rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Przeczytałem w ciemno. Czasem trzeba zawierzyć intuicji. Nie zapoznałem się wcześniej opiniami na LC i dobrze. Obiecywałem sobie, że koniec z Danem Brown’em, jego harcerzykiem Langdon’em, wymęczonymi, długimi jak spaghetti, treściami i do bólu tendencyjnymi i karkołomnymi próbami szokowania czytelników.
Jednak uważam powieść Początek za najsolidniejszą z treści napisanych przez Brown’a. Jego wszystkie powieści literacko są poniżej średniej, ocena 4, za to dodatkowe 2 punkty dodaję za zawartą wiedzę w tej powieści. Facet ma pasję i znakomity research. Początek książki świetny, wybuchowy i solidny. Wzbudza zainteresowanie. Potem zaczyna się już rozklejać, z małymi wyjątkami. Końcówka to miała być atomówka, a był balon z helem i zapalniczką w rękach 7-latka.
Brown jest średnim rzemieślnikiem, nie potrafi budować postaci, jego bohaterowie są jednowymiarowi i papierowi. Harcerzykiem Langdon’em się ulewa. Czarne charaktery są jakieś zszarzałe, typu „ale to już było…”. Laski są wyjęte prosto z książek o Simonie Templar, obrzydliwie piękne, na wyraz inteligentne, więc dlaczego mam zawsze wrażenie, że wszystkie bohaterki Browna są totalnymi idiotkami? Brown nie ewoluuje, tłucze utartymi schematami, skrobie bez polotu. Za to pomysł ze sztuczną inteligencją spodobał mi się. Oprócz wielu ciekawych informacji i sporej dawki solidnej wiedzy jaka jest zawarta w powieści, ten motyw jest najciekawszy.
Książkę polecam, warto przeczytać.

Przeczytałem w ciemno. Czasem trzeba zawierzyć intuicji. Nie zapoznałem się wcześniej opiniami na LC i dobrze. Obiecywałem sobie, że koniec z Danem Brown’em, jego harcerzykiem Langdon’em, wymęczonymi, długimi jak spaghetti, treściami i do bólu tendencyjnymi i karkołomnymi próbami szokowania czytelników.
Jednak uważam powieść Początek za najsolidniejszą z treści napisanych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Zanim wyruszysz na zemstę, wykop dwa groby” Konfucjusz.

W przypadku bohatera powieści Mario Puzo to powiedzenie powinno brzmieć: Zanim wyruszysz na zemstę, wykop jeden, albo lepiej kilka grobów więcej.
„Sześć…” to ciekawa opowieść o zemście, nienawiści i miłości. Do miłości bowiem całość się sprowadza, zemsta to reakcja, nienawiść to wynik, przyczyną bólu młodego Mike, bohatera powieści, jest miłość. Nienawiść jest wynikiem miłości, nienawidzimy, bo coś nam zostało odebrane, coś co kochaliśmy. Mike kochał "coś", co jest mu odebrane, w tym przypadku żona, godność, brak złudzeń. Można śmiało powiedzieć: „koniec niewinności, człowieku”. W zamian otrzymał strach, koszmary senne i wiedzę, że jest słaby i śmiertelny. Od początku powieści wiemy, że Michael to trup.
Nie wydaje się, aby Puzo okroił swoją powieść z treści (bo jest za krótka, czytałem takie zarzuty), że okroił swoich bohaterów z ich szerszego rysu charakterologicznego lub spłycił opowieść zbyt prostą drogą Michaela do realizacji swoich celów. Akcja jest nieśpieszna, ale interesująca, pomimo jej rzekomej prostolijności, każdy plan i jego wykonanie trzyma czytelnika w imadle napięcia.
Gdyby Mario Puzo pisał swoją powieść teraz, być może wykreowałby swojego bohatera jako zombie, wampira czy inną zimnokrwistą, martwą bestię, przychodzącą z zaświatów, by dokonać celu swego pozostałego istnienia – zemsty.
Najważniejsze dla Puzo było przesłanie. I myślę, że nie chodziło o to, że zemsta jest zła. Jest? Chodziło o to, co doprowadza do niej. I nie, nie są to naziści czy inne wybryki „natury”. Autor pokazuje zresztą „pięknie”, że krajanie Michaela nie widzą nic zdrożnego w zakłamaniu, torturach, że są takimi samymi bestiami jak naziści. To ludzie doprowadzają do nienawiści, oczywiście mam na myśli tych „innych” ludzi ;P
Dlaczego nazywam również Michaela bestią? Przecież w każdym z przypadków, gdy pozbawiał swych wrogów życia, był współczujący. Nie dlatego też, że odrzucił dar „braku samotności”, jaki mu Puzo rzucił pod nogi i Michael go zdeptał. Był bestią, bo jego świat się zatrzymał i już nie potrafił zrobić kroku naprzód. Nie mógł i nie chciał. Pozostał ofiarą katów w monachijskim Pałacu Sprawiedliwości, obdartym z godności i „rzekomego” człowieczeństwa. Michael był bestią, zwierzęciem, niebezpiecznym drapieżnikiem, który ponad wszystko musiał zaspokoić swoją żądzę głodu – rządzę zemsty.
Był człowiekiem.

„Zanim wyruszysz na zemstę, wykop dwa groby” Konfucjusz.

W przypadku bohatera powieści Mario Puzo to powiedzenie powinno brzmieć: Zanim wyruszysz na zemstę, wykop jeden, albo lepiej kilka grobów więcej.
„Sześć…” to ciekawa opowieść o zemście, nienawiści i miłości. Do miłości bowiem całość się sprowadza, zemsta to reakcja, nienawiść to wynik, przyczyną bólu młodego Mike,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dawno temu dostawałem niezłej szajby, jak w szkole, siedząc oparty o ścianę i czytając, słyszałem z pozoru „debilne” pytanie:
- Po co czytasz?
Gdybym był komiksowym bohaterem to w dymkach nad moją makówą pojawiałyby się same: detonujące bomby, siekiery, pioruny, itd. Szajby po tych kilku dekadach we mnie jest ogólnie mniej, chyba ;) A dzisiaj stwierdzam, że to było szczególnie inteligentne zapytanie.
Po co czytam? Choćby po to żeby trafić na taką zawirusowaną mądrością, bajecznym stylem, poetycką prozę Dariusza Bugalskiego. I żeby bawić się, zadziwiać pomysłami, podziwiać styl, składnię, myśl, przekaz. Czasem zarżeć jak koń, czasem zadumać się, zastanowić, zakląć. Prowadzić pewnego rodzaju dialog z autorem poprzez przelane na karty książki myśli. I jeszcze powód prozaiczny, żeby przez jakiś czas przenieść się do innego świata, na chwilę zostawić wszystko za sobą, choć na momencik. I jeszcze żeby dowiedzieć się, uczyć, poznać, co dla takiego przemądrzalca jak ja jest niezwykle istotne ;)

„Była zima. Na śniegu zamarzła krew. Wtedy przyszedł ten nowy, ostrzyżony na jeża, miły, siwy pan w wełnianym garniturze i zawołał wielkim głosem. - Pomożecie!? - Pomożemy. Rodzina mamy się obraziła, albo to i pierwszy raz? I próbowała mamę buntować. - Przecież oni strzelali do ludzi! – Ale słoneczko, jak tam będą sami fanatycy i swołocz, to dokąd nas to doprowadzi? I tato się zapisał. Młody inżynier, naukowiec z rozpoczętym doktoratem, był łakomym kąskiem. Wkrótce wyjechaliśmy, jak się wtedy mówiło: na placówkę. Daleko. Za morze. Zarobimy prawdziwe pieniądze, prawdziwe, złote korony i jeszcze się tam lepiej Polsce przydamy. Mówił tata zaraz po doktoracie. Temu siwemu w wełnie, bo tamtemu, poprzedniemu, łysemu, który miał takie łyse jakby mu ktoś je w twarzy żyletką wykroił, byliśmy na nic. No bo, po co, by na nas tak okropnie wrzeszczał?”

Fantastyczne, prawda? Bugalski to świadomie cyniczny figlarz, do tego chyba zaangażowany społecznie ;P i jeszcze mający wiarę w „ludzia”. Ale sam napisał „życie to jest jednak jeden wielki main fuck, nigdy mu tego nie wybaczę” – więc to jego – niech sobie dalej wierzy ;PPP
Pamiętam jednego takiego, co też wierzył w człowieka, wierzył nawet wtedy, gdy kroczył na wzgórek, dźwigając kawałek drzewca i coś mi się kojarzy, że ta cała historia skończyła się dla tamtego dość boleśnie.

Styl tej powieści jest zdumiewający, ironiczny, demaskatorski (nie politycznie, normalnie – ludzko), totalnie odjechany, piękny, pełen genialnych wtrętów, by już za chwilę wrócić do głównego wątku. I ta cała zaburzona oś czasu, smakowite. Autor obala wszystkie możliwe tabu, autorytety, ale nie przewraca ich, tylko ukazuje-prognozuje na nie lekarstwo, szczepionkę, tą szczepionką jest zrozumienie i świadomość. Język prozy Bugalskiego jest giętki, aby powiedział wszystko co pomyśli głowa ;) Między innymi autor posługuje się często takimi „poskręcanymi” cytatami.

Jeszcze większą zabawę miałem „czytając” prozę Bugalskiego, w interpretacji… Bugalskiego. Dosadniej to się już nie da. Bo kiedy sam autor wdziera się tchnieniem emocji we własny tekst to obraz tego tekstu jest pełny, skończony.
Powieść przesłuchałem trzy razy, pod rząd. Nie był to raz ostatni.

Dawno temu dostawałem niezłej szajby, jak w szkole, siedząc oparty o ścianę i czytając, słyszałem z pozoru „debilne” pytanie:
- Po co czytasz?
Gdybym był komiksowym bohaterem to w dymkach nad moją makówą pojawiałyby się same: detonujące bomby, siekiery, pioruny, itd. Szajby po tych kilku dekadach we mnie jest ogólnie mniej, chyba ;) A dzisiaj stwierdzam, że to było...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Zapisane w wodzie”. Ładniutki, chwytliwy tytuł. Ale czego można się spodziewać po „jakiejś” Pauli Hawkins? Że utarła swoją drugą powieścią nosa wszelkim krytykom? Że pokazała jak tworzyć żywy, prawdziwy obraz ludzkiej egzystencji?
To nic, że nie zrozumiałem najnowszej powieści Pauli. Nic to. W końcu jestem facetem. A Paula jest mistrzynią „przetwarzania” literek, słów, zdań w… emocje. Cała powieść to emocjonalny tygiel, pyrkamy w nim, gotujemy się, kipimy. Oczywiście nie faceci. Żebym nie został źle zrozumiany.
Czytam, czytam i nic nie kumam. Same emocje, same uczucia. Niepojęte dla mnie. Niezrozumiałe.
Może tylko jakąś myśl, taką malutką, a może przewodnią z tej pisaniny Hawkins wywnioskowałem. Wszyscy mamy trupy w szafie. Paula jedynie „ukazuje”, układa w stosiki, przypisuje odpowiednim półkom. Nawet cholerny katalog można skompilować z tych truposzów.
No dobra, każdy ma swojego trupa w szafie ;) Nie ma to jak dobrze zakonserwowany, zmumifikowany, już bezwonny trupek w naszych szafach. Czasem bywa, że to dobrze podgnity, cieknący i całkiem zdrowo cuchnący truposz. Ale gdzie ta szafa? jaki trup? i czy na pewno ja? Jeśli ktoś zadaje sobie tego typu pytania polecam powieść „Zapisane w wodzie”. Może ten przekaz Pauli rozwieje złudne, czyjeś przypuszczenia, że jego szafa jest …pusta?

„Zapisane w wodzie”. Ładniutki, chwytliwy tytuł. Ale czego można się spodziewać po „jakiejś” Pauli Hawkins? Że utarła swoją drugą powieścią nosa wszelkim krytykom? Że pokazała jak tworzyć żywy, prawdziwy obraz ludzkiej egzystencji?
To nic, że nie zrozumiałem najnowszej powieści Pauli. Nic to. W końcu jestem facetem. A Paula jest mistrzynią „przetwarzania” literek, słów,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mistrzowska ręka stworzyła ten malowniczy pejzaż życia wsi na wschodnich rubieżach Polski w czasie zawieruchy II Wojny Światowej. Namalowany we wszystkich barwach pełnej palety kolorów ten piękny obraz potrafi wzruszyć i rozśmieszyć, ale również dać zadumę. To prawdziwa kwintesencja wiary w człowieczeństwo. Niezłomnej wiary w dewocję, obłudę, draństwo, okrucieństwo, bezwzględność, egoizm, bezmyślność, głupotę, brak tolerancji, wiarę w zabobony, zabawę w zacofanie i tradycję, tę najstraszniejszą - ślepą.
Czytałem Remarque, czytałem Dickens'a, czytałem Faulkner'a. Każdy z nich zaczernił mi kawałek duszy, Każdy z nich nie pozwolił abym w ich widzeniu, mrocznym widzeniu świata, miał czas na oddech. Ale Jerzy Kosiński przeszedł wszystkich, ponieważ oprócz malowniczych, pełnych kolorów obrazów ludzkiego zezwierzęcenia, dodał - okrucieństwo. Takie niekoloryzowane, ot takie, zwyczajne, bezwzględne okrucieństwo.
Powieść czytałem w interpretacji Mirosława Konarowskiego, dobrej, i wierzcie lub nie, ale niektóre fragmenty, po prostu - przewijałem. I cóż jeszcze taki miły, grzeczny, spolegliwy "mizantropik", jak ja, może dodać. Niewiele. Oprócz tego, że powieść czytałem jako "szczenię" 19-letnie i nie zrobiła, chyba, na mnie takiego wrażenia. Teraz to była detonacja miny przeciwpiechotnej. Ot, nadal po przeczytaniu, kawałki mojej (nieistniejącej) duszy, fruwają wokół i nie mogę się pozbierać.
Nie polecam. I już. Nigdy więcej nie sięgnę po tę powieść. Nie warto. Lepiej żyć w ułudzie. We mgle. W oparach, nawet bagiennych, ale oparach, przez, które wzrok ani świadomość się nie przebije. Ja tak bym wolał. A Wy?

Mistrzowska ręka stworzyła ten malowniczy pejzaż życia wsi na wschodnich rubieżach Polski w czasie zawieruchy II Wojny Światowej. Namalowany we wszystkich barwach pełnej palety kolorów ten piękny obraz potrafi wzruszyć i rozśmieszyć, ale również dać zadumę. To prawdziwa kwintesencja wiary w człowieczeństwo. Niezłomnej wiary w dewocję, obłudę, draństwo, okrucieństwo,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przedsięwzięcie, którego podjęła się Elżbieta Cherezińska jest iście karkołomne. Przede wszystkim jest to jedna z niewielu fabularyzowanych powieści historycznych jakie zdecydowałem się przeczytać. A to z tego powodu, że bardzo mnie rozśmieszają dialogi i słowa włożone w usta historycznych postaci.
Autorka napisała świetną powieść. Widać, że znakomicie się czuje w konwencji powieści historycznej. Z braku wielu danych historycznych zdecydowała się dodać formę fantasy, co wyszło powieści na zdrowie. Nie musimy się zżymać czy Świętosława istniała czy nie. Czy mądry Bolesław Chrobry był faktycznie takim wesołkiem? Ja zawsze uważałem go za paskudnego ponuraka, ot tak jakoś ;) W końcu umarł dość młodo, naszarpał się z koroną i wrogami, gdzież tam mógł być wesołym, przyjaznym człowiekiem ;) Dzięki pani Elżbiecie odemknęła mi się nowa klapka w mózgu. Nic nie musiało być takie jak sobie wyobraziliśmy.
Co do faktów historycznych. Niedawno dowiedziałem się, że historycy co jakiś czas od nowa zaczynają dysputę czy Mieszko I miał faktycznie na imię Mieszko. Na podstawie źródeł z terenów dzisiejszej Turcji dochodzą do wniosku, że jego imię mogło brzmieć: Mszk. Źródła historyczne pisane to w ogóle sprawa podejrzana, w końcu każdy z kronikarzy musiał coś do gara wrzucić a i pewnie był mocno przywiązany do swojego czerepu, więc cóż, czy pisali całą prawdę na temat władców i zdarzeń bieżących? Hahaha, niech każdy zdrowo myślący sam sobie odpowie na to pytanie.
I do tego język jaki jest w powieści. Fantastyczny. Wielu czytelników podkreśla "śmieszność" języka scen miłosnych. Mnie też bawiły, ale podobał mi się ten styl. Taki inny. Niezwykły. Ładny.
Powieść pani Cherezińskiej polecam z czystym sumieniem. I mógłbym napisać jeszcze parę słów, ale przede mną leży drugi tom przygód Hardej, Królowa. Wybaczcie więc i przeczytajcie powieść. Warto.

Przedsięwzięcie, którego podjęła się Elżbieta Cherezińska jest iście karkołomne. Przede wszystkim jest to jedna z niewielu fabularyzowanych powieści historycznych jakie zdecydowałem się przeczytać. A to z tego powodu, że bardzo mnie rozśmieszają dialogi i słowa włożone w usta historycznych postaci.
Autorka napisała świetną powieść. Widać, że znakomicie się czuje w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Egzorcyzmy..." pani Jadowskiej zacząłem czytać z pełną premedytacją i odpowiedzialnością za swój czyn. Nie mogę się zdecydować na ocenę tej powieści.
Obdarzyć autorkę kilkoma gwiazdkami? Pierwsze rozdziały faktycznie tchnęły "nowym", języczek ma ostry pani Aneta jak żyletkę, styl twórczo radosny, zabawny, ogólnie ubaw przy czytaniu był. Lekko i świeżo.
A może ukarać autorkę jedną gwiazdką? Bo jak mówią: im dalej w las, tym więcej drzew. Już po kilkudziesięciu stronach styl zaczyna nużyć, przestaje bawić, powtarza się formuła. Męczy. A najgorsza była dla mnie zwiększająca się ilość "absurdów" w budowaniu historii. Ja rozumiem, w końcu to powieść fantasy, o wiedźmach, diabłach, różnych stworach.
I to całe rozpasanie seksualne głównej bohaterki, no pani Aneto, toż to jakaś "sodomia i gomoria" ;)))
A tak na serio myślę, że książka celuje głównie w czytelnika młodego i gdyby została dostosowana w swojej formie do tego celu, mogłaby być faktycznie doceniona. W innym przypadku wielu czytelników, tak jak ja, może się zawieść.
W rezultacie powieści nie skończyłem, po następne tomy nie będę już sięgał, za to będę miał na uwadze nowe dokonania autorki i chętnie zerknę, jest duża szansa, że będzie warto.

"Egzorcyzmy..." pani Jadowskiej zacząłem czytać z pełną premedytacją i odpowiedzialnością za swój czyn. Nie mogę się zdecydować na ocenę tej powieści.
Obdarzyć autorkę kilkoma gwiazdkami? Pierwsze rozdziały faktycznie tchnęły "nowym", języczek ma ostry pani Aneta jak żyletkę, styl twórczo radosny, zabawny, ogólnie ubaw przy czytaniu był. Lekko i świeżo.
A może ukarać...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jest to 22 tom "interwencji" angielskiego policjanta, inspektora Banksa z kolei. Niby ta ilość może być niepokojąca, ale przeczytałem chyba wszystkie tomy dostępne na rynku polskim i Mroczne miejsca jest następną, znakomicie napisaną, w tempie, z pazurem, mroczną kontynuacją. To trochę niesamowite, jednak z czystym sumieniem polecam, Peter Robinson trzyma formę. Trzyma i już.
Znakomity, mniej mroczny, ciekawy kryminał.
Kryminał. Prawdziwy. Dogłębny. Studium zbrodni. Doskonały.

Jest to 22 tom "interwencji" angielskiego policjanta, inspektora Banksa z kolei. Niby ta ilość może być niepokojąca, ale przeczytałem chyba wszystkie tomy dostępne na rynku polskim i Mroczne miejsca jest następną, znakomicie napisaną, w tempie, z pazurem, mroczną kontynuacją. To trochę niesamowite, jednak z czystym sumieniem polecam, Peter Robinson trzyma formę. Trzyma i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

I coś Pan, Panie Wojciechu narobił? Jakub Mortka i jego życie zaczęło oddychać "kolorami". Taki interesujący, czarny, przegrany bohater... a w tej części "odmieniony". Nawet mi się to spodobało :)
Przede wszystkim widać formę Chmielarza, widać proces ewolucji, ta powieść od samego początku objawiała mi się jak napisana "od niechcenia". Napisana ot tak, bez spięcia, na luzie, dla samej pisaniny. Złudna ocena? Może. Ale powieść jest świetna. Bawiła mnie, zaskakiwała, irytowała, wprowadzała w stan iluzji, fikcji, marzeń. Znakomicie.
Świetne rozwinięcie wątków pobocznych. Kochan uczłowieczony. "Sucha" Suchocka rozbudowana. Czarne charaktery - niejednoznaczne. Ogólnie świetnie.
A końcówka. Hmm... Kreatywna, nieprzewidywalna, zatrzymana w suspensie. Wrrr... wrednie, ale z klasą :)))

I coś Pan, Panie Wojciechu narobił? Jakub Mortka i jego życie zaczęło oddychać "kolorami". Taki interesujący, czarny, przegrany bohater... a w tej części "odmieniony". Nawet mi się to spodobało :)
Przede wszystkim widać formę Chmielarza, widać proces ewolucji, ta powieść od samego początku objawiała mi się jak napisana "od niechcenia". Napisana ot tak, bez spięcia, na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie podobała mi się powieść Chrisa Carter’a – Rzeźbiarz śmierci.
Liczyłem na kryminał. W czystej postaci.
Co otrzymałem? Thiller. Sensacyjny.
Dreszczyk emocji mną nie wstrząsał. Sensacji też jakoś mało w tym dziele. Za to wiele moich odruchów „odpierających”, odpierających całą brutalność, krwistość, sadyzm, okaleczanie, "zezwierzęcenie" fabuły. Nie jestem delikatny, przy psycho-horrorach spożywam niedzielne obiadki, a moim ulubionym obrazem jest Kucharz, złodziej, jego żona i jej kochanek Petera Greeneway’a.
Więc gdzie tkwi sedno? Po prostu – to słaba powieść. Opierająca swoją atrakcyjność na „powtarzalności” głównego bohatera, na wątku romansowym z tymże, średnim zresztą, oraz na brutalnej scenerii, obrazie zbrodni wynaturzonej, obrzydliwej, opartej na wstrętnej - emocji – poświęceniu się „zemście”, sadystycznej. Bez polotu, bez wyobraźni, bez sensu…
Niewiele lub wcale wartości poznawczych w tej powieści, choć zapoznałem się „ciutkę” ze zdobytą wiedzą przez Chrisa. Mamy u niego ukończone studia psychologii kryminalnej, mamy doświadczenia bezpośredniego kontaktu z zabójcami i mordercami. I między wierszami mamy lekkoducha, który zdecydował się zarabiać pieniądze na pisaniu pseudo-kryminałów. I mamy nas, czytelników, to my weryfikujemy, to my wyznaczamy ścieżki czy trendy, chyba…
Ta powieść nie podobała mi się. Czytadło. Nic więcej.

Nie podobała mi się powieść Chrisa Carter’a – Rzeźbiarz śmierci.
Liczyłem na kryminał. W czystej postaci.
Co otrzymałem? Thiller. Sensacyjny.
Dreszczyk emocji mną nie wstrząsał. Sensacji też jakoś mało w tym dziele. Za to wiele moich odruchów „odpierających”, odpierających całą brutalność, krwistość, sadyzm, okaleczanie, "zezwierzęcenie" fabuły. Nie jestem delikatny,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Japonia. Inny świat. Inni ludzie. Inne problemy. Inne wartości. Inny kolor skóry. Jakie to ładne, że mamy taką różnorodność. Nie jest nudno.
Zrozumieć pewnych spraw nie sposób. Ale dowiedzieć się? Dowiedzieć się warto. To fajne „być tam”, „oglądać”, „poznawać”, „czuć”. Zrozumieć, nie! Zresztą po co? Komu to potrzebne? Mnie nie.
Warto płynąć. Ale nie z nurtem! Co to, to nie! Dryfować. Na plecach. Z twarzą wystawioną ku czerwonemu słońcu.
Oddać się takim fikołkom słownym jak „słodki destylat dziewczęcego uroku”, ależ to ładny zwrot. Prosto z kart książki ;) I piękny rozdział o Lesie Samobójców. O tych, którzy się urodzili pod „czarną gwiazdą”. Czytałem dwa razy. I o fotografiach i ich znaczeniu w życiu Japończyków. I rozdział o Haruki Murakami. Może dzięki Joannie w końcu skończę szukać z Murakami tego cholernego kota ;))) I siedziałem z Joaśką pod kuchennym stołem, gdy się ziemia trzęsła, a potem uciekliśmy pod ościeżnicę drzwi. Czuliśmy wtedy, że żyjemy, tak naprawdę.
Czytając o Japonii Joanny Bator, dryfowałem. To fajne dać się czasem ponieść.

ps. przeczytałem kilka opinii o „Rekinie…” niektóre zarzucają Joannie Bator brak obiektywizmu. Obiektywizm to legenda, taka jak o smoku Wawelskim, kręgach zbożowych albo uczciwych politykach ;)))

Japonia. Inny świat. Inni ludzie. Inne problemy. Inne wartości. Inny kolor skóry. Jakie to ładne, że mamy taką różnorodność. Nie jest nudno.
Zrozumieć pewnych spraw nie sposób. Ale dowiedzieć się? Dowiedzieć się warto. To fajne „być tam”, „oglądać”, „poznawać”, „czuć”. Zrozumieć, nie! Zresztą po co? Komu to potrzebne? Mnie nie.
Warto płynąć. Ale nie z nurtem! Co to, to...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Trójkowe gawędy Doktora Kruszewicza Andrzej G. Kruszewicz, Wojciech Mann, Dariusz Pieróg
Ocena 7,5
Trójkowe gawęd... Andrzej G. Kruszewi...

Na półkach:

A to ci dopiero historia! Taka życiowa. O ptaszkach, ptakach, ptaszydłach. A do tego doktor ornitolog Andrzej Kruszewicz to gawędziarz pierwsza klasa. I ten jego entuzjazm - nieokiełznany!
Jeszcze was nie przekonałem?
Chcecie "popodglądać" wróbelków kąpiele? I nie wszystko w mieście z piórkami co kurduplowate i brązowawe to wróble ;-) I może chcecie się dowiedzieć kto to jest "czekoladowy spierdalacz"? Jedynym wyjściem jest posłuchać/przeczytać opowieści Andrzeja Kruszewicza ;-)

A to ci dopiero historia! Taka życiowa. O ptaszkach, ptakach, ptaszydłach. A do tego doktor ornitolog Andrzej Kruszewicz to gawędziarz pierwsza klasa. I ten jego entuzjazm - nieokiełznany!
Jeszcze was nie przekonałem?
Chcecie "popodglądać" wróbelków kąpiele? I nie wszystko w mieście z piórkami co kurduplowate i brązowawe to wróble ;-) I może chcecie się dowiedzieć kto to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Gawęda. Czytając "Pociągi..." czułem się jakbym siedział w cieple późnego, popołudniowego, praskiego słońca, gdzieś w piwiarni Pod dwoma kotami czy Pod złotym tygrysem, racząc się szlachetnym złocistym trunkiem. A obok on. Hrabal. Snujący opowieść. Gawędę.
O chłopcu co dwie „wojny” przeżywał. Jednocześnie. A każda z nich przyprawiła bohatera tej wojennej opowieści, o obficie broczące krwią, rany. Pierwsza „wojna”, o męskość, w obliczu kobiety, dziewczyny w której się kochał. Druga „wojna”, o męskość, w obliczu swojej odwagi, oceny spojrzeń innych mężczyzn. A między tymi „wojnami”, opowieść, banalna, zabawna, nieśpieszna, okrutna, ironiczna, prosta, ludzka, przerażająca, zadziwiająca, beznamiętna. Bajania. Bez celu. Przy browarze. Dla zabicia czasu.

Długo decydowałem się żeby sięgnąć po tę pozycję. Taka moja „wojna”. W niej, jak i w Hrabalowych „Pociągach…”, rządzi dysonans, tylko we mnie, między rzeczywistością a oczekiwaniami. To głupie. Chyba. Ale jeśli pierwszą prozą Hrabala jaką się poznało jest „Taka głośna samotność”, to dalej nie ma już nic. Kompletnie. Tylko pustka. I tej pustki. Jej się bałem. Przed nią uciekałem.
Taka pustka jakiej bałem się po „Takiej głośnej samotności” to nie mój pierwszy raz. Była już we mnie. Po przeczytaniu „Dzikich palm” Faulkner’a. Była we mnie, gdy poznałem biblijną przypowieść Koheleta. Była we mnie po „Tako rzecze Zaratustra” Nietzsche. Była we mnie gdy „zacząłem” rozumieć teksty piosenek Ryśka Riedla. Straszna, przerażająca pustka.

Przeczytałem. A raczej „posłuchałem” gawędy. O ludziach. O nadziei i beznadziei. O celowości i bezcelowości ludzkiego istnienia. I o tym wszystkim co pomiędzy. I o przesłaniu, które tak chętnie przypisujemy filozofii buddyzmu. Że cel jest złudny, niemożliwy do osiągnięcia, że umieramy nigdy go nie osiągnąwszy. Że jest nieistotny. Bo tak naprawdę sensem jest Droga. I oświecony Hrabal, mędrzec, on to ukazuje. Gawędą. Opowiastką. Przypowieścią.
I chyba wyszedłem z tej przygody lekko zawiany, i jak to po alkoholu, mądrości mi nie przybyło, ale jestem wyciszony, na luzie, bez pretensji do świata i do siebie, z uśpionymi teraz, a na „trzeźwo” „krzyczącymi” we mnie emocjami. Chyba dobrze, że wypiłem te kilka piw z Bohumilem. Poznałem go lepiej.

Gawęda. Czytając "Pociągi..." czułem się jakbym siedział w cieple późnego, popołudniowego, praskiego słońca, gdzieś w piwiarni Pod dwoma kotami czy Pod złotym tygrysem, racząc się szlachetnym złocistym trunkiem. A obok on. Hrabal. Snujący opowieść. Gawędę.
O chłopcu co dwie „wojny” przeżywał. Jednocześnie. A każda z nich przyprawiła bohatera tej wojennej opowieści, o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Specyficzny zapach. Po prawdzie – smród. Trudno oddychać. Duchota. Rozrzedzone powietrze. Kilkaset metrów wewnątrz ziemi. Niebezpiecznie. Lubisz zapalić? Robisz to na własną odpowiedzialność. Metan. Labirynt. Nieprzewidywalny. W poziomie. W pionie. Twardzi, specyficzni, nieprzejednani ludzie. Mówiący w odmiennym, niezrozumiałym języku. I ciemność. Nie taka bez księżyca, bez gwiazd. Nieprzenikniona. Totalna. Absolutna. I coś jeszcze. Strach? Bezsilność? Może coś innego? Nikt tego nie wie.
Wiesz gdzie jesteś?

Powieść „czytałem” w interpretacji Marcina Popczyńskiego. Czyta nam Marcin książkę o Śląsku, górniczym Śląsku, a autor, Wojciech Bauer lubi realizm i gwarą lubi „zajechać”. I jak warszawiakowi może to wychodzić? Rewelacyjnie. Cała powieść jest przeczytana po mistrzowsku, ale fragmenty w gwarze śląskiej są genialne.

Kryminał. Dreszczowiec. Obyczaj. Znakomita powieść. Perfekcyjna narracja. Intrygująca historia. Świetnie zarysowane, krwiste postacie. Doskonałe dialogi. Realistyczna, pierwszorzędna literatura. Że wtłoczona w banał kryminalnej zagadki? To tylko niuans.
Prawdziwym tłem jest Śląsk, ten górniczy, kopalnie o których tak niewiele wiemy, zupełnie inny świat. Świat walki o przetrwanie. Ale bez patosu. W pocie czoła, w znoju. I w tradycji. Stworzonej i ugruntowanej przez ludzi, górników. I ich życie. Trudne, pełne niebezpieczeństw, waleczne.


Cała książka jest napisana ładną, poprawną polszczyzną. I „śląszczyzną”. A w niektórych fragmentach, muszę przyznać, ciarki mi po plecach przebiegały. Każdy rozdział rozpoczyna się piękną poetycką prozą. Słuchałem po dwa, trzy razy. Tak jak cały ostatni rozdział. Zdarzyło się, że nie mogąc spać, wysłuchałem ostatniego rozdziału w nocy, w ciemności. Niezwykłe przeżycie ;-)
Myślałem, że dałem się ponieść chwili, więc przesłuchałem ostatni rozdział na drugi dzień, w dzień. Dokładnie tak samo, proza Wojciecha Bauera pochłania , czy w świetle, czy w ciemności. I dokładnie tak samo w dzień czy w nocy, ciarki przechodzą po plecach czytelnika.

Specyficzny zapach. Po prawdzie – smród. Trudno oddychać. Duchota. Rozrzedzone powietrze. Kilkaset metrów wewnątrz ziemi. Niebezpiecznie. Lubisz zapalić? Robisz to na własną odpowiedzialność. Metan. Labirynt. Nieprzewidywalny. W poziomie. W pionie. Twardzi, specyficzni, nieprzejednani ludzie. Mówiący w odmiennym, niezrozumiałym języku. I ciemność. Nie taka bez księżyca, bez...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

(…)
Jedną z najciekawszych kwestii podjętych przez „mistrzynię pióra” Emelie Schepp jest opis, na pół strony, pracy i bezprzyczynowej awarii drukarki, uwaga ważne, laserowej, marki Brother. A jak policjantka wpada! na pomysł!, że należy zbadać „zawartość” dysku komputera ofiary zabójstwa, prawie posikałem się ze szczęścia i podziwu dla jej (policjantki) wnikliwości oraz profesjonalizmu. Jednak to policjant, komisarz, wzniósł mnie na intelektualne wyżyny, zauważając, zupełnie PRZYPADKOWO, kamerę skierowaną na interesujący śledczych obszar… Brawo.
Każdy młody chłopak ma marzenie, być strażakiem, wyścigowym kierowcą, policjantem. Ja zawsze marzyłem żeby być przestępcą, ale bałem się ujęcia i konsekwencji. Ale jeśli w Szwecji policja to takie „debile”, to tam widać jest spełnienie moich chłopięcych marzeń! Następną opinię będę pisał zza morza ;-)
I dialogi. Wynika z nich, że przeciętny Skandynaw ma inteligencję poniżej IQ wróbelka ;-) A najlepsze są „wewnętrzne dialogi” bohaterów „książki”. Prawdziwe perełki. Dlaczego policjant, odkąd ma dietę nisko-węglowodanową, ma zwiększony apetyt na seks, no i dlaczego żona nie chce z nim go „uprawiać”? Nie mam pojęcia. Ale okropnie mnie to zaintrygowało. I panowie, mówię wam, to prawdziwy poradnik relacji damsko-męskich, my w każdym kącie i na czymkolwiek, one są sensualne, naprawdę, potrzebują nastroju, intymności. One uwielbiają, my nienawidzimy się przytulać. I uwierzmy, pani „pisarka” jest kobietą. Ja uwierzyłem…

Sarkazm, lubię go, choć wiem, że ukazuje mnie jako „bezdusznego matoła”. Może i inteligentnego, ale jednak.
Meritum. Nie jestem literaturoznawcą. Moja wiedza psychologiczna jest niewielka. Czytam, wybierając bez jakiegoś „klucza”. Ale wiem kiedy „zgrzyta”, wiem kiedy pisarz „kłamie”, kiedy serwuje stek bzdur, nawet gdy próbuje to tuszować.
Nie muszę być mechanikiem, żeby słyszeć, że pasek klinowy się ślizga, że świszczy, ćwierka, piszczy.
Idąc za ciosem. Mogę się mylić. Steinbeck nie lubił stylu Faulkner’a, nienawidził prozy Hemingway’a, choć obaj należą do czołówki światowej literatury. A kto nie lubił Steinbeck’a? ;))) Swoją drogą Faulkner’a uwielbiam i jego kwieciste, pięknie zbudowane zdania na pół stronicy, mniam, mniam. Hemingway’a, mając 16-17 lat czytałem (Komu bije dzwon), teraz mi go ciężko znieść. Ciężko mi się czyta Flaubert’a, nuży mnie, choć jeszcze z nim nie skończyłem! Bo to Mistrz Pióra. Z McCarthy’m mi nie po drodze (sorki Violetta ;-) choć go doceniam. Nie lubię King’a, ale podziwiam jego warsztat. Dopiero teraz rozkoszuję się (dzięki Nobliszka ;-) Dickens’em i jego Klubem Pickwicka.

Dlaczego świetnie czyta się Terry’ego Hayes’a choć napisał tylko jedną powieść? Bo mu pióro „śmiga” i ma wiedzę na temat tego o czym pisze. I dlaczego odrzucam Morell’a? Bo Encyklopedię Broni mogę poczytać bezpośrednio, bez jego płaskich psychologicznie, jednowymiarowych postaci i „akcji” typu „Rambo 19”. Dlaczego świetnie się czyta autorów: Zygmunta Miłoszewskiego, Jo Nesbo, Katarzynę Bondę, Peter’a Robinson’a, Gillian Flynn (kolejność przypadkowa) i wielu, wielu innych. Piszą, a nie „stukają” strony, są przygotowani, są znakomicie przygotowani, tak przygotowani, że mogę od nich zdobywać wiedzę. I delektować się stylem. To nie talent, to praca. Pisali… i do szuflady, a potem jeszcze raz i jeszcze. Do skutku. Można ich nie lubić, można. A czy zdarzają się im błędy? ;-))) Ale zapracowali na swój status: PISARZY. Tego im nie można odmówić.
Widać, że współczesny autor żeby zaistnieć nie musi umieć pisać. Ale ja szanuję i czytam tych, którzy piszą dobrze, wypracowali warsztat, mają wiedzę na temat tego o czym piszą i nie zatrzymują się w rozwoju, jak choćby kiedyś lubiany przeze mnie Harlan Coben. Przy wyborze pozycji "pióra" pani Emelie wpadłem w pułapkę ocen na LC.
Nie żyjemy już w „średniowieczu niewiedzy”, autor musi sprostać teraźniejszym standardom. W zakresie literatury kryminalno/sensacyjnej musi znać różnicę między rewolwerem a pistoletem, zabójstwem a morderstwem, socjopatą a psychopatą, itp.

Książka pani Emelie Schepp to blamaż, a przynajmniej te kilkadziesiąt stron, które zdzierżyłem, to coś, co ma prawo powstać i pozostać, na zawsze… w „szufladzie”. Pisać każdy może… Narracja kuleje, treść jest niedopracowana, nie ma konstrukcji, postacie mają na siłę „wtłoczone” osobowości, pani autorce zabrakło warsztatu i te wszystkie brednie i „wypełniacze”. Całość obraża moją inteligencję.
To blamaż wydawnictw, tych zamorskich i tych polskich i pewnie wielu innych krajów. Bo przykładowo ładnie na okładce wygląda tekst: powieść przetłumaczona w 16 językach. I napędza dochody. Kiedyś, 50 lat temu, to miało jakieś znaczenie, teraz to standard. Nie ma się czym chwalić :(
To zła książka i nie powinna być wydana. Przynajmniej w obecnej formie.
Tak ja to widzę.

(…)
Jedną z najciekawszych kwestii podjętych przez „mistrzynię pióra” Emelie Schepp jest opis, na pół strony, pracy i bezprzyczynowej awarii drukarki, uwaga ważne, laserowej, marki Brother. A jak policjantka wpada! na pomysł!, że należy zbadać „zawartość” dysku komputera ofiary zabójstwa, prawie posikałem się ze szczęścia i podziwu dla jej (policjantki) wnikliwości oraz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Po dwunastu latach porzuciłem właśnie prace na poczcie i próbowałem pisać. Bylem przerażony i piłem więcej niż zwykle. Pracowałem nad swoją pierwszą powieścią. Siedząc nad maszyną do pisania, wypijałem co wieczór pól litra whisky i dwanaście piw. Do bladego świtu paliłem tanie cygara, waliłem w maszynę, piłem i słuchałem muzyki klasycznej z radia. Postawiłem sobie za cel dziesięć stron dziennie, ale dopiero następnego dnia mogłem sprawdzić, ile naprawdę napisałem. Wstawałem rano, wymiotowałem i kierowałem się do frontowego pokoju, by zobaczyć, ile kartek leży na kanapie. Zawsze przekraczałem swój limit. Czasami było ich 17, 18, 23 lub 25. Rzecz jasna, fragmenty napisane w nocy trzeba było jeszcze poprawić albo wyrzucić do kosza. Napisanie mojej pierwszej powieści zajęło mi dwadzieścia jeden dni." "Kobiety" Ch. Bukowski."

Kobiety. Kobiety… Kobiety. Wóda. Faje. Awantury. Pisanie.

W swoim życiu wypiłem ocean czerwonego wina, morze piwska i ze dwa jeziora wódy wszelkiej maści, ale do Bukowski’ego mi daleko. Jak każdy „zawodowy sportowiec” Charles musiał mieć „wrodzone” predyspozycje: tytanową wątrobę ;-)

Czym ta powieść jest i czy aby jest prawdziwą literaturą? Zastanawia mnie to. Zastanawia… już po raz trzeci ;-) i raczej nie ostatni. Za pierwszym razem była to dla mnie opowieść „moralnego ekshibicjonisty”. Za drugim „traktat filozoficzny” o samotności i zabijaniu wszelakich odczuć. Za trzecim… za trzecim przestała być czymkolwiek określonym, bo określenie lub nazwanie czegoś, to okaleczanie, głównie własnego oglądu i odbioru.

Wiem już, że za pierwszym razem się myliłem… analizując ten króciutki fragment, który umieściłem na początku, teraz widzę, choćby w nim, i w samej powieści, więcej, dużo więcej. Symbolika. Pierwsza powieść w dwadzieścia jeden dni. Chinaski, główna postać z „Kobiet”, „dymacz”, pijak, prozaik i poeta, ale też hazardzista. Człowiek traktujący hedonizm jak „religię”. 21 dni, toż to zwykły Blackjack. Gra. Gra w „życie”.

Wiem już, że za drugim razem się myliłem… to nie „traktat filozoficzny”, żaden. Że o samotności i prośba o zapomnienie? To krzyk. Wycie człowieka. Miotanie się człowieka samotnego. Który nie chce, a „wie”. I może się utożsamiać z przesłaniem Joseph'a Conrad’a „We live, as we dream – alone”. I który już nie ma nadziei. A nadal „wyciąga” rękę. Symbolem beznadziei wiary w sens istnienia i „miłość”, jest Lidia, jedyna kobieta, którą Chinaski traktuje, jak wszystkie „swoje” kobiety, instrumentalnie, ale którą „kocha”.

Wiem już, że za trzecim razem się mylę… być może powieść Bukowski’ego i jego przemyślenia coś znaczą, a może to proza „zamroczona” oparami niestrawionego nigdy do końca, alkoholu? Może. Ale wiele się od Charles’a Bukowski’ego nauczyłem, między innymi uczciwości. Choćby tylko wobec siebie. Złudnej? W końcu jak od człowieka gardzącego zasadami, można nauczyć się zasad?

"Po dwunastu latach porzuciłem właśnie prace na poczcie i próbowałem pisać. Bylem przerażony i piłem więcej niż zwykle. Pracowałem nad swoją pierwszą powieścią. Siedząc nad maszyną do pisania, wypijałem co wieczór pól litra whisky i dwanaście piw. Do bladego świtu paliłem tanie cygara, waliłem w maszynę, piłem i słuchałem muzyki klasycznej z radia. Postawiłem sobie za cel...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Z mojego zadurzenia do Czechów, nawet zakochania, już się wyspowiadałem. Na stronach lubimyczytac. Przy okazji recenzowania powieści Milana Kundery „Nieznośna lekkość bytu”.
Że niby za odwagę, za pragmatyzm, za lekkoduszność (jest takie słowo?). Bo nie warto inaczej. Czesi mnie kręcą. Prawidłowo i praworządnie brzmiałoby, że kręcą mnie Czeszki, hehehe. I kto uważa, za idiotę, debila, kretyna, Szwejka, od mojej opinii niech ucieka. Ucieka, jako i ja przed nim uciekałem. Oj uciekałem… A mnie ten diabelny Hasek dogonił. I wytaplał w błocie. Bagnie. Mojego ego. Mojego zarozumialstwa. Mojego jestestwa. Mojej złudnej „męskości”. Mojego samouwielbienia. Tak jak cholerny Szczygieł. Tymi swoimi, cholernymi reportażami.
I przyznam, znowu to zrobiłem, nie zajrzałem, nie zapoznałem się, nie przeczytałem, opinii. Na bogini!, wśród mych „ulubionych” stron internetowych: LC. Bo może gdybym przeczytał, nie sięgnąłbym. Bo odważny to ja nie jestem. Tchórz. I tyle.
Bo pomyślałem. Ech tam, co taki Mariuszek Szczygieł, może mi zrobić, nic. Czytałem już „Zrób sobie raj”, a jakże! Leciutkie, sprawnie napisane, podobało się. Po tych wszystkich, ostatnich pozycjach recenzowanych, niektórych, beletrystycznych, średnich, kiepskich, żałosnych… (patrz na mój profil i oceniaj, oceniaj, oceniaj… ;-) moje ego tego łaknie :-). No co? A nic!

Że niby „Szczygiełek” ciut poruszył mój system kompilacji (istota ludzka nie myśli, kompiluje ;-). Ale siem pomyliłem. Bo Mariusz Szczygieł zagłębił się. Wstecz. Dwa wieki. Wiek. I bliżej też. Zagłębił się. A ja z nim. On uzbrojony. Ja nie. Nie miałem akwalungu, bo kto się spodziewał? Nie ja. Miało być lekko, jak w „Lekkości…” Milana ;-))) I Czeszki. Piękne i chętne. Wkurwiające siedzących w czołgach i wozach bojowych, rosyjskich „sołdatów”, pocałunkami złożonymi na ustach nieznajomych, przygodnych Czechów, obnażonymi cyckami, z drwiącymi ustami złożonymi w niemy przekaz: na pohybel, wam, (przerażonym narzuconymi ideami), skurwysynom!
Nie ma lekko. Tonąłem. Łaknąłem tlenu. Otumaniony. Jego brakiem. Potrzebowałem powietrza. Ale cholerny Szczygieł nie pozwolił. Na choćby jeden haust. I brnąłem tak. Pół martwy. W półśnie. W pół jawie. Przerażony. I szczęśliwy. Jak na haju. Cholerny drań…

A zaczął, niwecząc wszystko, co wiedziałem do tej pory, o samodoskonaleniu, o samorealizacji, o samodochodzeniudowykurwistegohajcu.com (nie szukać, nie wiem czy taka strona istnieje ;-))) Zdetronizował Tracy’ego, Kiyosaki’ego, a nawet Robbins’a Anthony’ego, naprawdę, sam w to nie wierzę, (nie dotyczy Ciebie, Mateuszu (Grzesiak) jesteś poza „rozgrywką”, napisałeś piękną „rzecz” „Ego-rcyzmy” – dziękuję!, ale reszta to „shit”, jak wszystko innych;-).

Zaczął nasz Mariusz Szczygieł od czeskich przedsiębiorców, męskich potomków szewca, rodziny Bata. Czytałeś „bożyszczy” motywacyjnych, których wymieniłem wyżej? Nie znasz czeskiego szewca o nazwisku Bata i jego potomków? Nie wiesz na ten temat nic. Absolutnie nic.
I tu było nawet nieźle. Wystarczyła fajka do nurkowania. Lub dłuższe wstrzymanie oddechu. Na poziomie wydolności poławiaczy pereł, hehehe.
I nie, nie byli oni dobrzy, ci Bata, ani fajni. Oj nie. Tego akurat Mariusz nie rozlicza. Jest reporterem. Jego rola to ukazanie. Nie ocenianie. I z tego się wywiązuje. Ja sobie mogę. Oceniać. I to robię.
Kiedyś, pewną piękną i młodą istotę uczyłem, że żeby do „czegoś” dojść, naprawdę dojść, jest tylko jedna droga, być fanatykiem tego „czegoś”. Nadal czuję do siebie wstręt, pomimo, że miałem rację ;-)

Potem to już głębia, prawdziwa, czarna, brak tlenu, brak szans, brak nadziei. Na cokolwiek.
Bo potem jest czerń prawdziwa - nazizm, komunizm, ciut demokracji, równie obrzydliwej i zakłamanej, a tfuj…
I są zbrodnie, zbrodnie, zbrodnie. Bo są Czesi, którzy, pomimo mego do nich uwielbienia, nie jestem ślepy, zhańbili się zbrodnią, „zabijania” książek. Może to i lepsze niż nazistów i inkwizycji ich palenie. Może to lepsze. „Ludzkości” z „przemielonych” zdań, akapitów, myśli… coś z tego przemielenia zostaje… choćby papier toaletowy. Jakże niezbędny. Cóż…
I jest Goebbels, jest Hitler, jest zdrada aliantów (skąd my to Polacy znamy?), i nie martwmy się, jesteśmy i my Polacy (1968) a jakże ;-), jest największy z największych pomników Stalina (gdzie rżałem do utraty tchu), jest piękna Lidia Baarová, której przyznam nie znałem, jest Josephine Baker i jej cycuszki (cycuszki, zwrot zamierzony, hehehe), jest Bohumil Hrabal, jest Milan Kundera, jest Karel Gott, jest wielu, wielu innych, i jest porno, którego nie było, są wypowiedzi, być może spreparowane, są podsłuchy, jest SB, jest skurwysyństwo, jest skurwysyństwo, jest skurwysyństwo, upsss, zapomniałem się… to przecież portal literacki. Ale to wszystko wina Mariusza Szczygła. Pociągnąć do odpowiedzialności!!!
I to wszystko przejmujące. Ludzkie. Indywidualnie potraktowane. Indywidualnie pokazane. Znakomicie. Reportersko. Beznamiętnie. Boleśnie.
Ja tam byłem. Byłem tam!!! Dzięki niemu. Czy mu dziękuję? Mariuszu, czy Ci dziękuję? No nie wiem.
Bo widziałem, na własne, przez Twoje oczy, zakłamanie i kłamstwo, udrękę i boleść, rozpacz i przerażenie, zabójstwa i morderstwa, brak miłości i nienawiść. Nienawiść! Oglądałem to!!! Ten kurewski, ludzki świat, ten niewyobrażalny brak nadziei. Tam chciałeś mnie, Mariuszu, zaprowadzić?

I czytając pytałem. Czy się wstydzę? Być człowiekiem? Ludzkości, gdzie zapierdalasz? Człowieku, gdzie biegniesz? Co tworzysz, niszcząc siebie? Odpowiedz! Póki jeszcze, choć zmiażdżony, jak Bohumil… czekam. Jeszcze chwilę… czekam. Kogo niszczysz, próbując siebie odnaleźć? Czym jesteś? I po co istniejesz? Odpowiedz… W co się zmieniasz? I ile wytrzymasz? Jedząc własny ogon? Odpowiesz..? ..! ..?

Kończę. Jestem na ostatniej stronie. I... Patrzę w okno. Powoli jaśnieje. Świt. Patrzę. Bezmyślnie. I nawet nie rodzi się już pytanie: dlaczego? Kiedyś takie zadawałem. Dawno temu. Wiek temu. Teraz, zanim powstanie. Więdnie. Jak kwiat w wazonie. Każdy. Nieważne komu podarowany. Jest martwy. W chwili, wzniosłej, darowania.
Patrzę. Na budzącą się szarość za oknem. Przez szybę. Przez mgłę. Piekące oczy. Ze zmęczenia, czytania, całą noc. I kropla. Spadnięta. Na papier. Na ostatnią stronę książki. Skąd?
I dziwne swędzenie. Na twarzy. Obcieram twarz, wierzchem dłoni, kilkudniowy zarost drapie. Policzek jest wilgotny…

Z mojego zadurzenia do Czechów, nawet zakochania, już się wyspowiadałem. Na stronach lubimyczytac. Przy okazji recenzowania powieści Milana Kundery „Nieznośna lekkość bytu”.
Że niby za odwagę, za pragmatyzm, za lekkoduszność (jest takie słowo?). Bo nie warto inaczej. Czesi mnie kręcą. Prawidłowo i praworządnie brzmiałoby, że kręcą mnie Czeszki, hehehe. I kto uważa, za...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wedrzeć się w duszę psychopaty ;-) żarcik. Wejść w umysł psychopaty. Sama przyjemność…

Tak miała się zaczynać moja opinia na temat pierwszej, jaką przeczytałem, powieści Hilary Norman. Ale będzie się zaczynać tak:
Jak należy postąpić żeby zepsuć przyzwoitą powieść, jak „zarżnąć” ciekawy pomysł i zniweczyć spory kawałek dobrze wykonanej pracy? Kto wie? Autorka tej powieści. Przyznam, że nie zapoznałem się wcześniej z opiniami na LC, błąd.

Powieść zaczyna się sensacyjnie. Jak to wyraziła jedna z czytelniczek „ziarno ciekawości zostało zasiane”. Potem mamy do czynienia z interesującym wątkiem obyczajowym. I głównym tematem, który mnie interesuje, mianowicie jeden z bohaterów jest niewidomy. Rzeźbiarz, co jest ważne w powieści. Główna zaś postać historii jest treserką psów szkolonych do pomocy dla osób niewidzących. Czytam. Zagłębiam się. Powieść z obyczajowego wątku przechodzi, gładko, bo warsztacik Hilary ma spory, w… romans. A przecież wiadomo, jak romans dla facetów, tych prawdziwych, to tylko pióra Remarque ;-) Myślę więc, odłożyć? Ale co tam, nikt się nie dowie, że czytam romans. No może pani bibliotekarka, jak będę pozycję zwracał, ale powiem że mojej dziewczynie/kochance/chłopakowi siem podobało ;-) jakoś wybrnę.
I ta część książki to mistrzostwo. Hilary opowiada, roztacza wątki i maluje kolorowe obrazy życia postaci, również tych niewidomych, na poważnie, trochę nudzi, ciut nuży, wycisza… przyczaja się! Ale ja o tym nie wiem, daję się robić w tzw. bambuko. Do momentu gdy dostaję obuchem w łeb. Psychopaci są wśród nas. I to jacy. Interesujący!

Do czasu… przez jakieś półtorej strony…

To jest koniec tego dobrego. Bo Hilary albo nie chce skorzystać z pomocy tzw. ekspertów, albo może i korzysta, ale i tak stwierdza, że wszystko zrobi jak uważa, w końcu to jej powieść, może ją „zarżnąć”.
1. o ile wątek o ślepocie w części obyczajowo-romansowej jest solidnie nakreślony, o tyle w części sensacyjnej zaczynają się błędy, na potrzeby akcji, nazywam to „syndromem hollywoodzkim”. Nagle ślepiec zupełnie przestaje „widzieć”. A zdanie – „jest ślepy jak kret” dopełnia czarę goryczy. Pani pisarko, a może wg pani nietoperz też jest ślepy?
2. o psychice psychopaty pisarka nie ma pojęcia, to akurat do wybaczenia. Bo kto ma? Wszystko to domysły, teorie, przypuszczenia. Dotyczy to również tak „magicznego” działu medycyny jakim jest psychiatria ;-P. Ale błąd pisarki polega na tym, że w chwili zagrożenia psychopata traci panowanie nad sobą, za to ofiary wręcz odwrotnie, są racjonalne i spokojne, i dodatkowo te literacko praworządne dialogi. W książce jest tylko jeden „Angol”, oni potrafią, zawsze ;-), ale reszta to Amerykanie, ci się nie bawią w ą-ę. Zresztą z ostrzem przystawionym do tętnicy szyjnej, puszczają nerwy i czasem też zwieracze, naprawdę ;-)
3. pisarka z tzw. bójek widziała tylko propozycje chińskiej kinematografii „zwinnym kopniakiem posłał (nóż) pod stojący pod ścianą stolik”. Zwinnym? A może do tego eleganckim? No tak pisarka też jest Angielką.
4. i jeszcze owczarek niemiecki, szkolony. Koniec błazeństw. Pies, jego osobowość, psychika, to zbyt ważne tematy. Umiar jest ważny, ja go mam, autorka tej powieści, nie.

Ale tak można jeszcze i jeszcze. Widać więc, że ja się bawiłem doskonale w czasie czytania drugiej połowy powieści Hilary Norman, no a chyba o to właśnie chodzi! Więc polecam, jak najbardziej, wnikliwym pragmatykom z zacięciem do analizy. Świetna rozrywka.

Wedrzeć się w duszę psychopaty ;-) żarcik. Wejść w umysł psychopaty. Sama przyjemność…

Tak miała się zaczynać moja opinia na temat pierwszej, jaką przeczytałem, powieści Hilary Norman. Ale będzie się zaczynać tak:
Jak należy postąpić żeby zepsuć przyzwoitą powieść, jak „zarżnąć” ciekawy pomysł i zniweczyć spory kawałek dobrze wykonanej pracy? Kto wie? Autorka tej powieści....

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Doczytałem do 80 strony, z bólem, ale żeby tego było mało, z masochistycznym zacięciem otworzyłem jeszcze na 150 i przeczytałem następnych 50 stron. I w pewnym momencie zacząłem się śmiać, niepohamowanie, szczerze. Potem rozejrzałem się wokół, ciut zażenowany - naziści, ofiary, zbrodnie, wojenne i takie ludzkie, zwykłe, sadyzm, człowiecze potwory i laboratoryjnie wyprodukowane potworne hominidy, a ja tu odstawiam klauna. Nie godzi się.

I miałem podjąć temat laboratoryjnych hominidów wyprodukowanych przez brzydkich nazistów i że autor i bohaterowie „książki” się tak oburzają, że te zabijają i pożerają swoje ofiary… z głodu, czasem to i jeszcze na żywca. Ale czy ktoś się oburza na lwicę, która rozszarpując zebrę, jeszcze gdy ta jest żywa, rozrywa jej brzuch i z lubością, patrząc w gasnące, ale jeszcze świadome oczy ofiary tarza się w jej cieplutkich wnętrznościach? No nikt. Nikt kto logicznie myśli. Może nas to obrzydzać, ale nie oburzać. Bo lwica, hiena, kotek domowy, jest drapieżnikiem. Bo to jest ich świat. Innego nie pojmują. Autor się oburza w równym stopniu na nazistów, którzy wyprodukowali przez pomyłkę drapieżnego hominida, co na jego samego, głodnego i spełniającego naczelny ewolucyjny nakaz każdego ziemskiego stworzenia - przeżycie. Paranoja.

Nie podejmę tego tematu, bo jest bzdurny, a autor może wypełnić białe stronice swojego dzieła np. słowem: kupa, kupa, kupa… i tak przez 300 stron. Ma do tego prawo. Podejmę temat ludzi odpowiedzialnych za serwowanie nam tej grafomańskiej patologii czyli działu redakcji wydawnictwa. Redakcjo, to już nie jest kwestia inteligencji, to jest kwestia wyuczonego zawodu, odpowiedzialności zawodowej, dobrego smaku. Czytajcie przed wydaniem! To wasza praca! Bo swoją nazwą firmową, logiem, sobą – dajecie świadectwo, że „produkt” jest warty wydanych pieniędzy i naszego czasu. Bo literatura to „produkt”. Piekarz odpowiada za chleb – że będzie „zjadliwy” i się nie potrujemy. Producent odkurzaczy – tworzy urządzenie wykonujące swoje zadanie, do tego daje gwarancję. A wy? Jesteście ponad?

I jeszcze merytorycznie: Przemysław Piotrowski pisze nieźle, składa zdania prawidłowo, ale brak mu warsztatu "powieściowego". Treść jest napisana banalnie, żeby nie napisać, dziecinnie, „łopatologicznie”. A przez to występują błędy, banalne, wynikające z użycia za wielu słów w potoku słów, za dużo zdań w treści. Zupełnie niepotrzebnie. Dialog – zły (polecam "warsztat" dialogu Lisy Gardner, Mistrzyni...). Strona psychologiczna postaci – koszmar. Ilość wulgaryzmów użytych przez wstrętnych nazistów, a i później też siarczyście – ojejej… – jestem facetem, a sam rzadziej używam takiego „soczystego” języka w mowie potocznej.
Wiedza autora robi wrażenie, temat „rozgryzł”, rzuca nas po kontynentach, krajach, nacjach, wydarzeniach historycznych, faktach połączonych w fikcyjną „rzeczywistość”.

Ogólnie: nie polecam, wręcz: odradzam.

Doczytałem do 80 strony, z bólem, ale żeby tego było mało, z masochistycznym zacięciem otworzyłem jeszcze na 150 i przeczytałem następnych 50 stron. I w pewnym momencie zacząłem się śmiać, niepohamowanie, szczerze. Potem rozejrzałem się wokół, ciut zażenowany - naziści, ofiary, zbrodnie, wojenne i takie ludzkie, zwykłe, sadyzm, człowiecze potwory i laboratoryjnie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

„Świrów nie brakuje. I z każdym rokiem zdaje się ich przybywać. (…) Świrów nie brakuje.” – Zabij…, Stefan Darda.
Moją przygodę ze światem Stefana Dardy zacząłem w rodzaju literatury, który nie jest moim ulubionym – horrorem. Spodobał mi się jego specyficzny styl, ciekawe pomysły, odwaga z jaką się wgryzł i odnalazł w świecie literatury. Z odwagą, bo już wtedy wiedziałem, że dopiero tworzy swój talent. Wgryzł, bo pomimo to miał determinację i odwagę. Odnalazł, gdyż został wydany i zaakceptowany przez rzeszę czytelników. Sam niegdyś, na temat powieści Stefana Dardy (Czarny Wygon) przy dyskusji z jedną z moich ulubionych znajomych z LC, to ja stanąłem w roli „advocatus diaboli” i argumentowałem właśnie „za”.
Tym razem nie mogę. Powieść skończyłem (ci którzy mnie znają z wypowiedzi wiedzą, że użycie zwrotu "powieść" to nobilitacja, większość przeczytanych „treści” nazywam książkami), powieść Dardy skończyłem z ciekawości, ale nie z ciekawości co się wydarzy, co nam autor zgotuje, tylko jak wybrnie, co pokaże, i trochę dlatego że liczyłem na to, że jestem w błędzie, że się mylę, że ja maluczki być może pojmę geniusz zawarty w myśli autora. Nie udało się.
Słowa „świrów nie brakuje…” to jedyna konkluzja tej powieści. Ale po co? Dlaczego? Zło. Jest i będzie. Dopóki autor trzymał to wszystko w wyimaginowanym świecie, na pół prawdziwym, na pół nierzeczywistym, w świecie horroru, ok. Świry są wokół nas. Zbrodnia. Mord. Okrucieństwo. Nieodłączne czynniki naszego istnienia. Ale tu jest niezgoda. Moja niezgoda. Na napawanie się. Złem. Zbrodnią. Sadyzmem. Bez głębszego sensu. Bez zrozumienia. Dla rozrywki.
I nie, nie udało się Panu, Stefanie, ułagodzić mnie „zbrodnią wyrzeczenia” się miłości dla dobra przyjaciela. Bo to nadal zbrodnia. Ohydna. Taka sama jak na innym istnieniu czy swoim własnym.

„Świrów nie brakuje. I z każdym rokiem zdaje się ich przybywać. (…) Świrów nie brakuje.” – Zabij…, Stefan Darda.
Moją przygodę ze światem Stefana Dardy zacząłem w rodzaju literatury, który nie jest moim ulubionym – horrorem. Spodobał mi się jego specyficzny styl, ciekawe pomysły, odwaga z jaką się wgryzł i odnalazł w świecie literatury. Z odwagą, bo już wtedy wiedziałem,...

więcej Pokaż mimo to