-
ArtykułyZawodne pamięci. „Księga luster” E.O. ChiroviciegoBartek Czartoryski1
-
Artykuły„Cud w dolinie Poskoków”, czyli zabawna opowieść o tym, jak kobiety zmieniają światRemigiusz Koziński4
-
ArtykułyUwaga, konkurs! Do wygrania książki „Times New Romans“ Julii Biel!LubimyCzytać8
-
ArtykułyWygraj egzemplarz „Róż i fiołków” Gry Kappel Jensen. Akcja recenzenckaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2020
2019
2019
2019
Po Listy do utraconej sięgnęłam przypadkowo, nie mając innej alternatywy, a jednak pokochałam tamtą historię i wykreowanych przez autorkę bohaterów. Wiedziałem, więc, że w najbliższej przyszłości będę chciała sięgnąć po drugą część serii, która skupia się na losach Reva, jednego z bardziej interesujących, a zarazem sympatycznych bohaterów, jakich ostatnio dane mi było poznać w powieściach młodzieżowych. Dlatego też, gdy tylko wykupiłam abonament w Legimi, pobiegłam sprawdzić, czy nie ma tej powieści w bibliotece i w chwili, gdy ujrzałam jej okładkę, uśmiechnęłam się szeroko, by za kilka chwil pogrążyć się w lekturze...
Jednym z moich ulubionych wątków w całej powieści jest niewątpliwie relacja Reva z Declanem, której nazwanie po prostu przyjaźnią, byłoby kłamstwem, bowiem chłopaków łączyło braterstwo w najpiękniejszej postaci. Wyobraźcie sobie bowiem, że mimo sprzeczek i dzielących was różnić, zawsze szukanie pomocy u tej jednej osoby, to ona jest waszym pierwszy wyborem, bez względu na okoliczności. Mimo nieporozumień ta jedna osoba stała się nierozerwalną częścią waszego świata, wślizgując się w nie zupełnym przypadkiem i nagle okazuje się, że łącząca was więź jest tak naturalna i wam potrzebna jak oddychanie. Brigid Kemmerer w rewelacyjny sposób udało się, bez zbędnego patosu i sztuczności zbudować prawdziwą, bo absolutnie nieidealną relację dwójki bardzo różnych od siebie nastolatków, w której gesty ukazywały wzajemne zaufanie, zrozumienie dla drugiej osoby, gotowość do pomocy, zaś w słowach czuć było oparcie, niedocenianie i próby zrozumienia tego drugiego, przy jednoczesnym ciągłym przywracaniu tego drugiego na ziemię. Scena ich poznania, choć została opisana w niezwykle zwięzły sposób, niosła w sobie niezwykły ładunek emocjonalny i w trakcie jej czytania pod powiekami zalśniły mi łzy. I nawet to, że Rev nie podzielił się z przyjacielem swoim sekretem, było w pełni uzasadnione, i nie przeczyło prawdziwości ich relacji.
Pokochałam też relację Reva z rodzicami, w której kryło się tyle miłości i zrozumienia, że każde ich kolejne spotkanie, kolejna rozmowa, powodowała, że rozbiło mi się cieplej na sercu. Moje zainteresowanie wzbudził też wątek Matta, który, choć w dużej mierze toczył się poza stronami powieści, tak autorka umieściła w powieści kluczowe dla niego punkty, napisała kilka naprawdę dobrych fragmentów mu poświęconych, dzięki czemu stworzyła kolejny cudownie poruszający element, barwnego tła dla głównej historii.
Najtrudniejszym do napisania, a mimo to moim ulubionym wątkiem w całej historii był wątek przemocy. I chociaż Brigid Kemmerer nie opisywała scen bezpośredniej przemocy, a wspominała raczej o bliznach, które po nich pozostawały, to poruszyła moje serce za pomocą rewelacyjnego portretu konsekwencji, jakie przeżyte piekło miało dla chłopaka. Udzielała bowiem prostych, a przy tym precyzyjnych odpowiedzi na pytania, które zadaje wielu – dlaczego nikomu nie powiedziałeś? dlaczego nie uciekałeś? dlaczego nie próbowałeś walczyć? – i ukazała przerażająco smutne mechanizmy rządzące dziećmi, które były ofiarami przemocy. Zrobiła to bez zbędnego patosu, ciągnących się przez wiele stron opisów i ugrzecznienia całej historii, ukazując pewne rzeczy w niewielkich gestach i zamykając je w kilku krótkich i prostych zdaniach, które poruszały moje serce. Miałam ochotę płakać nad tym biednym chłopcem, którego obraz zarysowała autorka i zrobić krzywdę mężczyźnie, który pod maską człowieka był zwykłym potworem.
Wszystkie opisane przeze mnie wątki łączy zaś postać Reva, któremu oddałam moje serce. Jego lęki, marzenia oraz niemal każda z jego myśli czyniła go bowiem w moich oczach jeszcze ciekawszą, jeszcze bardziej intrygującą jeszcze bardziej sympatyczną, a przy tym w pełni trójwymiarową. Chłopak raz za razem się gubi, bywa nierozsądny, ale jest w tym przerażająco wręcz podobny do wielu nastolatków, od których wyróżnia go złote serce.
Niezwykle podobał mi się też fakt, jak autorka zabawiała się z postacią Emmy, dając jej pasję, która nie odpowiada naszym wyobrażeniom, nie jest „kobiecą”. Dziewczyna projektuje bowiem i gra w komputerowe, chcąc podążać śladami ojca, i wydaje mi się, że w powieści dobrze został uchwycony niemal ślepy zachwyt, jakim czasami darzymy naszych rodziców oraz to, jak mamy przy tym zawężoną perspektywę. I chociaż wątek gier, niebezpieczeństw, jakie niesie ze sobą Internet, relacja dziewczyny z matką oraz z ojcem przypadły mi do gustu, tak mam drobny problem z kreacją samej postaci. Emma wydawała się bowiem kimś okropnie roszczeniowym, pragnącym uwagi wszystkich naokoło, a przy tym dziecinnym, raniącym innych bez chwili zastanowienia, i naiwnym, co niestety przyczyniło się do tego, że nie obdarzyłam jej większą sympatią. To raczej ten typ postaci, którą potrafimy w pewnym stopniu zrozumieć, ale nie darzymy jej przy tym ani miłością, ani nienawiścią. Muszę jednak przyznać, że jej relacja z Revem została nakreślona absolutnie rewelacyjnie i niezwykle podobało mi się to jaki wpływ mieli na siebie bohaterowie, między którymi bezsprzecznie czuć było przyciągania.
Styl Brigid Kemmerer pozostał tak lekki i przystępny jak to zapamiętałam, a jednak w tej części autorka wykazała się także umiejętnością poruszania trudnych tematów z niezwykłą gracją. Powieść liczy sobie bowiem nieco ponad trzysta stron, a pojawiły się tu takie motywy jak: religijność, przemoc, rasizm, rozpad rodziny, prześladowanie i wiele, wiele innych, i o dziwo żaden z nich nie wypadł przerysowanie, czy nie wydawał się tu wciśnięty na siłę, a wręcz wydawał się elementem, niezbędnym do stworzenia całości.
Jednym, do czego znów mogłabym się przyczepić, było zakończenie. Wątek Reva zakończył się bowiem w dość przewidywalny sposób, ale jego historia zatoczyła ładne około i nie wyobrażałam sobie by jego historia, mogła mieć inny finał. Jednak rozwiązanie wątku Emmy było pójściem po linii najmniejszego oporu i przedstawieniem odbiorcy życiowej lekcji w najprostszy możliwy sposób, który większość z nas zna już z setek innych książek czy filmów i przez to ani nie wzbudziło we mnie takich emocji, jak powinno, ani nie pobudziło do refleksji, a jedynie, mimo że obiektywnie rzecz biorąc, nie było złe, trochę mnie rozczarowało. Tak dobrze prowadzony, nieoczywisty wątek zasługiwał chyba w moich oczach na lepsze, mniej sztampowy koniec.
Więcej niż słowa to powieść, od której dostałam więcej niż mogłam się spodziewać co nie zdarza się często. Mnogość, dobrze poprowadzonych wątków, rewelacyjnie napisany główny bohater i cudownie napisana relacja miłosna sprawiały bowiem, że kolejny utwór Brigid Kemmerer złotymi literami wpisał się w moje serce, a wykreowana przez nią historia na długo pozostanie w mojej pamięci. Nawet jeśli ponownie tak wyjątkową w moich oczach czynią ją szczegóły i jakiś nieuchwytny element, który sprawia, że czuję, że ta historia jest moja. O uciekaniu od przeszłości, odnajdywaniu w siebie i przełamywaniu granic, które sami sobie stawiamy, autorka widocznie potrafi pisać jeszcze lepiej niż o tęsknocie. Dla fanów powieści młodzieżowych powinna to być lektura obowiązkowa
http://biblioteka-wspomnien.blogspot.com/2019/06/przychodzi-moment-gdy-musisz-przestac.html
Po Listy do utraconej sięgnęłam przypadkowo, nie mając innej alternatywy, a jednak pokochałam tamtą historię i wykreowanych przez autorkę bohaterów. Wiedziałem, więc, że w najbliższej przyszłości będę chciała sięgnąć po drugą część serii, która skupia się na losach Reva, jednego z bardziej interesujących, a zarazem sympatycznych bohaterów, jakich ostatnio dane mi było...
więcej mniej Pokaż mimo to2019
2019
Klub samobójców miał wszystko by stać się hitem wydawniczym – interesujący tytuł, śliczną okładkę i intrygujący opis, a jednak tytuł ten zaginął gdzieś pośród innych pozycji i postanowiłam sprawdzić, czy słusznie.
Niestety okazało się, że pozycja ta ma zdecydowanie więcej wad niż zalet.
Po pierwsze: tej książki brakuje lekkości, zdania wydają się sztywne, a dialogi często wypadają nienaturalnie, trochę za dużo jest tu też nużących opisów, przez co w trakcie lektury niejednokrotnie się nudziłam.
Po drugie: brakuje tutaj dobrych bohaterów, których moglibyśmy polubić lub chociaż zainteresować się ich historią. Zarówno Lea, jak i Ana, nie wspominając już o nijakich postaci na drugim planie, wydają się bowiem lalkami, które nie mają czytelnikowi wiele do zaoferowania.
Po trzecie: między postaciami nie ma żadnych interesujących relacji, a próba skonstruowania przyjaźni między głównymi bohaterkami wypadła naprawdę słabo.
Po czwarte: chociaż cała historia zapowiadała się ciekawie, tak autorka, aby zapełnić ponad czterysta stron, zamiast wprowadzać kolejne interesujące wątki, niemiłosiernie rozwlekła te podstawowe.
Po piąte: autorka widocznie nie potrafi pisać bardziej dynamicznych scen, ponieważ nawet gdy czytałam ważne dla historii wydarzenie, zamiast siedzieć na skraju krzesła, miałam ochotę zatonąć w pościeli i zasnąć.
To nie jest najgorsza książka na świecie – niektóre wątki miały ogromny potencjał, ale Rachel Heng widocznie nie potrafiła go wykorzystać, Niemniej skłamałabym, gdybym powiedziała, że lektura Klubu samobójców była dla mnie przyjemnością, ponieważ była raczej nużącą przeprawą przez kolejne nie umiejące mnie zainteresować czy zaangażować sceny.
Klub samobójców miał wszystko by stać się hitem wydawniczym – interesujący tytuł, śliczną okładkę i intrygujący opis, a jednak tytuł ten zaginął gdzieś pośród innych pozycji i postanowiłam sprawdzić, czy słusznie.
Niestety okazało się, że pozycja ta ma zdecydowanie więcej wad niż zalet.
Po pierwsze: tej książki brakuje lekkości, zdania wydają się sztywne, a dialogi często...
2019
Gdy przychodzi odpowiednia chwila, gdy wpadam w określony nastrój, ale jeszcze nie jestem pewna, po jaką pozycję powinnam teraz sięgnąć, lubię przeglądać moje półki na Lubimy Czytać w poszukiwaniu tak zwanej inspiracji. Zobaczywszy okładkę książki Ginger Scott i wysoką średnią ocenę jej książki, przypomniało mi się jak wiele dobrego, przeczytałam o niej na innych stronach, dlatego bez zawahania włączyłam czytnik, odnalazłam Zapadnij w serce i z ogromnym zapałem zaczęłam czytać…
Jest w tej książce jeden wątek poprowadzony w najbardziej znienawidzony przeze mnie sposób. Mówię tu o traumie, którą rzekomo miała główna bohaterka po tragicznych wydarzeniach, których była uczestnikiem. Dlaczego rzekomo? Ponieważ ta kwestia pojawiała się dopiero, wtedy gdy była dla autorki przydatna, a jeśli w czymś jej przeszkadzała, to po prostu znikała. Absolutnie rozumiem, że Rowe, głównej bohaterce, mogło się polepszać z czasem, tyle że jej nagła przemiana i cała akcja pojawiająca się na końcu powieści wypadła dla mnie okropnie sztucznie, bo była kompletnie pozbawiona logicznych podstaw. Ponieważ ja czytałam myśli bohaterki i imię Josha pojawiało się w nich, a i owszem, lecz zaledwie na samym początku tej historii, później zaś magicznie z nich wyparowało, więc wszystkie te problemy wynikające z tego, że myślała o nim cały czas, to jedno wielkie nieporozumienie. Cała kłótnia pojawiająca się na ostatnich stronach utworu wydawała mi się, więc kompletnie bez sensu, jakby pojawiła się tylko po to, żeby autorka mogła oddać konkretną liczbę stron, dlatego też musiała przedłużyć tę opowieść, dodając akcje, której podstawy chwiały się na nogach, więc powstała jedna wielka niepotrzebna, sztuczna drama.
Rowe jest dziwną bohaterką. Niby zamkniętą w sobie, niby nieśmiałą, niby zagubioną i przestraszoną, ale umiejącą zmienić swoje zachowanie w ciągu ułamka sekundy, stając się odważną i pyskatą. Takie przemiany uczyniły ją w moich oczach kompletnie nierealną, a jeśli dodamy do niej znikającą i pojawiają się traumę, to otrzymamy bohaterkę, której mimo usilnych starań nie potrafiłam polubić, ponieważ nie odnalazłam ku temu żadnych powodów.
Podobała mi się jednak pomysł wykreowania Nate’a na nieśmiałego sportowca, ponieważ mogło to być podstawą do wyróżnienia go spośród tłumu jednakowych głównych postaci męskich. Tyle że jego niepewność jak wiele innych elementów w tej powieści, to znikała to pojawiała się. Czasem wydawało mi się bowiem, że faktycznie czytam o kimś nieco innym niż zwykle, że autorka ładnie nakreśliła jego charakter, ale czasami po prostu pewność siebie była według autorki czymś niezbędnym, więc po prostu nagle bohater miał jej nagłe przypływy, które trwały kolejne kilkanaście stron.
Relacja głównych bohaterów wydawała mi się zaś momentami naprawdę słodka, a czasami niezwykle mnie irytowała. Nie dostrzegałam bowiem między tymi bohaterami większej chemii i denerwowały mnie niektóre rozmowy o niczym, które się w tej powieści pojawiały. Liczyłam chyba na coś więcej, na to, że wątek stanowiący podstawę całej historii zostanie skonstruowany nieco ciekawiej, że autorka kryła w rękawie jakiegoś asa, jednak jak się okazało, trzymała tam jedynie mierne szóstki.
Trudno mi było nie odnieść wrażenia, że drugoplanowe postaci istniały tu tylko dlatego, że autorka wiedziała, że później będą jej potrzebne. I tak mamy Cassie, która była typową dla książek młodzieżowych współlokatorkę, z którą główną bohaterka według istniejącego gdzieś kodeksu, musi się zaprzyjaźnić, która to zakochuje się w bracie głównego bohatera, który z nim mieszka. Co otrzymamy z tej mieszanki? Wolny pokój w akademiku dla naszych głównych gołąbków, oczywiście. Poza tym mogłabym wyróżnić jeszcze siostrę Cassie, która pojawiła się na początku, by trochę po przeszkadzać, a potem po prostu się wyprowadziła i wróciła dopiero w chwili, gdy Rowe nie wiedziała, w co ma się ubrać. Wiem, że nieco teraz wyolbrzymiam, bo takie zbiegi okoliczności pojawiają się w każdej powieści, ale kurczę, nie pamiętam, kiedy ostatnio dostałam tak dobitny obraz kreowania postaci na zasadzie ich użyteczności, bez większych starań w kreowaniu ich charakterów.
Wiem, że każdego może bawić coś innego, ale nie wiem, kogo miałyby rozśmieszyć żarty, które robią sobie nawzajem główni bohaterowie. Czułam się wręcz zażenowana, czytając o ich kawałach, które, nie obrażając nikogo, były moim zdaniem na poziomie gimnazjalistów, no wiecie: haha patrzcie posikał się, haha pomalowałam chłopakom pokój na różowo, haha ukradnijmy ulubionego misia twojego dorosłego brata. Przepraszam, jeśli kogoś to jednak bawi, ale mi nie czytało się tego ani przez chwilę dobrze.
Książka jest napisana nieźle, może bez szczególnego polotu, ale na tyle dobrze by całkiem przyjemnie się to czytało. Podobało mi się też to, że autorka potrafiła odróżnić od siebie męską i damską perspektywę nie tylko za sprawą napisu u góry strony, lecz za sprawą nieco innego słownictwa, jakim posługiwali się bohaterowie.
Zapadnij w serce to jedna z tych książek młodzieżowych, które są bardzo podobne do innych pozycji znajdujących się na półkach księgarni, ale jednocześnie brakuje jej tego, co czyni inne powieści rewelacyjnymi – prawdziwych bohaterów, chemii w wątku romantycznym, ciekawego tła, a wszystkie te braki zostały doprawione żenującymi żartami i źle napisaną traumą. To nie jest zła książka, lecz istnieje wiele innych do niej podobnych, które są po prostu od niej lepsze.,
Gdy przychodzi odpowiednia chwila, gdy wpadam w określony nastrój, ale jeszcze nie jestem pewna, po jaką pozycję powinnam teraz sięgnąć, lubię przeglądać moje półki na Lubimy Czytać w poszukiwaniu tak zwanej inspiracji. Zobaczywszy okładkę książki Ginger Scott i wysoką średnią ocenę jej książki, przypomniało mi się jak wiele dobrego, przeczytałam o niej na innych stronach,...
więcej mniej Pokaż mimo to2019
Thrillery, które bawią się dwoma płaszczyznami czasowymi, mają w sobie coś, co mnie do nich przyciąga. Lubię czytać o grupkach przyjaciół, zwykle dzieciaków, które spędzają ze sobą czas, budują między sobą relację i niemal zawsze robią głupie rzeczy, a potem przyglądać się ich przyszłym wcieleniom, oglądać to, jak bardzo się zmienili, doszukiwać się drobnych podobieństw w ich zachowaniu. Gdy temu wszystkiemu towarzyszy zaś zagadka kryminalna, można mnie uznać za całkowicie kupioną i właśnie dlatego, gdy tylko przeczytałam opis Nigdy się nie dowiesz, wiedziałam, że jest to pozycja, po którą z pewnością sięgnę.
Najlepszym, chociaż zdecydowanie nieidealnym elementem powieści są fragmenty poświęcone przeszłości bohaterów. Przedstawione nam postaci miały bowiem własne charaktery, typowe dla siebie zachowania czy styl wypowiedzi i przyjemnie było mi czytać o kimś, kogo następnego ruchu mogłam się spodziewać. Nieźle wypadła też kreacja przyjacielskich relacji między członkami grupy, ponieważ chociaż nie wszystkie postaci za sobą przepadały, niektóre wręcz otwarcie się nie lubiły, tak wszyscy razem, stanowi grupę osób o różnych temperamentach, która świetnie się uzupełniała, nawet jeśli nie zawsze się dogadywała. Niemniej mam zastrzeżenia co do poprowadzenie przez autora wątków romantycznych. Zdaje sobie bowiem sprawę, że dziecięce zauroczenia nie są najgłębszymi uczuciami na świecie, ale wydaje się, że Masters opisał je jak relacje dwóch rzeczy, nie osób, zapominając o uczuciach i opisując wszystko bardzo prosto i rzeczowo, wręcz przedmiotowo, nie próbując nawet opisać emocji postaci, i było w tym coś odpychającego. Nieszczególnie rozumiem też kreacje młodego Willa, który przez wielu bohaterów określany był jako dziwny, a nawet przerażający, tymczasem my nie przeczytaliśmy o niczym, co mogłoby wzbudzić takie uczucia. Był on po prostu chłopcem trzymającym się nieco na uboczu grupy i wkraczającym do akcji, gdy było to potrzebne. Inne postaci tymczasem chyba tylko po to, by według zamysłu autora podsycić napięcie w drugiej płaszczyźnie czasowej, miały szósty zmysł, który kazał im myśleć: on jest niebezpieczny, chociaż nic nie robi.
Najdziwniejsze wydaje się jednak to, że dziecięca narracja nie przyniosła nam żadnych szczególnie ważnych informacji, wydaje się, że opowiadała po prostu o grupce młodych ludzi robiących głupie rzeczy, ale wszystko razem nie składało się na interesującą historię, a pozostawało osobnymi elementami, trochę o niczym.
Dorastanie najwyraźniej kradnie charakter, a przynajmniej tak stało się w przypadku bohaterów tej powieści, którzy z całkiem ciekawych dzieciaków stali się grupką kompletnie nijakich dorosłych, bez charakteru, bez szczególnych gestów, których wyróżniać może jedynie ich naiwność i podatność na wpływy z zewnątrz.
Sam pomysł na wątek kryminalny był zaś niebywale interesujący, ale w trakcie realizacji uciekł autorowi przez palce. Brakowało tu klimatu czy to rozgorączkowani, czy zagrożenia, przez co trudno jest jakkolwiek wejść w tę historię, a zaangażowanie w całą sprawę dodatkowo utrudnił brak wskazówek, które pozwoliłyby czytelnikowi na samodzielne rozwiązanie sprawy, więc skazany on był na śledzenie toczącej się w ślimaczym tempie historii. Brak dobrych postaci i ciekawych relacji sprawił zaś, że powieść czytało mi się trochę jak przypadkową ulotkę, kompletnie bez emocji czy zainteresowania.
Wątek poszukiwań Willa ciągnął zaś zdecydowanie zbyt długo jak na to, że autor nie miał na niego wystarczająco dobrego pomysłu. Czytamy bowiem o ciągnących się w nieskończoność poszukiwaniach, które trwały tak długo tylko dlatego, że gdy tylko bohaterowie chcieli się poddać, znikąd pojawiała się wskazówka, która kazała im szukać dalej, co sprawiło, że cała jego historia składała się z przypadkowych elementów, które jakbyśmy ich nie ułożyli, nie potrafiły wzbudzić zainteresowania. I jakby tego było mało, gdy byliśmy już przy końcu powieści, okruchy, które zostały z dobrego pomysłu, zmieniły się w proch, a później rozwiał je wiatr. Wydaje się bowiem, że autor miał pomysł na zakończenie całej powieści (idea gry w Poświęcenie była nawet interesująca), ale nie wiedział, w jaki sposób powinien do takiego końca dość i jak go później opisać. Napisał go więc bardzo prostym językiem, bez krztyny dynamiki i nie próbując nawet nadać dziejącym się wydarzeniom większej wagi, czy zbudować choć chwilowego napięcia. I nawet jeśli ostatni rozdział był całkiem ciekawym zamknięciem, tak nie mógł on już uratować miernej całości.
Nigdy się nie dowiesz miało zadatki na zostanie naprawdę dobrym thrillerem, jednak Masters zbyt szybko wytrącił sobie wszystkie asy z rękawa i stworzył kompletnie miałki zlepek wątków, na które widocznie nie miał pomysłu, prowadząc nas do kompletnie niedramatycznego zakończenia. Trudno powiedzieć by poza całkiem dobrą kreacją młodych wcieleń bohaterów coś w tej powieści się udało – nie ma tu klimatu, interesującej sprawy, ani scen budzących zainteresowanie, a styl autora był przy tym wszystkim nadzwyczaj prosty. I tak z dobrego pomysłu nie ostał się nawet pył.
Thrillery, które bawią się dwoma płaszczyznami czasowymi, mają w sobie coś, co mnie do nich przyciąga. Lubię czytać o grupkach przyjaciół, zwykle dzieciaków, które spędzają ze sobą czas, budują między sobą relację i niemal zawsze robią głupie rzeczy, a potem przyglądać się ich przyszłym wcieleniom, oglądać to, jak bardzo się zmienili, doszukiwać się drobnych podobieństw w...
więcej mniej Pokaż mimo to2019
Po niektóre powieści chcemy sięgnąć jak najszybciej, zaraz po ich premierze, chwilę po tym jak o nich usłyszeliśmy, sekundę po tym jak, uradowani wyszliśmy z nią z księgarni. Inne zaś czekają miesiącami, na liście książek do przeczytania, na półkach bibliotek i sklepów, na naszych domowych regałach, wciśnięte pomiędzy jedną popularną powieść a drugą, czekają w ciszy na tę odpowiednią chwilę, gdy sobie o nich przypominamy, gdy przeczucie wyszepta nam do ucha, że to kolej na tę właśnie pozycję. Odkąd cię nie ma plasuje się w drugiej kategorii. Po przeczytaniu dwóch innych powieści Morgan Matson wiedziałam bowiem, że chcę przeczytać i tą, ale nie potrafiłam znaleźć na to odpowiedniej chwili. Aż w końcu, pewnego wiosennego dnia sięgając po czytnik, zobaczyłam jej nie najpiękniejszą okładkę, a zaraz potem zauważyłam z czyją powieścią mam do czynienia i już bez chwili zawahania, zaczęłam czytać…
Emily, główna bohaterka powieści, a zarazem jej narratorka to postać niezwykle sympatyczna, z którą niezwykle łatwo było mi się utożsamić. Dziewczynę poznajemy bowiem w chwili gdy jej mały wszechświat się rozpadł, gdy zabrakło w nim jednego elementu – jej żywiołowej i odważnej najlepszej przyjaciółki Sloane, z którą miały spędzić całe lato. Nieśmiała, zamknięta w sobie i zagubiona bohaterka nie potrafiąc się w nowej rzeczywistości, spisała już swoje wakacje na straty, złapała się więc ostatniej deski ratunku – listy dziwacznych zadań, które zostawiła jej przyjaciółka, a których wypełnianie pozwala odkryci bohaterce siebie na nowo i otworzyć się na otaczający ją świat. I mimo, że Emiliy z pewnością nie jest postacią idealną – odczuwa strach, nie chce przyjmować pomocy, i zdarza jej się uciekać od problemów, to jej wady czynią ją po prostu cudownie ludzką, gdy zaś dodamy do tego jej zalety, otrzymamy obraz niezwykle sympatycznej nastolatki, której z przyjemnością towarzyszyłam w jej podróży. Podróży, która obejmowała stopniową i w pełni naturalną przemianę, którą obserwowałam z ogromnym uśmiechem na twarzy.
Niezwykle podobało mi się również to, że autorka nie zapomniała o kreacji innych bohaterów, a wręcz uczyniła z nich niezwykle ważny element całości. Począwszy od Franka, przez Drawn, Collinsa, Brandona aż po rodziców głównej bohaterki, każda z postaci miała bowiem własną historię i charakter, który nie tylko budował dobre tło dla głównego wątku, lecz przy tym niezwykle go ubogacał. Nie są to więc postaci traktowane typowo przedmiotowo, których określić możemy jedynie za pomocą relacji z innymi bohaterami, ale trójwymiarowi, prowadzeni bardzo konsekwentnie ludzie.
Relacje między postaciami zostały tu nakreślone w bardzo naturalny sposób, nie czułam by którakolwiek z nich rozwijała się zbyt szybko bądź zbyt wolno, a wręcz czułam, że wszystko ma miejsce w tej jednej, odpowiedniej chwili. Począwszy od bardzo prostych więzi, aż po te najbardziej skomplikowane, w kilku słowach i w paru gestach udało się w tej powieści ukazać narodziny i kolejne przygodny pewnej paczki przyjaciół. Pomiędzy wersami rodził się zaś niezwykle uroczy i delikatny wątek romantyczny, który w żadnym momencie nie przysłonił głównej osi fabularnej, za to pełna chemii między postaciami wydawała się czymś całkowicie naturalnym, o czym w tak nienachalnej formie po prostu wyjątkowo dobrze mi się czytało.
Morgan Matson pisze prosto, w kilku zdaniach potrafiąc zamknąć esencje pewnych uczyć i opisy danych przestrzeni, a przy tym z niezwykłą gracją tworzy niewymuszone dialogi między nastolatkami, które brzmią dokładnie tak jak powinny. I nawet jeśli przeskoki między teraźniejszością, i przeszłością na początku wydawały mi się zbędne, wręcz dezorientujące, tak z biegiem kolejnych stron, odkryłam dlaczego te sceny były potrzebne i czytanie ich zaczęło sprawiać mi przyjemność.
Niezwykle podobał mi się także wakacyjny klimat całości oraz stanowiące klamrę dla historii Emily zakończenie, które choć nie okazało się żadnym przełomem, ani nie było pierwszym elementem, który mnie w tej powieści, bądź co bądź bardzo przewidywalnej powieści, zaskoczył, tak stanowił ono ładne, niewymuszone i nie przeciągnięte domknięcie.
Odkąd cię nie ma to bardzo prosta, ale przy tym napisana ze zrozumieniem dla swoich bohaterów i szacunkiem dla młodego czytelnika powieść młodzieżowa, która urzekła mnie tym, że pomiędzy jednym a drugim wersem kryło się nieopisane ciepło, a po całości widać, że ta powieść wypłynęła prosto z serca jej autorki. Idealna na słodkie letnie lenistwo, ale dzięki namacalnemu wakacyjnemu klimatowi, także na chłodne, zimowe wieczory pod kocem książka o przyjaźni, o odkrywaniu siebie, o odwadze, z bardzo subtelnym wątkiem miłosnym w tle.
http://biblioteka-wspomnien.blogspot.com/2019/06/w-dobrze-zorganizowanym-wszechswiecie.html
Po niektóre powieści chcemy sięgnąć jak najszybciej, zaraz po ich premierze, chwilę po tym jak o nich usłyszeliśmy, sekundę po tym jak, uradowani wyszliśmy z nią z księgarni. Inne zaś czekają miesiącami, na liście książek do przeczytania, na półkach bibliotek i sklepów, na naszych domowych regałach, wciśnięte pomiędzy jedną popularną powieść a drugą, czekają w ciszy na tę...
więcej mniej Pokaż mimo to2019
Na polskim rynku pojawia się coraz więcej i więcej obyczajowych powieści młodzieżowych, i chociaż znaczna ich część opiera się jedynie na utartych już schematach, tak zaczynają pojawiać się również książki poruszające ważne tematy. Pozycje o przeróżnych chorobach od otyłości aż do nowotworu, o śmierci, o jakie niebezpieczeństwach niesie Internet, o samotności nikogo już nie dziwią, a autorzy nie ustają w staraniach, by dostarczać nam kolejne przystępnie napisane powieści ukazujące często bardzo poważne kwestie. I co by nie mówić to często właśnie poruszany problem przyciąga odbiorców do danej pozycji, ponieważ potrafi wyróżnić książkę z tłumu. Goodbye Days przyciągnęło mnie do siebie pozytywnymi opiniami, ale zdecydowałam się na jej lekturę w chwili, gdy dowiedziałam się, że traktuje o problemie, jakim jest korzystanie z telefonu w trakcie jazdy, z którym nie spotkałam się dotychczas w żadnej innej pozycji.
Zacznijmy od tego, co w powieści Jeffa Zentnera mi się nie podobało, by później osłodzić sobie jej obraz. Po pierwsze i najważniejsze, kompletnie nie kupił mnie nierealny pomysł na utworzenie procesu przeciw chłopakowi, który chciał wytoczyć poważny sędzia i inni równie logiczni podobno dorośli. Przepraszam bardzo, ale naprawdę chciano pozwać kogoś za to, że wysłał wiadomość do swoich przyjaciół, tylko dlatego, że chwilę po tym zdarzył się wypadek samochodowy? Od kiedy to oskarżamy kogoś za coś, co z żadnej możliwej perspektywy nie jest jego winą? Absolutnie rozumiem, że ten wątek miał mnie zainteresować i dodać tej historii dramatyzmu, ale u mnie wywołał tylko uśmiech zażenowania na ustach.
Skoro już jesteśmy przy postaciach dorosłych, to należałoby również wspomnieć, że z jakiegoś powodu wszyscy poza babcią i rodzicami Carvera, skrzyknęli się i stwierdzili, że potrzebują kozła ofiarnego, więc będą okrutni dla głównego bohatera, mimo że przechodzi stratę tak samo, jak oni. Wiem, że byli zrozpaczeni, więc mogli nie myśleć do końca logicznie, ale kurde, nie przesadzajmy i nie zabierajmy im całej empatii, tym bardziej że przecież znali tego chłopaka całkiem dobrze, bo często gościł w ich domach.
Nie do końca rozumiem też celu wprowadzania w tej historii takiego, a nie innego wątku miłosnego. Przepraszam, ale jak dla mnie ani to nie wzbogaciło historii, ani nieszczególnie mnie zainteresowało, stanowiło za to niepotrzebną zapchaj dziurę, chyba w imię myśli, że każda dobra powieść młodzieżowa musi mieć wątek romantyczny. A prawda jest taka, że nie musi.
Doceniam fakt, że autor wykreował wypadającą dość naturalnie przyjaźń między czwórką nastolatką, ale chociaż została ona napisana naprawdę poprawnie, tak brakowało mnie w niej jakieś iskry, która uczyniłaby ją w moich prawdziwą i sprawiała, że uwierzyłabym w nią, kibicowałabym jej. Doceniam też różnorodność kreacji poszczególnych postaci, które pojawiały się przecież tylko w retrospekcjach, lecz nie potrafiłam polubić tych chłopaków nie kupiły mnie na przykład żarty Blake’a, ani jego filmiki pokazujące pierdzenie w miejscach publicznych.
Główny bohater Carter to zaś artystyczna dusza, za której sprawą autor mógł napisać tę powieść nieco bardziej barwnym językiem i skonstruować sporą ilość wewnętrznych monologów, a także przedstawić trudny proces przechodzenia przez żałobę i radzenia sobie z tak dużą stratą, jak śmierć trójki przyjaciół. I chociaż trudno jest mi go jakkolwiek określić, tak bardzo przyjemnie byłoby wejść do jego głowy, i czytać jego myśli. Mam tylko jedno szybkie pytanie do jego kreacji: czy on naprawdę nie miał żadnego, ale żadnego znajomego poza wspomnianą już trójką? Żadnych znajomych, chociażby ze szkoły? Jak udała mu się ta sztuka?
Niezwykle podobało mi się za to przedstawienie terapeuty oraz ogólnie terapii jako czegoś bardzo pozytywnego, czego nie powinno się wstydzić i co naprawdę potrafi pomóc, chociaż na początku naprawdę trudno jest się przemóc, by mówić, to później przynieść może to realny skutek i pomóc w trudnych chwilach.
Uważam też, że pomysł zorganizowania tytułowych ostatnich dni był naprawdę ciekawy i został dobrze napisany. Najlepiej wypadł oczywiście (osoby, które czytały wiedzą, dlaczego oczywiście) pierwszych z tych dni, w którego trakcie mogłam poczuć jak kolejne działania, przynoszą bohaterom powolne ukojenie i zobaczyć ich stopniowe oczyszczenie. Kolejne dwa spotkania z rodzinami zmarłych wypadły zaś nieco gorzej, ale taki był chyba zamysł autora, i chociaż wciąż nie kupuję kreacji sędziego i tego, jak postępował, to jestem w stanie przymknąć na to oko, ze względu na ładne domknięcie jego historii.
Tym, czego żałuję jednak najmocniej, jest to, że nie poczułam się emocjonalnie związana z tą historią. W trakcie przewracania kolejnych stron wciąż stałam bowiem gdzieś obok akcji, emocje w niej zawarte przepływały mi przez palce, nie trafiając do mojego serca a dobrze wykreowani bohaterowie, szli obok mnie, lecz odgrodzeni grubą, szklaną szybą.
Czy mimo wszystkich moich narzekań Goodbye Days jest dobrą książką? Jak najbardziej! Czy mogła być jednak lepszą pozycją? Zdecydowanie tak. Autor miał bowiem niezwykle ciekawy pomysł na tę historię i chociaż kilkukrotnie powinęła mu się noga, tak i tak udało mu się stworzyć wartościową powieść dla młodzieży.
https://biblioteka-wspomnien.blogspot.com/2019/07/o-jednej-wiadomosci-ktora-wszystko.html
Na polskim rynku pojawia się coraz więcej i więcej obyczajowych powieści młodzieżowych, i chociaż znaczna ich część opiera się jedynie na utartych już schematach, tak zaczynają pojawiać się również książki poruszające ważne tematy. Pozycje o przeróżnych chorobach od otyłości aż do nowotworu, o śmierci, o jakie niebezpieczeństwach niesie Internet, o samotności nikogo już nie...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-12-09
2019-11-29
2019
Mogłabym skłamać, że po Listy do utraconej sięgnęłam z jakiegoś konkretnego powodu, wykręcić się, że spodobała mi się okładka bądź zaciekawił mnie opis. Nie chcę jednak kłamać, więc powiem Wam prawdę: wybrałam tę książkę, ponieważ nie miałam innej alternatywy — wciąż trawił mnie głód, pragnący bym sięgnęła po kolejny romans nastolatków, a gdy zerknęłam na czytnik, okazało się, że nie mam już żadnej pozycji wpisującej się w to kryterium, poza tą jedną. Bezrefleksyjnie sięgnęłam więc po powieść Brigid Kemmerer i muszę przyznać, że los bywa okrutnie przewrotny.
Niezwykle ciekawym elementem powieści były umieszczane na początku niemal każdego rozdziału listy, które bohaterowie wymieniali między sobą. Były one swego rodzaju spoiwem, dzięki któremu cała historia wydawała mi się pełniejsza, nie były to bowiem słodkie listy miłosne, ani takie mówiące o błahostkach, lecz pełne cierpienia, zapisane mrocznymi historiami strony, na których nie brakowało rozmyślań na ludzkim życiem i jego sensem. Między kolejnymi wersami kryły się zaś czasami takie emocje, że wręcz czułam, iż nie zostały one podpisane pseudonimami, lecz ich gorzkimi łzami. I w jakiś dziwny sposób nie wydawały się one wymuszone ani wciśnięte tu na siłę, nie, wpasowywały się one w charaktery dwójki nastolatków, ich historie.
Książkę czytało mi się naprawdę przyjemnie, a przy tym bardzo szybko. Brigid Kemmerer posługiwała się bowiem prostym słownictwem, dopasowanym do wieku swoich postaci, lecz kolejne wersy łączyła na tyle zręcznie, że momentami miałam wrażenie, że przepływam przez kolejne strony, chociaż zdecydowanie nie brakowało tam dłuższych przemyśleń bohaterów. Prostota, lekkość i płynność w najlepszym wydaniu.
Historia dwójki przyjaźni głównych bohaterów nie była szczególnie zaskakująca, pokusiłabym się nawet o określenie, że dość przewidywalna, a jednak kryje się w niej coś niezwykłego. Juliet nie była szczególnie ciekawą postacią, lecz została napisana, na tyle dobrze bym obdarzyła ją sympatią. W jej wątku niezwykle podobał mi się sposób, w jaki autorka wplotła w jej historię fotografię, to iż pokazała, że posiadanie pasji rzadko wiąże się jedynie ze szczęściem, a jest raczej słodko-gorzkie oraz to jak łatwo jest stracić coś, co wydawało się nierozerwalną częścią naszego życia przez zwykły strach. Wielkie oklaski należą się Brigid Kemmerer także za wykreowanie relacji łączach Juliet z rodzicami – pełną miłości, ale okropnie trudną relację z matką oraz pełną nieporozumień i czułości relacje z ojcem.
Losy Declana za to nieraz sprawiały, że zaciskałam szczęki ze złości oraz czułam okropny uścisk na żołądku. Ukazały one bowiem ogromną niesprawiedliwość świata, to jak potrafi on być łaskawy dla innych i okrutny dla innych, a także to jak łatwo oceniamy ludzi po pozorach, i wydajemy na nich osąd przez jedną chwilę słabości. Sama postać była zaś niebywale interesująca, na tyle, że naprawdę trudno byłoby jej nie kibicować i współczuć, nawet jeśli czasem miało się ochotę zdzielić ją przez głowę.
Relacja głównych bohaterów ujęła mnie tym, że nie powstała z niczego, lecz miała trwałe podstawy, że nie brakowało w niej wątpliwości, a mimo to los w zupełnie wymuszony sposób pchał tę dwójkę ku sobie. Niezwykle podobało mi się także to powolne odsłanianie sekretów, które kryły się w przeszłości wspomnianych postaci.
Na ogromny plus należy zaliczyć także kreacje bohaterów drugoplanowych, które nie były jedynie marionetkami, lecz żywymi postaciami, które można opisać więcej niż jedną cechą.
Nie podobały mi się zaś dwie rzeczy, a dokładniej mówiąc dwie sceny. Pierwsza z nich to ta, w której byłam świadkiem rozmowy Declana z jego rodziną. W trakcie jej trwania nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że przebiegła ona zbyt łatwo, zbyt gładko jak na problemy, o których czytałam wcześniej, takie rany nie goją się przecież aż tak szybko. Drugą sceną jest ta zamykająca całą powieść. Wydawała mi się ona nieco wymuszona, jakby autorka chciała po prostu zaspokoić pragnienia swoich czytelników, nie do końca zwracając uwagę na jej umieszczenie lub pragnęła jak najszybciej zakończyć tę historię, a to zakończenie wydawało się jej najodpowiedniejszym.
Listy do utraconej to jedna z tych młodzieżówek, które pozornie niczym się wyróżnia wśród innych podobnych sobie pozycji, ale w rzeczywistości kryje w sobie coś absolutnie wyjątkowego, co trudno jest ubrać słowa, jednak to właśnie ów nieuchwytny element czyni ją absolutnie wyjątkową. Brigid Kemmerer napisała bowiem nie tyle smutną książkę o dwójce zagubionych nastolatków, ile stworzyła powieść, która powinna być obowiązkowym punktem na liście wielbicieli literatury Young Adult, powieść której udało się skraść kawałek mojego serca.
http://biblioteka-wspomnien.blogspot.com/2019/05/o-takie-young-adult-walczyam.html
Mogłabym skłamać, że po Listy do utraconej sięgnęłam z jakiegoś konkretnego powodu, wykręcić się, że spodobała mi się okładka bądź zaciekawił mnie opis. Nie chcę jednak kłamać, więc powiem Wam prawdę: wybrałam tę książkę, ponieważ nie miałam innej alternatywy — wciąż trawił mnie głód, pragnący bym sięgnęła po kolejny romans nastolatków, a gdy zerknęłam na czytnik, okazało...
więcej mniej Pokaż mimo to2019
Dość często zdarza się, że z ogromną ochotą, bardziej lub mniej świadomie sięgamy po pozycję, które zawierają dany motyw – zakazanej miłości, zdrady bądź przyjaźni z dzieciństwa, która ma szanse przerodzić się miłość. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje, ale w ciągu ostatnich kilku miesięcy odkryłam, że mam słabość do książek, w których pojawia się motyw znajomości opartej na wymianie wiadomości tekstowych. Nie potrafię określić, dlaczego akurat ten element czyni w moich oczach powieść bardziej atrakcyjną, może chodzi o odrzucenie fizyczności, może o intymność, jaka tworzy się w takich relacjach. Wiem natomiast, że gdy tylko usłyszałam o Kontakcie alarmowym, poczułam, że jest to pozycja stworzona wręcz dla mnie.
Tym, co zaskoczyło mnie w przypadku tej książki jest fakt, że trochę nudziłam się na samym jej początku. Zdaję sobie sprawę, że tego typu wstęp był tej historii potrzebny, jednak nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że ciągnął on się trochę zbyt długo, że brakowało w nim czegoś, co wynagrodziłoby mi czekanie, było bowiem trochę zbyt statycznie, a przez to po prostu nudno. W dodatku przedstawiony mi na pierwszych stronach obraz bohaterów bynajmniej nie zachęcał mnie do dalszej lektury – wydawali mi się oni trochę nijacy i nieco irytujący. Niemniej włożyłam sobie wykałaczki między powieki i pogrążyłam się lekturze, w której w pewnym momencie wyraźnie coś przeskoczyło, dzięki czemu czytanie tej historii zaczęło mi sprawiać ogromną przyjemność, poczułam się zaciekawiona tym, co działo się na stronach i uczucie to towarzyszyło mi niemal do końca tej opowieści. Nie łudźcie się jednak, że jest to powieść zaskakująca, czy przełamująca schematy, ponieważ autorka podążyła wydeptanymi wcześniej już ścieżkami, nie starając się nawet na chwilę ich zboczyć, a jednak robiła to na tyle umiejętnie, że tę historię po prostu przyjemnie się czytało.
W tej książce nie znajdziecie wyszukanego słownictwa czy konstrukcji, a jednak styl Mary H.K. Choi jest na tyle oryginalny, że powieść czyta się dość specyficznie. Przemyśleń bohaterów jest tu bowiem całkiem sporo, ale zostały one napisane prostymi zdaniami z użyciem dosadnych słów, co czyni tę powieść podobną do książek Rainbow Rowell, ale jednocześnie brakuje w niej typowej dla wspomnianej autorki lekkości. To nie tak, że czyta się to źle, mi chwilę zajęło jednak przyzwyczajenie się do tak nietypowego sposobu opisywania rzeczywistości, do przeskoków między wspomnieniami i właściwą linią czasową. O ile też rozmowy telefoniczne między bohaterami wypadły dość naturalnie, tak niektóre dialogi wydawały mi się trochę niefortunnie sformułowane, a przez to mniej realne niż bym tego oczekiwała.
Specyficzni są także główni bohaterowie Kontaktu Alarmowego, których niezwykle trudno było mi polubić na samym początku ich historii, później zaś wpadłam w ich rytm i nauczyłam się postrzegać rzeczywistość, tak jak oni ją widzą. Nie powiedziałbym, jednak żebym zapałała do nich szczególną sympatią, zaakceptowałam ich, i zaczęłam rozumieć ich motywacje, lecz wciąż daleko temu było do przyjaźni. A to przecież tak interesujące postaci! Penny – wciąż przygotowana na najgorsze, przyzwyczajona do bycia niewidzialną, skrzywdzona przez los, zbyt szybko poczuła, że musi stać się odpowiedzialnym dorosłym, co przyczyniło się do tego, jak trudno było jej nawiązywać zdrowe kontakt z innymi ludźmi. Sam to zaś uzależniony od swojej byłej dziewczyny, tęskniący za matką, wstydzący się braku pieniędzy, wciąż zmuszany do porzucenia własnych marzeń na rzecz innych, młody mężczyzna, który boi się przyznać się do własnych słabości i poprosić innych o pomoc. Oboje nie potrafią odnaleźć się w kontaktach z innymi, oboje mają trudne relacje z matkami, oboje potrzebują kogoś, kto potrafiłby zaakceptować ich w całości, wraz ze wszystkimi dziwactwami. Aż w końcu, zupełnym przypadkiem, odnajdują siebie nawzajem i ponieważ nie są zbyt dobrzy w rozmowach twarzą w twarz, zaczynają wymieniać wiadomości tekstowe. Relacja, która kreuje się między bohaterami, mimo że jest bardzo prosto skonstruowana i w dodatku nawiązuje się w dość szybkim tempie, tak ma kryje w sobie coś niezwykłego, co sprawiało, że miałam w sobie poczucie, że chcę, by skończyli razem, by zaznali szczęścia, chociaż tak naprawdę nawet niespecjalnie ich lubiłam.
Książce sporo dodała mnogość wątków pobocznych i dobrze zarysowanych postaci drugoplanowych. Podobała mi się kreacja Jude, dziewczyny o złotym sercu, która mimo własnych problemów pragnęła pomagać innym. Polubiłam też matkę Penny, której wyraźne trudności sprawiało bycie matką dla własnego dziecka, a mimo to kobieta wciąż się starała i nawet jeśli jej działania przynosiły czasem odwrotny skutek do zamierzonego, tak nieważne co usłyszała od własnej córki, była gotowa trwać przy niej boku, choć tak bardzo się od siebie różniły. Skłamałabym, jednak gdybym powiedziała, że polubiłam kobiety z otoczenia Sama – zarówno jego matka, jak i dziewczyna były bowiem dla chłopaka toksyczne, i zbyt mocno skupiały się na samych sobie, by dostrzec drugiego człowieka, co nie przeszkadzało im, w wytykaniu mu wad, i krytykowaniu jego zachować. Nie do końca podobał mi się też wątek związany z chłopakiem Penny, którego nastolatka potraktowała w moich oczach po prostu okrutnie.
Całkiem nieźle wypadło też przedstawienie przez Mary H.K. Choi pasji głównych postaci. W przypadku Sama było to kręcenie filmów dokumentalnych i chociaż ten wątek pojawił się zaledwie kilka razy, tak autorce całkiem nieźle udało się uchwycić, chwile zwątpienia, które pojawiają się u każdego człowieka oraz mieszankę miłości i nienawiści, jaką chłopak dążył to zajęcie. Ciekawsze wydawała mi się jednak pisarska pasja Penny, której fragmenty książki możemy przeczytać między rozdziałami, a które to dały zarys niezwykle tragicznej i przy tym interesującej powieści, którą chętnie przeczytałabym całości. Muszę też zwrócić uwagę, na to, że owe fragmenty były napisane innym stylem niż cała książka, co zapewne dla wielu jest niewiele znaczącym szczegółem, ale dla mnie dowodzi, iż autorka zadbała o szczegóły i nie poszła na łatwiznę.
Kontakt alarmowy to bardzo specyficzna książka – specyficznie napisana, ze specyficznymi bohaterami, a przy tym z bardzo prostą fabułą, w której brakuje elementu zaskoczenia, a mimo to potrafi zainteresować czytelnika. Jeśli lubicie lekkie i schematyczne książki młodzieżowe, i podoba wam się motyw relacji nawiązywanej za sprawią wiadomości tekstowych, i niekoniecznie musicie pokochać głównych bohaterów, o których czytacie, to możecie sięgnąć po powieść Mary H.K Choi. Nie jest to z pewnością pozycja idealna, ale pozwala na oderwanie się od szarej rzeczywistości, a to chyba jednej z głównych powodów dla których czytamy.
http://biblioteka-wspomnien.blogspot.com/2019/07/mam-sabosc-do-tego-motywu.html
Dość często zdarza się, że z ogromną ochotą, bardziej lub mniej świadomie sięgamy po pozycję, które zawierają dany motyw – zakazanej miłości, zdrady bądź przyjaźni z dzieciństwa, która ma szanse przerodzić się miłość. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje, ale w ciągu ostatnich kilku miesięcy odkryłam, że mam słabość do książek, w których pojawia się motyw znajomości opartej na...
więcej mniej Pokaż mimo to2019
Chłopak, który otworzył drzwi do wszechświata to jedna z tych pozycji, o których niewielu słyszało. Mimo naprawdę interesującego tytułu, prześlicznej okładki i opisu zapowiadającego nieszablonową historię, powieść Prestona Hortona zaginęła gdzieś w wysypie książek młodzieżówek, którego doświadczamy ostatnimi czasy. A ja odkopałam ją zupełnym przypadkiem i to z bardzo płytkiego powodu. Szukałam bowiem lekkich pozycji, idealnych na lato i zobaczyłam książkę, której okładka przykuła moje oko, więc bez wiedzy z czym tak właściwie mam do czynienia, pobrałam ją w ramach abonamentu Legimi i zaczęłam czytać…
Główny bohater tej powieści, Cliff, to niezwykle ciekawy, a przy tym charyzmatyczny i piekielnie inteligentny młody chłopak, który kryje w sobie mnóstwo sprzeczności. Z jednej strony jego wygląd (postawna sylwetka, dwa metry wzrostu), przez który staje się obiektem żartów, a który sugeruje jednocześnie by trzymać się od niego z daleka i jak najszybciej schodzić mu z drogi. Z drugiej zaś jego wrażliwość, wręcz kruchość, nieśmiałość, ogromne ciepło, które kryje w swoim sercu i pragnienie bliskości. Wszystko to zostało przez autora sprawnie połączone i przyczyniło się do powstania niezwykle dobrego głównego bohatera, a zarazem narratora całej historii. Gdy dowiecie się zaś jak ogromny ból nosi w sobie Cliff, z wielu różnych powodów czynników i poznacie jego kąśliwe poczucie humoru zobaczycie w nim pełnoprawną postać, która z łatwością może Was w sobie rozkochać.
Równie złożonym i ciekawym bohaterem był Aaron, którego autor zręcznie wykorzystał by zabawić się schematem popularnego chłopca, kierując jego historię na nieco nieoczywiste tory i budując naprawdę sympatyczną postać.
I chociaż, jak to zwykle bywa, nastolatków początkowo nie łączyły dobre relacje, wręcz darzyli się otwartą niechęcią, tak z czasem za sprawą przewrotnego losu narodziła się między nimi przyjaźń, oparta na próbach zrozumienia siebie nawzajem i chęci zmiana świata. Jednym co przeszkadzało mi w przypadku tej relacji było to, że odniosłam wrażenie, że narodziła się w ułamku sekundy i od razu została okrzyknięta prawdziwą przyjaźnią, zupełnie jakby ktoś wcisnął odpowiedni przycisk i zła przeszłość wyparowała. Niemniej nawet tę usterkę wynagrodziła mi późniejsza możliwość obserwacji interakcji między chłopakami, czytanie ich błyskotliwych wymian zdań.
To nie koniec jednak rewelacyjnie wykreowanych bohaterów, ponieważ niemal każda z przedstawionych nam postaci miała nie tylko swój charakter, ale także własną niezwykle ciekawą historię, która rozgrywała się nieco poza właściwą treścią i często przechodziła przemianę w trakcie trwania utworu. Ta powieść kryje w sobie bowiem ogrom dobrze napisanych wątków – przemoc domowa, rodzina, braterstwo, radzenie sobie ze stratą, samobójstwo, lęk, zmiany w życiu, zdrada, a nawet nadgorliwość religijną. I nawet ten znienawidzony przez wielu wątek miłosny wypadł tutaj tak ładnie, będąc niejako na trzecim planie, że powinien spodobać się nawet tym, którzy na ogół nie lubią czytać o miłości w książkach. Ta mieszanka, można by powiedzieć wybuchowa, zazębiła się ze sobą jednak w tak przemyślany sposób, że dała początek niezwykle dobrej, a przy tym bardzo inteligentnej powieści młodzieżowej, w której za pomocą w gruncie rzeczy prostej historii autorowi udało się w zupełnie naturalny sposób wpleść morał, którym powinniśmy kierować się w życiu: nigdy nie możemy ustawać w czynieniu dobra, nawet jeśli wydaje się to zupełnie bezcelowe.
Preston Horton posługuje się prostym słownictwem, ale potrafi przy tym pisać niezwykle lekko i w naturalny sposób opisywać myśli nastolatki oraz kreować błyskotliwe, często zabawne, a przy tym wypadające realnie dialogi. Wszystko to razem sprawiło, że przeczytanie tej powieści zajęło mi zaledwie bardzo przyjemną chwilkę.
Mogłabym się jednak przyczepić nieco do jednego z aspektów zakończenia, które chociaż z tego co czytałam, wielu zaskoczyło, tak dla mnie było dość oczywiste od samego początku oraz wątku związanego z geniuszami informatycznymi aka hakerami, który, co by nie mówić nie wypadł zbyt naturalnie, a wręcz trochę mnie bawił. I do tego, że chociaż na początku Cliff był nękany przez innych uczniów, tak potem ten wątek został po prostu porzucony.
Chłopak, który otworzył drzwi do wszechświata nie jest może pozycją, która odmieni rynek wydawniczy, a jednak jedną lepszych książek młodzieżowych jakie przeczytałam w tym roku. Jeśli macie więc ochotę na mądrą, dobrze napisaną, wielowątkową powieść z naprawdę dobrze rozpisanymi bohaterami i relacjami między nimi, stworzą wręcz do czytania upalnymi letnimi dniami to utwór Prestona Hortona jest dla Was. Ja bawiłam się przy ni,wyjątkowo dobrze!
http://biblioteka-wspomnien.blogspot.com/2019/07/nigdy-nie-mozemy-zaprzestawac-czynienia.html
Chłopak, który otworzył drzwi do wszechświata to jedna z tych pozycji, o których niewielu słyszało. Mimo naprawdę interesującego tytułu, prześlicznej okładki i opisu zapowiadającego nieszablonową historię, powieść Prestona Hortona zaginęła gdzieś w wysypie książek młodzieżówek, którego doświadczamy ostatnimi czasy. A ja odkopałam ją zupełnym przypadkiem i to z bardzo...
więcej mniej Pokaż mimo to2019
2019
O Jedno z nas kłamie swego czasu było naprawdę głośno. Książka była popularna nie tylko na blogach, gdzie zbierała mnóstwo pozytywnych recenzji, ale także na Instagramie gdzie pojawiała się, na co drugim zdjęciu, może za sprawą swojej niebrzydkiej przecież okładki, ale recenzenci nie szczędzili miłych słów także o jej treści. Odniosłam jednak wrażenie, że powieść Karen M. McManus największy sukces osiągnęła na polskim booktubie, pojawiając się na chyba każdym większym kanale, zbierając przy tym mnóstwo pochwał, które skutecznie odciągały uwagę od jej wad. I jak już wiecie, tak lubiane pozycje zwykle omijam szerokim łukiem, ale gdy stracą one na swojej popularności, zdarza mi się do nich wracać. Gdy więc ucichła wrzawa wokół tego tytułu, z przyjemnością zabrałam się do jego lektury, pragnąc przekonać się, czy jest ona tak dobra, jak o niej słyszałam.
Karen M. McManus zgrabnie operuje słowem i za jego pomocą kreuje niezwykle zawiłą historię, opowiadającą o czwórce nastolatków, w której zabrakło miejsca na kanciaste dialogi czy rozlewne opisy. Za pomocą prostego, ale przy tym wypadającego naturalnie słownictwa wykreowana została bowiem opowieść, w której nie ma miejsca na większe przestoje – jedno zdarzenie zaraz zmienia się w drugie, cztery perspektywy płynnie przeskakują między sobą, a bohaterowie mają przed czytelnikiem sporo sekretów, które ujawniają się na kolejnych stronach. Wszystko to przyczyniło się do tego, że powieść czyta się niezwykle szybko i przyjemnie, a przeszło czterysta stron wydaje się nagle krótką formą.
Trudno mi jednak powiedzieć, że książka tak jak sugeruje nam wydawca, mieści się w ramach gatunków takich, jak thriller bądź kryminał, ponieważ tak naprawdę brakuje tu jednego i dobrego. Dość przewrotnie bowiem według mnie wątek związany ze śmiercią Simona wypadł najgorzej w całym utworze. Chociaż początek powieści mógł sugerować, że przeczytamy o niezwykle ciekawej sprawie, z wieloma podejrzanym, tak szybko straciłam nią zainteresowanie, ponieważ okazało się, że mimo upływu miesięcy w sprawie nie pojawił się żaden punkt zaczepienia, wokół którego mogłabym snuć swoje domysły. Widać, że autorka miała całkiem niezły pomysł na ten wątek, ale, mimo że to nim powieść jest reklamowana, zaginął on pośród licealnych dramatów, nie zostając rozwiniętym, w takim stopniu jakbym sobie tego życzyła, nie posiadając żadnej widocznej wagi, przez co nie odczuwałam napięcia i miałam wrażenie, że cała sprawa przemknęła mi gdzieś obok nosa.
Najmocniejszą stroną Jedno z nas kłamie są jednak bohaterowie, którzy zostali wykreowani w niezwykle ciekawy sposób, co jeszcze mocniej podkreśliło sprytne zagranie autorki, by oprzeć ich na znanych nam już schematów. I tak przez książkę przewijają się: szkolna piękność, której życie okazuje się wcale nie tak idealne, jak mogłoby się to wydawać, sportowiec, któremu daleko do tytułu baseballisty roku, kujonka mająca większe problemy niż swoje oceny i zły chłopak o bardzo dobrym sercu. Każda z tych postaci otrzymała wystarczająco wiele miejsca, by ukazać czytelnikowi swoje dobre i złe strony, a w trakcie trwania akcji nawet przejść całkiem spore przemiany, który obserwowanie było wyjątkowo interesującym przeżyciem. Nie mogę też nie docenić tego, jak autorka zgrabnie poradziła sobie z nakreśleniem czterech zupełnie różnych od siebie charakterów, a przy tym ze stworzeniem przeróżnych relacji, jakie łączyły główne postaci, a które także ewoluowały w trakcie akcji powieści, nie każdy musiał tu bowiem zostać najlepszym przyjacielem czy największym wrogiem. Bardzo zgrabnie zostały też wymyślone sekrety, które skrywały główne postaci, a które to nie zawsze robiły z nich tylko podejrzanych o morderstwo i chociaż o jeden z nich jestem na Karen M. McManus wybitnie zła, ponieważ uważam, że nie powinno się robić z takich rzeczy plot twistów, tak za pozostałe mogłabym szczerze pogratulować, ponieważ nie wypadły one szczególnie naciąganie, czego początkowo się obawiałam.
Nadszedł więc moment, gdy mogę wylać przysłowiowy kubeł pomyj. Na co, zapytacie. Na w ogóle niesatysfakcjonujące zakończenie, które mogłoby konkurować w konkursie zakończeń, które najbardziej mnie zawiodły. I tak zakończenie wątku kryminalnego mnie nie zaskoczyło, a wręcz wydawało mi się, że autorka poszła najprostszą drogą, jakby na złość samej sobie i zamiast do oklasków zmusiła mnie do przewrócenia oczami. Chciałabym w tym miejscu powiedzieć, że podobało mi się zakończenie pozostałych wątków, ale chociaż nie byłoby to całkowite kłamstwo, tak zdecydowanie nie byłaby to prawda, ponieważ na samym końcu niektóre wątki wydawały mi się trochę na siłę przedłużone, a same ostatnie kilka stron w ogóle bym sobie odpuściła.
Jedno z nas kłamie może nie rzuciło mnie na kolana i z pewnością nie będzie konkurowało o tytuł najlepszej książki tego roku. Niemniej lektura tej powieści sprawiła mi ogromną przyjemność i pozwoliła mi na obdarzenie sympatią każdego z głównych bohaterów, angażując mnie tym w akcje utworu. Nie mogę nazwać książki Karen M. McManus dobrym kryminałem, ale z pewnością jest to naprawdę niezła powieść młodzieżowa, traktująca z wyczuciem o problemach młodych ludzi.
http://biblioteka-wspomnien.blogspot.com/2019/08/piecioro-uczniow-jedno-morderstwo-i.html
O Jedno z nas kłamie swego czasu było naprawdę głośno. Książka była popularna nie tylko na blogach, gdzie zbierała mnóstwo pozytywnych recenzji, ale także na Instagramie gdzie pojawiała się, na co drugim zdjęciu, może za sprawą swojej niebrzydkiej przecież okładki, ale recenzenci nie szczędzili miłych słów także o jej treści. Odniosłam jednak wrażenie, że powieść Karen M....
więcej mniej Pokaż mimo to2019
Wielokrotnie wspominałam Wam już, że mam ogromną słabość do hiszpańskich kryminałów – do niepowtarzalnego klimatu, jaki potrafią tworzyć tamtejsi autorzy, do wielowymiarowych postaci, które tworzą i do zagadek kryminalnych, których początek zwykle ukryty jest w przeszłości, zakopanej tak głęboko w pamięci postaci, że trudno ujrzeć ich początek. Gdy więc Jola na swoim Instagramie (@jakprzezokno) poleciła mi Kolor milczenia, musiałam ją sprawdzić, a gdy tylko zobaczyłam nazwisko autorki i opis powieści, wiedziałam, że przepadałam i, że muszę po nią sięgnąć.
Tym, co ujmuje w Kolorze milczenia przede wszystkim tak jak w wielu innych hiszpańskojęzycznych powieściach jest niebywale barwny i plastyczny styl autorki, która za pomocą słów nie tyle pisze opisy, ile tworzy swego rodzaju przepiękne obrazy, których oglądanie ma w sobie coś hipnotyzującego. Dzięki tej książce możemy zanurzyć się więc w klimacie słonecznej Hiszpanii oraz pięknego Maroka, które wydają się nie tylko niezwykle urokliwie, ale i mroczne w swoim uroku, a wszystko to dzięki temu, jak dobrze dobrane zostały kolejne słowa w tej powieści, tworząc niezwykle dobre zdania, aż w końcu całe strony, na których jeden kolor naturalnie i z nieopisaną lekkością przechodził w następny, tworząc piękną paletę barw, w której wiele jest czerni i szarości, ale nie zabrakło tu także czerwieni, koloru krwi, żółci barwy radości, czy zieleni koloru nadziei.
W książce nie zabrakło też naprawdę dobrych dialogów, za pomocą których autorka nakreśliła niezwykle ciekawe, zwykle bardzo trudne relacje między postaciami oraz napisała ich złożone charaktery. Nie zabrakło tu głębszych refleksji nad życiem, ale przede wszystkim, byłam bardzo zdziwiona tym faktem, całkiem sporo było tu fajnego humoru.
Utwór Elii Barceló toczy się na dwóch płaszczyznach czasowych. Z jednej strony możemy obserwować współczesny Madryt, w którym uzdolniona malarka, a zarazem główna postać i narratorka powieści Helena, powraca do rodzinnego miasta na ślub swojej wnuczki, ale zamiast skupić się na rodzinnych uroczystościach, bohaterka zaczyna podążać za wskazówkami i zanurzać się w historii swojej rodziny. Obserwowanie zmagań starszej kobiety oraz jej chłopaka miało w sobie coś absolutnie niezwykłego, za sprawą tego, jak niemal irytująco powoli autorka odsłaniała przed czytelnikiem kolejne karty, co krok rzucając mu przed nos kolejną wskazówkę, ale co moment zostawiając go z pustymi rękami, z marchewką przed nosem. Tak spokojne tempo akcji sprawiało, że bywałam zirytowana, a jednak tak jak zdenerwowane może być dziecko, które wie, że otrzyma swój prezent, ale dopiero za kilka minut. W trakcie lektury byłam, więc niebywale podekscytowana i chciałam otrzymać wszystkie odpowiedzi natychmiast, co świadczy jedynie o tym, jak mocno zaangażowałam się w całą historię.
Równolegle z historią Heleny mogłam zaś obserwować historię jej rodziny, która choć początkowo, jak to zwykle bywa w tego typu książkach, wydawała się nudnawa, tak z czasem zmieniła się w niebywale intrygującą opowieść, która dała mi szerszą perspektywę na całą sytuację, dodała kontekstu do pewnych sytuacji z teraźniejszości i pokazała przyczyny pewnych działań z przyszłości. Ta płaszczyzna czasowa najbardziej uwiodła mnie jednak za sprawą swojej nastrojowości, temu z jaką gracją i uwagą, oddała klimat czasów, w jakich działa się ta historia, latach trzydziestych dwudziestego wieku. Obserwowanie zupełnie innej od naszej mentalności ówczesnych ludzi, żyjących w przeddzień wojny, tego, jak zupełnie inne sprawy miały wówczas znaczenie, jak inne panowały tradycje, w jakim miejscu znajdowały się ówczesne kobiety.
Kolor milczenia to jednak nie tylko niebywale interesująca historia, ale także bardzo dobrze napisani bohaterowie. Wspomniana już Helena nie jest bohaterką, jaką spotyka się w literaturze często, ma niemal siedemdziesiąt lat, a jednak mnóstwo jest w niej energii, wciąż tkwi w niej także pragnienie wolności i niezależności, jej język potrafi być bardziej cięty od żyletki i, mimo że początkowo wydaje się oziębła, tak z czasem uważne ucho dostrzeże jej wrażliwość i ból. Nie tylko główna postać otrzymała jednak niezwykle ciekawą historię, bowiem zarówno jej matka, ojciec, jak i nieżyjąca już siostra otrzymali intrygujące historie. Autorka nie zapomniała jednak o nakreśleniu ciekawych postaci żyjących we współczesności – syn Heleny, jej wnuk i wnuczka, każdy z tych bohaterów miał w sobie coś, co wyróżniało go spośród tłumu, i sprawiło, że nie zaginął wśród wielu imion i nazwisk. Na szczególne wyróżnienie zasłużył zaś w moim imieniu Carlos, który pośród tak wielu sekretów, trudnych charakterów i jeszcze trudniejszych relacji rodzinnych, okazał się promyczkiem słońca, inteligentnym, ale przy tym prostym i bardzo oddanym mężczyzną, który rozluźniał gęsto atmosferę.
Poza udanym wątkiem rodzinnym znajdziecie tu także dobrze poprowadzony wątek kryminalny, którego zakończenie może nie wbiło mnie w fotel, ale kilka jego elementów, zdecydowanie mnie zaskoczyło, a jako całość idealnie wpisało się w całą historię, rozwiązując najważniejsze kwestie i odpowiadając na zdecydowaną większość pytań.
Kolor milczenia nie jest kolejną łatwą i krótką powieścią, lecz niebywale skomplikowane, bazującą na szczegółach opowieścią o rodzinie, jej tajemnicach i niewyjaśnionym morderstwie, które odmieniło życie wielu ludzi. Jest też historią o pragnieniu, namiętności, zdradzie oraz przede wszystkim o samotności, która jest skutkiem kłamstwa i może dręczyć człowieka aż do końca jego dni. Dobra historia, ciekawi bohaterowie oraz skomplikowane relacje między nimi, a wszystko to z niebywałym dodatkiem – cudownym stylem autorki i ujmującym klimatem Hiszpanii i Maroka lat trzydziestych. Jeśli lubicie sagi rodzinne musicie to przeczytać!
http://biblioteka-wspomnien.blogspot.com/2019/08/jaki-kolor-maja-tajemnice.html
Wielokrotnie wspominałam Wam już, że mam ogromną słabość do hiszpańskich kryminałów – do niepowtarzalnego klimatu, jaki potrafią tworzyć tamtejsi autorzy, do wielowymiarowych postaci, które tworzą i do zagadek kryminalnych, których początek zwykle ukryty jest w przeszłości, zakopanej tak głęboko w pamięci postaci, że trudno ujrzeć ich początek. Gdy więc Jola na swoim...
więcej mniej Pokaż mimo to2019
2019
Czasami, gdy zderzają się dwa odmienne światy, powstają przepiękne historie…
Jestem ogromną fanką książek Becky Albertalli. Autorka ta ma bowiem niesamowity dar kreowania cudownych historii, skierowanych do nastolatków, w których w idealnych proporcjach przeplatają się realne problemy, z którymi boryka się młodzież, z uroczą atmosferą całości, a w dodatku potrafi kreować bohaterów, którzy wydają się prawdziwi, a przy tym są naprawdę przesympatyczni. Nie skłamię, więc mówiąc, że powieści tej autorki zajmują czołowe miejsca na mojej liście najlepszych książek młodzieżowych. O wiele trudniejsza jest moja relacją z historiami napisanymi przez Adama Silvere. Nasz ostatni dzień bardzo mi się bowiem podobał i chociaż nie podbił może mojego serca tak mocno, jak się tego spodziewałam, tak wspominam go z uśmiechem na ustach. Zostawiłeś mi tylko przeszłość jednak ogromnie, ale to ogromnie mnie rozczarowało, a lektura tej powieści po prostu mnie męczyła. Gdy usłyszałam więc, że powstaje powieść napisana przez tę dwójkę autorów, miałam nieco mieszane uczucia. Byłam jednak bardzo ciekawa tego, co może powstać z połączenia tych dwóch zupełnie innych autorskich światów, a naprzeciw dręczących mnie początkowo obaw, stanęły pozytywne przeczucia, które pojawiły się dzięki pozytywnym recenzjom, które przeczytałam. Zaledwie kilka dni po premierze A jeśli tomy, sięgnęłam więc po tę historię i… Pokochałam tę historię z całego serca!
Tę powieść czyta się po prostu rewelacyjnie, dzięki temu, jak zgrabnie została napisana. Styl autorów jest bowiem lekki i przyjemny w odbiorze, a jego młodzieżowość w żadnym stopniu nie wypadła sztucznie. Brakuje tu bowiem dziwacznego slangu, po który niestety często sięgają twórcy, a przekleństwa zostały zastosowane w odpowiednich miejscach i odpowiednich proporcjach – dzięki czemu całość tekstu wypadła po prostu wiarygodnie, a nie sztucznie czy przerysowanie i była bardzo przyjemna w lekturze. Bardzo dobrze wypadły także dialogi, w których jeśli pojawia się niezręczność, to jest ona wyraźnie zamierzona, a cała reszta kwestii brzmi w ustach bohaterów po prostu naturalnie.
Należy też docenić cudowne poczucie humoru zawarte w tej historii – najwyraźniej je widać w dialogach między Dylanem i Benem, które wypadają po prostu naprawdę dobrze i potrafią w niewymuszony sposób rozbawić. W rozmowach bohaterów wiele znajduje się także sporo bardzo naturalnie wplecionych, nawiązań do szerokiej rozumianej kultury – od Hamiltona, przez Harryego Pottera, Disneya i Drogie Evanie Hensenie. Dzięki temu zyskała nie tylko kreacja bohaterów, ale także cała historia, która dzięki temu, że nie była wyrwana ze znanej nam historii, naprawdę wiele w moich oczach zyskała. A przy okazji wyszukiwanie ich sprawiało mi, jako fance niektórych spektakli, sporo radości.
Jak wiadomo każdą historię, tworzą jednak jej bohaterowie, a ci zostali przez autorów naprawdę dobrze nakreśleni. Arthur to bowiem typ marzyciela i romantyka, a przy tym ogromny fan musicali, który tęskni za swoją rodzinną miejscowością, a któremu niemal nigdy nie zamykają się usta. Ben to zaś to ten wycofany, obawiający się czekającej go przyszłości, uwielbiający grać w Simsy i piszący własną powieść, zwykły chłopak z Nowego Jorku. Gdy te dwa, zupełnie inne światy spotykają się ze sobą, powstaje prawdziwa mieszanka wybuchowa, o której bardzo dobrze się czyta. Najważniejsze jest jednak to, z jaką łatwością przyszło mi pokochać tych bohaterów, zarówno za ich zalety, jak i wady, jak łatwo uwierzyłam w ich kreację i jak łatwo uznałam ich za prawdziwych, trójwymiarowych ludzi – za to wszystko autorom należą się ogromne brawa. Gdy dodamy do tego zaś fakt, iż również drugoplanowe zyskały tutaj nieco miejsca, może nie na tyle, by stanąć na własnych nogach, ale wystarczająco wiele by można było ich polubić i rozpoznać nim pojawi się w ogóle ich imię, można zacząć klaskać raz jeszcze.
Nie ma co jednak udawać, że fabuła tej powieści jest zaskakująca, czy w jakiś sposób oryginalna, bo taka po prostu nie jest, ale warto zaznaczyć, że pod całą tą uroczą, mknącą wciąż do przodu historią, autorom udało się przemycić kilka trudniejszych wątków, tę niezwykle potrzebną dla przebicia bajkowej bańki, odrobinę goryczy. Na drugim planie poruszone w bardzo dobry sposób, zgrabny, zostały bowiem wątki takie jak: coming out, tolerancja i tożsamości, na które warto zwrócić uwagę. Nie można też zapomnieć o tym, jak ogromną rolę w tej powieści mają rozmowy i przeprosiny, i chociaż wydaje się to tak oczywiste, to niestety w wielu tworach kultury to właśnie dialogu brakuje, tutaj zaś wiele nieporozumień rozwiązuje się w naturalny i bardzo dobry sposób, dzięki wymianie zdań, wyrażeniu emocji i obaw. Powieść ta pokazuje więc ważny i warty naśladowania wzorzec zachowania, a przy tym robi to nienatrętny sposób, co niezwykle umilało mi jej lekturę.
A jeśli to my nie jest historią szczególnie ambitną, czy wyróżniającą się w swoim gatunku fabułą, a jednak jest historią, która potrafiła bezpowrotnie skraść kawałek mojego serca. Jest to bowiem książka, której czytanie sprawiało mi ogromną przyjemność, a gdy już przeczytałam jej ostatnią stronę, przepełniło mnie ogromne ciepło, na moich ustach pojawił się zaś uśmiech. Historia Arthura i Bena jest bowiem lekka i przeurocza, ale nie przesłodzona. Jeśli lubicie tego typu opowieści – o pierwszej miłości, w której nie brakuje niezręczności, o dwójce przesympatycznych bohaterów, którzy potrafią się przyznać do popełnionych błędów i w końcu o marzeniach, które będą musiały zderzyć się z nie zawsze przyjemną rzeczywistością, to powieść duetu Albertalli i Silvera jest dla Was. Ja z pewnością jeszcze nieraz wrócę do tej historii, by poprawić sobie humor po ciężkim dniu lub by po prostu ponownie spotkać tych bohaterów.
Czasami, gdy zderzają się dwa odmienne światy, powstają przepiękne historie…
więcej Pokaż mimo toJestem ogromną fanką książek Becky Albertalli. Autorka ta ma bowiem niesamowity dar kreowania cudownych historii, skierowanych do nastolatków, w których w idealnych proporcjach przeplatają się realne problemy, z którymi boryka się młodzież, z uroczą atmosferą całości, a w dodatku potrafi kreować...