktury jest uporządkowanym formalistą. Jak już napisałam nawet liczba bohaterów nie jest przypadkowa. I każdy z nich miał być kimś. Nie zawsze wyszło.
Może jeszcze dodam, że na najprostszym poziomie fabularnym, jest to opowieść o walce grupy bohaterów z aniołami, strzegącymi pustego bożego tronu, walce o wolność oczywiście. Więc w sumie jeden z tematów, które w fantastyce rozwijane są zazwyczaj tak stereotypowo, że od dwudziestu lat omijam je szerokim łukiem. Tym razem tak się nie stało. I dobrze, bo to z pewnością powieść niezwykła.
A welin, skóra na której spisano opowieść o wszystkim, jest tu rzeczywistym domem światów. Ich kreatorem będzie atrament.
I teraz jest chyba jednak dobry moment na jakieś superlatywy. Otóż polecam "Welin" gorąco. To szalona książka, to, co Duncan robi ze starymi arcydziełami jest niezwykłe, a skala wyobraźni zaspokoi najwybredniejszych. Gdy jest się fanem fantastyki trzeba tę książkę przeczytać, gdy nie, warto choćby dla sumeryjskich mitów, Prometeusza i obrazów wojny. Nie wolno natomiast ulec pokusie patrzenia na tę historię liniowo, trzeba powstrzymać się przed porządkowaniem fabuły. Nie ciąć obrazu na paski.