-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1099
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać330
-
ArtykułyLubisz czytać? A ile wiesz o literackich nagrodach? [QUIZ]Konrad Wrzesiński19
-
Artykuły„(Nie) mówmy o seksie” – Storytel i SEXEDPL w intymnych rozmowach bez tabuBarbaraDorosz2
Biblioteczka
2023-12-29
2023-09-18
2023-06-06
[współpraca barterowa z wydawnictwem We Need Ya]
„Ostatnie światła gasną” nie tylko opowiadają o słowie, ale wręcz malują świat słowem. To właśnie styl Hani Czaban, kreuje bowiem tę historię na coś niezwykłego, pełnego magii i nieuchwytnego klimatu. Jest w nim lekkość, ale też pewna wzniosłość, dzięki, której powstały naprawdę piękne cytaty oraz przede wszystkim plastyczność, dodająca całości niemal poetyckiego pierwiastka. Mniej więcej do jednej trzeciej tej opowieści ze względu na styl właśnie i samą formę przedstawienia treści, miałam wrażenie, że czytam uwielbiane przeze mnie „Bezgwiezdne morze”. I nie ukrywam, że to właśnie ten sam początek, nieco pogmatwany, oderwany od rzeczywistości i linii czasu, gdy jeszcze nie orientowałam się, co tak naprawdę się tutaj dzieje, sprawił, że moje serce zabiło do tej opowieści nieco mocniej.
Później historia, skręca w nieco bardziej typowe dla swojego gatunku rejony i chociaż bardziej oczytaną osobę, tak jak mnie, nic tu raczej nie zaskoczy, tak trzeba jej oddać, że została naprawdę dobrze skonstruowana. Widać tutaj, że autorka jednocześnie miała pomysł na to, jaką historię chcę opowiedzieć, i wiedziała jak stworzony przez nią system magiczny ma działać, za co ogromny plus ode mnie.
Czułam jednak, że to dopiero początek całej tej przygody i tutaj zabrakło mi chociażby nieco lepszego zarysowania bohaterów. Zarówno Ida, jak i Kornel, a także pozostałe przewijające się tutaj inne postaci, wydawały mi się jednak nieco wyblakłe, brakowało mi w nich czegoś, dzięki czemu mogłabym się do nich bardziej przywiązać, lepiej ich zrozumieć. Ma to też odbicie w relacjach między nimi, które poza tą Idy z Heleną, były moim zdaniem nieco płaskie. W tym względzie liczę, że kolejne tomy, pozwolą się relacjom i bohaterom trochę się rozwinąć, pokazać.
Na korzyść tej książki wpływają też w moich oczach polskie nazwy w systemie magicznym, a także osadzenie akcji w Polsce, ponieważ czytanie o znajomym Lublinie, Warszawie i jeszcze jednym bardzo bliskim mi miastu, dodawało całości czegoś swojskiego.
„Ostatnie światła gasną” to więc bardzo dobry początek czegoś większego i dobra powieść sama w sobie. Może nie wszystko było idealne, ale spędziłam z nią naprawdę przyjemny czas, dlatego z zainteresowaniem będę rozglądać się za kolejnym tomem przygód Idy i Kornela, ciekawa, jakie jeszcze asy w rękawie ukryła Hania Czaban.
[współpraca barterowa z wydawnictwem We Need Ya]
„Ostatnie światła gasną” nie tylko opowiadają o słowie, ale wręcz malują świat słowem. To właśnie styl Hani Czaban, kreuje bowiem tę historię na coś niezwykłego, pełnego magii i nieuchwytnego klimatu. Jest w nim lekkość, ale też pewna wzniosłość, dzięki, której powstały naprawdę piękne cytaty oraz przede wszystkim...
Niektórym książką jeszcze przed ich przeczytaniem przydzielamy jakąś łatkę – czegoś typowego, powieści z brzydką oprawą bądź kolejnej opowieści lubianego przez nas autora. Kosiarze należą do ostatniej z wymienionych przeze mnie kategorii. Gdy bowiem przeszło dwa lata temu zaczytywałam się w jego Podzielnych, byłam kompletnie zatracona w wykreowanym przez niego świecie – brutalnym, ale w tej brutalności czymś niemal realnym oraz bohaterach – zwyczajnych, choć trwających w moim sercu przez długi czas. Jak mogłabym więc nie spodziewać się czegoś równie poruszającego po kolejnej powieści tego samego autora, tym bardziej iż miała ona tak bardzo intrygującym opis, zapowiadający oryginalną przygodę? Nie mogłabym.
Shusterman udanie zabawił się w tej powieści ludzkimi słabości. W idealnym świecie — pozbawionym przestępstw, śmierci i niesprawiedliwości, przeszkadza jego najważniejszy element ludzie wbrew wszystkiemu wciąż tak samo nieidealni. Zwykli obywatele wydają się pogubieni w rzeczywistości pozbawionej objawów upływu czasu. Skoro wszystko zostało już odkryte, a pokonać udało się samą śmierć, ludzkie życie zdaje się już tylko egzystencją, której brak jakiegokolwiek celu.
Nie idealność nie ominęła także ludzi będących kosiarzami, a więc zabierającymi życie, by umożliwić wszystkim żywot na ograniczonej przestani Ziemi. Jedni z kosiarzy pragną sławy, zachowując się jak celebryci, inni w zabijaniu odnaleźli sport, podobny do pradawnych rzymskich igrzysk, a jeszcze inni starają się kierować własnym sumieniem i w skromności wykonują swoje zadanie, starając się zatrzymać swoje człowieczeństwo. Skomplikowanie całej profesji, złożoność motywów każdego z kosiarzy sprawia, że kreacja całego świata wypada niezwykle ciekawie oraz przekonująco.
Nie brakuje tej książce dynamizmu. Autor świetnie potrafi budować narastające napięcie. Nie oszczędza też czytelnikowi zaskoczeń, z których to każde kolejne wydaję się jeszcze lepsze od poprzedniego. Sprawia to, że mimo iż wiemy, do czego zmierza fabułą całej powieści, to przed jej zakończeniem, zostaję na nas rzuconych wiele niespodzianek, które sprawiają, że od lektury Kosiarzy wprost nie można się oderwać. Gdy zaś czytanie musimy przerwać, jak na szpilkach wyczekujemy ciągu dalszego, starając się odgadnąć, co jeszcze przygotował dla nas pisarz oraz jak to wszystko się zakończy. Do samego końca nie wiadomo, bowiem czego możemy się spodziewać po zakończeniu, co wpływała niesamowicie na odbiór całości oraz pobudza nas do rozmyśleń, budując w prosty sposób cudowne uczucie napięcia i oczekiwania.
Jeśli oczekujecie książki dla młodzieży, w której główną rolę odegra romans, to nie powinniście sięgać po tę konkretną powieść. Shusterman nie zaprzepaścił potencjału własnego pomysłu, lecz sprytnie go wykorzystał, tworząc wątek romantyczny jakby gdzieś za właściwą powieścią, ukryty w subtelnościach. Bohaterowie nie przeżywają tu więc rozwlekłych problemów miłosnych, ale skupiają się na najważniejszym zadaniu.
Citra jest postacią żeńską, o którą warto było walczyć. Nie oczekuje niczyjego żalu, nie czeka aż ktoś wykona jej zadania, lecz walczy, wypełniając swoje zadania najlepiej jak potrafi, choć wciąż gnębią ją ludzkie słabości oraz chwile wątpliwości. Najlepiej wykreowanym bohaterem jest jednak według mnie Rowan. Absolutnie trójwymiarowy, bardzo niejednoznaczny, trwający gdzieś na granicy światła i cienia, pełen człowieczeństwa i okrucieństwa. Tworzenia tak cudownych postaci, powinno być zakazane, ku bezpieczeństwu mojego biednego, skradzionego nieodwołalnie serca. Muszę też wspomnieć o Volcie, bez którego ta opinia nie byłaby kompletna. Nie zdradzę wam kim jest, ale z wielu względów jest on drugą postacią z tej historii, która trafi na listę moich ulubieńców.
Bohaterowie drugoplanowi nie zostali przez pisarza pominięci, każdy z nich kryje jakąś tajemnice, a ich zachowania zostały oparte na nieoczywistych, lecz ważnych motywach. Co ciekawe żadna z postaci nie zostaje w tej powieści bez winy, wszyscy kryją w sobie jakąś słabość, wątpliwość, jakiś mrok. O takich osobach warto i aż miło jest czytać.
Kosiarze to jedna z niewielu powieści, którym udało się udźwignąć własny potencjał. Lektura tej książki to czysta przyjemność, na którą składają się: kradnący serca wielowymiarowi bohaterowie, niespodziewane zwroty akcji, niesamowity pomysł na wykreowanie rzeczywistości oraz świetny styl Neala Shustermana. Jeśli macie ochotę na pomysłową i świetnie napisaną powieść, pełną przygód to ta książka jest dla Was. Ja z niecierpliwością będę oczekiwać drugiego tomu!
Niektórym książką jeszcze przed ich przeczytaniem przydzielamy jakąś łatkę – czegoś typowego, powieści z brzydką oprawą bądź kolejnej opowieści lubianego przez nas autora. Kosiarze należą do ostatniej z wymienionych przeze mnie kategorii. Gdy bowiem przeszło dwa lata temu zaczytywałam się w jego Podzielnych, byłam kompletnie zatracona w wykreowanym przez niego świecie –...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Nie zwykłam sięgać po jeszcze nieskończone serie. Zawsze tkwi we mnie obawa, że wydawnictwo nie zdecyduje się wydać następnego tomu albo, że do czasu, gdy kontynuacja na rynku się pojawi, ja zapomnę wydarzeń z poprzedniej części. Zbyt mocno uwielbiam jednak Shustermana i jego pomysły, więc po Kosiarzy sięgnęłam niedługo po ich premierze. Jak się okazało, była to świetna decyzja – pierwszy tom Żniw Śmierci był lepszą książką niż mogłam tego oczekiwać.. W Kosodom zaopatrzyłam się więc zaraz po jego premierze, Różne wypadki losowe, nie pozwoliły mi jednak sięgnąć po tę pozycję natychmiast, czego teraz ogromnie żałuję, bo na taką kontynuację czekałam.
Początek powieści wydał mi się nieco ospały. Wbrew temu, czego się spodziewałam, nie od razu wpadłam w wir akcji i zatonęłam w przedstawionym świecie, ale zajęło mi to dobre kilkanaście stron. I jest to zasadnicza różnica między pierwszym a drugim tomem serii. W Kosiarzach akcja pędziła, wydarzenie goniło wydarzenie, od książki wręcz nie można było się oderwać, bo wiedziało się, że zaraz spadnie nam na głowę kolejna rewelacja. Akcja Kosodmu toczy się zaś swoim, o wiele wolniejszym rytmem, mimo że zarówno wydarzeń, jak i bohaterów mamy tu więcej. Zupełnie jakby Shusterman chciał, zwrócić naszą uwagę na inne aspekty wykreowanego przez niego świata, i sprawić, że w naszej głowie pojawią się ważne pytania o dzisiejszy świat i nasze życie.
Tym co nieco raziło mnie przy lekturze Kosodmu, była pewna fragmentaryczność. Autor przeskakiwał od wątku do wątku, później skupiał się na jednym, dwóch wybranych, a resztę pozostawiał w spokoju, po pewnym czasie powracał jednak do wcześniej rozpoczętych historii. Z jednej strony było to świetnym urozmaiceniem fabuły, rozbudowywało świat i rozwijało postaci. Z drugiej zaś zabierało powieści dynamizmu i sprawiało, że o wiele trudniej było zagłębić się w całą historię, bo wątki drugoplanowe wydawały się równie ważne, jak ten główny, przez co nie widziałam na czym powinnam się skupić.
Nie można odmówić Shustermanowi pomysłowości. Jeśli tak jak ja obawialiście się tego, że pisarz wykorzystał już swoje najlepsze pomysły, a teraz popłynie z nurtem i stworzy coś sztampowego, to mogę was zapewnić, że ku mojej ogromnej uciesze, wcale, tak nie jest. Okazuje się, że znane nam motywy dociekały się interesujących rozwinięć na najwyższym poziomie. Pojawiły się tu też zupełnie nowe wątki, historię, które intrygują zarówno pomysłem, jak i ich wykonaniem.
Jest w Kosodomie nieco więcej opisów, niż się spodziewałam, jednak wszystkie zachowały jakość i żaden z nich nie był zbyt długi, czy nudny. Nie mam się też czego doczepić, jeśli chodzi o dialogi – wszystkie brzmiały dość płynnie i naturalnie. Książkę czyta się po prostu przyjemnie.
W książce widać, że autor potrafi pisać postaci. Żadna z nich nie jest nudna czy nijaka, Shusterman stworzył kopalnie ciekawych charakterów, bohaterów, którym chce się towarzyszyć, trzymać za nich kciuki i przyglądać się tym drobnym ewolucją, jakie w nich zachodzą. I tak znana nam już Citra naprzeciw wszystkiemu pozostała tą samą upartą, ale sympatyczną dziewczyną. Rowan zaś ponownie skradł moje serce swoją niejednoznacznością, tajemniczością i lojalnością. Nie przeszli tutaj już tak znaczących przemian jak w poprzedniej części, ale widać, że znani nam bohaterowie wyraźnie dojrzali, zachowując w sobie to za co, mogliśmy ich pokochać.
Nie mogę nie wspomnieć o nowym, jakże ważnym dla całości utworu bohaterze – Greysonie, który może nie był kimś wyjątkowym, ale był naprawdę dobrze rozpisaną postacią, której losy śledziłam z zapartym tchem. Poza tym nie można zapomnieć o tym najważniejszym bohaterze tej części, którego imię zostało zwarte w oryginalnym tytule – Thunderheadzie. Nie jest to osoba, nie ma ciała więc trudno jest go również nazwać istotą, ale jego psychika i dylematy są niebywale interesujące. Wplątane między rozdziały jego wypowiedzi, przypominają jednocześnie urywki z pamiętnika i spowiedź, w której system dzielił się z czytelnikami skrytymi myślami, zamiarami. To te skrawki myśli zadawały nam najwięcej pytań, ale nie zawsze udzielały konkretnej odpowiedzi. Za sprawą Thunderheada, nieczłowieka świat jest przecież idealny, lecz przez Kosodom, którym kierują ludzie zdaje się on rozpadać. Uniwersum stworzone przez Shustermana jest nie tylko interesujące, czy niebywale rozbudowane, lecz także pełne ukrytej symboliki, tutaj pod pozorem fantastyki ukryte są znane nam problemy.
Co ważne autor żadnego ze swoich bohaterów nie uczynił idealnym. Każdy z nich popełniał błędy, upadał i próbował powstać z kolan, kilku z nich podjęło złe decyzje, a żadna sytuacja nie została rozwiązana zbyt prosto. Postacie musiały tu myśleć, pisarz pozwolił im na pomyłki, pozostawił ich ludzkimi, nieidealnymi.
W powieści nie brakuje kilku dobrych i nieoczekiwanych zwrotów akcji. Oczywiście nie wszystkie rozwiązania okazały się zaskakujące, nie wszystkie były też jakąś innowacją. Wątki zostały tu po prostu dobrze rozpisane, co sprawiało, że nawet jeśli pewne rzeczy były proste, tak nie były one irytujące.
Największe zaskoczenie ukryte zostało jednak w zakończeniu, które w mojej ocenie było niemal idealnym zwieńczeniem tego tomu. Nie zabrakło tam nieoczywistych rozwiązań, dobrego tempa, odrobiny radości i dobrego dramatu, a wszystko to sprawia, że jak na szpilkach będę oczekiwać trzeciego tomu serii.
Kosodom to według mnie kontynuacja niemal idealna. Pozwala nam śledzić losy znanych już nam bohaterów, ale i poznać kilku nowych, równie ciekawych, o ile nie ciekawszych niż Citra i Rowan. Rozbudowuje też ten jakże ciekawy świat, czyniąc go jeszcze lepszym, choć nie spodziewałam się, by było to w ogóle możliwie. Zaskakuje i pozostawia nas z wieloma pytaniami, na które odpowiedzieć może jedynie następny tom.
Tą serią powinno się zainteresować więcej osób, więc jeśli lubisz fantastykę i świetnie skonstruowanych bohaterów, a Żniwa Śmierci pozostają ci obce, zmień to jak najszybciej. Ja jestem zakochana!
http://biblioteka-wspomnien.blogspot.com/2018/06/zbawienie-lub-zagada-bohaterowie-lub.html
Nie zwykłam sięgać po jeszcze nieskończone serie. Zawsze tkwi we mnie obawa, że wydawnictwo nie zdecyduje się wydać następnego tomu albo, że do czasu, gdy kontynuacja na rynku się pojawi, ja zapomnę wydarzeń z poprzedniej części. Zbyt mocno uwielbiam jednak Shustermana i jego pomysły, więc po Kosiarzy sięgnęłam niedługo po ich premierze. Jak się okazało, była to świetna...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-12-21
2022-11-01
2022-10-24
Riordan ma słabość do opowieści związanych z wodą, do czego z resztą sam we wstępie się przyznaje, ale ja mam słabość do jego książek, więc wszyscy są zadowoleni.
Nie ma, mam wrażenie, lepszego porównania, które odda moje uczucia względem „Córki głębin” niż kąpiel w oceanie. Początkowo czułam się niczym zanurzona w zimnej wodzie, oszołomiona natłokiem informacji, imion, zdarzeń. Potem jednak powoli zaczynałam się przyzwyczajać do tego świata i przedstawionych mi bohaterów, a pływanie w tej historii sprawiało mi c raz to więcej przyjemności. W pewnym momencie dałam się nawet tak bardzo porwać fali, że poczułam, że nie chce opuszczać tej historii, chciałam przy niej zostać, już przyzwyczajona do bohaterki, do ciepła wody i jej spokojnych fal.
Przestając się jednak bawić w porównania. Trzeba wziąć pod uwagę, że mamy tu do czynienia z jednotomową historią, więc jej fabuła będzie o wiele mniej skomplikowana niż to do czego przyzwyczaił nas autor w innych swoich seriach, a do bohaterów nie będziemy mieli szansy przywiązać się aż tak mocno. Nie znaczy to jednak, że ta książka jest zła, ba moim zdaniem jest bardzo dobra, po prostu trzeba mieć do niej nieco inne podejście. Historia jest tu bowiem prosta, ale bardzo angażująca, bohaterowie naprawdę sympatyczni, a humor, nawet jeśli jest go nieco mniej, niż bym tego chciała, jeśli już jest, to jest dokładnie w takim wydaniu jakim go lubię u Riordana: nieco absurdalny, może nawet głupowaty (aż chciałoby się zapytać jak autor wpada na takie dziwne pomysły… tak patrzę teraz na pewnego szefa kuchni, który się tu pojawia), ale absolutnie cudowny.
Najciekawszym elementem wydawały mi się zaś pewne rozterki na tematy związane z samymi wynalazkami i związane z nimi rozterki moralne.
„Córka głębin” to moim zdaniem tylko i aż dobra książka młodzieżowa. Może i mnie zaskoczyła i zapewne, niedługo o niej zapomnę, ale w trakcie lektury byłam zaangażowana w tę historię i ten świat, kibicowałam jej bohaterom i najzwyczajniej w świecie dobrze się bawiłam, a o to chyba w czytaniu książek chodzi.
Ah no i, daje ogromne serduszko Riordanowi za bo u niego pierwszy raz spotkałam się z dosłownie przedstawionym wątkiem okresu w książce
Riordan ma słabość do opowieści związanych z wodą, do czego z resztą sam we wstępie się przyznaje, ale ja mam słabość do jego książek, więc wszyscy są zadowoleni.
Nie ma, mam wrażenie, lepszego porównania, które odda moje uczucia względem „Córki głębin” niż kąpiel w oceanie. Początkowo czułam się niczym zanurzona w zimnej wodzie, oszołomiona natłokiem informacji, imion,...
2022-09-26
2022-09-26
2022-09-13
2022-09-13
2022-09-13
Cztery dni, trzy tomy, a piątego dnia na dokładkę jeszcze przeczytałam jeszcze dwa dodatki. Tak wyglądała moja przygoda z trylogią „Okrutnego Księcia”, mimo że długo w ogóle nie interesowałam się tym tytułem.
Gdy jednak usłyszałam w podcaście „Czytu Czytu”, o czym tak naprawdę są te książki, zamiast opierać się na własnych domysłach, wiedziałam, że chcę je przeczytać. I przeczytałam, a raczej powinnam powiedzieć, że pochłonęłam. Wciągnęłam się w tę historię bowiem niesamowicie i bawiłam się przy niej tak dobrze, jakbym znowu była nastolatką i czytała pierwszą tego typu historię w życiu.
Wszystko to za sprawą tego, jak wiele jednocześnie toczy tu się wątków, jak dynamicznie zmieniają się relacje między bohaterami i jak to wszystko wpływa na samych bohaterów. Trzy siostry, z czego każda z zupełnie innym pomysłem na siebie. Ojczym, którego powinno się nienawidzić, ale jednak chce się jego dumy. Macocha ze swoimi sekretami. Walka o władze, szpiedzy i książęta z różnymi pomysłami na siebie, a gdzieś w tym wszystkim także wątek bycia człowiekiem w świecie magicznych stworzeń. Ja jestem ogromną fanką wątku sióstr, w którym nawet jeśli nie wszystkie decyzje podejmowane przez bohaterki, mi odpowiadały, tak naprawdę byłam w stanie je zrozumieć. I to łączy się z moim drugim ulubionym wątkiem, czyli próbą odnalezienia się jako człowiek.
Wątku romantycznego, co do którego widziałam najwięcej zastrzeżeń, jest tu zaś naprawdę niewiele i moim zdaniem to wychodzi na dobre tej książce, bo w tym wątku widziałam najmniej potencjału, wydawał mi się on po prostu najmniej ciekawy. Niemniej jeśli już wybija się na pierwszy plan, to robi to całkiem zgrabnie i mam poczucie, że wpisuje się w całą tą brutalną elfią rzeczywistość, którą stworzyła autorka.
Sama kreacja świata elfów też niezwykle mi się podobała, bo jawił mi się on jako niezwykły, wyciągnięty jakby z mrocznych baśni, piękny, ale też pełen często bezcelowego okrucieństwa. Co ważne, a wcale nie takie oczywiste, nie miałam też, ani przez moment, wrażenia, że autorka łamie, czy nagina ustanowione przez siebie zasady, wręcz przeciwnie miałam poczucie, że ona dokładnie wiedziała, co robi od początku i po prostu konsekwentnie się tego trzyma.
Muszę też odnieść się do samego zakończenia trylogii, które uważam po prostu za niezłe, bo samo rozwiązanie pewnych kwestii wydawało mi się w momencie lektury, nie tylko zaskakujące, ale na swój sposób, mimo wszystko nieco zabawne. Miałam gdzieś bowiem z tyłu głowy myśl o ekranizacji i pewnych scen, chyba nie chciałabym widzieć w takiej formie. Myślę. że liczyłam jednak co się innego, mocniej uderzającego w moje emocje.
Słowem podsumowania mogę powiedzieć chyba tylko, że to jak szybko przeczytałam tę trylogię, mówi samo za siebie. Naprawdę nie pamiętam, kiedy pochłonęłam ostatnio jakąś serię z takim zaangażowaniem, jak to miało miejsce w tym przypadku. Pochłonęłam, pokochałam i polecam, jeśli szukacie czegoś angażującego, z ciekawymi bohaterami i kilkoma zwrotami akcji po drodze.
Cztery dni, trzy tomy, a piątego dnia na dokładkę jeszcze przeczytałam jeszcze dwa dodatki. Tak wyglądała moja przygoda z trylogią „Okrutnego Księcia”, mimo że długo w ogóle nie interesowałam się tym tytułem.
Gdy jednak usłyszałam w podcaście „Czytu Czytu”, o czym tak naprawdę są te książki, zamiast opierać się na własnych domysłach, wiedziałam, że chcę je przeczytać. I...
2022-06-18
Miałam spore oczekiwania względem tego tytułu. Na samym jego początku, byłam pewna, że czeka mnie spore rozczarowanie. Historia wydawała mi się bowiem nieco zbyt dziwna, informacji było zbyt dużo, a jednocześnie tak wiele ważnych, chociaż dla mnie jakby odległych i niezrozumiałych rzeczy działo się jednocześnie. Ale gdy tylko przebrnęłam przez ten początek i poznałam podstawowe prawa funkcjonowania, w tym święcie okazało się, że mam do czynienia z naprawdę niezłą książką.
Po pierwszym oszołomieniu przyjęłam jej odległość kulturową z ogromnym zaciekawieniem, wczuwając się w bardzo klimatycznie przedstawione tutaj Dia de los Muertos, i poznając kolejne tradycje oraz role poszczególnych osób w wykreowanej przez autora społeczności. Przedstawiona tu rodzina jest zaś duża, głośna i nie zawsze idealna. Relacje rodzinne są także niezwykle ważne dla samej historii i naprawdę interesujące, chociażby ze względu na to, jak wiele z nich stanowi swoje całkowite przeciwieństwo. Są tutaj zarówno relacje pełno zrozumienia, te gdzieś zawieszone i te pełne złych emocji, takie gdzie obie strony się starają, takie gdzie stara się jedna z nich oraz takie, gdzie pozornie nie stara się nikt. Zaraz obok relacji głównych bohaterów, to właśnie relacje rodzinne trzymały mnie przy tej historii najmocniej, ponieważ miały w sobie coś takiego, że chciało się o nich czytać, patrzeć jak się zmieniają, a co za tym idzie, jak zmieniają się sami bohaterowie.
Jeśli mowa zaś o bohaterach, to ponownie po pierwszych wątpliwościach i dość neutralnym stosunku, udało mi się ich polubić i przyjąć ich ze wszystkimi dziwactwami, wątpliwościami, i całym wachlarzem innych cech charakteru, które sprawiały, że ostatecznie chciałam spędzić z nimi jak najwięcej czasu. Podobało mi się ich powolne otwieranie się na siebie, przekomarzanie oparte na naprawdę fajnym humorze, i ukryta w nich wrażliwość, i odwaga. I nawet jeśli momentami miałam wrażenie, że tempo tej historii jest zbyt wolne, i niewiele się tu dzieje to Yadriel, Julian, i Martiza trzymali mnie przy tej historii.
Niezbyt dużo jest tu zaś moim zdaniem samego wątku paranormalnego, a przynajmniej nie był on dla mnie na pierwszym planie, a tego tutaj oczekiwałam. W konsekwencji więc rozwiązania najważniejszych wątków dzieją się naprawdę szybko i chociaż moim zdaniem samo zakończenie jest dobre, tak jego tempo było dla mnie trochę zbyt szybkie, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę, to jak niewiele działo się wcześniej.
Ostatecznie myślę, że "Strażnicy dusz" to naprawdę niezła książka. Taka, która potrafiła mnie rozbawić, zaangażować się i zapomnieć na chwilę o wszystkim wokół. I może gdzieś z tyłu głowy mam poczucie, że chciałam, mimo wszystko od niej czegoś więcej, ale myślę, że dostałam wystarczająco dużo, by po prostu świetnie się bawić. Może czasami dokładnie tyle wystarczy?
Miałam spore oczekiwania względem tego tytułu. Na samym jego początku, byłam pewna, że czeka mnie spore rozczarowanie. Historia wydawała mi się bowiem nieco zbyt dziwna, informacji było zbyt dużo, a jednocześnie tak wiele ważnych, chociaż dla mnie jakby odległych i niezrozumiałych rzeczy działo się jednocześnie. Ale gdy tylko przebrnęłam przez ten początek i poznałam...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-04-21
2022-03-02
2021-09-28
2021-06-04
2021-04-28
2021-03-28
„Cinder” to nietypowy retelling Kopciuszka, któremu udało się mnie przekonać do siebie niezwykle szybko. Łączy on bowiem w sobie kilka tak nietypowych elementów – androidy, cyborgi, międzygalaktyczne wojny, z czymś, co, w moich oczach stanowi esencje baśni o Kopciuszku – miłość do księcia, wredną macochę i przyrodnie siostry oraz przede wszystkim bal. Jakby tego było mało, pojawia się tu także motyw plagi, o którym w obecnej sytuacji czytało mi się nieco niezręcznie oraz ludność zamieszkująca księżyc. I gdy tak patrzę na te wszystkie elementy oddzielnie, mam wrażenie, że to wszystko nie mogło stworzyć jednej spójnej historii. A jednak Morrisie Mayer się to udało. Czytając „Cinder” miałam bowiem wrażenie, że krył się tu duch starego dobrego Kopciuszka, a jednocześnie bohaterowie tej historii napisali znaną już baśń w zupełnie nowy sposób, dzięki czemu czytałam tę historię ze sporym zainteresowaniem.
I może zwroty akcji, dla kogoś, kto tak jak ja, ma za sobą już dobre kilkadziesiąt książek tego typu, nie będę zaskakujące i może san styl pisania Marissy Meyer nie był idealny, ponieważ czytając pewne opisy, miałam ochotę je pomijać, ponieważ wydawały mi się nieangażujące, a czasem nawet niepotrzebne. Myślę jednak ciepło o bohaterach tej książki — zagubionej, ale odważnej Cinder, która była dla mnie jedną z niewielu głównych bohaterek, którym chciałam kibicować, a także o zabawnej Iko i nawet ten nieco mdły książę wydawał mi się po prostu dobrą osobą. Naprawdę podobały mi się tu także relacje między postaciami oraz to, że wątek romantyczny nie przysłaniał innych, ciekawszych wątków, co było łatwo.
Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że gdybym miała pięć lat mniej, zakochałabym się w tej książce bez pamięci. Ale nawet teraz, mając te kilka lat więcej, „Cinder” czytałam z przyjemnością i nie mam wątpliwości, że tę szaloną historie Kopciuszka będę wspominać ciepło i z pewnością nie zapomnę o niej, gdy będę mówić o retellingach, ponieważ to był zdecydowanie jeden z tych bardziej oryginalnych i udanych.
„Cinder” to nietypowy retelling Kopciuszka, któremu udało się mnie przekonać do siebie niezwykle szybko. Łączy on bowiem w sobie kilka tak nietypowych elementów – androidy, cyborgi, międzygalaktyczne wojny, z czymś, co, w moich oczach stanowi esencje baśni o Kopciuszku – miłość do księcia, wredną macochę i przyrodnie siostry oraz przede wszystkim bal. Jakby tego było mało,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Czasem, chociaż z utęsknieniem czekam na jakąś książkę, gdy ta ląduje już w moich rękach, trudno mi przekonać samą siebie, by zacząć ją czytać. I chociaż oczywiście zdarza się, że moje obawy są słuszne, i dana opowieść nie daje mi ostatecznie, tego, czego w niej szukałam, to zdarza się, na szczęście też, że dostaje nie tylko to, czego pragnęłam, ale też coś więcej.
„Słońce i Gwiazda” dało mi nie tylko radość i kilka łez kręcących się w kącikach oczu.
Bo chociaż to opowieść jakich wiele: o dwójce ludzi, stanowiących swoje zupełne przeciwieństwa, którzy jakimś cudem zakochali się w sobie i teraz będą musieli się zmierzyć z własnymi uczuciami, a przy okazji wykonać powierzoną im misje. Przynajmniej dla mnie, ma ona mimo wszystko w sobie coś wyjątkowego. To nieopisywalne „coś”.
Może to zasługa bohaterów, których mam wrażenie, że znam bardzo dobrze.
Może ich relacji, w której, choć jest i niepewność, i niedopowiedzenia, to widać wzajemną troskę bohaterów o siebie i, to, że po ludzku z różnym skutkiem, ale jednak się starają i wybierają siebie nawzajem.
Może to poczucie humoru, które jest tu dokładnie takie jak w innych książkach z uniwersum: momentami absurdalne, by nie powiedzieć głupie, a czasem nieco sarkastyczne.
Może to naprawdę zgrabne wykorzystanie wydarzeń z poprzednich książek z uniwersum, z nowymi przygodami.
I może to „coś” to zasługa tego wszystkiego, a może niektóre książki mają w sobie coś dla nas wyjątkowego, czego nie można do końca nazwać, ani wskazać, co sprawia, że stają się nam bliskie. Nie wiem.
Ale wiem, że „Słońce i Gwiazda” to opowieść, której nie tylko chciałam, ale której potrzebowałam.
Czasem, chociaż z utęsknieniem czekam na jakąś książkę, gdy ta ląduje już w moich rękach, trudno mi przekonać samą siebie, by zacząć ją czytać. I chociaż oczywiście zdarza się, że moje obawy są słuszne, i dana opowieść nie daje mi ostatecznie, tego, czego w niej szukałam, to zdarza się, na szczęście też, że dostaje nie tylko to, czego pragnęłam, ale też coś więcej.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to„Słońce...