-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać110
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik2
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik11
-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2023-06-06
2021-04-11
„Materiał na chłopaka” jeszcze przed polską premierą zwrócił uwagę, a moja intuicja podpowiadała mi, że książka ta ma spore szanse, by mnie sobą zauroczyć, a być może nawet w sobie rozkochać. Czasami intuicja potrafi zawieść, ale na szczęście tym razem podpowiedziała mi prawidłowo.
Ksiązka Alexis Hall to moim zdaniem przede wszystkim bardzo udana komedia romantyczna, która łączy w sobie różnego typu rodzaje humoru – a to rozbawi nas sama sytuacja, a to cudownie złośliwy dialog, który może przemienić się w przekomarzankę, a to inny bohater powie coś śmiesznego, nie będąc tego absolutnie świadomym, co czyni scenę jeszcze zabawniejszą, a to Lucian rzuca słabym żartem do znajomego z biura, a to wplącze się tu coś jeszcze innego. Humoru jest więc bardzo dużo i muszę przyznać, że w zdecydowanej większości wypadków wypadał on naprawdę dobrze, poprawiając mój humor i sprawiając, że uśmiechałam się sama do siebie.
I może niektóre sceny, gdybym chciała je przeanalizować, zaczęłyby mi się wydawać jednak nieco zbyt absurdalne, tak dobrą historię można poznać chyba po tym, że po prostu nie miałam ani potrzeby, ani ochoty, by to robić. Docenić muszę też fakt, że gdy zdarzało się, że bohaterowie poszli w swoich złośliwościach, jednak trochę za daleko, potrafili się zreflektować, co nie zdarza się często, a co uważam za bardzo cenne.
Sama historia przedstawiona w „Materialne na chłopaka” jest nieco absurdalna, a jednocześnie zaskakująco prosta. Większość wątków opierała się bowiem na relacji głównych bohaterów, którzy to zbliżają się do trzydziestki, ale z różnych powodów postanawiają udawać parę. I chociaż na początku wydawało mi się to nieco niezręczne, tak później ta relacja zaczęła działać naprawdę dobrze, a mi książka zaczęła wręcz przepływać przez palce. Przybiegam, że miałam wrażenie, że zaczęłam ją czytać wieczorem, a następnego dnia z zaskoczeniem ostatnią stronę, zszokowana, że przeczytałam prawie 500 stron książki w tak krótkim czasie. Mam wrażenie, że stało się tak, ponieważ, chociaż jest to obyczajówka, tak nie odczuwałam nudy w trakcie czytania, a raczej miałam wrażenie, że wciąż coś się tu działo, chociaż tak naprawdę były to codziennie sprawy.
Tym, co nieco mi przeszkadzało, było to, że bohaterowie drugoplanowi byli tu traktowani raczej mocno pretekstowo, raczej jako kolejny obiekt do żartu, czy ktoś, kto był potrzebny w konkretnym momencie tej historii. Miałam wrażenie, że jedynie Lucian i Olivier byli tu jacyś, a reszta nieco zlała mi się w tle, a szkoda, ponieważ lepiej zarysowane tło, sprawiłoby, że byłaby to po prostu jeszcze lepsza powieść.
Jednocześnie nasza główna para, czyli bądź co bądź najważniejszy element tej historii, wypadła naprawdę dobrze. Polubiłam Oliviera, który początkowo wydawał mi się nieco zbyt idealny, ale potem ewoluował w kogoś naprawdę interesującego. Bardzo podobało mi się, że autorka przełamała z jego pomocą stereotyp prawnika, który zajmuje się tylko „najważniejszymi sprawami”. Lucian to zaś jeden z tych bohaterów, których trudno mi było polubić na samym początku, ale im dłużej czytałam jego historie, tym bardziej miałam go ochotę przytulić. I może nie został on jednym z moich ulubionych bohaterów, ale mogę śmiało powiedzieć, że udało mi się go w pewnym stopniu zrozumieć, a dzięki temu także polubić. Zestawienie się sobą dwóch skrajnie różnych charakterów wypadło tu nieco przerysowanie, ale jednocześnie moim zdaniem sprawiło, że książka była po prostu ciekawsza, a chemia między bohaterami trzymała mnie przy ich historii.
Muszę też docenić wątek rodziny Luciania, którego może nie było tu bardzo dużo, ale bardzo podobało mi się to, w jaki sposób autorka go poprowadziła, zdecydowanie nie wybierając zawsze najłatwiejszych rozwiązań.
Czy jest to powieść idealna? Nie. Niemniej „Materiał na chłopaka” to komedia romantyczna najlepszego rodzaju, a czas, który spędziłam z tą historią, uważam za naprawdę udany – nie raz i nie dwa uśmiechałam się pod nosem, kibicowałam bohaterom, a sama historia niemal czytała się sama. Nie mogłabym chyba chcieć od romansu więcej.
Za możliwość przedpremierowej lektury bardzo dziękuję Wydawnictwu Otwarte. ;))
„Materiał na chłopaka” jeszcze przed polską premierą zwrócił uwagę, a moja intuicja podpowiadała mi, że książka ta ma spore szanse, by mnie sobą zauroczyć, a być może nawet w sobie rozkochać. Czasami intuicja potrafi zawieść, ale na szczęście tym razem podpowiedziała mi prawidłowo.
Ksiązka Alexis Hall to moim zdaniem przede wszystkim bardzo udana komedia romantyczna, która...
2020-11-13
Erin Morgenstern napisała w swojej książce „Wszystkie historie to ta sama historia”. Dlatego też postanowiłam, że ta recenzja będzie kolejną, a jednocześnie tą samą historią, że uczynię ją wyjątkową, tak samo, jak wyjątkowa jest powieść, o której będę opowiadać. W wyrażeniu moich odczuć pomogą mi bowiem te same słowa, które tworzą „Bezgwiezdne Morze”.
Nie będę ukrywać, że w chwili, gdy rozpoczęłam lekturę tej powieści, czułam się rozdarta. Z jednej strony bowiem podziwiałam w sposób, w jaki autorka używa słów, malując kolejne obrazy na stronach książki. Z drugiej zaś strony po prostu się nudziłam, nieprzyzwyczajona do tego, że w powieści tak niewiele się dzieje. W pewnym momencie jednak powieść ta mnie pochłonęła, a nudę zastąpiła ogromna fascynacja. „Zaczyna się przyzwyczajać do dziwności” – dokładnie tak było ze mną. I tak w okolicach setnej strony zaczęłam się zatracać w historii ukrytej w „Bezgwiezdnym morzu”. „To kluczowa chwila, myśli, słysząc słowa wypowiadane głosem matki. Chwila decydująca. Chwila, która zmienia wszystkie kolejne”. Chwila, w której odnalazłam kolejną, przewspaniałą historię.
To nie jest powieść o bohaterach. Nie sięgajcie po nią, jeżeli poszukujecie skomplikowanych portretów psychologicznych postaci, czy po prostu bohaterów, którzy żyją poza kartami historii. Jest to za to opowieść o opowieściach, w której to kolejne historie stanowią osoby byt, a jednocześnie przenikają się ze sobą wzajemnie, w przeróżnych miejscach i z bardzo różnych powodów. „Zachary doszedł do wniosku, że lektura powieści to jak gra, w której wszystkich wyborów dokonał zawczasu za czytelnika ktoś, kto jest w nią o niebo lepszy”. Erin Morgenstern niewątpliwie jest ode mnie lepsza w prowadzaniu historii, bowiem stworzyła coś niebywale skomplikowanego, z elementów, które nie powinny do siebie pasować, ale w jakiś sposób, dzięki jej decyzjom, pasują idealnie, tworząc zawiłą, skomplikowaną i fascynującą historię, w której, choć pozornie nic do siebie nie pasuje, tak każdy element pasuje do drugiego idealnie. „Nie jestem pewna, czy jeszcze wierzę w zbiegi okoliczności”.
„Bezgwiezdne Morze” to książka, która składa się tak naprawdę z wielu skrawków. Krótkie opowiadania wzięte bowiem prosto z książek, które czyta główny bohater, przeplatają się bowiem z losami Zacharego, a gdy tylko dochodzimy do momentu, gdy fragmenty jednej opowieści się kończą, zaraz przeskakujemy do kolejnej. Początkowo powodowało to w mojej głowie zamęt i pewną dozę niechęci. Brakowało mi tu bowiem kotwicy, czegoś, czego co sprawiałoby, że chciałabym czytać te historie ukryte w historiach, a nie tylko przeskakiwać do kolejnych przygód Zacharego. „W głowie nadal mu się kręci od nadmiaru historii i skomplikowanych uczuć”. W pewnym momencie jednak w mojej głowie przestało się kręcić, zniknęły z niej także skomplikowane uczucia. Co więc pozostało? Fascynacja. Rozmarzenie. I wiele, wiele więcej, aż w końcu… „Nie ma teraz nic oprócz tej sali i tej kobiety, i tej opowieści”.
[…] „namalowany tak szczegółowo i realistycznie, że powinien oddychać” styl pisania autorki jest bardzo różny od tego, do czego jestem przyzwyczajona. Erin Morgenstern nie pisze bowiem ani prosto, ani zwięźle, ona bawi się słowem, bawi się językiem, na stronach powieści nie pisząc opisy, lecz tworząc obrazy. Tam, gdzie można by użyć jednego słowa, ona używa trzech. Tam, gdzie wiatr, może być po prostu wiatrem, u niej ma uczucia, bądź własną historię. Tam, gdzie powstaje po prostu opis miejsca, u niej maluje się barwna panorama. Autorka nie boi się pisać w ten sposób, wie bowiem jak to robić. A dzięki temu w książce panuje oniryczny, momentami może nawet ospały klimat, który zdecydowanie nie jest dla każdego. „Nie wszystkie historie przemawiają do wszystkich słuchaczy, ale każdy słuchasz może gdzieś, kiedyś znaleźć opowieść, która do niego przemówi. W takiej bądź innej postaci”. Nie mam jednak wątpliwości, że niektórzy zatracą się w tej historii, zakochają się w niej stronie po stronie, tak jak ja znikną w tej powieści przypominającej sen, z którego człowiek mimo wszystkiego, co się w nim dzieje, nie chcę się budzić.
Wielkie gratulacje należą się także tłumaczowi za naprawdę świetną pracę.
Wcześniej powiedziałam, że głównym bohaterem tej opowieści jest Zachary i w pewien sposób jest to prawda. Niemniej, prawidłową odpowiedzią, na pytanie, o czym jest ta książka, wydaje się zdanie: jest to opowieść o opowieściach i pewnym miejscu, gdzie owe historie się tworzą. „Opowieść o miejscu niełatwo utrzymać w ryzach”. Erin Morgenstern niewątpliwie jednak się to udało. Stworzyła ona bowiem powieść absolutnie niezwykłą, absolutnie wyjątkową, która swoim onirycznym klimatem, swego rodzaju baśniowością potrafi oczarować, wciągnąć do swojego świata i w sobie rozkochać. „Bezgwiezdne Morze” to moim zdaniem książka absolutnie niepowtarzalna.
„Książki zawsze lepiej czytać, niż opisywać”. Zostawię więc Was, z nadzieją, że udało mi się Was zachęcić do lektury tej powieści. I wiarą, że zakochacie się w niej równie mocno co ja.
„Opuszczając pokój, dochodzi do wniosku, że wierzy w książki. Przynajmniej tego jest pewien”.
Erin Morgenstern napisała w swojej książce „Wszystkie historie to ta sama historia”. Dlatego też postanowiłam, że ta recenzja będzie kolejną, a jednocześnie tą samą historią, że uczynię ją wyjątkową, tak samo, jak wyjątkowa jest powieść, o której będę opowiadać. W wyrażeniu moich odczuć pomogą mi bowiem te same słowa, które tworzą „Bezgwiezdne Morze”.
Nie będę ukrywać, że...
2020-10-31
Miałam już przyjemność przeczytać jedną powieść, która wyszła spod pióra Ewy Przydrygi. Wtedy pośród wszystkich zachwytów, które słyszałam, stałam gdzieś z tyłu, uważając, że Bliżej niż myślisz jest książką dobrą, ale moim zdaniem, niestety, niczym ponad to, ot przyjemną z którą można przyjemnie spędzić czas. W przypadku Miała umrzeć miałam jednak od początku lepsze przeczucia, już sam opis sugerował bowiem, że może być to historia, która pochłonie mnie bez reszty. Czy tak się właśnie stało?
W Miała umrzeć mamy do czynienia z narracją, która biegnie dwutorowo. Z jednej strony możemy poznać tę historię oczami jej głównej bohaterki Leny, która usilnie dąży do poznania prawdy o swojej utraconej rodzinie. W tym miejscu muszę przyznać, że śledztwo prowadzone przez bohaterkę, podobało mi się o wiele bardziej niż to, z którym mieliśmy do czynienia w Bliżej niż myślisz tej samej autorki. Dlaczego? Ponieważ w Miała umrzeć kolejne nitki bardzo ładnie się ze sobą przeplatały, kolejne osoby uchylały rąbka tajemnicy, ale robiły tego ot, tak, lecz z jakichś powodów, dzieląc się informacjami z bohaterką z pewną dozą niechęci bądź niepewności. Z drugiej zaś strony, mamy okazje przenieść się w przeszłość i usłyszeć głos Ady, zagubionej nastolatki, która nie ma łatwego życia. Obie te linie czasowy splatały się tutaj w bardzo przemyślany sposób, dzięki czemu cała historia zyskała dodatkową głębię.
Nie mogę też nie wspomnieć o tym, że Ewa Przydryga świetnie dawkowała tu zarówno emocje, jak i informacje, którymi dzieliła się z czytelnikiem. Dzięki temu historię tę czytałam z niesłabnącym zainteresowaniem, a jednocześnie, chociaż kilku kwestii domyśliłam się przed Leną, tak nie miałam poczucia, że wyprzedzam bohaterkę o lata świetlne, a raczej, że wyprzedzam ją zaledwie o jeden krok.
Sam wątek tajemnicy, nie zaskoczył mnie, niemniej jego rozwiązanie dało mi naprawdę sporo satysfakcji. Zamiast przywitać ostatnie sceny z westchnięciem i myślą, że domyśliłam się prawdy już wcześniej, pomyślałam sobie: to musiało się tak skończyć. Moim zdaniem bowiem ta książka uciekła od przekombinowanego zakończenia, zamiast niego serwując czytelnikom sensowne rozwiązanie, które jednocześnie, przynajmniej według mnie, było bardzo dobre.
W tej powieści nie znajdziemy, moim zdaniem bohaterów, których mielibyśmy polubić, czy poczuć z nimi jakąś więź. Zamiast tego spotkamy tutaj postaci, które pojawiają się w jakimś celu i takie, nad którymi możemy się pochylić, analizując ich zachowania. Do tego typu historii właśnie tak skonstruowani bohaterowie pasowali niemal idealnie.
O ile w przypadku Bliżej niż myślisz, nie do końca rozumiałam, czym zachwycali się wszyscy naokoło, tak z całą śmiałością mogę powiedzieć, że dokładnie widzę, co ujmuje czytelników w przypadku Miała Umrzeć. Jest to bowiem moim zdaniem kawał naprawdę dobrego thrillera, który ma w sobie to, czego oczekuje od tego gatunku – sprawnie splatające się ze sobą teraźniejszość i przeszłość, intrygującą tajemnicę, dobrze dawkowane informacje, i sensowne zakończenie. Polecam serdecznie, nie tylko fanom gatunku, bo to kawał naprawdę dobrej książki.
Miałam już przyjemność przeczytać jedną powieść, która wyszła spod pióra Ewy Przydrygi. Wtedy pośród wszystkich zachwytów, które słyszałam, stałam gdzieś z tyłu, uważając, że Bliżej niż myślisz jest książką dobrą, ale moim zdaniem, niestety, niczym ponad to, ot przyjemną z którą można przyjemnie spędzić czas. W przypadku Miała umrzeć miałam jednak od początku lepsze...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-05-23
Gdy przeczytałam, że jest to kryminał feministyczny, byłam ciekawa, co kryje się za tymi słowami. Gdy przeczytałam opis Jedynego Wyjścia, byłam zaintrygowana, niepewna czego mogę się spodziewać po tej historii, ale chętna, by przekonać się na własne oczy. Gdy zaczęłam czytać tę powieść, mój entuzjazm zdecydowanie opadł i niestety nie powrócił aż do samego końca.
Nie jestem odpowiednią osobą, by oceniać styl, jakim została napisana ta powieść pod względem technicznym. Przeczytałam jednak w swoim życiu kilka książek, dlatego mam pewne porównanie i mogę Wam powiedzieć w kilku słowach, o tym jak czytało mi się tę powieść. Pierwszym co rzuciło mi się tutaj w oczy były dialogi, których nie czytało mi się dobrze. Mogę bowiem nie przepadać za tym, gdy autor wplata w swoje książki pewną gwarowość, ale jestem to w stanie zaakceptować i docenić, jeśli tak jak tutaj zabieg ten wypadł dobrze. Bardzo nie lubię jednak gdy dialogi wypadają nienaturalnie, a w dodatku zbyt często mówią, tak naprawdę o niczym, a tak było w przypadku tej książki. I tak dialogi w Jedynym wyjściu nie raz i nie dwa kończyły się „haha”, czy „pliss”, a większość zdań była po prostu nieco sztuczna, jak chociażby odpowiedź „Fajnie. Jasne, że tak. Cieszę się”. Drugim elementem, który przeszkadzał mi w trakcie czytania tej historii były często po prostu nudne opisy miejsc, które stawały się jedynie pretekstem, do tego by narracja przedstawiała nam przeszłość, bądź czasami nawet obecną sytuację danego bohatera.
Trzecia z problematycznych kwestii to narracja całej powieści, w której panuje okropny i niezbyt przyjemny w odbiorze chaos. Chociaż bowiem narracja prowadzona jest tu w trzeciej osobie, tak odnosi się do myśli kolejnych bohaterów, dlatego, gdy tak jak w Jedynym miejscu co kilka stron zmieniamy bohaterów, to powstaje tu jedna wielka plątania myśli. Wszystko to zaś dlatego, że Ryszard Ćwirlej nie zdecydował się na trzy, cztery, może pięć punktów wiedzenia, ale przeskakiwał od bohatera do bohatera, zwykle zupełnie niepotrzebnie (na przykład opis wydarzeń w komisie telefonów, mógł być opisany przez kogokolwiek ze znanych nam bohaterów, zamiast przez sprzedawcę) z miejsca na miejsce i z wątku do wątku, co sprawiało, że kilkukrotnie miałam ochotę odłożyć tę powieść na półkę.
Kolejną bolączką Jedynego miejsca byli bohaterowie. Mnóstwo było tu bowiem imion, nazwisk, i nudnawych dla mnie historii z przeszłości, ale zabrakło tu najważniejszego elementu – zarysowania ciekawych charakterów. Może osoby znające poprzednie książki Ryszarda Ćwirleja będą w stanie odnaleźć się w tym natłoku nazwisk i może nawet czytanie o tych bohaterach będzie im sprawiało satysfakcję. Dla mnie jednak jako, że było to moje pierwsze spotkanie z prozą tego autora, a tutaj wciąż przeskakiwaliśmy od bohatera do bohatera, a co krok pojawiało się nowe nazwisko, które zaraz znikało, czytanie tej historii było dość męczące.
Nie mogę też nie wspomnieć o kreacji dwóch bohaterek tej powieści, która również nie wypadła zbyt dobrze. Aneta to dziewczyna idealna – piękna, inteligenta, a przy tym mimo młodego wieku sprytniejsza od wszystkich policjantów razem wziętych i odnosiłam wrażenie, że gdyby nie ona to żadnej ze spraw, nie udałoby się policjantom rozwiązać. Martyna to znowu bohaterka kompletnie nijaka, która pomaga Anecie, w imię myśli „bo dziewczyny muszą trzymać się razem”, a poza tym dostała kompletnie niepotrzebny wątek romantyczny i nic poza tym. Nie zabrakło tu także całej masy stereotypów – komendanci wciąż tu piją (nieważne czy na służbie, czy nie), a gdy w ich zasięgu znajduje się kobieta, przyglądają się jej tyłkowi, (bo wiecie to tylko faceci, a oni nie mogą się oprzeć); mamy tu też niezbyt inteligentnego osiłka od brudnej roboty; czy postać Tomka kibola, która nie mogła zostać już bardziej przerysowana. Nie zapominajmy też o tym, że 2012 roku rozmawiają tylko o wódce, albo piłce nożnej, a żony wciąż traktują jedynie jako te zrzędzące baby, które nie pozwalają im się napić. Pojawiło się tu co prawda kilku bohaterów, którzy odcinają się od stereotypów i chwała im za to, bo w innym wypadku chyba bym nie wytrzymała. I wiecie, ja rozumiem, że mamy do czynienia z historią, która toczy się w dużej mierze na jakieś wsi, ale kurczę, ogromnie nie podobało mi się to nagromadzenie krzywdzących stereotypów.
Jak wypadł zaś sam wątek kryminalny? Tak jak wspomina opis były tu takowe dwa i muszę przyznać, że nie wypadły one źle – pomysł na nie był dobry, a samo zakończenie wypadło całkiem zgrabnie. Niemniej skłamałabym, gdybym powiedziała, że wątki te, jakkolwiek mnie intrygowały, czy trzymały w napięciu, tym bardziej że wątek związany z Karoliną, pojawił się na chwilę, by zaraz zniknąć i przypominać o sobie tylko dzięki wstawkom z czatów.
Nie lubię tego mówić i najchętniej zaopatrzyłabym się w maszynę, która wskaże mi jedynie te powieści, które mi się spodobają. Niestety nie mam takiego urządzenia i dlatego jestem zmuszona powiedzieć, że Jedyne wyjście to książka, która nie przypadła mi do gustu. Była to bowiem powieść bardzo chaotyczna, pełna różnych bohaterów, których nie potrafiłam zapamiętać, a co dopiero jakkolwiek scharakteryzować, z dziwnie skonstruowanymi dialogami i nudnymi opisami. Uratowało ją w moich oczach nieco samo zakończenie, po którym widać co prawda, że jest to pierwsza część serii, ponieważ wiele kwestii nie zostało tu domkniętych, ale zostawiło mnie z pewnym poczuciem satysfakcji. W Jedynym wyjściu krył się moim zdaniem potencjał na dobry kryminał, ale niestety został on kompletnie nie wykorzystany, wskutek czego powstała po prostu słaba książka.
http://biblioteka-wspomnien.blogspot.com/2020/05/mia-byc-hit-wyszo-jak-zwykle-czyli-o.html
Gdy przeczytałam, że jest to kryminał feministyczny, byłam ciekawa, co kryje się za tymi słowami. Gdy przeczytałam opis Jedynego Wyjścia, byłam zaintrygowana, niepewna czego mogę się spodziewać po tej historii, ale chętna, by przekonać się na własne oczy. Gdy zaczęłam czytać tę powieść, mój entuzjazm zdecydowanie opadł i niestety nie powrócił aż do samego końca.
Nie jestem...
2020-05-13
Nie przemawiają do mnie zwykle głośne slogany reklamowe, które o każdej książce mówią, jakby była najlepszym dziełem epoki. Przemawiają za to do mnie ciekawe opisy historii, w których zawarte są elementy, które lubą w thrillerach: pensjonat, hipotetyczna sprawa kryminalna i przeszłość niedająca o sobie zapomnieć. Dlatego też, gdy dostałam propozycję zrecenzowania Bliżej niż myślisz Ewy Przydrygi – powieści, o której słyszałam już wcześniej i to w ciepłych słowach, nie wahałam się.
Książka rozpoczyna się w chwili, gdy jej główna bohaterka, Nika, właścicielka pensjonatu w Gdyni, stojąc w łazience za sprawą pewnego zapachu, przenosi się w swojej głowie do własnej przeszłości. I wydaje mi się, że ta pierwsza scena stanowi rewelacyjną zapowiedź tego, co czeka nas w dalszej części powieści. W Bliżej niż myślisz, teraźniejsze wydarzenia wciąć mkną do przodu, kawałeczek po kawałeczku posuwamy się do przodu, ale czasem, by zrozumieć postępowanie bohaterki, konieczne jest zrobienie kroku w tył i poznanie skrawka jej przeszłości, która pozwoli nam na lepsze zrozumienie Niki, jej motywacji oraz jej historii. Ewa Przydryga w swoim debiucie z niezwykłym wyczuciem dawkowała czytelnikowi informację, co krok pobudzając jego ciekawość i nie raz zaskakując zupełnie nowym wątków. A wątków w tej powieści jest naprawdę sporo i nie ukrywam, że początkowo czułam się zagubiona, czytając ją – w mojej głowie było zbyt dużo myśli i wątpliwości, na których rozwianie musiałam cierpliwe czekać, supeł wątpliwości co krok, zamiast się rozplątywać, wciąż tylko się zacieśniał. Dlatego też w trakcie lektury buzowały we mnie naprawę różne emocje, od ciekawości, przez zagubienie, aż po irytację, gdy okazywało się, że moje przypuszczenia się nie sprawdzały. Tym bardziej że autorka z rozmysłem uczyniła tę historię małym chaosem, w którym prawda płynnie przenikała się z wyobrażeniami bohaterki, a wiele tropów okazywało się po prostu fałszywych, co sprawiało, że ze sporym zaangażowaniem czytałam tę powieść i momentami wręcz nie mogłam się od niej oderwać.
Kolejnym mocnym punktem tej powieści jest styl Ewy Przydrygi, która potrafi pisać tak, że nie nudzą, dzięki temu, że zachowana tu została granica między nudną ekspozycją a historią znajdującą się w głowie bohaterki. Mogłabym się jedynie przyczepić tego, że w samej końcówce zabrakło mi nieco dynamizm, przez co ostatnie sceny nie wypadły aż tak interesująco, jak mogły, a język, jakim posługiwała się przyjaciółka Niki, wydawał mi się nieco nienaturalny.
Jeśli zaś mowa o bohaterach tej książki, to chociaż jest ich tutaj naprawdę sporo, tak mamy okazję poznać jedynie jej narratorkę, ponieważ pozostałe postaci gdzieś przemykają w tle, tworząc co prawda ciekawe tło, ale nie mając w sobie nic szczególnie ciekawego. Na szczęście interesującą postacią była za to Nika, z której to perspektywy poznajemy tę historię. Czy momentami miałam ochotę puknąć się w głowie, na widok tego, co wyprawiała? Tak. Czy chciałam chwilami krzyknąć na nią niczym na bohaterkę słabego horroru, że sama prosi się o kłopoty? Tak. Czy przeszkadzało mi to w lekturze? Nieszczególnie. Wydaje mi się, bowiem, że ta powieść potrzebowała po prostu wciąż podążać do przodu, a nie mogłoby to mieć miejsca, gdyby nie bohaterki. Poza tym muszę przyznać, że jej kreacja była po prostu intrygująca, nawet jeśli w pewnej chwili stwierdziłam, że to trochę za dużo dramaturgii na jedną osobę, to, hej, niestety takie rzeczy zdarzają się także w prawdziwym życiu.
Sam wątek domniemanego morderstwa był moim zdaniem napisany dobrze, było tu sporo tropów, miejsce dla czytelnika na domysły, ale mam też do niego kilka uwag. Po pierwsze nie do końca odpowiada mi tu, że mamy tu zarysowaną postać świetnego śledczego, który jednak do rozwiązania całej sprawy doszedł w tym samym momencie, co nasza główna bohaterka. Po drugie wątek z początku powieści związany z internetem wydawał mi się nieco zbyt mocno oderwany od rzeczywistości, podobnie jak scena z więzienia, czy fakt, że kilkoro bohaterów ot, tak odpowiadało na pytania nieznanej sobie kobiety, ot, tak, bez żadnej większej refleksji, (na zasadzie przyszła do mnie powiedziała, że jest czyjąś znajomą, a to jej odpowiem na wszystko, czemu nie). I po trzecie zakończenie całego wątku mnie rozczarowało – nie dość, że ostatnia scena rozegrała się w moich oczach mocno po prostu schematycznie, to w dodatku jakby nieco za szybko, przez co nie dowiadujemy się tak naprawdę wiele, a w samym epilogu raczej piętrzą się znaki zapytania niż odpowiedzi. No i co by nie mówić autorce nie udało się mnie zaskoczyć, na co liczyłam do samego końca.
Bliżej niż myślisz to thriller, w którym przeszłość przeplata się z teraźniejszością, a prawda z wymysłami wyobraźni. Ewa Przydryga stworzyła historię naprawdę interesującą, w której mnóstwo jest przeróżnych wątków, z czego co kolejny to ciekawszy od poprzedniego. I jeśli miałabym oceniać tę historię jako thriller psychologiczny, to poradziłabym, byście rzucili wszystko, i zaczęli czytać tę powieść. Niemniej wątek kryminalny zepsuł mi nieco obraz całości, dlatego powiem po prostu: sięgnijcie, jeśli szukacie czegoś, od czego trudno się oderwać, ale tylko jeśli potraficie przymknąć oko na pewne mankamenty
https://biblioteka-wspomnien.blogspot.com/2020/05/morderstwo-w-pensjonacie-moze-wymys-jej.html.
Nie przemawiają do mnie zwykle głośne slogany reklamowe, które o każdej książce mówią, jakby była najlepszym dziełem epoki. Przemawiają za to do mnie ciekawe opisy historii, w których zawarte są elementy, które lubą w thrillerach: pensjonat, hipotetyczna sprawa kryminalna i przeszłość niedająca o sobie zapomnieć. Dlatego też, gdy dostałam propozycję zrecenzowania Bliżej niż...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-04-15
Tkwi we mnie głębokie przekonanie, że my, jako ludzie jesteśmy istotami o niezbadanej naturze, zdolnymi zarówno do czynienia najgorszego zła, jak i najwyższego dobra. Liczba ludności na świecie wciąż się zwiększa, a biorąc pod uwagę, że naszym jedynym domem wciąż pozostaje Ziemia, której zasoby są ograniczone, a w której naturę nieustannie integrujemy, rodzi to wiele problemów, z których jeszcze nie wszyscy zdajemy sobie sprawę. Czy jest nas za dużo? Pyta Marek Lechowskie w swojej książce o tym samym tytule. I odpowiada, ale jego odpowiedź jest o wiele bardziej skomplikowana, niż byśmy tego chcieli.
Gdy Czy jest nas za dużo przybyło w moje ręce, byłam w trakcie lektury innej powieści, dlatego pozwoliłam sobie jedynie na szybkie zerknięcie w jej treść, a dokładnie na przeczytanie zaledwie pierwszego zdania, po którego lekturze skrzywiłam się mocno i zaczęłam myśleć, że będę mieć do czynienia z książką bardzo naukową, przez którą przebrnięcie będzie stanowiło dla mnie spore wyzwanie. Po pewny czasie powróciłam jednak do lektury tej pozycji, i tak przeczytałam pierwszą stronę, stwierdzając, że nie masz aż tak źle, przeczytałam drugą i trzecią stronę z myślą, że robi się coraz ciekawej, a w końcu przeczytałam cały pierwszy rozdział, stwierdzając, że ta książka jest niebywale interesująca i, że zawiera w sobie dokładnie to, czego chciałam. Nie chcę bowiem, żebyście zrozumieli mnie w tym miejscu źle i uciekli z przysłowiowym krzykiem, ale Marek Lechowski stworzył książkę, która niezmiennie kojarzy mi się nie z tym rodzajem artykułu na studiach, od którego zamykają nam się oczy i który zanudza nas treścią, lecz z tego rodzaju artykułem, który wymaga od nas myślenia, ale do którego z herbatą w ręku aż chce się powrócić, by po prostu dowiedzieć się czegoś więcej.
O czym tak właściwie jest ta pozycja, należałoby zapytać. O ludziach i ich naturze, o świecie, który wciąż się zmienia, o ekonomii, potrzebach i ambicjach. Książka dzieli się bowiem na pięć rozdziałów i około trzydziestu podrozdziałów, które naprawdę zgrabnie się ze sobą przeplatają, krążąc wciąż wokół tematu liczby ludności na świecie, ale tak naprawdę każdy z rozdziałów opowiada o czymś innym. Pierwszy rozdział to swego rodzaju wprowadzenie, które jednak pozwoliło mi spojrzeć na cały problem związany z liczbą ludności z nieco innej perspektywy. Czy zastanawialiście się kiedyś bowiem nad tym, że tak naprawdę ogromny wpływ na przyszłość Ziemi ma nie tylko liczba ludności, ale także ich potrzeby, to jak wysoko jako ludzkość postawimy sobie poprzeczkę naszego dobrobytu? Ja przed lekturą tej powieści nigdy się nad tym nie zastanawiałam. W kolejnych rozdziałach autor zadaje kolejne pytania, o to, czy spadająca liczba ludzi to dobry, czy zły znak dla przyszłości, o to, czy zdajemy sobie sprawę, że z bardzo prostego powodu, (którego jednak nie widzimy) Polska nigdy nie dorówna Niemcom w rozwoju, o to jaka czeka na przyszłość i o to, czy będzie ona podobna do którejś z wersji, którą znamy z filmów.
Już same te pytania były dla mnie interesujące, ponieważ niejako otworzyły w mojej głowie kolejne furtki, dały mi nieco inną perspektywę. Do tego wszystkiego dochodzi jednak to, że Marek Lechowski bardzo zgrabnie przeprowadza nas przez kolejne strony swojej książki, pisząc zrozumiałym językiem, a jednocześnie odnosząc się do myśli różnych naukowców, czy dzieł naukowych i na dodatek przeplatając to wszystko kolejnymi przykładami, czy „historiami”, które pozwalały na zobrazowanie danej kwestii, na zrozumienie danego problemu bądź zobaczenie, że znamy już konsekwencje pewnych typów myślenia, a po prostu nie chcemy tego zauważyć. Nie ma co jednak ukrywać, nie jest to raczej książka z gatunku tych, które czyta się w jedno popołudnie, ponieważ mimo wszystko nagromadzenie danych może tutaj przytłoczyć, jeśli będziemy je poznawać zbyt szybko, ale wydaje mi się, że jeśli będziecie dawkować sobie jej lekturę tak jak ja, co raz odkładać ją, gdy jej treść nas przytłoczy, a potem powracać do niej z nową energią, to spędzicie z tą książką naprawdę dobry czas.
Czy jest nas za dużo? to książka z gatunku tych, na których czytanie trzeba poświęcić nieco więcej czasu niż na przeczytanie „zwykłej” powieści, a jednak warto znaleźć ten czas. Jest to bowiem książka niebywale interesująca, przekazująca wiedzę popartą badaniami, która może otworzyć nasze umysły i nadać nam nową perspektywę patrzenia zarówno na świat, jak i na samego siebie. Może nie jest to pozycja dla każdego, ale myślę, że warto dać jej szansę
Tkwi we mnie głębokie przekonanie, że my, jako ludzie jesteśmy istotami o niezbadanej naturze, zdolnymi zarówno do czynienia najgorszego zła, jak i najwyższego dobra. Liczba ludności na świecie wciąż się zwiększa, a biorąc pod uwagę, że naszym jedynym domem wciąż pozostaje Ziemia, której zasoby są ograniczone, a w której naturę nieustannie integrujemy, rodzi to wiele...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-02-09
Niektóre książki już od pierwszej strony podobają nam się tak bardzo, że czujemy, że podbiją nasze serca. Inne, zapowiadają się niezwykle dobrze, ale gdzieś w trakcie lektury, może gdzieś w połowie, a może już na ostatnich stronach, tracą swój urok. Jeszcze inne wydawały się interesujące się jedynie z opisu, lecz ich treść nie był zbyt interesująca. Kolejne zaś nie były ani rewelacyjne, ani szczególnie złe, mieszcząc się w bezpiecznym słowie „okej” Okazuje się jednak, że istnieje jeszcze jeden typ książek, książki, które nie są dobre, ani nie są złe, nie odnajdują się także w kategorii przeciętny i pozostawiają czytelnika z jedną, prostą myślą – „nie wiem”. Powieść Bartosza Szczygielskiego pod tytułem Krok trzeci niestety idealnie wpasowuje się z ostatnią z opisanych przeze mnie kategorii.
Książka rozpoczęła się w naprawdę interesującym momencie, a kolejne opisane tam sceny jedynie pobudzały moja ciekawość – mamy tajemnicę, mnóstwo absurdów, zaniki pamięci i bardzo zagubioną główną bohaterkę, której mąż gdzieś zniknął. I do mniej więcej jeden trzeciej całej objętości powieści, czytało mi się bardzo dobrze – historia utrzymywała przyjemne tempo i zdecydowanie nie mogłam narzekać na nudę. Później jednak coś się zmieniło i Krok trzeci jakby zagubił swój główny wątek, w teorii bowiem wciąż poszukiwaliśmy z Magdą, jej męża Damiana, w praktyce czytaliśmy jednak zlepek mniej lub bardziej interesujących scenek, co może samo w sobie nie byłoby szczególnie złe, gdyby nie ich główne bohaterki, do których kreacji zaraz jeszcze przejedziemy. Nie wiem, naprawdę nie wiem, co mam myśleć o środkowej części tej książki, bo czytanie o tym, jak Magda wpadała w różne miejsce i robiła tam awanturę, po prostu, w którym momencie przestało być dla mnie interesujące, a wątek wsi, który pojawił się później, nijak mnie nie angażował, a co gorsza, teraz mogę stwierdzić, że pojawił się tam tylko jednej, może dwóch scen, które można było po prostu inaczej skonstruować i oszczędzić mi czytania o tym, jak bohaterka jedzie w jednym samochodzie z grabarzem, czy o tym, jak odwiedza pijanego księdza na plebanii, bo te fragmenty były dla mnie po prostu nudne.
Muszę przyznać, że w pewnym momencie, przy lekturze tej historii, trzymała mnie myśl, że jej zakończenie może naprawdę dobre. I na szczęście w tej materii, autor mnie nie zawiódł i napisał zakończenie, które opierało się na naprawdę niezłym zwrocie akcji i było zwyczajnie dobre, nawet w sytuacji, gdy sporą jego część udało mi się je przewidzieć, a to już jest niemała sztuka.
W tej powieści są tak naprawdę dwie bohaterki i niestety obie są tak samo irytujące, mimo że dzieli je niemal wszystko. Magda, główna bohaterka Kroku trzeciego to postać, której naprawdę chciałam współczuć, czy kibicować, ale mimo szczerych chęci nie potrafiłam tego zrobić, bo kobieta nie potrafi wyjść z żadną inicjatywą, zamiast tego woli siedzieć i użalać się nad swoją sytuacją, do której bądź co bądź sama doprowadziła. Bywało również tak, że postać ta sama sobie zaprzeczała, jak chociażby w jednej ze scen, gdzie pomyślała sobie, że bardzo lubi starszych ludzi, by chwilę później stwierdzić oburzona „Ależ ona nie lubiła rozmawiać ze starszymi ludźmi”. Nie podobały mi się też te z jej myśli, które miały chyba stanowić, jakiś satyryczny komentarz autora w stosunku do rzeczywistości, ponieważ robiły z niej zwyczajną zołzę. Doceniam za to, że za pomocą tej postaci autor bardzo dobrze ukazała jak szkodliwe może być uzależnienie od drugiej osoby. Z drugiej strony, mamy tu postać Niny, najlepszej przyjaciółki Magdy, która początkowo wydawała się po prostu pewną siebie kobietą, którą stosunkowo łatwo jest polubić, później jednak jej bezczelność i robienie z siebie księżniczki zaczęła mnie po prostu drażnić. Szanowna Nina, za osobistą tragedię uważa to, że musi prowadzić takiego „grata”, którym okazuje się różowa Toyota, a później, gdy przyjaciółka zapytała ją wprost, czy nie uważa, że nie powinna wchodzić do pokoi w jej domu, które z jakiegoś powodu były zamknięte, w odpowiedzi słyszy, że kobieta „nudziła się, a ona nie lubi się nudzić”.
Krok trzeci jest napisany poprawnie, dialogi są w miarę naturalnie, a opisy na ogół nie przytłaczają (chyba że mówimy o rozmyślaniach głównej bohaterki), co w połączeniu z krótkimi rozdziałami sprawiło, że tę powieść czyta się bardzo szybko i mimo poruszanej tematyki dość lekko. Jakkolwiek rozumiem jednak idee czarnego humoru, na jaki zdecydował się w tym utworze Bartosz Szczygielski, tak w moim odczuciu, w jego wykonaniu wypadł on po prostu wulgarnie i niesmacznie, a przy tym był po prostu tej powieści zbędny. Tak na przykład autor zdecydował się opisać zwykły dres: „Wyciągnęła stary ortalionowy dres. Dalej mienił się kolorami niczym sperma jednorożca, a kiedy go powąchała, wyczuła lekką nutę białka”. Znajdziemy tu też taką perełkę jak: „Siedzisz w środku lasu na jakimś zjeban*m krześle, które pewnie ma więcej wszy niż kur*a przy drodze”. Rozumiem idee, ale do mnie ten sposób żartowania rzeczywistości po prostu nie przemawia, a wręcz trochę mnie odtrąca. Bardzo nie podobała mi się także scena z policjantem, którego tak podnieca widok kobiecego uda, że zapomina o całym świecie, ponieważ nie dość, że powiela okropny stereotyp, to tak naprawdę nie widzę żadnego celu w umieszczeniu jej w tej powieści.
Naprawdę nie wiem, co myślę o Kroku Trzecim. Potrafię bowiem wskazać zarówno złe, jak i dobre strony tej powieści, i widzę w niej to, co może podobać się innym, mnie jednak ta książka zwyczajnie się nie podobała. Od thrillerów oczekuje bowiem nie tylko bardzo dobrego zakończenia, ale także tego by nie pozwalały mi się od siebie oderwać, a niestety tej powieści Bartosza Szczygielskiego ta sztuka się nie udała. Niemniej jeśli lubicie thrillery psychologiczne i nie przeszkadza Wam nieco czarne poczucie humoru, to myślę że możecie dać tej historii szansę.
Niektóre książki już od pierwszej strony podobają nam się tak bardzo, że czujemy, że podbiją nasze serca. Inne, zapowiadają się niezwykle dobrze, ale gdzieś w trakcie lektury, może gdzieś w połowie, a może już na ostatnich stronach, tracą swój urok. Jeszcze inne wydawały się interesujące się jedynie z opisu, lecz ich treść nie był zbyt interesująca. Kolejne zaś nie były ani...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-03-17
W swoim życiu przeczytałam zaledwie trzydzieści kilka kryminałów, a jednak już na tym etapie jestem w stanie wskazać pewne podgrupy w tym gatunku. Czasem mamy do czynienia z książkami, których akcji mknie do przodu jak burza, gdzie co krok pojawiają się nowe, mniej lub ważne poszlaki, które powodują zamęt zarówno w głowie czytelników, jak i samych śledczych – zwykle te powieści, są stosunkowo krótkie. Czasem czytamy o śledztwach, które trwają, chociaż na horyzoncie nie widać żadnych śladów, czujemy wtedy frustracje bohaterów, które narasta i narasta, aż w końcu dzieje się jedna rzecz i nagle akcja zaczyna nabierać tempa. Czasem ważne jest jedynie tu i teraz, a czasem, by rozwikłać daną tajemnicę, musimy sięgnąć w przeszłość. Czasem możemy przeczytać o śledztwie, które mogłoby wydarzyć się gdziekolwiek, gdzie to nie miejsce, lecz może bohaterowie, a może sama zbrodnia, gra pierwsze zbrodnie. A czasem, chociaż w moim odczuciu dość rzadko, mamy okazję sięgnąć po historię, która mogła wydarzyć się tylko w tym jednym, jedynym miejscu, które autor bądź autorka, skrupulatnie przy tym opisuje. Opis Podstępu, czyli pierwszej części serii Doggerland, jasno sugerował, że będzie wpisywać się w dwie z wymienionych kategorii, które, tak się szczęśliwe złożyło, są moimi ulubionymi w tym gatunku, wiedziałam więc, że będę chciała sięgnąć po tę książkę i to jak najszybciej.
Podstęp to jeden z tych kryminałów, gdzie upchane zostało mnóstwo wątków, które wciąż się ze sobą przeplatają i których wspólnym punktem jest postać komisarz Karen Eiken. Przeczytamy tu więc poza samą sprawą kryminalną, trochę o przyjaciołach Karen, trochę o tym, jak jest traktowana jako wykształcona kobieta przez swoich kolegów z komendy, trochę o jej zazdrości, którą żywi do jednej z koleżanek z pracy, trochę o jej relacji z pewną nastolatką, trochę o jej przeszłości… I nagle z tego każdego „trochę” robi się niemal czterysta osiemdziesiąt stron powieść o głównej bohaterce i jej życiu, które tak się złożyło, sporą częścią jest akurat to konkretne śledztwo. Każdy z tych wątków z osobna był w mojej ocenie ciekawy, a jednak przez to, że zostały one ze sobą połączone, powiedziałabym wręcz że wrzucone do jednej powieści, to nagle robi się z tego wszystkiego mały bałagan, który niejednokrotnie odrywał autorkę od głównego wątku, a w którym to każdy wątek otrzymał jedynie skrawek miejsca, przez co nie mógł odpowiednio wybrzmieć, a szkoda.
I zapewne w tym miejscu, powinnam zacząć narzekać, na to, jak dużo jest w tej powieści warstwy obyczajowej. Niemniej nić sympatii, jaką poczułam do Karen, naszej głównej bohaterki, pięćdziesięcioletniej komisarz po przejściach, sprawiła, że natłok jej życia osobistego, nie przeszkadzał mi aż tak mocno. Jest bowiem w kreacji jej postaci coś niewymuszonego, co sprawiło, że czułam, a nie jedynie czytałam, to, że jest silną postacią, a bardzo to lubię. Bohaterów jest jednak w Postępie na tyle dużo, że na początku naprawdę trudno jest połapać się w ich imionach, przez co naprawdę trudno jest wgryźć się w tę historię, ale wraz z jej biegiem, coraz łatwiej jest rozróżnić poszczególne postaci od siebie, tym bardziej dlatego, że w przypadku większości z nich, dzięki informacjom przemyconych, zwykle w zaledwie trzech, czterech zdaniach, wiemy coś więcej.
Sporo miejsca w Podstępie autorka poświęciła także na opisy miejsca akcji, dzięki czemu fikcyjny archipelag Doggerland, wydawał mi się całkowicie realnym miejscem, dlatego tym bardziej żałuję, że nie odegrał on większej roli w całej powieści, nie był kolejnym bohaterem jak w serii, chociażby Evy Garcí Sáenz de Urturi zaledwie ciekawym tłem. Pozostaje mi jedynie mieć nadzieję, że w kolejnych tomach tej serii, Maria Adolfsson wykorzysta potencjał miejsca, który sama napisała i osadzi akcję tej powieści w tym miejscu o wiele wyraźniej.
Wątek kryminalny, jak już wspominałam, trochę znika w natłoku pozostałych wątków, a jednak stanowi trzon całej tej historii. To nie jednak pozostałe wątki najwięcej obierają całej sprawie morderstwa Suzanne, a to jak ten wątek wciąż stoi w miejscu, co sprawia, że w obliczu tego, jak inne rzeczy wciąż mkną do przodu, ten jeden, wydaje się najważniejszy, trochę przestawał mnie interesować, bo nijak się nie rozwijał, właściwie aż do dwieście pięćdziesiątej strony, niemal nie było żadnych tropów, (bo podpowiedzi w postaci fragmentów wyrwanych z przeszłości, były zbyt oszczędne, by odnaleźć tam jakąś ciekawszą wskazówkę, a przez to wydawały mi się kompletnie niepotrzebne w tej powieści), przez co trudno mi było jakkolwiek się zainteresować tym wątkiem. Cała sprawa więc się wlecze i wlecze, by dopiero w samej końcówce, nabrać nieco tempa i już kilka stron później, zakończyć tę powieść. Samo rozwiązanie tego wątku było zaś ciekawe, ale jednak nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że zbyt proste, zbyt powtarzalne, że już tysiąc razy widziałam coś podobnego w innych czy to książkach, czy to filmach.
Podstęp to z jednej strony bardzo dobrze napisane opisy miejsca akcji i nieźle, chociaż nieidealnie, napisane dialogi, a z drugiej stronie dziwnie opisane same wydarzenia, autorka ma bowiem niezbyt przyjemny w lekturze zwyczaj, zaczyniania danej sceny, urywania jej i powracania do niej na kolejnej stronie, ale już w głowie bohaterki, która wspomina ciąg dalszy wcześniejszej sytuacji. I przez ten zabieg momentami tę książkę czytało mi się nieprzyjemnie, przez to, jak była chaotyczna.
Maria Adolfsson napisała kryminał, któremu nie można odmówić bycia klimatycznym, a przy tym trudno znaleźć lepsze słowo, by go opisać niż rozwleczony, i czy uznacie to za wadę, czy zaletę to już zależy od Was i tego, czego szukacie w książkach. Mnie w każdym razie Podstęp czytało się z przyjemnością, nawet jeśli bowiem czasami miałam wrażenie, że niektóre sceny były tu niepotrzebne, a wątek kryminalny przez większość czasu stał tu w miejscu, tak podobał mi się klimat tej powieści, a główną bohaterkę polubiłam na tyle, by jej towarzystwo umilało mi lekturę. Nie jest to może rewelacyjny kryminał, ale z pewnością dobra książka sama w sobie, dlatego mimo wszystko serdecznie Wam ją polecam.
http://biblioteka-wspomnien.blogspot.com/2020/03/tajemnice-ukryte-w-przeszosci.html
W swoim życiu przeczytałam zaledwie trzydzieści kilka kryminałów, a jednak już na tym etapie jestem w stanie wskazać pewne podgrupy w tym gatunku. Czasem mamy do czynienia z książkami, których akcji mknie do przodu jak burza, gdzie co krok pojawiają się nowe, mniej lub ważne poszlaki, które powodują zamęt zarówno w głowie czytelników, jak i samych śledczych – zwykle te...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-03-01
Zdaje sobie sprawę, że Trylogia Białego Miasta Evy García Sáenz de Urturi uważana jest przez wielu za naprawdę wyjątkową, a jej pierwszy tom nadzwyczaj często pojawiał się w czytelniczych podsumowaniach roku, w kategorii najlepsza powieści. Mnie niestety te książki nie oczarowały aż tak, bym nie mogła przestać ich zachwalać, niemniej nawet mimo upływu wielu miesięcy wciąż pamiętam najważniejsze elementy ich treści, a to już coś w moim przypadku znaczy, dlatego też z pewnego typu nostalgią powróciłam do równie pięknej, co mrocznej Vitorii, by po raz ostatni spotkać się z Inspektorem Krakenem, i przekonać się z jak zagmatwaną sprawą będzie musiał się zmierzyć tym razem. I już teraz mogę Wam zdradzić, że Władcy Czasu to niezwykle dobra powieść kryminalna.
Należałoby zacząć od tego, co bardzo mocno oczarowało mnie w przypadku pierwszej powieści Evy García Sáenz de Urturi, czyli od niezwykłego klimatu, który udało się autorce wpleść w tę historię i który uczynił tę książkę zdecydowanie lepszą. Powracając do metafory, której użyłam we wcześniejszej recenzji, Vitoria została tutaj namalowana w rdzawoczerwonym odcieniu krwi, który już na stałe zapisał się w historii tych uliczek, w bieli niewinności, którą utraciło tak wielu bohaterów tej powieści oraz w wielu odcieniach szarości, które symbolizują ogromną niejednoznaczność bohaterów i podejmowanych przez nich działań. Miasto zostało tu bowiem kolejnym bohaterem, który skrywał wiele tajemnic, cichym świadkiem każdej brutalnej zbrodni, której dopuścili się jego mieszkańcy, a także, dzięki drugiej przestrzeni czasowej, inspiracją dla właściwych bohaterów, przyczyną ich działań. A tę niezwykłą atmosferę udało się uzyskać, jedynie dlatego, że autorka posługuje się bardzo plastycznym językiem, umiejętnie opisując kolejne lokalizacje, a także w odpowiednich proporcjach przeplatając je z myślami głównego bohatera i naturalnie brzmiącymi dialogami, co w sumie złożyło się na to, że Władców czasu się naprawdę, naprawdę dobrze.
Podobnie jak w przypadku Ciszy Białego Miasta oraz w Rytuale wody, również i w tym tomie odnaleźć możemy dwie płaszczyzny czasowe, które płynnie się ze sobą przeplatają, uzupełniając się wzajemnie. W trzecim tomie czytamy o brutalnych zbrodniach popełnianych w Vitorii, które do złudzenia przypominają wydarzenia mające miejsce w wydanej niedawno w Hiszpanii powieści, opartej na średniowiecznej kronice historycznej i tę sprawę, prowadzi i opowiada, oczywiście, znany nam już inspektor Unai. Poznajemy tę historię jednak także z drugiej strony, czytając fragmenty, wspomnianej już średniowiecznej opowieści, której głównym bohaterem jest Diego Vela. I muszę przyznać, że być może, na samym początku, nieco nudziłam się, czytając o przygodach szlachcica, nie potrafiąc odnaleźć się w ukazywanej tam rzeczywistości, jednak po jakiś stu stronach, odnalazłam rytm tej, wyrwanej z przeszłości historii oraz jej znaczenie dla wydarzeń mających miejsce w teraźniejszości i wtedy też, czytanie również tych fragmentów zaczęło sprawiać mi przyjemność. Autorce udało się więc w niemal wzorowy sposób przepleść ze sobą teraźniejszość z przeszłością, w taki sposób by obie historie na siebie wpływały, nie robiąc tego w ostentacyjny sposób, lecz ukazując czytelnikowi pewne ważne podobieństwa i podrzucając mu pewne przypuszczenia.
Skoro już o domniemaniach mowa, nie mogę nie wspomnieć o samej sprawie kryminalnej, która stanowi przecież trzon całej powieści. Dochodzenie zostało poprowadzone, tak umiejętnie, jak to zapamiętałam, z poprzednich tomów serii – raz było tu dynamicznie i mniej lub bardziej zaskakująco, by zaraz nastał drobny przestój, gdy śledczy zderzali się ze ścianą, a czytelnik mógł poczuć ich irytację i rozgorączkowanie. Sam wątek kryminalny ponownie zaś czerpał z miejsce akcji powieści, tym razem sięgając do jego przeszłości i muszę przyznać, że każda z popełnionych tutaj zbrodni, była na swój sposób interesująca, jednak ważniejsze było dla mnie to, jak zgrabnie autorka dawała czytelnikowi sygnały, pewne poszlaki, by sam mógł on się wcielić w postać śledczego i odkrywać kolejne tajemnice, poszukiwać kolejnych podejrzanych. Brakowało tutaj dosłowności, której tak nie lubię w tego typu powieści, podawania odbiorcy na tacy, gotowych rozwiązań, ale na szczęście autorka powieści zdecydowała się na dawanie nam pewnych sygnałów i tropów, dzięki czemu utrzymywała moje zainteresowanie całą sprawą. Wszystko to zaś doprowadziło wątek kryminalny do naprawdę dobrego zakończenia, które było zaskakujące, a przy tym pozostało w pełni logiczne i spójne z całą historią, ponieważ autorka nie potrzebowała wyciągać niczego nowego, skoro miała już tyle asów ukrytych w rękawie.
Narzekałam na aspekt rodzinny wplatany przez autorkę w poprzednich tomach i chociaż we Władcach Czasu Eva García Sáenz de Urturi, również nie szczędzi na niego miejsca, tak dopiero tutaj, w trakcie lektury nijak mi on nie przeszkadzał, a wręcz tak jak powinien już wcześniej, uzupełniał on w moim odczuci całą tę historię, dodawał jej dodatkowej głębi, sprawiał, że przestawała ona być bezosobowa, a zaczynał być opowieścią o konkretnych ludziach i ich tragediach. I nawet jeśli od początku do końca został on poprowadzony, tak jak się spodziewałam, tak nieszczególnie mi to przeszkadzało.
Żal będzie mi się pożegnać przede wszystkim z klimatem Vitorii, ale skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie czuję żalu na myśl, że było to moje ostatnie spotkanie z Inspektorem Krakenem. Mężczyzna przeżył bowiem w swoim życiu naprawdę, wiele stracił, ale i wiele zyskał, a wszystko to w zupełnie naturalny sposób wpłynęło na całą jego osobę, a zachodzące w nim zmiany może obserwować już od samego początku trylogii, dlatego, tutaj, obserwowanie kogoś jednocześnie tak podobnego do bohatera z pierwszej części, a jednocześnie tak innego od tamtej postaci, było dla mnie naprawdę przyjemnym uczuciem. Nieidealni, charyzmatyczni bohaterowie i śledczy, którzy nie są wcale tacy nieomylni, to jednak typ bohatera, który bardzo rzadko odnajdę w powieściach, a który bardzo, ale to bardzo lubię.
Władcy czasów to godne zakończenie Trylogii Białego Miasta, a także bardzo kryminał sam w sobie. Odnalazłam w nim, bowiem dokładnie to, czego wymagam od dobrej powieści w tym gatunku – sprawy kryminalnej, która toczy się w swoim własnym tempie, raz zaskakując bardziej, raz nieco mniej, dobrych bohaterów, w tym w szczególności, głównego śledczego, który jest tu postacią z krwi i kości oraz zakończenia, które jest w pełni logiczne i nie wydaje się wymuszone, a wręcz przeciwnie, jest swego typu dopełnieniem całej historii, w którym to autorka ujawniła skrywane przez siebie asy w rękawie. Uroku całości dodaje także cudowny klimat Vitorii, zarówno tej współczesnej, jak i tej skrytej w przeszłości oraz dwie świetnie przeplatające się ze sobą płaszczyzny czasowe. Evy García Sáenz de Urturi stworzyła po prostu powieść, której niczego nie brakuje.
Zdaje sobie sprawę, że Trylogia Białego Miasta Evy García Sáenz de Urturi uważana jest przez wielu za naprawdę wyjątkową, a jej pierwszy tom nadzwyczaj często pojawiał się w czytelniczych podsumowaniach roku, w kategorii najlepsza powieści. Mnie niestety te książki nie oczarowały aż tak, bym nie mogła przestać ich zachwalać, niemniej nawet mimo upływu wielu miesięcy wciąż...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-02-19
W Internecie możesz być, kim tylko zapragniesz, pokazywać ludziom jedynie wybrane skrawki swojego życia, mówić, o czym tylko zapragniesz i kreować się na osobę idealną, która dzięki filtrom nie ma ani jednego pryszcza, a dzięki temu, że sama wybierasz, czym podzielisz się z widzami, nie masz ani jednego zmartwienia, ani skazy na charakterze. Jak długo możesz jednak stwarzać te pozory? Jak wiele czasu potrzeba by na twojej reputacji pojawiła się pierwsza rysa? I w końcu jak wiele jesteś w stanie poświęcić, by utrzymać swój wizerunek boga? Miłość? Zdrowie? A może swoje własne życie? Marcin Kiszela w swojej powieści Reputacja zdecydował się opowiedzieć czytelnikowi historię Mileny, gwiazdy YouTube’a, uwielbianej przez całą Polskę, która dla zachowania swojego idealnego wizerunku jest w stanie poświęcić naprawdę wiele. I… Udało mu się stworzyć całkiem niezły thriller.
Narracja w tej powieści jest prowadzona w chaotyczny sposób. Mamy tu bowiem narrację prowadzoną przez kilka osób, które opisują dane zdarzenia z pewnej perspektywy czasu, jakby odpowiadając na zadane przez dziennikarza pytania, a także narracje Szymona, która odnosi się zarówno do przeszłości, jak i do teraźniejszych zdarzeń, aż w końcu narrację Alicji, która opowiada nam o danych wydarzeniach w momencie, gdy miały one miejsce. Tak wiele narracji wprowadza w tę powieść pewien chaos i sprawia, że czasami trudno jest odnaleźć się na osi czasowej całej historii, ale także dodaje tej historii wielowymiarowości, pozwala autorowi na przerywanie opowiadanej przez siebie opowieści w wybranym przez siebie momencie oraz na powrót do niej z perspektywy innej z postaci.
Jednocześnie dzięki krótkim rozdziałom oraz dzięki temu, że Marcin Kiszela potrafi pisać w taki sposób, by nie zanudzić czytelnika, ale wciąż na nowo pobudzać jego ciekawość Reputację czyta się naprawdę szybko, wręcz błyskawicznie. Jednym co może powodować czasem zgrzyt są niektóre dialogi, w których zbyt dużo jest dziwnych słów, które chyba mają brzmieć jak slang, którym posługują się ludzie w show-biznesie, ale w moim oczach wypadły one po prostu dziwacznie.
Ten thriller nie opiera się na postaciach, ponieważ mimo że pojawia się ich kilka, tak żadnej z nich nie jesteśmy w stanie do końca poznać, nie mówiąc już o poczuciu żadnej sympatii. Kreacja Alicji, kobiety cierpiącej po stracie syna, która jak ma się wrażenie, oddałaby życie, byleby ocalić reputację przyjaciółki, była bowiem ciekawa i owszem postać Szymona mogłaby być naprawdę intrygująca, gdyby dostał on nieco więcej miejsca w całej historii, niemniej trudno jest mi doszukać się w napisanych przez Kiszele bohaterach jakiegoś charakteru, czegoś charakterystycznego, czegoś, co pozwoliłby im wyjść nieco ponad kartkę papieru i stać się w moich oczach trójwymiarowymi bohaterami. Jedynie postać Mileny, gwiazdy Internetu i piosenkarki była nakreślona w taki sposób, że potrafię określić jej charakter, a przy tym byłam naprawdę zainteresowana jej historią oraz naprawdę zafascynowana kreacją jej internetowego wizerunku, w którym kryło się dziwne szaleństwo, coś dziwacznego i widząc to, mogłam uwierzyć w to, że miała tylu fanów i psychofanów, miała bowiem w sobie coś z Lady Gagi.
Myślę, że ta książka byłaby zdecydowanie lepsza, gdyby była o dobre kilkadziesiąt, a może sto stron dłuższa. Dałoby to bowiem autorowi szansę na napisanie zakończenia tej książki. Możecie teraz robić wielkie oczy, ale moim zdaniem w tej książce zakończenia po prostu nie ma, ponieważ ta historia po prostu w pewnym momencie się urywa, bez ostrzeżenia i bez wyjaśnienia wielu, naprawdę wielu wątków, które poruszała. I nie robi tego niestety w taki sposób, że pozostawia czytelnika z poczuciem satysfakcji, jednocześnie pozwalając mu samemu dopisać sobie kilka mniejszych kwestii. Nie, po prostu pozostawia go z niczym, bez wyjaśnień i odpowiedzi, a przecież thrillery powinny właśnie bronić się swoim zakończeniem, gdzie autor będzie mieć szanse zaskoczyć czytelnika, wyjaśnić mu całą intrygę, potwierdzając lub zaprzeczając jego przeczuciom, tymczasem w Reputacji tak naprawdę jedynie ułamek całej sprawy się wyjaśnia, a na ostatnich stronach pojawiają się teksty stylizowane na komentarze fanów Mileny, które nie uzupełniają zakończenia, a raczej były okazją dla autora do zabawy słowem. I muszę przyznać, że jestem trochę zawiedziona, że ta historia tak się urywa, ponieważ przez całą powieść Marcin Kiszela kreował naprawdę ciekawą sytuację, by na samym jej finiszu zaprzepaścić własną szansę.
Reputacja to thriller, który wyróżnia się przede wszystkim to, że porusza się w tematyce Internetu, show-biznesu oraz wizerunku, jaki kreujemy sami sobie w świecie. Narracja bywała tu chaotyczna, niektóre dialogi wypadały dziwacznie, a sama historia po prostu urywa się w pewnym momencie, jakby autorowi zabrakło czasu na napisanie właściwego zakończenia. Niemniej nawet pomimo wymienionych wad powieść Marcina Kiszeli czyta się naprawdę szybko, a stworzona przez niego historia Mileny potrafi naprawdę zaciekawić. Moim zdaniem dla samego wątku kreowania własnego „ja” w sieci warto dać tej powieści szansę, jednak nie jest to żadna pozycja obowiązkowa.
W Internecie możesz być, kim tylko zapragniesz, pokazywać ludziom jedynie wybrane skrawki swojego życia, mówić, o czym tylko zapragniesz i kreować się na osobę idealną, która dzięki filtrom nie ma ani jednego pryszcza, a dzięki temu, że sama wybierasz, czym podzielisz się z widzami, nie masz ani jednego zmartwienia, ani skazy na charakterze. Jak długo możesz jednak stwarzać...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-11-09
Rytuał wody przyciąga wzrok już za sprawą prześlicznej okładki, na której nie brakuje pięknie wyróżnionych elementów, a kontrast między ilustracją niebieskiego oka i czarno-białego tła dodaje tej okładki czegoś wyjątkowo, i sprawia, że książka pięknie ozdobi każdą biblioteczkę. Jednak to nie śliczna oprawa wpłynęła na to, że sięgnęłam po tę powieść, a nazwisko autorki i fakt, że jest to kontynuacja Ciszy białego miasta, która bardzo mi się podobała. Czy było warto tak się śpieszyć z lekturą drugiego tomu?
Podobnie jak w przypadku pierwszej części, w Rytuale wody przeplatają się ze sobą dwie płaszczyzny czasowe. Tutaj jednak wątek toczący się w przeszłości został poprowadzony o wiele lepiej – było go o wiele mniej, dzięki czemu nic nie zostało tu niepotrzebnie rozwleczone, a autorka mogła skupić się na kwintesencji tych wydarzeń i tym samym potrafiła mnie mocniej zaangażować w całą historię. Co więcej, bardzo zgrabnie w całą historię zostały wplecione wyjaśnienia pewnych kwestii związanych z przeszłością głównego bohatera, jak chociażby to dlaczego został on policjantem, czy dlaczego trzymał przezwisko Kraken.
Tym razem mam zaś pewien problem z historią toczącą się w 2016 roku Podporą całej książki ponownie stał się bowiem śledczy Kraken, z którym związanych zostało wiele interesujących wątków, przy których bohater ten nie stracił na charakterze, ale pojawiało się też kilka takich, które wypadły po prostu gorzej. Po pierwsze wątek związany z jego afazją, a więc chwilową utratą mowy, który w żadnym momencie powieści nie został przez autorkę porzucony i miał realny wpływ na całą powieść. Po drugie wątek jego brata i dziadka, który może tutaj nie wybrzmiał zbyt mocno, ale wciąż stanowił ważny element kreacji postaci śledczego. Po trzecie wątek jego sławy, która potrafiła zarówno przeszkodzić, jak i pomagać w dochodzeniu, co wypadło bardzo wiarygodnie. Po czwarte wątki związane z bohaterami poprzednich części, które dawały poczucie, że wciąż znajdujemy się w lubianej przez nas Vitorii i że faktycznie czytamy kontynuację, znanej nam już historii. I po piąte, ten nieszczęsny romans z Albą, który najprościej mówiąc, w pewnym momencie zaczął mnie po prostu irytować, jakkolwiek nie mam nic przeciwko dobrze poprowadzonym historiom miłosnym. W tej powieści jednak wątek ten ciągnie się przez całą historię w bardzo nieprzyjemny sposób, ponieważ nie ma tutaj momentu przejścia, spokoju, lecz wciąż skaczemy z jednej skrajności w skrajność, a więc para, albo właśnie się rozstaje, albo się godzi i był w tym wszystkim jakiś sztuczny dramatyzm. Co więcej z przykrością muszę stwierdzić, że o ile w pierwszej części miałam dość neutralny stosunek do postaci Alby, tak tutaj jej historia nie potrafiła mnie zainteresować, czy zaangażować, chociaż z pewnością jej współczułam, tak historię z jej przeszłości po prostu mnie nudziły.
Na dłuższą chwilę warto się oczywiście pochylić nad najważniejszym w tej pozycji wątkiem kryminalnym, który wypadł po prosty bardzo dobrze. Zacznijmy jednak od tego, że już sam pomysł na morderstwa związane z rytuałem wody, pozwolił autorce ponownie świetnie wykorzystać przestrzeń, w której toczy się akcja, a więc piękną Vitorię, i chociaż zabrakło tutaj nastrojowych opisów uliczek, czy kafejek, tak opisy przyrody potrafiły mi to w pewnym stopniu wynagrodzić. Samo śledztwo był zaś niebywale zawiłe, a przez to na każdym kroku, na śledczych oraz na samego czytelnika, czyhało coś nowego, a to kolejne kłamstwo, a to rzucona między wierszami prawda, dzięki temu, jak umiejętnie poprowadzona została tu akcja. Autorka świetnie bawiła się z naszymi wyobrażeniami, wysyłając nam wiele sprzecznych sygnałów, powieść tę czytało się niebywale wręcz dobrze – było tu napięcie, sporo niewiadomych, kłamstwo wciąż mieszało się z prawdą, a sprawca zbrodni okazał się niebywale ciekawą do obserwacji postacią. Samo zakończenie śledztwa, gdybym próbowała je teraz streścić (czego oczywiście nie zrobię, byście mogli samodzielnie rozwikłać tę zagadkę), wydawałoby się zdecydowanie zbyt przekombinowane, a jednak autorka tak zgrabnie pisze i tak umiejętnie poprowadziła kolejne postaci, że okazało się po prostu, bardzo dobre, może nie ogromnie zaskakujące, ale z pewnością satysfakcjonujące.
Pozwolicie jednak, że ostanie kilka stron tej powieści posyłam w zapomnienie, ponieważ były okropnie melodramatyczne i przepraszam, że to mówię, ale dla mnie po prostu śmieszne.
Nie będę ukrywać, że chociaż wątek kryminalny wypadł w Rytuale wody niezwykle dobrze, tak cała książka wzbudziła we mnie dość mieszane odczucia. Jak na moje oko za dużo tu bowiem wątku obyczajowego, który tym razem, niewiele dodawał całości, a wręcz przeciwnie trochę jej zabrał, postaci drugoplanowe gdzieś tu zniknęły, podobnie jak klimat Vitorii. Niemniej dla tego najważniejszego wątku, dla ponownego spotkania z Krakenem i dla dobrego stylu Evy Garcí Sáenz de Urturi moim zdaniem warto sięgnąć po tę kontynuację, bo można przy niej po prostu dobrze się bawić. Ja mimo wszystko z niecierpliwością będę oczekiwać na ostatni tom trylogii Białego miasta, bo wiem na co stać tę autorkę.
http://biblioteka-wspomnien.blogspot.com/2019/11/opowiesc-o-mrocznych-stronach.html
Rytuał wody przyciąga wzrok już za sprawą prześlicznej okładki, na której nie brakuje pięknie wyróżnionych elementów, a kontrast między ilustracją niebieskiego oka i czarno-białego tła dodaje tej okładki czegoś wyjątkowo, i sprawia, że książka pięknie ozdobi każdą biblioteczkę. Jednak to nie śliczna oprawa wpłynęła na to, że sięgnęłam po tę powieść, a nazwisko autorki i...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nie zwykłam sięgać po książki polskich autorów z bardzo prostego powodu – żadna z dotychczasowych pozycji naszych rodzimych autorów, którą czytałam z własnej woli, mi się nie podobała, a nawet żadnej z nich nie uznałabym za dobrą. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, jak bardzo krzywdzący względem wielu twórców jest to pogląd i już od jakiegoś czasu, pragnę dać szansę nowym dla mnie autorom, trzymając się nadziei, że być może pewnego dnia natrafię na polską książkę, która mnie w sobie rozkocha. Dlatego też, choć normalnie raczej bym się na to nie zdecydowała, rzuciłam się na głęboką wodę i starając się utrzymać optymizm, zgodziłam się na zrecenzowanie Czerwieni, o której już przed jej premierą słyszałam bardzo pozytywne głosy. Czy było warto podjąć to ryzyko?
Nie byłabym sobą, gdybym nie rozpoczęła tej recenzji od kilku słów o tym, jak ta książka została napisana. A napisana została całkiem zgrabnie, bowiem autorka umiejętnie balansowała na granicy, od której opisy zaczynają nudzić czytelnika, serwując mu dobrze dobraną dawkę opisów bardzo szczegółowych, przeplecionych ze zdecydowanie mniejszą ilością opisów krótkich i zwartych, dzięki czemu powieść zachowała odpowiedni rytm i w żadnym momencie nie zdążyła mnie znużyć. Gdy do tego dodamy solidną dawkę całkiem udanych, momentami zabawnych, momentami bardziej poważnych, dialogów, w których w odpowiednich proporcjach i w odpowiednich momentach wstępują wulgaryzmy, nie gorsząc odbiorcy, a wręcz dodając wykreowanemu światu wiarygodności, otrzymamy naprawdę nieźle napisany debiut kryminalny. Debiut, w którym brakuje tej niezręczności i tych dziwacznych prób odnajdywania synonimów na siłę, do czego zdążyły już mnie przyzwyczaić polskie utwory, jest za to płynność i umiejętnie skonstruowane sceny.
Tym, co w Czerwieni ujęło mnie najbardziej, jest gracją, z jaką Małgorzata Oliwia Sobczak przeplotła ze sobą przeszłość i przyszłość, tworząc jedną zwartą historię, w którym kolejne wątki wynikają z siebie i ładnie się uzupełniają. Bardzo podobało mi się to, że miałam okazję obserwować postaci na dwóch płaszczyznach czasowych i wraz z upływem kolejnych stron, odkrywać ich tajemnice, odpowiadać sobie na ważne dla tej historii pytania, a także widzieć przyczyny przemian, jakie zaszły w bohaterach. Wyraźnie została tu bowiem pokazana prawda, iż to nasza przeszłość nas kształtuje.
Żałuję jednak, że w tym wszystkim zabrakło miejsca na lepsze zarysowanie charakterów postaci, przez co niemożliwym było dla mnie nawiązanie więzi, czy poczucie sympatii, do któregokolwiek z bohaterów, wielu z nich było bowiem dobrymi towarzyszami w tej przygodzie i ciekawymi eksponatami do obserwacji, lecz brakowało im czegoś, co uczyniłoby ich pełnoprawnymi, wielowymiarowymi ludźmi. Całkiem inaczej ma się jednak sprawa, jeśli chodzi o relacje między poszczególnymi postaciami, które było nadzwyczaj interesujące, dzięki temu, jak ładnie zostały zarysowane, rozwijając się na oczach czytelnika oraz dzięki temu, że większość z nich naprawdę trudno jest ocenić pod względem moralnym.
Najważniejszy w całym utworze wątek kryminalny wypadł zaś po prostu nieźle – podobało mi się to, że autorka wykorzystała przestrzeń, w której miała miejsce akcja, a więc polskie Trójmiasto, czyniąc z niego wręcz drugoplanowego bohatera utworu oraz to jak zgrabnie poradziła sobie z jego dwutorowym prowadzeniem, przeplatając ze sobą lata dziewięćdziesiąte z teraźniejszością, a także wątek mafijny z życiem prostych ludzi. Muszę jednak przyznać, że mocno rozczarowało mnie rozwiązanie całej sprawy, które wydawało mi się aż nazbyt oczywiste od jakieś jednej trzeciej powieści oraz to jak szybko i schematycznie napisany zostały finałowe sceny, czerpiąc chyba ze średniej jakości produkcji telewizyjnych. I tak jakkolwiek przez całość utworu była bardzo zainteresowana całą sprawą, i jak bardzo chciałam poznać jej rozwiązanie, będąc przygotowaną na spektakularne, i zaskakujące ostatnie sceny, tak realne zakończenie całości było wręcz jeden do jednego takie, jak to sobie wyobrażałam, odkąd tylko poznałam jednego z bohaterów, co nie będę tego ukrywać, po prostu mnie zawiodło.
Czerwień to udany kryminalny debiut Małgorzata Oliwia Sobczak, zapowiadający kolejną ciekawą serię kryminalną, w którym zabrakło jednak elementu zaskoczenia i lepiej zarysowanych bohaterów, przez co, mimo iż całość czytało mi się naprawdę przyjemnie, tak ta powieść nie zapadnie mi w pamięć, ginąc gdzieś w wysypie schematycznych kryminałów. Jeśli macie jednak ochotę na spędzenie kilku chwil w Sopocie, rozwiązując mroczną sprawę morderstwa razem z prokuratorem Bilskim, a lubicie historię, w których przeszłość łączy się teraźniejszością i nie przeszkadza Wam szczególnie schematyczność lub jeśli zaczynacie dopiero przygodę z kryminałami, to pierwszym tom Kolorów zła powinien się Wam spodobać. Mimo rozczarowującego finału jest to bowiem naprawdę niezła książka, skupiająca się na rozterkach trawiących głównych bohaterów w obliczu tragedii, jakie ich spotkały.
http://biblioteka-wspomnien.blogspot.com/2019/09/okrutna-zbrodnia-popeniona-w-cieniu.html
Nie zwykłam sięgać po książki polskich autorów z bardzo prostego powodu – żadna z dotychczasowych pozycji naszych rodzimych autorów, którą czytałam z własnej woli, mi się nie podobała, a nawet żadnej z nich nie uznałabym za dobrą. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, jak bardzo krzywdzący względem wielu twórców jest to pogląd i już od jakiegoś czasu, pragnę dać szansę nowym...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nie tak dawno wyznałam Wam, że mam słabość do książek, w których bohaterowie nawiązują ze sobą więź za sprawą wiadomości. I jakby za sprawą przeznaczenia niedługo po napisaniu wspomnianego wpisu, otrzymałam propozycje zrecenzowania Gdzie jesteś, Bernadette?, która niemal w całości składa się z listów, w których ktoś pisze o bohaterce, bądź które zostały napisane przez tytułową postać. Po przeczytaniu opisu, który sugerował, że mamy do czynienia z ciekawą powieścią, która idealnie wpasowuje się w lekkie lektury, po które sięgam ostatnio najchętniej, nie mogłam się nie zgodzić na współpracę z wydawnictwem i niedługo po otrzymaniu własnego egzemplarza utworu zabrałam się za jego czytanie.
Pierwszy słowem, jakie nasuwa mi się po przeczytaniu tej książki, jest: specyficzna. I dzieje się tak za sprawą naprawdę wielu elementów, ale zacznijmy od początku, czyli od bohaterów. Tytułowa postać jak sugeruje nam opis cierpi na fobię społeczną, co łączy się z jej wieloma dziwnymi zachowaniami, a w połączeniu z jej szalonym charakterem tworzy postać arcyciekawą, ale przy tym właśnie bardzo specyficzną, którą początkowo naprawdę trudno jest polubić Wraz z upływem kolejnych stron i kolejnymi odkrytymi przez autorkę kartami, przed oczami czytelnika pojawia się bohaterka trudna w obyciu, z którą odnaleźć można jednak nić porozumienia, a może nawet polubić, a wszystko to za sprawą poznania jej przeszłości.
Pozostałe postaci występujące w powieści składają się, jak się wydaje, ze zlepek cech charakteru i bardziej lub mniej sztampowych figur, przez co trudno jest mi ich określić mi mój stosunek do nich. Z jednej strony wydaje się bowiem, że autorka rozmyślnie nieco spłaszczyła ich charaktery, a ich kreacje oparła na ich relacjach z innymi, ale w trackie lektury zdecydowanie brakowało mi jakiegoś punktu zaczepienia, postaci, do której bym się przywiązała, czy którą bym szczególnie polubiła. Bee, córka Bernadette, a zarazem narratorka powieści to bowiem nastolatka bardzo związana z matką, przedstawiana przy tym jako idealna uczennica i najmilsza dziewczyna z sąsiedztwa i chociaż na samym końcu powieści autorka starała się dodać jej odrobiny głębi, tak było na to już chyba trochę za późno. Podobnie sytuacja ma się z mężem bohaterki którego z Bernadette łączyła dziwna relacja i który przewijał się wciąż gdzieś w tle, ale mimo to nie dorobił się szczególnej historii, pozostając figurą trzecioplanową, mającą jednak spory wpływ na całą historię. O pozostałych postaciach powiedzieć mogę jeszcze mniej, a mimo to w trakcie lektury nie sprawiało mi to jakiegoś ogromnego dyskomfortu, ponieważ angażowały mnie inne elementy utworu.
Specyficzna była tu także sama fabuła. W Gdzie jesteś, Bernadette? na pierwszy plan wysuwa się bowiem relacja na linii matka-córka, która pokazuje, że prawdziwa miłość nigdy nie traci na silne, nawet gdy ginie nadzieja, ale towarzyszy jej również kilka naprawdę oderwanych od rzeczywistości wątków. Pierwszym jest z pewnością ten związany z mafią, który przypominał mi te znane z amerykańskich filmów. Drugim jest wątek domu, w którym mieszkała rodzina, a przy tym wszystkie z nim powiązane związane ze szkołą (moim zdaniem najnudniejszy ze wszystkich) oraz z sąsiadami (bardzo nierówno poprowadzony). Trzecim ten związany ze szpitalem psychiatrycznym, który był niemal rodem wyjęty ze średniej klasy komedii opierających się na absurdach. Czwartym zaś wyjazd na Antarktydę, którego było tu zadziwiająco niewiele, a który był, chyba, najciekawszym ze wszystkich pojawiających się w powieści, ponieważ wiązał się z opisami krajobraz i może być uznany za jedną wielką metaforę obrazującą życie całej rodziny.
Specyficzny w końcu także ze względu na samą konstrukcję. Powieść Marii Semple składa się bowiem w jakiś dziewięćdziesięciu procentach z maili, listów i liścików, za pomocą których czytelnik musi się zorientować w całej historii, ale w pewnym momencie pojawiły się tu także fragmenty napisane z perspektywy Bee, które chociaż zgrabnie uzupełniały całą historię, tak początkowo wprowadzały też spory zamęt. I jak to zwykle bywa w tego typu utworach, pojawiło się tu kilka dłużyzn, kilka zbędnych wątków, kilka zdań za dużo na dany temat a kilka listów za mało na inny, tak jakby momentami zaburzona została zasada złotego środka, przez co całość nie miała spójnego tempa i momentami się dłużyła, a czasami potrafiła zaciekawić, i zaangażować. Trudno jest mi ocenić styl autorki w powieści napisanej w taki sposób, ale momentami odnosiłam wrażenie, że chociaż widać, że Maria Semple potrafi pisać i to w sposób lekki, a przy tym przyjemny w odbiorze, tak momentami nieco się gubiła we własnej historii.
Ciekawy jest również zawarty w tej historii humor, który z pewnością nie wywołuje napadów śmiechu i nie wszystkim przypadnie go gustu, ponieważ opiera się na przedstawianiu czytelnikowi absurdalnych sytuacji, i dziwacznych zachowań bohaterów. I chociaż bynajmniej nie jest to ten rodzaj komizmu, który by do mnie trafił, tak nie odebrało mi to przyjemności z lektury.
Gdzie jesteś, Bernadette? to książka, która nieodzownie przypomina mi amerykański film średniej klasy, w której akcja oderwana jest od rzeczywistości, bohaterowie nie zostali może wykreowani najlepiej, ale ich rozwój zachęca do dalszego oglądania, a chociaż pojawia się kilka słabszych, nudniejszych momentów, tak te lepsze sceny potrafią owe znużenie wynagrodzić. Wszystko to zaś w połączeniu daje naprawdę niezłą produkcję, którą z przyjemnością ogląda się w towarzystwie lub w przypadku papierowej wersji czyta się szczególnie dobrze z chłodną lemoniadą w dłoni, siedząc na plaży. Chociaż Maria Semple stworzyła bowiem powieść nieidealną, a przy tym bardzo specyficzną, tak jej lektura potrafi dać sporo radości.
http://biblioteka-wspomnien.blogspot.com/2019/07/maile-listy-i-lisciki-o-pewnej-kobiecie.html
Nie tak dawno wyznałam Wam, że mam słabość do książek, w których bohaterowie nawiązują ze sobą więź za sprawą wiadomości. I jakby za sprawą przeznaczenia niedługo po napisaniu wspomnianego wpisu, otrzymałam propozycje zrecenzowania Gdzie jesteś, Bernadette?, która niemal w całości składa się z listów, w których ktoś pisze o bohaterce, bądź które zostały napisane przez...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nie jestem i nigdy nie byłam szczególną fanką Tomasza Organka. Znam zaledwie kilka utworów jego autorstwa, z czego jedne podobały mi się bardziej, drugie mniej, ale żaden z nich nie zapadł mi szczególnie w pamięć. Gdy usłyszałam jednak, że muzyk wydaje książkę, niebędącą autobiografią, lecz powieścią i na dodatek przeczytałam kilka naprawdę pochlebnych opinii na jej temat, wiedziałam, że będę chciała sięgnąć po tę pozycję. Dzięki uprzejmości Grupy Wydawniczej Foksal udało mi się to zaledwie chwilę po jej premierze.
Zamknij oczy i wyobraź sobie, że otwierasz powieść i na pierwszej stronie widzisz ścianę tekstu, i na drugiej, i na trzeciej… W Teorii opanowywania trwogi wręcz irytująco mało było dialogów, a nawet jeśli jakiś się zaczynał, to zaraz zmieniał się w ciągnący się długo monolog, w którym postać opowiadała jakąś historię. I na ogół nie mam problemu z rozległymi opisami, w końcu jednym z moich ulubionych twórców jest Carlos Ruis-Zafon, ale tym razem miałam, i to ogromny. Czytanie ciągnących się w nieskończoność wywodów, które nijak mnie nie angażowały, a wręcz nużyły i sprawiały, że chciałam odłożyć tę powieść na półkę, i już do niej nie powracać, było wybitnie irytujące. Dlaczego? Ponieważ nie opisywały one przestrzeni ani nie budowały klimatu, ale stanowiły zlepek, czasami wydawało mi się, że nawet losowych myśli. Czasami czytałam historię wybuchu pewnej rury bądź rozległy opis charakteru i wyglądu danej postaci, wszystko to przeplatane ze zwykle kompletnie niepasującymi do głównej historii, komentarzami społecznymi bądź odniesieniami do tradycji. Jakby nie wystarczyłoby, że sama tematyka opisów mnie nie interesowała, tak irytowała mnie ich forma – niekończące się wyliczenia, trzy metafory odnoszące się do jednej sytuacji, następujące zaraz po sobie i wyszukane słownictwo, przeplatane z anglicyzmem, i kompletnie niewpisującymi się w całość wulgaryzmami, w towarzystwie dziwnie wplecionych w całość odniesień do słynnych utworów. I chociaż naprawdę się starałam docenić warsztat, tak mimo bogatego słownictwa, i poprawnie skonstruowane zdania, zabrakło lekkości, i umiejętności zaangażowania czytelnika w opowiadaną historię.
Nie jestem pewna, jakiej fabuły spodziewałam się po krótkim opisie umieszczonym na tylnej stronie okładki, ale z pewnością nie oczekiwałam tego, co otrzymałam. Bo całą historię mogłabym streścić w trzech czy czterech nieszczególnie złożonych zdaniach, a czytanie trzystu stron a jakich zamknął ją autor, zajęło mi ponad tydzień. Bo wątek związany z Maxem był bardzo naiwny i w mojej ocenie bardziej przypominał akcje z Komisarza Alexa niż z prawdziwego kryminału. Bo, choć muszę przyznać, że w pewnym momencie autorowi udało się mnie zaskoczyć, tak nie podobało mi się to, co otrzymałam. Bo pierwsza połowa była kompletnie o niczym, a druga nie była od niej o wiele ciekawsza. Bo oczekiwałam czegoś o wiele, wiele bardziej angażującego.
Nie wiem, co mogłabym Wam powiedzieć o bohaterach tej powieści. Borysa, jej narratora, nie udało mi się nijak poznać, bo choć siedziałam w jego głowie, to z jego myśli nie potrafiłam wyróżnić zarysu postaci ani konkretnych cech charakteru. Nieta (swoją drogą ogromnie podoba mi się to przezwisko) wypadła w moich oczach równie nijako, nie ukazując mi się ani z dobrej, ani ze złej, ani tak naprawdę z żadnej innej strony. Relacja między tą dwójką wypadła zaś okropnie niezręcznie i nie byłam w stanie nijak im kibicować. I niestety podobnie ma się kreacja pozostałych bohaterów, i kolejnych kreacji. Owszem niektóre postaci miały ciekawe historie z przeszłości, ale sposób, w jaki autor ich nam przedstawiał, za pomocą rozwlekłego opisu, był zwykłym pójściem na skróty, które nie wyszło tej historii na dobre. Poszczególne relacje można by, zaś opisać jednym bądź dwoma słowami. Wszystko to miało spory wpływ na to, że nie potrafiłam zaangażować się w tę historię, bo najzwyczajniej na świecie nie miał mi kto w niej towarzyszyć.
Może jestem zbyt młoda na jej lekturę, może za mało inteligenta, by odnaleźć w tej historii to, co udało się odnaleźć innym, jej filozoficzny wymiar i drugie dno, a może to po prostu nie była powieść dla mnie. Niemniej dla mnie czytanie Teorii opanowywania trwogi było długą wyprawę przez mękę, na którą składały się ciągnące się w nieskończoność wywody o wszystkim i o niczym, brak bohaterów, którym chciałabym towarzyszyć, a także brak angażującej fabuły. Naprawdę chciałabym powiedzieć, że to dobry debiut, ale niestety nie mogę.
Nie jestem i nigdy nie byłam szczególną fanką Tomasza Organka. Znam zaledwie kilka utworów jego autorstwa, z czego jedne podobały mi się bardziej, drugie mniej, ale żaden z nich nie zapadł mi szczególnie w pamięć. Gdy usłyszałam jednak, że muzyk wydaje książkę, niebędącą autobiografią, lecz powieścią i na dodatek przeczytałam kilka naprawdę pochlebnych opinii na jej temat,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nie powinnam zwrócić uwagi na tę książkę, wydaje się przecież nadzwyczaj podobna do innych thrillerów, zarówno z utrzymanej w ciemnej kolorystyce okładki, jak i opisu, który nie zapowiada czegoś innowacyjnego. Gdy zobaczyłam jednak tę powieść, coś podpowiedziało mi, że to może być dobra decyzja, że zwykle to te najbardziej niepozorne pozycje, potrafią zaskoczyć i wskoczyć na listę ulubieńców. Aż w końcu pewnego dnia, zmęczona trudami dnia codziennego, moja dłoń sięgnęła po książkę T.M. Logan i…
Głównej bohaterki nie sposób jest jednoznacznie ocenić. Z jednej strony we własnym domu, otoczona rodziną i przyjaciółkami jawiła się jako ktoś o ogromny sercu, niezwykle sympatyczny, dzięki swojej przeciętności, pozwalającą dostrzec w niej cząstkę wielu innych matek. Z drugiej zaś, w pracy zachowująca się jak nieporadna dziewczynka, a nie wykształcona kobieta, nieumiejąca podjąć działania, stojąca spokojnie, znosząc wszelkie upokorzenia ze spuszczoną głową, będąca w stanie jedynie narzekać i czasami krzyczeć, lecz niestety jedynie w myślach. I z tego wszystkiego powstał obraz jednej postaci, która mogłaby stanowić przykład tego, jak nienależny zachowywać się w trudnych sytuacjach, bo choć dzięki całej mojej empatii potrafiłam zrozumieć, że takie sytuacje naprawdę mają miejsce, że zapewne większość kobiet zachowałaby się podobnie jak ona, tak nie mogłam powstrzymać ochoty od potrząśnięcia nią i wykrzyczenia, najlepiej w twarz, że praca to nie wszystko, że czasem poddanie się jest najlepszą możliwą opcją, która pozwala na rozpoczęcie nowego życia.
W powieści mocno zarysowana została też postać szefa Sarah, który był, przepraszam za wyrażenie, okropnym dupkiem, który zasłużył na mocnego kopa w tyłek (i to nie jednego, a może nawet nie sto). Nie pamiętam, kiedy ostatnio czułam tak ogromną niechęć, wręcz obrzydzenie zachowaniem jakiegokolwiek bohatera. Był to mężczyzna obrzydliwy, bezczelnie wykorzystujący swoją pozycję, traktujący kobiety jak przedmioty, które bierze się, kiedy się chce, a gdy już się znudzą, wyrzuca na śmietnik. Jeśli celem autora było wzbudzenie mojej nienawiści do Alana to niewątpliwe mu się to udało i chociaż mówię to z ogromnym żalem, nie mogę mieć szczególnego żalu o tę kreację, ponieważ tacy ludzie naprawdę istnieją.
Pozostali bohaterowie, choć większość z nich pojawiała się jedynie epizodycznie wypadła naprawdę nieźle, mając własne miejsce w całej historii, ale i zalążki własnego charakteru.
Tym, co ogromnie uwiodło mnie w trakcie czytania 29 sekund, było przedstawienie relacji między rodzeństwem, czytając bowiem o przepychankach dwójki małych dzieci, czułam, że to wszystko jest jak prawdziwe, że obserwuje mnie i mojego brata, gdy byliśmy młodsi, i w tym wszystkim było coś cudownie rozczulającego. Moją uwagę zwróciła też relacja ojca z córką, w której kryła się ogromny szacunek, ale i niezaprzeczalne wsparcie, i miłość.
Sam wątek czyniący tę książkę thrillerem jest zaś mi niezwykle trudno ocenić. Niezwykle podobał mi się bowiem samy pomysł na niego oraz sposób, w jaki doszło do zawarcia samego układu. Problemem mam jednak niejako, z tym że nim zapadła ostateczna decyzja akcja zaczęła się nieco dłużyć, a gdy było już po wszystkim, powieść skupiła się na użalaniu się nad sobą Sarah. Nieco przewrotnie jednak rozwiązanie całego wątku było pierwszym od bardzo, bardzo długiego czasu, któremu udało się mnie całkowicie zaskoczyć, wręcz wytrącić z rytmu. I chociaż muszę przyznać, że sam ten wątek okazał się bardzo przypominać średniej klasy filmy akcji – pochodzenie pewnej postaci, schemat jej działania oraz nawet scena w samochodzie, tak został on tak rozmyślnie napisany, że jego oderwanie od rzeczywistości nieszczególnie mi przeszkadzało, a sprawiło jedynie, że odrobinę się uśmiechnęłam.
Warto też wspomnieć o tym, że powieść, poza słabszym drugim aktem czyta się naprawdę błyskawicznie. Wszystko to za sprawą króciutkich rozdziałów, które wręcz przebiegały mi przed oczami, poprawnie napisanych opisów i dobrych dialogów, w których autor nie starał się ugrzecznić własnych postaci, ale dodał im nieco więcej charakteru.
29 sekund nie jest najlepszym thrillerem, jaki było mi czytać. Za sprawą dobrze skonstruowanych bohaterów, dobrego stylu autora oraz zmyślnie rozplanowanej akcji czytało mi się ją jednak niezwykle przyjemnie i momentami aż trudno było mi ją odłożyć. Co ważniejsze jednak T.M. Loganowi udało się mnie całkowicie zaskoczyć rozwiązaniem całej sprawy, co niemal się nie zdarza i choćby przez to jestem skłonna wybaczyć tej książce drobne potknięcia, i serdecznie Wam ją polecić.
http://biblioteka-wspomnien.blogspot.com/2019/03/kazdy-wybor-przynosi-konsekwencje.html
Nie powinnam zwrócić uwagi na tę książkę, wydaje się przecież nadzwyczaj podobna do innych thrillerów, zarówno z utrzymanej w ciemnej kolorystyce okładki, jak i opisu, który nie zapowiada czegoś innowacyjnego. Gdy zobaczyłam jednak tę powieść, coś podpowiedziało mi, że to może być dobra decyzja, że zwykle to te najbardziej niepozorne pozycje, potrafią zaskoczyć i wskoczyć...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jako fanka hiszpańskiej kultury, która ostatnimi czasy coraz częściej i chętniej sięga po thrillery i kryminały, nie mogłam oprzeć się pokusie przeczytania Ciszy białego miasta. Moje dotychczasowe doświadczenie pokazało mi, bowiem, że Hiszpanie nie tylko posługują się przepięknym językiem w codziennym życiu, ale potrafią za jego pomocą tworzyć wyjątkowe historie. Historie, w których wszechobecny jest cudowny klimat, dodający dobrej całości czegoś więcej, sprawiający, że w trakcie lektury możemy poczuć się jak spacerowicze po malowniczych zabytkach i krajobrazach. Po przeczytaniu książki Evy García Sáenz de Urturi mogę was zapewnić, że czego jak czego, ale klimatu tej powieści nie brakuje.
Na kartach tej powieści obserwować możemy dwie płaszczyzny czasowe, z czego ta odnosząca do przeszłości podobała mi się o wiele mniej. Dziejące się tam bowiem wydarzenia skupione były bowiem wokół jednego wątku, który wydawał mi się niepotrzebnie rozwleczony na tak dużą ilość rozdziałów. Jakkolwiek rozumiem bowiem dlaczego autorka postanowiła przenieść nas w czasie, odnajduje ku temu wiele logicznych przesłanek, tak w trakcie ich lektury odczuwałam znużenie, wolałabym, by zostały one nieco inaczej skonstruowane, by nieco zaangażowały mnie emocjonalnie, zamiast stanowić jedynie potrzebny do odhaczenia element.
Śledzenie teraźniejszości było jednak o wiele większą przyjemnością. Wątek bliźniaków był nieco dziwaczny, ale przez to jeszcze bardziej interesujący, autorka bardzo zgrabnie zabawiła się w jego przypadku przyzwyczajeniami czytelnika, zagrała z nim w swego rodzaju grę, niemal do samego zakończenia nie odkrywając wszystkich swoich kart, ale za to wciąż mieszając w jego głowie Śledczy Unai dobrze zaś wpisał się w tę relację, a jego punkt widzenia dodawał tej sprawie czegoś więcej. Całą historię dobrze uzupełniała też więź łącząca detektywów prowadzących śledztwo, ponieważ opierała się ona na czynach, a nie jak to często bywa na pustych słowach. Nie zbyt podobał mi się jednak wątek związany z Albą, ponieważ wydawał się nie wnosić wiele do sprawy, tym bardziej że między bohaterami nie wyczułam żadnej chemii, co przyczyniło się do tego, że nie potrafiłam im kibicować, zaś strony im poświęcone przewracałam kompletne obojętna, momentami mając ochotę po prostu je przekartkować.
Jak wiadomo najważniejszym wątkiem był, jednak ten związany z morderstwami, a ten wypadł bardzo dobrze, chociaż niestety nierewelacyjnie. Obserwowanie, a właściwie branie udziału w śledztwie było dla mnie jednak absolutnie cudownym doświadczeniem. Mogłam poczuć bowiem rozgorączkowanie śledczych, nacisk, jaki jest na nich wywierany przez przełożonych, ich sfrustrowanie, które sprawiało, że kibicowałam bohaterom jeszcze mocniej, jak gdyby sprawa dotyczyła mojego miasta. Jakkolwiek okropnie się czuję mówiąc coś takiego, niezwykle podobał mi się wymyślony przez autorkę schemat morderstwa, był on bowiem zarazem bardzo skomplikowany (gdy jeszcze nie poznaliśmy go całkowicie), jak i prosty (gdy dowiedzieliśmy się prawdę), a przy tym tkwiło w nim coś diabelsko intrygującego, przez to, jak skrupulatnie został on skonstruowany. Pretensje mam zaś do samego rozwiązania śledztwa, które okazało się zadziwiająco typowe, jak na tak skrupulatnie budowany wątek. Domyśliłam się bowiem go już na początku powieści, ale byłam przekonana, że jest to zbyt oczywiste, że w tak grubej książce pisarka postawi na coś bardziej pomysłowego i niestety się przeliczyłam. Nie chcę byście, źle mnie zrozumieli – zakończenie jest logiczne, pasuje do całości, lecz nie zaskoczyło mnie i nie wpisało się mój osobisty gust, ponieważ jakby na złość, był to ten typ rozwiązana całości, który lubię najmniej. Sama postać mordercy została zaś dobrze nakreślona, ale nijak nie wyróżnia się ona pośród innych podobnych sobie bohaterów.
Powieść urzekła mnie jednak głównie za sprawą klimatu. Panuje tu bowiem specyficzna mieszanka melancholii miasta i rozgorączkowania w rozwiązywaniu sprawy, spokojnych odwołań do historii, wymieszanych z prześcigającą się z czasem teraźniejszością oraz pełną mrocznych niewiadomych przyszłością. Wydaje się, że autorka namalowała tę książką za pomocą trzech kolorów: chłodnej bieli, szarości podobnej do brudnych ulic i cegieł tworzących zabytki oraz domieszki czerwieni, w kolorze krwi kolejnych ofiar oraz szybko bijących serc bohaterów. I chociaż opisy scenerii nie są tu szczególnie długie, tak za sprawą dobrego warsztatu Evy García Sáenz de Urturi stworzyły one wyjątkowo dobre tło dla kolejnych wydarzeń.
Cisza białego miasta nie rozczarowuje. Utrzymana w rozgorączkowanej atmosferze śledztwa, splecionej z melancholijnym klimatem hiszpańskiego miasta, powieść poszczyć się może wieloma naprawdę dobrze skonstruowanymi wątkami, w tym także tym najważniejszym, którego ogromna, choć nie przesadzona zawiłość wciąga czytelnika w swój świat i nie wypuszcza go aż do samego końca. Nie przeraźcie się sporą objętością tej książki, ponieważ za sprawą dobrze skonstruowanej historii i dobrego warsztatu autorki czyta się ją niezwykle przyjemnie i co ciekawe bardzo szybko. Z niecierpliwością będę rozglądać się za następnymi tomami tej serii!
http://biblioteka-wspomnien.blogspot.com/2019/02/chodna-biel-brudna-szarosc-i-nutka.html
Jako fanka hiszpańskiej kultury, która ostatnimi czasy coraz częściej i chętniej sięga po thrillery i kryminały, nie mogłam oprzeć się pokusie przeczytania Ciszy białego miasta. Moje dotychczasowe doświadczenie pokazało mi, bowiem, że Hiszpanie nie tylko posługują się przepięknym językiem w codziennym życiu, ale potrafią za jego pomocą tworzyć wyjątkowe historie. Historie,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Są takie powieści, których proste okładki zwracają naszą uwagę. Są takie historie, które przyciągają do siebie już samym hasłem reklamowym. Są takie książki, których opis coś w nas porusza, wywołuje emocje, natłok myśl i ogromną, wręcz palącą chęć na jej przeczytanie. Są takie pozycje, które wpasowują się w nas gust, niby zagubiony fragment układanki. I taką książką było dla mnie Vox.
A to było moje pierwsze sto słów.
Wątek odebrania kobietom głosu jest przerażający. Po pierwsze dlatego, że jest oczywistym łamaniem praw człowieka, dowodem na to, że w powieści kobiety przestały być samowystarczalnym człowiekiem, a stały się nieodłącznym elementem rodziny, całkowicie podporządkowanym mężczyznom. Po drugie dlatego, że nie jest to wątek fantastyczny, że podstawy tych działań mają logiczne wytłumaczenie, że możliwe jest wprowadzenie tego misternego, okrutnego planu także dzisiaj, wystarczy bowiem jedynie jeden charyzmatyczny człowiek i kilku ludzi, obojętnych na swój los, w imię myśli „jeden głos nic nie zmieni”. Zmieni i to bardzo widać w trackie trwania książki. Po trzecie dlatego, że powieść pokazuje jak łatwo, można przeinaczyć słowa zawarte w księgach, wypowiedziane przez innych, by pasowały one do naszej ideologii. Mnie jako katoliczkę fakt, że uzasadnienia dla swoich działań bohaterowie szukają w Biblii, ogromnie bulwersuje. Po czwarte dlatego, że wiele kobiet godzi się na swój los, nie chce nic zmieniać, a wiele z nich jest matkami…
Kwestia ta jest niebywale interesująca dlatego mimo wszystko, żałuję, że autorka poświęciła jej tak niewiele czasu. W trakcie lektury odniosłam wrażenie, że był to główny wątek do około setnej strony, a później zaczął on niknąć wśród innych, o wiele mniej ciekawych i oryginalnych wątków, czego ogromnie mi szkoda. Początek powieści przeczytałam bowiem niemal na jednym wdechu, niemal od razu wskoczyłam w tę historię, emocjonowałam się przedstawionymi mi wydarzeniami, byłam przekonana, że będzie to najlepsza dystopia, jaką miałam okazję przeczytać, lecz niestety następne stron pokazało, że się myliłam. Gdy Jean odzyskała głos, kwestia ta zeszła na drugi plan, na rzecz romansów, bardzo pobieżnie opisanych badań i kilkunastu egoistycznych decyzji.
Jeśli mam za kim podążać, jeśli powieść ma dobrze skonstruowanych bohaterów, wiele jestem jej w stanie wybaczyć. Niestety w Vox na próżno takowych szukać. Główna bohaterka według opisu wydawcy miała być silnym kobiecym charakterem, feministką, matką gotową do poświęceń, okazała się natomiast niezdecydowaną dziewczynką, egoistką, która niby myśli o córce, niby o innych kobietach, ale tak naprawdę za wszystkim, co robi, kryje się samolubna pobudka. Relacja Jean z jej mężem była ciekawie poprowadzona, jednak przeszkadzały mi narzekania kobiety, która wypominała sobie, że inni ją ostrzegali i zaczęła irytować się na najzwyklejsze działania ze strony mężczyzny. Kreacja Patricka, a więc wspomnianego wcześniej partnera Jean wypadła po prostu słabo, ponieważ chociaż autorka starała się w zakończeniu powieści dodać mu głębi, tak postaci brakowało przede wszystkim jakiejkolwiek dobrze ukazanej cechy charakteru. Podobnie jest niestety z innymi postaciami w powieści, które znamy z imienia i nazwiska, czasem kojarzymy z danym wyrażeniem, ale naprawdę trudno nazwać ich pełnowymiarowymi ludźmi.
Książkę czyta się błyskawicznie za sprawą naprawdę krótkich rozdziałów (na 400 stronach jest ich 80) i dobrego, chociaż prostego stylu autorki, ponieważ mimo naturalnej dla tej tematyki ilości dużej ilości monologów głównej bohaterki, zostały one napisane tak, że słowa niemal przepływały nam przed oczami. Szybkie tempo narzucane całej historii sprawiło zaś, że autorka nie zatrzymała się ani na chwilę nad żadnym z ciekawszych wątków, czy relacji, a po rewelacyjnej pierwszej części, odcięłam się od emocji i zaczęłam obserwować całą historię z boku, co wpłynęło zaś na mój odbiór zakończenia, który mówiąc łagodnie, nie jest najlepszy. Wszystko działo się tam zbyt pośpiesznie, brakowało chwili na oddech i zaangażowanie emocjonalne, każda kwestia urywała się po kilku stronach, a ostatni rozdział zostawia po sobie gorzki posmak rozczarowania, ponieważ jest odcięciem się od właściwej historii, dowodem na słabość bohaterów i ich charakterów.
Vox nie jest idealną dystopią. W powieści brakuje bowiem prawdziwych bohaterów, nieco dłuższych rozdziałów, które pozwoliłby czytelnikom na wczucie się w sytuacje kolejnych postaci, trochę lepszych relacji, które wzbudziłyby emocje oraz zdecydowanie lepszego zakończenia, które zamiast odebrać coś całej historii, wiele by jej dodało, sprawiłoby, że wybrzmiałaby ona lepiej i głośniej. Powieść broni się jednak za pomocą rewelacyjnego pomysłu, który, chociaż w trakcie lektury nieco zatracił się między innymi wątkami, wciąż budzi kontrowersje, pobudza do myślenia. Christie Dalcher, stworzyła bowiem fikcyjną rzeczywistość, która w zaledwie chwilę mogłaby stać się prawdą, w której podstawach kryje się wiele pouczeń dla współczesnego obywatela, człowieka i rodzica. Dla wszystkich, którzy uważają, że żyjemy w idealnym świecie, że nie ma już o co, ani po co walczyć, Vox powinno być lekturą obowiązkową, ponieważ mimo wszystkich swoich wad, jest on ważnym głosem w dyskusji o prawach człowieka, głosem, który powinien być słyszalny w każdym mieszkaniu, a nie przejść bez echa.
http://biblioteka-wspomnien.blogspot.com/2019/02/poniewaz-jestes-kobieta-przedpremierowo.html
Są takie powieści, których proste okładki zwracają naszą uwagę. Są takie historie, które przyciągają do siebie już samym hasłem reklamowym. Są takie książki, których opis coś w nas porusza, wywołuje emocje, natłok myśl i ogromną, wręcz palącą chęć na jej przeczytanie. Są takie pozycje, które wpasowują się w nas gust, niby zagubiony fragment układanki. I taką książką było...
więcej mniej Pokaż mimo to
Są takie książki, które widzisz i zakochujesz się w nich od pierwszego wejrzenia. Nawet jeśli pozornie wydają się podobne do wielu pozycji, które już czytałaś. Chociaż zawierają element, który zwykł cię odstraszać. Jakkolwiek wydają się stworzone do tego, by zaginąć tłumie podobnych do siebie zapowiedzi. Ale ty wiesz, że ta powieść będzie świetna. Czujesz to w kościach, podpowiada ci tak szybko bijące serce. I w końcu z uśmiechem na ustach zanurzasz się w lekturze. Jak dobrze, że serce tak rzadko się myli. Jak cudownie, że Złamane Dusze wpisały się w zarys mojej, teraz także złamanej, duszy.
Akcja powieści biegnie dwutorowo i tak właściwie trudno jest mi określić, czy teraźniejszość, czy też przeszłość była bardziej intrygująca. Historia Fiony, dziennikarki, siostry Debby, która została zamordowana przed laty, zafascynowała mnie bowiem ze względu na mnogość pytań i wątpliwości, które zasiała w mojej głowie. Momentami trudno było powiedzieć, gdzie jest góra, a gdzie dół, co jest prawdą, co zaś kłamstwem, a czasami nachodziły mnie bardziej filozoficzne pytania, jak chociażby to o sens prawdy, o to, czy istnieje jej jedna, jedyna wersja, czy też wiele różnych wizji, z czego każdą należy uznać za prawdziwą. Retrospekcje porywały mnie zaś dzięki swojemu niezwykłemu, tajemniczemu, mrocznemu klimatowi. Wydawało się, że Idlewild Hall żyło, że jego mury potrafiły przemawiać, że duchy w nim obecne, nigdy nie znikną i przez wieczność będą straszyć, ale i nauczać uczennice elitarnej szkoły.
Złamane dusze nie wciągnęły mnie jednak do swojego świata już od pierwszej strony. Początkowe rozdziały były dobre, ale nie rewelacyjne. Niemniej w pewnym momencie coś przeskoczyło, akcja wpadła na perfekcyjne wyregulowane tory, a ja czułam, że powieść przykleiła mi się do rąk, że nie będę potrafiła jej odłożyć, póki nie spije z niej ostatniego słowa, póki nie dowiem się, co takiego się stało. I później, gdy byłam w połowie stron, znów nieco wypadłam, z opisywanej przez Simone St. James historii, by powrócić do niej już za chwilę. Powieść traciła bowiem momentami właściwe tempo, które przez to było dość nierówne, raz biegło jak szalone, by zaraz spowolnić, zbliżając nas i zaraz oddalając od rozwiązania całej sprawy. Analogiczne nierówne wydawało się pióro autorki, która potrafiła stworzyć powodujące dreszcze opisy i cudownie naturalne dialogi, by zaraz zaserwować nam coś sztucznego, i nieraz miałkiego.
W powieść Simone St. James poza dwoma płaszczyznami czasowymi wyróżnić możemy też aż cztery główne wątki. Po pierwsze, najmniej widoczny, a zarazem nieszczególnie interesujący wątek miłosny, który, choć wypadł zaskakująco dobrze, to jednak nie byłoby żadną ujmą dla całości, gdyby go tutaj po prostu zabrakło. Zdecydowanie ciekawiej wypadł zaś wątek kryminalny, związany z poszukiwaniem mordercy, który został skonstruowany z rozmysłem i chociaż, jego rozwiązanie domyśliłam się jeszcze przed połową powieści, to nie odebrało mi to przyjemności z lektury. Gdybym mogła jednak coś zmienić, to wykreśliłabym jego końcowe sceny, które były już, według mnie zbyt typowe i biegły zbyt szybko. Po trzecie wątek przyjaźni – Katie, Cecylia, Sonia, Roberta, który został poprowadzony po mistrzowsku i chociaż na pierwszy rzut oka, mógł wydawać się czymś bardzo prostym i szablonowym, tak okazał się mieć ogromną głębię, a autorka z jego kreacji wywiązała się wręcz mistrzowsko, potrafiąc uchwycić miłość dziewczynami pomiędzy kolejnymi zaczepkami. Jeśli zaś mowa kwestii paranormalnej, której obawiałam się najbardziej, to wypadła ona niespodziewanie dobrze, ponieważ nie pojawiała się ona zbyt często, ale w idealnych momentach, w perfekcyjnie dobranej proporcji, budując mroczny klimat Idlewild Hall, działając na wyobraźnie, nie zasłaniając innych ważnych kwestii, ale tworząc ich nieodłączny element.
Złamane dusze nie są powieścią idealną. Powieść ta posiada jednak niezwykły klimat, wiele rewelacyjnych wątków, ciekawych bohaterów i ten trudny w identyfikacji element, który posiadają jedynie najlepsze książki, a który sprawia, że trudno jest ją odłożyć. Opowieść Idlewild Hall i mieszkających w jej murach, skrzywdzonych dziewczynkach, a także historia Fiony, i morderstwa jej siostry, w niezwykle udany sposób przeplatały się i stworzyły książkę, której lektura była dla mnie ogromną przyjemnością. Gdybym mogła wybrać jakie powieści chciałabym czytać już do końca życia, powiedziałabym, że właśnie takie – może niedopracowane w każdym najmniejszym elemencie, ale fascynujące, wciągające, umiejące pozostawić na mojej duszy swoje inicjały.
Są takie książki, które widzisz i zakochujesz się w nich od pierwszego wejrzenia. Nawet jeśli pozornie wydają się podobne do wielu pozycji, które już czytałaś. Chociaż zawierają element, który zwykł cię odstraszać. Jakkolwiek wydają się stworzone do tego, by zaginąć tłumie podobnych do siebie zapowiedzi. Ale ty wiesz, że ta powieść będzie świetna. Czujesz to w kościach,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Sięgając po Najnudniejszą książkę świata zapewne tak jak większość z Was byłam święcie przekonana, że przeczytam zbiór różnych ciekawostek, a reszta kampanii reklamowej jest po prostu żartem. Już po przeczytaniu pierwszych rozdziałów przekonałam się jednak, jak bardzo się myliłam. Owszem jestem to zbiór anegdot, ale również eksperyment, który ma sprawdzić po jakim czasie zrobicie się senni. W moim przypadku pierwsze dwadzieścia stron sprawiło, że zaczęłam ziewać, a już po około czterdziestu miałam ochotę położyć głowę na poduszce i po prostu zasnąć. Zbyt długie zdania, zero akcji i brak emocji – to wszystko wyróżnia tę książkę na rynku i wbrew pozorom czyni ją niebywale interesującą.
Czy i komu polecam? Jeśli tylko lubicie wyzwania i niepotrzebne nikomu ciekawostki to ta książka niewątpliwie będzie dla Was ciekawym doświadczeniem. Myślę, że świetnie sprawdzi się też jako żartobliwy prezent dla znajomego i gdy już skończę ją czytać, z pewnością pożyczę ją mojej przyjaciółce, by i ona mogła sprawdzić swoje siły ;)
http://biblioteka-wspomnien.blogspot.com/2018/10/5-powodow-by-przeczytac-najnudniejsza.html
Sięgając po Najnudniejszą książkę świata zapewne tak jak większość z Was byłam święcie przekonana, że przeczytam zbiór różnych ciekawostek, a reszta kampanii reklamowej jest po prostu żartem. Już po przeczytaniu pierwszych rozdziałów przekonałam się jednak, jak bardzo się myliłam. Owszem jestem to zbiór anegdot, ale również eksperyment, który ma sprawdzić po jakim czasie...
więcej mniej Pokaż mimo to
[współpraca barterowa z wydawnictwem We Need Ya]
„Ostatnie światła gasną” nie tylko opowiadają o słowie, ale wręcz malują świat słowem. To właśnie styl Hani Czaban, kreuje bowiem tę historię na coś niezwykłego, pełnego magii i nieuchwytnego klimatu. Jest w nim lekkość, ale też pewna wzniosłość, dzięki, której powstały naprawdę piękne cytaty oraz przede wszystkim plastyczność, dodająca całości niemal poetyckiego pierwiastka. Mniej więcej do jednej trzeciej tej opowieści ze względu na styl właśnie i samą formę przedstawienia treści, miałam wrażenie, że czytam uwielbiane przeze mnie „Bezgwiezdne morze”. I nie ukrywam, że to właśnie ten sam początek, nieco pogmatwany, oderwany od rzeczywistości i linii czasu, gdy jeszcze nie orientowałam się, co tak naprawdę się tutaj dzieje, sprawił, że moje serce zabiło do tej opowieści nieco mocniej.
Później historia, skręca w nieco bardziej typowe dla swojego gatunku rejony i chociaż bardziej oczytaną osobę, tak jak mnie, nic tu raczej nie zaskoczy, tak trzeba jej oddać, że została naprawdę dobrze skonstruowana. Widać tutaj, że autorka jednocześnie miała pomysł na to, jaką historię chcę opowiedzieć, i wiedziała jak stworzony przez nią system magiczny ma działać, za co ogromny plus ode mnie.
Czułam jednak, że to dopiero początek całej tej przygody i tutaj zabrakło mi chociażby nieco lepszego zarysowania bohaterów. Zarówno Ida, jak i Kornel, a także pozostałe przewijające się tutaj inne postaci, wydawały mi się jednak nieco wyblakłe, brakowało mi w nich czegoś, dzięki czemu mogłabym się do nich bardziej przywiązać, lepiej ich zrozumieć. Ma to też odbicie w relacjach między nimi, które poza tą Idy z Heleną, były moim zdaniem nieco płaskie. W tym względzie liczę, że kolejne tomy, pozwolą się relacjom i bohaterom trochę się rozwinąć, pokazać.
Na korzyść tej książki wpływają też w moich oczach polskie nazwy w systemie magicznym, a także osadzenie akcji w Polsce, ponieważ czytanie o znajomym Lublinie, Warszawie i jeszcze jednym bardzo bliskim mi miastu, dodawało całości czegoś swojskiego.
„Ostatnie światła gasną” to więc bardzo dobry początek czegoś większego i dobra powieść sama w sobie. Może nie wszystko było idealne, ale spędziłam z nią naprawdę przyjemny czas, dlatego z zainteresowaniem będę rozglądać się za kolejnym tomem przygód Idy i Kornela, ciekawa, jakie jeszcze asy w rękawie ukryła Hania Czaban.
[współpraca barterowa z wydawnictwem We Need Ya]
więcej Pokaż mimo to„Ostatnie światła gasną” nie tylko opowiadają o słowie, ale wręcz malują świat słowem. To właśnie styl Hani Czaban, kreuje bowiem tę historię na coś niezwykłego, pełnego magii i nieuchwytnego klimatu. Jest w nim lekkość, ale też pewna wzniosłość, dzięki, której powstały naprawdę piękne cytaty oraz przede wszystkim...