-
ArtykułyKrólowa z trudną przeszłościąmalineczka740
-
ArtykułyPrzeczytaj fragment książki „444” Macieja SiembiedyLubimyCzytać2
-
Artykuły„Wisława Szymborska jest najczęściej czytaną poetką w naszym kraju”. Nie chodzi o PolskęAnna Sierant9
-
Artykuły„Ślady nocy”: sztuka przetrwania wg najmłodszej autorki nominowanej do Nagrody BookeraSonia Miniewicz4
Biblioteczka
2024-03-30
2024-02-20
2023-12-04
2022-12-29
2022
2022-04-26
2021-02-17
2021-07-08
Zwykle nie sięgam po książki, w czasie gdy są one szczególnie popularne, ale ostatnimi czasu zrobiłam to już dwukrotnie. Pierwszy raz przy Beach Read, które zachęciło mnie obietnicą idealnej historii na lato. I teraz po raz drugi, przy okazji Pieśni o Achillesie, o której nie tylko słyszałam mnóstwo zachwytów jeszcze przed jej polskim wznowieniem, ale która to ponownie zainteresowała mnie samą tematyką, której dotyka. Czy i tym razem było warto? Czy pod tą piękną oprawą kryje się piękne wnętrze?
Mówiąc o tej książce, muszę, tak naprawdę, podzielić ją na trzy części, ponieważ o każdej z nich mam zupełnie przemyślenia.
Sam początek tej powieści to moja absolutnie ulubiona część. Czytanie o młodym Patroklosie i jego losach, a także o rodzącej się między nim i Achillesem więzi, było dla mnie czymś absolutnie cudownym. Sposób w jaki Madeline Miller napisała tę historie, sprawił, że czułam tutaj niemal baśniową atmosferę, coś nieuchwytnego i magicznego, gdzie naiwności łączyła się z przepowiedniami, ludzkie losy spotykały się z boskimi, a między dwójką chłopców stawało coraz więcej przeszkód, ich zaś, wbrew wszystkiemu coraz więcej zaczynało łączyć. Uwielbiam czytać o bohaterach dziecięcych i o tym jak zmieniają się na przestrzeni historii, a tutaj było tego naprawdę sporo. Na tym etapie czułam się oczarowaną atmosferą, zafascynowana historią i wpatrzona w bohaterów.
Nasi bohaterowie musieli jednak dorosnąć, a cała historia przeniosła się do Troi. Przez pierwsze kilkanaście stron tej części było całkiem nieźle, ale potem zostałam wyrwana z transu. Jeśli powiem, że zaczęłam się nudzić, użyję zbyt dużego słowa, ale niewątpliwie zaczęłam czuć się nieco znudzona. Rozumiem dlaczego nie mamy tutaj wielu scen bitwy, ale jednak czytanie o Patroklesie czekającym na Achillesa i snującym się po obozie, nie sprawiało mi zbyt wiele przyjemności. Miałam wrażenie, że pozornie coś się dzieje, lecz mi całość zaczęła się dłużyć i przyłapywałam samą siebie na tym, że co chwilę zerkam na licznik stron, czekając tylko na rozwiązanie całej historii, która jak na złość miała jeszcze trwać przez dobre kilkadziesiąt stron.
Zaczęłam zastanawiać się, dlaczego nie potrafię pokochać i tej części historii, i prawda okazała się, jak to zwykle bywa, zaskakująco prosto. Podczas gdy inni zachwycają się tym, jak Madeline Miller napisała bohaterów tej historii, jak sprowadziła ich na ziemie, ja, kompletnie tego nie czułam. Chciałam nie tylko sprowadzenia ich na ziemie, ale też zobaczyć w nich ludzi. Tymczasem, udało się to jedynie w przypadku Patroklesa, który jest narratorem całości, więc miałam okazje poznać jego myśli, pozostali bohaterowie zostali przynajmniej moim zdaniem gdzieś w mitach, zbyt daleko ode mnie, bym mogła im kibicować, czy nawet współczuć. Nie polubiłam Achillesa, nie potrafiłam zrozumieć zachwytu jakim darzył go narrator, ponieważ był on dla mnie po prostu figurą postawioną na piedestale, które nie tylko była mi kompletnie obojętna, ale w pewnym momencie zaczęła mnie też irytować.
Właśnie dlatego czytając zakończenie tej historii, które na własny pożytek nazwałam, trzecią jej częścią, chociaż jest zdecydowanie krótsze, nie uderzyło we mnie emocjonalnie. Liczyłam na to, że się zachwycę i wzruszę się tak mocno, jak wszyscy inni, ale tak się nie stało. Uważam, że zakończenie napisane przez Madeline Miller było bardzo dobrze przemyślanie, mogę chyba nawet powiedzieć, że starając się spojrzeć na nie obiektywnie, widzę w nim coś pięknego, rozumiem, dlaczego inni uważają je za rewelacyjnie. Niemniej na poziomie emocjonalnym… Oczekiwałam mocnego uderzenia, a dostałam pstryczek w nos. Może to kwestia zbyt wysokich oczekiwań, może tego, co mówiłam o moim stosunku do bohaterów w tej książce, może byłam już zbyt zmęczona całą historią, by coś poczuć, a może to wina czegoś jeszcze innego, nie wiem. Wiem za to, że nie wzbudziło ono we mnie większych emocji.
Myślę, że Pieśń o Achillesie na poziomie samego pomysłu to rewelacyjna książka, co więcej sposób, w jaki Madeline Miller pisze, dodał jej czegoś magicznego. Mam poczucie, że rozumiem czym zachwycają się inni, ale nie mogę powiedzieć, bym odczula ten zachwyt na sobie. Liczyłam mimo wszystko na trochę więcej człowieczeństwa w tej historii, na sprowadzenie mitu na ziemię, a dostałam mimo wszystko szerzej opisany mit. Uważam, że to dobra książka, ale dla mnie, nie rewelacyjna.
http://biblioteka-wspomnien.blogspot.com/2021/07/tam-gdzie-ludzie-spotykaja-sie-z-bogami.html
Zwykle nie sięgam po książki, w czasie gdy są one szczególnie popularne, ale ostatnimi czasu zrobiłam to już dwukrotnie. Pierwszy raz przy Beach Read, które zachęciło mnie obietnicą idealnej historii na lato. I teraz po raz drugi, przy okazji Pieśni o Achillesie, o której nie tylko słyszałam mnóstwo zachwytów jeszcze przed jej polskim wznowieniem, ale która to ponownie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-01-13
2021-02-06
Dwa lata temu, w okolicach premiery Becoming. Moja historia bardzo mnie zainteresowało, chociaż autobiografia nie jest gatunkiem, po który sięgam często, a sama postać Michelle Obamy nigdy szczególnie mnie nie ciekawiła. Było jednak coś w tej pozycji, coś w opiniach o niej co sprawiło, że zapisałam sobie ten tytuł, na mojej liście książek do przeczytała. Odczekała tam one swoje, aż pewnego dnia, bez większej przyczyny, przypomniałam sobie o jej istnieniu i nabrałam gorącej ochoty na jej lekturę. Z całą szczerością mogę powiedzieć, że nie żałuję tej decyzji.
Autobiografia Michelle Obamy dzieli się na trzy części poświęcone różnym okresom życia znanej Amerykanki.
Pierwsza część zawiera w sobie wspomnienia z dzieciństwa, opowieść o własnym pochodzeniu, o własnej rodzinie i warunkach, w jakich się dorastało. W tym fragmencie pojawiało się sporo imion i nazwisk, a także historii członków rodziny, z czego jedne były ciekawsze, inne nieco mniej, ale z pewnością każda z tych osób w taki, czy inny sposób wniósł coś w życie bohaterki i dlatego należało o nich wspomnieć. Miałam wrażenie, że to właśnie w tej początkowej fazie książki jest najwięcej serca, jakby Obama odnalazła ogromną przyjemność w zagłębianiu własnej historii, przypominaniu sobie o swoich początkach i opowiedziała to w taki sposób, że czytelnik odczuwał jej przyjemność.
Druga część opowiada o dorosłym życiu Michelle, o jej związku z Barackiem, jej rozwijającej się karierze i początkach życia rodzinnego, jakie sobie budowała. Była to mój ulubiony skrawek całej książki, ponieważ dzięki sposobowi, w jaki został on opisany, z łatwością potrafiłam zrozumieć emocje bohaterki, jej rozterki, podejmowane przez nią decyzje, a jednocześnie nie mogłam się nudzić, ponieważ cały czas się tu coś działo, co krok przeskakiwaliśmy do nowych sytuacji.
Trzecia część mówi zaś o życiu w Białym Domu i byciu Pierwszą Damą. Warto zaznaczyć, że chociaż może wydawać się to dziwne, i jak już widziałam, wielu osobom to przeszkadzało, tak naprawdę niewiele jest tu polityki. Jest za to wciąż sporo o rodzinie, próbach wychowywania dzieci, będąc na celowniku całego świata ludziach, których spotkało się na swojej drodze, wewnętrznych rozterkach związanych z byciem na ustach wszystkich, trochę o codziennym życiu w Białym Domu i związanych z tym anegdot, i gdzieś w to wpleciona jest polityka, spotkania, czy też inicjatywy Pierwszej Damy. Jednym, do czego można by się tutaj przyczepić, to jednak spora idealizacja samej prezydentury Baracka Obamy, jednak ja czytając w końcu opowieść jego żony, nie spodziewałabym się niczego innego.
Każda z trzech części zadziwiająco się od siebie różni, a jednocześnie niewątpliwie się ze sobą łączy, tworząc niezwykle spójną opowieść o życiu pewnej kobiety.
Największą zaletą tej autobiografii wydaje się sposób, w jaki została ona napisana. Właśnie to sprawiło, że, mimo że czytałam o życiu, które jest tak różne od tego, co widzę wokół siebie, miałam wrażenie, że czytam o dobrej znajomej, która opowiada mi o swoim życiu, nie bojąc się mówić o rzeczach ważniejszych, często trudnych czy bolesnych, ale od czasu do czasu rzuciła anegdotą, która sprawiała, że uśmiechałam się szeroko. Jednocześnie w trakcie lektury miałam wrażenie, że sporo jest w tej książce serca, że jej autorka nie bała się mówić o własnych emocjach, czy trudniejszych momentach. Był to jednak niewątpliwie koncert jednej artystki, w którym pozostali byli zaledwie statystami w tej historii, przewijając się w tej treści, będąc często niezwykle ważną ich częścią, ale wciąż stając jednak zdecydowanie gdzieś w tle; co może być sporą wadą, dla niektórych czytelnik, ale do mnie bardzo przemawiało.
Michelle Obama w swojej autobiografii nie wyniosła samej siebie na piedestał, nie stworzyła laurki dla samej siebie, ani nie uznała siebie samej za postać mityczną. Wręcz przeciwnie stworzyła opowieść o dziewczynie podobnej do wielu innych, dziewczynie, która mogłaby być twoją sąsiadką, czy przyjaciółką, która osiągnęła wiele zarówno za sprawą zwykłego szczęścia, jak i własnej ciężkiej pracy. Sporo jest tu o momentach dobrych, o ludziach, dzięki którym stanęła na takim, a nie innym miejscu, a jednocześnie autorka nie bała się mówić o chwilach zwątpienia, czy po prostu o tym, co w byciu czarną kobietą, czy Pierwszą Damą, było po prostu trudne. Niezwykle inspirująca pozycja, którą czyta się niczym rewelacyjną powieść, a z której to lektury każdy wynieść może coś dla siebie, czy zauważyć takie, a nie inne przesłanie, których niewątpliwie było tu kilka.
Jeżeli wszystkie autobiografie, czy biografie byłyby napisane w taki sposób – z sercem, prostotą i szczerością, sięgałbym po ten gatunek zdecydowanie chętniej i zdecydowanie częściej.
Dwa lata temu, w okolicach premiery Becoming. Moja historia bardzo mnie zainteresowało, chociaż autobiografia nie jest gatunkiem, po który sięgam często, a sama postać Michelle Obamy nigdy szczególnie mnie nie ciekawiła. Było jednak coś w tej pozycji, coś w opiniach o niej co sprawiło, że zapisałam sobie ten tytuł, na mojej liście książek do przeczytała. Odczekała tam one...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-02-12
W końcu przeczytałam to wychwalane przez wszystkich „Siedmiu mężów Evelyn Hugo” i z czystym sumieniem, że naprawdę dobrze się bawiłam w trakcie lektury. Bardzo podobał mi się klimat Hollywood oraz sama kreacja tytułowej bohaterki, która została napisana w taki sposób, że jednocześnie trudno było mi ją lubić, choć nie potrafiłam także jej nie lubić, przez co wydawała mi się ona niezwykle prawdziwa. Sama forma powieści oraz plastyczny styl Taylor Jenkins Reid sprawiły, że książkę przeczytałam w mgnieniu oka i bawiłam się przy tym naprawdę dobrze. Jeżeli miałabym się do czegoś przyczepić to chyba do samego zakończenia, które, przynajmniej dla mnie było dość mocno przewidywalne. Jednocześnie jestem świadoma, że nie jest to raczej książka z gatunku tych, które miały zaskakiwać, dlatego nie uznaje tego za wadę, a raczej za element, który mógłby być po prostu nieco lepszy.
Co więcej mogę powiedzieć? „Siedmiu mężów Evelyn Hugo” to moim zdaniem książka naprawdę, naprawdę dobra, która co nie zdarza się aż tak często, wyróżnia się wśród innych powieści, które miałam przyjemność czytać.
W końcu przeczytałam to wychwalane przez wszystkich „Siedmiu mężów Evelyn Hugo” i z czystym sumieniem, że naprawdę dobrze się bawiłam w trakcie lektury. Bardzo podobał mi się klimat Hollywood oraz sama kreacja tytułowej bohaterki, która została napisana w taki sposób, że jednocześnie trudno było mi ją lubić, choć nie potrafiłam także jej nie lubić, przez co wydawała mi się...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-09-23
2020-11-20
2020-11-13
Erin Morgenstern napisała w swojej książce „Wszystkie historie to ta sama historia”. Dlatego też postanowiłam, że ta recenzja będzie kolejną, a jednocześnie tą samą historią, że uczynię ją wyjątkową, tak samo, jak wyjątkowa jest powieść, o której będę opowiadać. W wyrażeniu moich odczuć pomogą mi bowiem te same słowa, które tworzą „Bezgwiezdne Morze”.
Nie będę ukrywać, że w chwili, gdy rozpoczęłam lekturę tej powieści, czułam się rozdarta. Z jednej strony bowiem podziwiałam w sposób, w jaki autorka używa słów, malując kolejne obrazy na stronach książki. Z drugiej zaś strony po prostu się nudziłam, nieprzyzwyczajona do tego, że w powieści tak niewiele się dzieje. W pewnym momencie jednak powieść ta mnie pochłonęła, a nudę zastąpiła ogromna fascynacja. „Zaczyna się przyzwyczajać do dziwności” – dokładnie tak było ze mną. I tak w okolicach setnej strony zaczęłam się zatracać w historii ukrytej w „Bezgwiezdnym morzu”. „To kluczowa chwila, myśli, słysząc słowa wypowiadane głosem matki. Chwila decydująca. Chwila, która zmienia wszystkie kolejne”. Chwila, w której odnalazłam kolejną, przewspaniałą historię.
To nie jest powieść o bohaterach. Nie sięgajcie po nią, jeżeli poszukujecie skomplikowanych portretów psychologicznych postaci, czy po prostu bohaterów, którzy żyją poza kartami historii. Jest to za to opowieść o opowieściach, w której to kolejne historie stanowią osoby byt, a jednocześnie przenikają się ze sobą wzajemnie, w przeróżnych miejscach i z bardzo różnych powodów. „Zachary doszedł do wniosku, że lektura powieści to jak gra, w której wszystkich wyborów dokonał zawczasu za czytelnika ktoś, kto jest w nią o niebo lepszy”. Erin Morgenstern niewątpliwie jest ode mnie lepsza w prowadzaniu historii, bowiem stworzyła coś niebywale skomplikowanego, z elementów, które nie powinny do siebie pasować, ale w jakiś sposób, dzięki jej decyzjom, pasują idealnie, tworząc zawiłą, skomplikowaną i fascynującą historię, w której, choć pozornie nic do siebie nie pasuje, tak każdy element pasuje do drugiego idealnie. „Nie jestem pewna, czy jeszcze wierzę w zbiegi okoliczności”.
„Bezgwiezdne Morze” to książka, która składa się tak naprawdę z wielu skrawków. Krótkie opowiadania wzięte bowiem prosto z książek, które czyta główny bohater, przeplatają się bowiem z losami Zacharego, a gdy tylko dochodzimy do momentu, gdy fragmenty jednej opowieści się kończą, zaraz przeskakujemy do kolejnej. Początkowo powodowało to w mojej głowie zamęt i pewną dozę niechęci. Brakowało mi tu bowiem kotwicy, czegoś, czego co sprawiałoby, że chciałabym czytać te historie ukryte w historiach, a nie tylko przeskakiwać do kolejnych przygód Zacharego. „W głowie nadal mu się kręci od nadmiaru historii i skomplikowanych uczuć”. W pewnym momencie jednak w mojej głowie przestało się kręcić, zniknęły z niej także skomplikowane uczucia. Co więc pozostało? Fascynacja. Rozmarzenie. I wiele, wiele więcej, aż w końcu… „Nie ma teraz nic oprócz tej sali i tej kobiety, i tej opowieści”.
[…] „namalowany tak szczegółowo i realistycznie, że powinien oddychać” styl pisania autorki jest bardzo różny od tego, do czego jestem przyzwyczajona. Erin Morgenstern nie pisze bowiem ani prosto, ani zwięźle, ona bawi się słowem, bawi się językiem, na stronach powieści nie pisząc opisy, lecz tworząc obrazy. Tam, gdzie można by użyć jednego słowa, ona używa trzech. Tam, gdzie wiatr, może być po prostu wiatrem, u niej ma uczucia, bądź własną historię. Tam, gdzie powstaje po prostu opis miejsca, u niej maluje się barwna panorama. Autorka nie boi się pisać w ten sposób, wie bowiem jak to robić. A dzięki temu w książce panuje oniryczny, momentami może nawet ospały klimat, który zdecydowanie nie jest dla każdego. „Nie wszystkie historie przemawiają do wszystkich słuchaczy, ale każdy słuchasz może gdzieś, kiedyś znaleźć opowieść, która do niego przemówi. W takiej bądź innej postaci”. Nie mam jednak wątpliwości, że niektórzy zatracą się w tej historii, zakochają się w niej stronie po stronie, tak jak ja znikną w tej powieści przypominającej sen, z którego człowiek mimo wszystkiego, co się w nim dzieje, nie chcę się budzić.
Wielkie gratulacje należą się także tłumaczowi za naprawdę świetną pracę.
Wcześniej powiedziałam, że głównym bohaterem tej opowieści jest Zachary i w pewien sposób jest to prawda. Niemniej, prawidłową odpowiedzią, na pytanie, o czym jest ta książka, wydaje się zdanie: jest to opowieść o opowieściach i pewnym miejscu, gdzie owe historie się tworzą. „Opowieść o miejscu niełatwo utrzymać w ryzach”. Erin Morgenstern niewątpliwie jednak się to udało. Stworzyła ona bowiem powieść absolutnie niezwykłą, absolutnie wyjątkową, która swoim onirycznym klimatem, swego rodzaju baśniowością potrafi oczarować, wciągnąć do swojego świata i w sobie rozkochać. „Bezgwiezdne Morze” to moim zdaniem książka absolutnie niepowtarzalna.
„Książki zawsze lepiej czytać, niż opisywać”. Zostawię więc Was, z nadzieją, że udało mi się Was zachęcić do lektury tej powieści. I wiarą, że zakochacie się w niej równie mocno co ja.
„Opuszczając pokój, dochodzi do wniosku, że wierzy w książki. Przynajmniej tego jest pewien”.
Erin Morgenstern napisała w swojej książce „Wszystkie historie to ta sama historia”. Dlatego też postanowiłam, że ta recenzja będzie kolejną, a jednocześnie tą samą historią, że uczynię ją wyjątkową, tak samo, jak wyjątkowa jest powieść, o której będę opowiadać. W wyrażeniu moich odczuć pomogą mi bowiem te same słowa, które tworzą „Bezgwiezdne Morze”.
Nie będę ukrywać, że...
2019
Klub samobójców miał wszystko by stać się hitem wydawniczym – interesujący tytuł, śliczną okładkę i intrygujący opis, a jednak tytuł ten zaginął gdzieś pośród innych pozycji i postanowiłam sprawdzić, czy słusznie.
Niestety okazało się, że pozycja ta ma zdecydowanie więcej wad niż zalet.
Po pierwsze: tej książki brakuje lekkości, zdania wydają się sztywne, a dialogi często wypadają nienaturalnie, trochę za dużo jest tu też nużących opisów, przez co w trakcie lektury niejednokrotnie się nudziłam.
Po drugie: brakuje tutaj dobrych bohaterów, których moglibyśmy polubić lub chociaż zainteresować się ich historią. Zarówno Lea, jak i Ana, nie wspominając już o nijakich postaci na drugim planie, wydają się bowiem lalkami, które nie mają czytelnikowi wiele do zaoferowania.
Po trzecie: między postaciami nie ma żadnych interesujących relacji, a próba skonstruowania przyjaźni między głównymi bohaterkami wypadła naprawdę słabo.
Po czwarte: chociaż cała historia zapowiadała się ciekawie, tak autorka, aby zapełnić ponad czterysta stron, zamiast wprowadzać kolejne interesujące wątki, niemiłosiernie rozwlekła te podstawowe.
Po piąte: autorka widocznie nie potrafi pisać bardziej dynamicznych scen, ponieważ nawet gdy czytałam ważne dla historii wydarzenie, zamiast siedzieć na skraju krzesła, miałam ochotę zatonąć w pościeli i zasnąć.
To nie jest najgorsza książka na świecie – niektóre wątki miały ogromny potencjał, ale Rachel Heng widocznie nie potrafiła go wykorzystać, Niemniej skłamałabym, gdybym powiedziała, że lektura Klubu samobójców była dla mnie przyjemnością, ponieważ była raczej nużącą przeprawą przez kolejne nie umiejące mnie zainteresować czy zaangażować sceny.
Klub samobójców miał wszystko by stać się hitem wydawniczym – interesujący tytuł, śliczną okładkę i intrygujący opis, a jednak tytuł ten zaginął gdzieś pośród innych pozycji i postanowiłam sprawdzić, czy słusznie.
Niestety okazało się, że pozycja ta ma zdecydowanie więcej wad niż zalet.
Po pierwsze: tej książki brakuje lekkości, zdania wydają się sztywne, a dialogi często...
2019
Wielokrotnie wspominałam Wam już, że mam ogromną słabość do hiszpańskich kryminałów – do niepowtarzalnego klimatu, jaki potrafią tworzyć tamtejsi autorzy, do wielowymiarowych postaci, które tworzą i do zagadek kryminalnych, których początek zwykle ukryty jest w przeszłości, zakopanej tak głęboko w pamięci postaci, że trudno ujrzeć ich początek. Gdy więc Jola na swoim Instagramie (@jakprzezokno) poleciła mi Kolor milczenia, musiałam ją sprawdzić, a gdy tylko zobaczyłam nazwisko autorki i opis powieści, wiedziałam, że przepadałam i, że muszę po nią sięgnąć.
Tym, co ujmuje w Kolorze milczenia przede wszystkim tak jak w wielu innych hiszpańskojęzycznych powieściach jest niebywale barwny i plastyczny styl autorki, która za pomocą słów nie tyle pisze opisy, ile tworzy swego rodzaju przepiękne obrazy, których oglądanie ma w sobie coś hipnotyzującego. Dzięki tej książce możemy zanurzyć się więc w klimacie słonecznej Hiszpanii oraz pięknego Maroka, które wydają się nie tylko niezwykle urokliwie, ale i mroczne w swoim uroku, a wszystko to dzięki temu, jak dobrze dobrane zostały kolejne słowa w tej powieści, tworząc niezwykle dobre zdania, aż w końcu całe strony, na których jeden kolor naturalnie i z nieopisaną lekkością przechodził w następny, tworząc piękną paletę barw, w której wiele jest czerni i szarości, ale nie zabrakło tu także czerwieni, koloru krwi, żółci barwy radości, czy zieleni koloru nadziei.
W książce nie zabrakło też naprawdę dobrych dialogów, za pomocą których autorka nakreśliła niezwykle ciekawe, zwykle bardzo trudne relacje między postaciami oraz napisała ich złożone charaktery. Nie zabrakło tu głębszych refleksji nad życiem, ale przede wszystkim, byłam bardzo zdziwiona tym faktem, całkiem sporo było tu fajnego humoru.
Utwór Elii Barceló toczy się na dwóch płaszczyznach czasowych. Z jednej strony możemy obserwować współczesny Madryt, w którym uzdolniona malarka, a zarazem główna postać i narratorka powieści Helena, powraca do rodzinnego miasta na ślub swojej wnuczki, ale zamiast skupić się na rodzinnych uroczystościach, bohaterka zaczyna podążać za wskazówkami i zanurzać się w historii swojej rodziny. Obserwowanie zmagań starszej kobiety oraz jej chłopaka miało w sobie coś absolutnie niezwykłego, za sprawą tego, jak niemal irytująco powoli autorka odsłaniała przed czytelnikiem kolejne karty, co krok rzucając mu przed nos kolejną wskazówkę, ale co moment zostawiając go z pustymi rękami, z marchewką przed nosem. Tak spokojne tempo akcji sprawiało, że bywałam zirytowana, a jednak tak jak zdenerwowane może być dziecko, które wie, że otrzyma swój prezent, ale dopiero za kilka minut. W trakcie lektury byłam, więc niebywale podekscytowana i chciałam otrzymać wszystkie odpowiedzi natychmiast, co świadczy jedynie o tym, jak mocno zaangażowałam się w całą historię.
Równolegle z historią Heleny mogłam zaś obserwować historię jej rodziny, która choć początkowo, jak to zwykle bywa w tego typu książkach, wydawała się nudnawa, tak z czasem zmieniła się w niebywale intrygującą opowieść, która dała mi szerszą perspektywę na całą sytuację, dodała kontekstu do pewnych sytuacji z teraźniejszości i pokazała przyczyny pewnych działań z przyszłości. Ta płaszczyzna czasowa najbardziej uwiodła mnie jednak za sprawą swojej nastrojowości, temu z jaką gracją i uwagą, oddała klimat czasów, w jakich działa się ta historia, latach trzydziestych dwudziestego wieku. Obserwowanie zupełnie innej od naszej mentalności ówczesnych ludzi, żyjących w przeddzień wojny, tego, jak zupełnie inne sprawy miały wówczas znaczenie, jak inne panowały tradycje, w jakim miejscu znajdowały się ówczesne kobiety.
Kolor milczenia to jednak nie tylko niebywale interesująca historia, ale także bardzo dobrze napisani bohaterowie. Wspomniana już Helena nie jest bohaterką, jaką spotyka się w literaturze często, ma niemal siedemdziesiąt lat, a jednak mnóstwo jest w niej energii, wciąż tkwi w niej także pragnienie wolności i niezależności, jej język potrafi być bardziej cięty od żyletki i, mimo że początkowo wydaje się oziębła, tak z czasem uważne ucho dostrzeże jej wrażliwość i ból. Nie tylko główna postać otrzymała jednak niezwykle ciekawą historię, bowiem zarówno jej matka, ojciec, jak i nieżyjąca już siostra otrzymali intrygujące historie. Autorka nie zapomniała jednak o nakreśleniu ciekawych postaci żyjących we współczesności – syn Heleny, jej wnuk i wnuczka, każdy z tych bohaterów miał w sobie coś, co wyróżniało go spośród tłumu, i sprawiło, że nie zaginął wśród wielu imion i nazwisk. Na szczególne wyróżnienie zasłużył zaś w moim imieniu Carlos, który pośród tak wielu sekretów, trudnych charakterów i jeszcze trudniejszych relacji rodzinnych, okazał się promyczkiem słońca, inteligentnym, ale przy tym prostym i bardzo oddanym mężczyzną, który rozluźniał gęsto atmosferę.
Poza udanym wątkiem rodzinnym znajdziecie tu także dobrze poprowadzony wątek kryminalny, którego zakończenie może nie wbiło mnie w fotel, ale kilka jego elementów, zdecydowanie mnie zaskoczyło, a jako całość idealnie wpisało się w całą historię, rozwiązując najważniejsze kwestie i odpowiadając na zdecydowaną większość pytań.
Kolor milczenia nie jest kolejną łatwą i krótką powieścią, lecz niebywale skomplikowane, bazującą na szczegółach opowieścią o rodzinie, jej tajemnicach i niewyjaśnionym morderstwie, które odmieniło życie wielu ludzi. Jest też historią o pragnieniu, namiętności, zdradzie oraz przede wszystkim o samotności, która jest skutkiem kłamstwa i może dręczyć człowieka aż do końca jego dni. Dobra historia, ciekawi bohaterowie oraz skomplikowane relacje między nimi, a wszystko to z niebywałym dodatkiem – cudownym stylem autorki i ujmującym klimatem Hiszpanii i Maroka lat trzydziestych. Jeśli lubicie sagi rodzinne musicie to przeczytać!
http://biblioteka-wspomnien.blogspot.com/2019/08/jaki-kolor-maja-tajemnice.html
Wielokrotnie wspominałam Wam już, że mam ogromną słabość do hiszpańskich kryminałów – do niepowtarzalnego klimatu, jaki potrafią tworzyć tamtejsi autorzy, do wielowymiarowych postaci, które tworzą i do zagadek kryminalnych, których początek zwykle ukryty jest w przeszłości, zakopanej tak głęboko w pamięci postaci, że trudno ujrzeć ich początek. Gdy więc Jola na swoim...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-05-15
Mam za sobą już trzy powieści autorstwa Kim Holden, z czego każda z nich pochodziła z serii Promyczek i każdą z nich czytałam trzy bądź cztery lata temu. I wspominam je dobrze, chociaż jeśli mam być całkowicie szczera, pamiętam z nich naprawdę, naprawdę niewiele, nie jestem nawet pewna czy potrafiłabym wymienić imiona ich głównych bohaterów, czy jakieś ważniejsze elementy fabuły. Niemniej w głowie pozostało mi jakieś dobre wrażenie, coś, co sprawiło, że gdy miałam ochotę na przeczytanie dobrej książki z wątkiem romantycznym, sięgnęłam po powieść właśnie tej autorki. I na szczęście się nie zawiodłam, choć spodziewałam się po niej czegoś zupełnie innego.
Tytuł tej powieści i pierwsze zdania jej opisu świetnie oddają to, o czym jest ta historia – o tym, że każda opowieść, że każdy człowiek ma dwie strony, tę, którą pokazuję światu i tę, którą skrywa w sobie. Niemniej jej okładka jasno zasugerowała mi, że będę mieć do czynienia z romansem, może poruszającym trudne tematy, ale jednak romansem, w którym to miłość ratuje człowieka. A muszę to powiedzieć głośno i wyraźnie, Druga Strona nie jest romansem, nie jest też w żadnym wypadku historią, o tym, jak to życie zmienia się gdy pojawia się w nim druga osoba. Czy jest w niej wątek romantyczny? Tak. Czy odgrywa w niej ważną rolę? Jak najbardziej. Ale ta książka nie jest romansem, jak zasugerowała mi okładka.
Czym więc jest, zapytacie. Opowieścią o chłopaku o wielkim sercu, młodym, okropnie samotnym i noszącym w sobie ogromny smutek, żal i wzgardę względem samego siebie. Opowieścią o ludziach, których dotknęła niesprawiedliwość i zło. I przede wszystkim opowieścią o nastolatku chorującym na depresję. Chciałabym Was w tym miejscu zapewnić, że Kim Holden napisała powieść, która pokazuje, jak naprawdę wygląda depresja, co czuje osoba cierpiąca na tę chorobę. Niestety nie mogę tego zrobić, ponieważ zwyczajnie nie posiadam takiej wiedzy. Nie jestem chyba nawet w stanie, wyobrazić sobie do końca co takiego kryje się w głowie osoby chorującej, ponieważ depresja to choroba okropnie trudna to zdefiniowana. Mogę Was jednak w zamian za to zapewnić, że autorce udało się napisać, powieść bardzo emocjonalną i jak dla mnie bardzo smutną, pełną żalu do samego siebie i mroku. Momentami jej czytanie było dla mnie wręcz trudne emocjonalnie, mimo że na jej kartach niby nie działo się nic niezwykłego, to czułam się bowiem nierozłącznie związana z jej narratorem i jego emocjami, a zwykle nie były to dobre emocje. I jakby tego było mało, przeżywałam z Tobym też te dobre chwile, te promyki słońca, a wszystko to tylko po to, by zaraz ponownie znaleźć się w ciemności. Nie wiem, czy tak wygląda depresja, ale jestem w stanie uwierzyć, że tak.
Skłamałabym, gdybym powiedziała, że ta powieść jest napisana bardzo naturalnie. Ale skłamałabym także, mówiąc, że czytało mi się ją w jakimkolwiek momencie źle. Kim Holden napisała bowiem tę powieść w dość poetycki sposób – dialogi, szczególnie te Toby’ego i Alice, lecz nie tylko, nie brzmiały realistycznie, bo po prostu ludzie nie rozmawiają ze sobą w ten sposób, nie układają tak pięknych i barwnych zdań, nie silą się na dość patetyczne monologi i nie wysławiają się tak, jakby ich słowa miały zostać skrzydlatymi słowami. Nieco dziwnie czytało mi się też rozdziały przenoszące nas w przeszłość głównego bohatera, a wszystko to za sprawą bardzo nietypowej narracji, na jaką zdecydowała się autorka. Niemniej po raz pierwszy od bardzo długiego czasu mogę jednak powiedzieć, że patos zawarty w tej historii mi nie przeszkadzał. Bo tę książkę czytało mi się tak dobrze, że aż trudno mi to wyrazić słowami – czułam się, jakbym płynęła wraz z jej słowami, czułam emocję bohaterów i słowo po słowie zakochiwałam się w ich historii. Dlatego tym razem i mówię to z przekonaniem: realizm dialogów nie ma dla mnie żadnego znaczenia, i czuję się z tym znakomicie. Wiem jednak, że niektórym z Was może on przeszkadzać, więc lojalnie Was o nim informuję.
Główne skrzypce w tej historii gra niewątpliwie Toby, jego życie i jego problemy. Chłopakowi towarzyszy jednak zgraja naprawdę ciekawych i sympatycznych, chociaż z pewnością nieidealnych bohaterów. Poznacie tu na przykład Alice, nastolatkę mającą wielkie marzenie i poważny problem ze wzorkiem, który lada moment może sprawić, że przestanie widzieć cokolwiek. Ale także jej brata Tabera, najemcę budynku, oraz kilku innych bohaterów, a każdy z nich miał własne demony, z którymi powinien się zmierzyć. I poznanie każdego z nich było dla mnie naprawdę sporą przyjemnością.
Nie byłabym też sobą, gdybym nie wspomniała, chociaż w kilku słowach o moich wrażeniach po samym zakończeniu. I muszę przyznać, że w pewnym momencie nie byłam pewna czy to na co zdecydowała się Kim Holden, mi odpowiada, ale po kolejnych kilkunastu stronach, pojęłam, dlaczego to zrobiła i, co więcej, zrozumiałam, że ja sama potrzebowałam, by ta powieść zakończyła się właśnie w ten sposób.
I te kilka rozdziałów, Ci, którzy czytali będą wiedzieli, o których mówię, a nie chcę zepsuć Wam niespodzianki, sprawiło, że aż mnie zmroziło w środku.
Druga strona to opowieść, która ogromnie mnie zaskoczyła i równie mocno sobą zauroczyła. Ta książka jest bowiem okropnie smutna, a mimo to sprawia, że jakoś cieplej mi na sercu, bo przy całym złu, o którym opowiada, mówi też o dobroci, tej całkowicie bezinteresownej. Ta powieść jest również niebezpieczna, bo wywołuje ogrom emocji, a co więcej może otworzyć niektórym oczy, a nawet zachęcić do bycia lepszym człowiekiem. Ta historia ma moc i chyba za to przede wszystkim ją pokochałam.
http://biblioteka-wspomnien.blogspot.com/2020/06/nie-dajcie-zwiesc-sie-okadce-czyli-o.html
Mam za sobą już trzy powieści autorstwa Kim Holden, z czego każda z nich pochodziła z serii Promyczek i każdą z nich czytałam trzy bądź cztery lata temu. I wspominam je dobrze, chociaż jeśli mam być całkowicie szczera, pamiętam z nich naprawdę, naprawdę niewiele, nie jestem nawet pewna czy potrafiłabym wymienić imiona ich głównych bohaterów, czy jakieś ważniejsze elementy...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-07-15
Kim Holden lubi pisać książki bardzo poetyckie, poruszające trudne tematy, a jednak podnoszące na duchu i dające nadzieje. I w przypadku nie tak dawno czytanej przeze mnie Drugiej Strony taka konwencja sprawdziła się rewelacyjnie, a książka podbiła moje serce i na długo pozostanie jeszcze w mojej pamięci. W przypadku jednak O wiele więcej, czyli pierwszej powieści autorki dla dorosłych przez taką konwencję historia ta wypadła okropnie karykaturalnie, a ja miałam momentami bardzo mocno przewracać oczami.
Zacznijmy jednak od początku. O wiele więcej, czyli kolejna książka autorki, której okładka nie pasuje moim zdaniem do jej treści, opowiada o dramacie pewnego małżeństwa. Seamus zakochał się w Mirandzie, para wzięła ślub, z tego związku urodziła się zaś trójka dzieci. Szkopuł tkwi jednak w tym, że Miranda nie potrafiła kochać nikogo poza sobą. I tutaj rozpoczyna się bardzo moim zdaniem w lekturze, dramat obyczajowy traktujący o miłości, rodzicielstwie i… bardzo przerysowanych postaciach.
Miranda to chyba najbardziej przerysowana bohaterka, jaką kiedykolwiek poznałam. Początkowo kreowana była na postać tak złą, że to aż śmieszne. Bez serca, bezlitosna, niemyśląca absolutnie o kimkolwiek poza sobą samą, mająca chytry plan godny czarnego charakteru ze słabej komedii romantycznej, po prostu zło wcielone w czystej postaci. I jakby tego mało, później mają miejsce takie wydarzenia z jej udziałem, że mogłam, jedynie przewracać oczami czytając o nich. Bohaterka napisana po to, by jej nienawidzić, której brakuje odrobiny szarości.
Drugim narratorem tej historii jest Seamus, który początkowo wydawał się absolutnie cudownym bohaterem, z rodzaju tych, którym nie potrafi się nie kibicować. Im jednak ta historia mknęła do przodu, tym bardziej zdawała sobie sprawę, że był kreowany na tak lukrową postać, że aż kompletnie nijaką. Jednym co mogłoby w moich oczach, uczynić tę postać ciekawszą jest wątek jego choroby, który jednak został tu zepchnięty na bardzo odległy plan. Nie mogę mu jednak odmówić tego, że wątek jego miłości do dzieci był naprawdę dobry.
Trzecią z głównych postaci, której było tutaj, jednak zdecydowanie najmniej była Faith. Dziewczyna anioł, za którą trudna przeszłość, ale w tej chwili trudno znaleźć, chociażby jedną rysę na jej charakterze. Młoda, piękna, mądra, dobra dla absolutnie wszystkich, pracowita i mądra. Idealna do tego stopnia, że aż moim zdaniem karykaturalna. Na to zaś jak zakończył się jej wątek, spuśćmy kurtynę milczenia.
Moim zdaniem tak naprawdę jedynym plusem tej historii było przedstawienie relacji ojca z dziećmi, z której biło tak ogromne ciepło, a przy tym autentyczność, że aż trudno mi tutaj powiedzieć coś złego.
Kim Holden pisze swoje książki w dość specyficzny sposób, posługując się dość poetyckim językiem i wkładając swoim bohaterom w usta dialogi, które brzmią może i pięknie jako cytaty na ścianie, ale w samej książce wypadają raczej nienaturalnie, przesadnie patetycznie. Nie zawsze musi to być coś złego, bądź co bądź sprawdziło się to w przypadku innych powieści autorki. W O wiele więcej mamy jednak do czynienia z dorosłymi ludźmi i czytanie ich historii napisanej w taki sposób, było dla mnie niezbyt przyjemne, sprawiało wręcz, że i tak przerysowana historia wypadała jeszcze mniej realistycznie.
I tak realizm i naturalność to dwa ostatnie słowa, którą przychodzą mi do głowy, gdy myślę o O wiele więcej, a szczególnie o zakończeniu tej powieści. Rozumiem bowiem, że autorka chciała napisać historię, która podniesie na duchu, a jednak w takiej formie, z tymi wszystkimi zwrotami akcji i kolejnymi pozytywnymi wydarzeniami, które opierają się po prostu na szczęściu bohaterów, moim zdaniem końcówka jest po prostu męcząca. Za dużo tu lukru, szczęśliwych splotów wydarzeń, a wszystkie wątki splotły się tu ze sobą tak idealnie, że aż trudno było mi ukryć uśmiech zażenowania, który wypływał na moją twarz.
Lektura O wiele więcej, zamiast podnieść mnie na duchu i umilić mi czas, była dla mnie po prostu okropnie męczącym doświadczeniem. Oczekiwałam ciepłej i pięknej historii o miłości i zakrętach losu, a dostałam bardzo karykaturalną, opartą na ogromnie szczęśliwych splotów wydarzeń, historię z jeszcze bardziej karykaturalnie napisanymi bohaterami i relacjami między nimi. Cóż więcej mogę powiedzieć? Oczekiwałam od tej powieści o wiele, wiele więcej.
Kim Holden lubi pisać książki bardzo poetyckie, poruszające trudne tematy, a jednak podnoszące na duchu i dające nadzieje. I w przypadku nie tak dawno czytanej przeze mnie Drugiej Strony taka konwencja sprawdziła się rewelacyjnie, a książka podbiła moje serce i na długo pozostanie jeszcze w mojej pamięci. W przypadku jednak O wiele więcej, czyli pierwszej powieści autorki...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-10-02
Nieczęsto zdarza mi się zainteresować się książką ze względu na jej wydanie. Siedem minut po północy to jednak jedna z tych powieści obok, których oprawy trudno jest przejść obojętnie. W powieści tej pojawia się bowiem wiele czarno-białych ilustracji autorstwa Jima Kaya, a owe grafiki urozmaicają całą książkę, nadają jej bardziej mrocznego klimatu, pogłębiają poczucie zagubienia i smutku. Warto też zauważyć, że obrazków w tej książce jest wiele, a mimo to niemal każdy mógłby zdobić ściany w salonie czy w sypialni – tak dobrze zostały wykonane.
Słownictwo w tej powieści nie jest skomplikowane. Zdania często są krótkie, a jednak w trakcie czytania odniosłam wrażenie, że każda litera tej historii, każdy pojawiający się w niej przecinek i każda kropka, była bardzo ważna i zajmowała odpowiednie jej miejsce.
Na próżno jest szukać w opowieści o trzynastoletnim chłopcu wybitnie głębokich dialogów, lecz wypowiedzi proste, które znajdują się w tej książce, zdają się ich lepszym odpowiednikiem, ponieważ kryją w sobie równie mocne znaczenie, ukryte głębiej. Nie pojawia się tutaj również wiele opisów, niewiele rzeczy zostaje więc powiedziane wprost, narracja jest tu bowiem bardzo oszczędna, a autor nie opisuje danych emocji, lecz za pomocą różnych sytuacji je ukazuje.
Warte uwagi są również opowieści potwora, które, choć nie są długie, czy skomplikowane, to niosą ze sobą naukę, są zaskakujące, pokazują, że jedna sytuacja może być dobra lub zła, w zależności od przyjętej perspektywy. W dodatku zostały napisane zwięźle, bez zbędnego lania wody, czy rozwodzenia się, dzięki czemu czytelnik może samemu te opowieści interpretować, czy oceniać.
Największym plusem tej powieści zdaje się, więc jej wielowarstwowość. Nie jest to, bowiem wyłącznie pamiętnik zagubionego chłopca, ale opowieść o radzeniu sobie z chorobą przez dziecko, o akceptowaniu i odnajdywaniu się w obcej nam, a przez to dziwnej rzeczywistości, o potworach, które nie czają się pod łóżkiem, lecz czekają na szkolnym korytarzu.
Patrick Ness pokazuje świat oczami dziecka, przez co niemal wszystkich bohaterów można określić jednym zdaniem. Fakt ten mógłby być uznawany za ogromną wadę, przecież w książkach poszukujemy bohaterów realnych i pełnokrwistych. Brak wyraźnie zarysowanych charakterów wytłumaczyć można jednak przez punkt widzenia, z jakiego opowiadana jest ta historia, a jest opowiadana przez zagubione dziecko, które świat dzieli na biel i czerń, choć wie, że jest to iluzja.
Na ogromną pochwałę zasługuje kreacja postaci Conora, który w swoim zagubieniu, zdaje się pełen sprzecznych emocji od przygnębienia, przez złość, aż do radości połączonej z pełną dozą dziecięcej naiwności. Wszystko to sprawia, że chłopiec jest bardzo autentyczny, a u wielu odbiorców, tak jak u mnie może wzbudzać empatie.
Mimo braku rozległych, czy poruszających opisów, powieść ta wywołała u mnie niemałe wzruszenie, co zaskoczyło i mnie samą. Nie spodziewałam się, bowiem że coś niemal oczywistego przez większość książki można ująć w tak dramatyczny, łamiący serca sposób, który jest jednocześnie realistyczny i bardzo prosty. Ostatnie strony są kwintesencją całą tej historii, a czytelnika pozostawiają z poczuciem niesprawiedliwości i ogromnego smutku.
Siedem minut po północy to króciutka, bo zaledwie dwustu stronicowa książka, która w tak niewielkiej zawartości zmieściła chwytającą za serce opowieść o zagubieniu i godzeniu się ze śmiercią matki przez trzynastoletniego chłopca. Jest to również opowieść z pozoru bardzo prosta, lecz skrywająca w sobie mnóstwo symboliki, która nieraz wywołać może mętlik w głowie, a później i całe morze łez. Jeśli macie ochotę na przeczytanie historii, którą można było przeczytać już wielokrotnie, napisanej jednak w bardzo pomysłowy i ujmujący sposób, uzupełnioną przepięknymi ilustracjami, to ta książka jest dla was.
Nieczęsto zdarza mi się zainteresować się książką ze względu na jej wydanie. Siedem minut po północy to jednak jedna z tych powieści obok, których oprawy trudno jest przejść obojętnie. W powieści tej pojawia się bowiem wiele czarno-białych ilustracji autorstwa Jima Kaya, a owe grafiki urozmaicają całą książkę, nadają jej bardziej mrocznego klimatu, pogłębiają poczucie...
więcej Pokaż mimo to