-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik230
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński40
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant13
Biblioteczka
2024-05-01
2024-04-25
To moje pierwsze spotkanie z autorem i w sumie jestem na tak. Owszem, bohaterowie zachowują się irracjonalnie, są mocno przerysowani, a zagęszczenie niezwykłych wydarzeń jest nieprawdopodobnie duże, ale biorę poprawkę na styl, w którym książkę napisano. To skrzyżowanie opowieści o Bondzie, "Mumii" i "Indiany Jonesa", nie ma być realistycznie, tylko wciągająco, i jest. Akcja jest bardzo szybka, dużo się dzieje, nie sposób się oderwać. Postacie są charakterne, zadziorne, żartują sobie w nietypowych momentach jak Roger Moore w roli agenta 007, trudno ich nie polubić. Żałuję, że nie czytałam tej książki jako nastolatka, byłabym zachwycona - jest tajemnica z przeszłości, poszukiwanie wskazówek w zabytkach i dziełach sztuki, zakradanie się do tajnych baz, pościgi, wybuchy, podróże dziwnymi środkami lokomocji, egzotyczne kraje, upiorny czarny charakter - czyli wszystko czego moje młodzieńcze serce mogło zapragnąć. Nie ma "momentów", dzięki Bogu, ale jest niestety sporo przemocy, początkowe sceny były bardzo makabryczne.
Rozbawiło mnie sporo rzeczy, np to, że bohaterowie porzucili swój sprzęt w tunelu i nikt go nie zauważył oraz, że pani doktor "za młodu dorabiała jako modelka" (XD). Mimo to miałam niezły fun i planuję do tego autora jeszcze wrócić.
To moje pierwsze spotkanie z autorem i w sumie jestem na tak. Owszem, bohaterowie zachowują się irracjonalnie, są mocno przerysowani, a zagęszczenie niezwykłych wydarzeń jest nieprawdopodobnie duże, ale biorę poprawkę na styl, w którym książkę napisano. To skrzyżowanie opowieści o Bondzie, "Mumii" i "Indiany Jonesa", nie ma być realistycznie, tylko wciągająco, i jest. Akcja...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Nie dało się być dzieckiem żyjącym w latach 90 i nie usłyszeć chociażby dziesięciu różnych piosenek Tiny Turner. "Rockowa babcia" funkcjonowała w popkulturze przez kilka dekad i znają ją co najmniej dwa pokolenia, moje i moich rodziców. Pamiętam, że w domu były jej płyty, w telewizji oglądaliśmy jej koncert, w radiu ciągle przewijały się jej piosenki - nowe i stare, grała nawet w jednym z moich ulubionych filmów. Jej śmierć przygnębiła wiele osób. Z pracy domowej na lekcji francuskiego dowiedziałam się, że nazywa się Anna Mae Bullock, że okropnego głupiego męża, że jest buddystką i że mieszka w Szwajcarii. Nie wiedziałam, że miała gromadkę dzieci i że straciła dorosłego syna, że mówiła po niemiecku, przyjaźniła się z Mickiem Jaggerem ani że przeszła udar. Nie wiedziałam, że chodziła do wróżki i wierzyła w duchy oraz różne dziwne paramedyczne sprawy, przez które zresztą mocno wykończyła sobie nerki (cóż, nikt nie jest doskonały). Nie miałam też pojęcia, że jej słynna fryzura to peruka - Tina pisze wprost, że ma kompleksy na punkcie swoich włosów, i że od początku kariery występuje publicznie niemal wyłącznie w perukach. Byłam w szoku, że ta niesamowicie atrakcyjna kobieta miała w ogóle jakiekolwiek kompleksy! Nie wiedziałam, że tak bardzo lubiła Beyonce i uważała ją za kogoś w rodzaju swojej następczyni. Zadziwiła mnie in plus ogromna wiedza Tiny na temat historii, sztuki, fotografii - mimo, że nie bardzo miała możliwość zdobycia szerszego wykształcenia, sama z siebie nauczyła się wielu rzeczy, czytała "Boską komedię", potrafiła docenić artystyczną fotografię. Twierdziła, że gust i smak wyrobiła sobie oglądając magazyny modowe, ale myślę, że musiała mieć też wrodzone poczucie estetyki i smaku, gdyby nie śpiewała, pewnie zostałaby dekoratorką wnętrz albo projektantką mody.
Książka napisana jest bardzo porządnie - choć trudno orzec na ile to zasługa samej Tiny, a na ile dwojga pomagających jej przy tym współautorów. Oprócz typowej autobiografii jest też w niej dużo przemyśleń na temat filozofii życiowej Tiny. Niektóre mnie mocno przygnębiły (dyskusja o eutanazji), inne nastroiły bardzo pozytywnie (umiejętność radzenia sobie ze stratą bliskiej osoby). Nie zabrakło też zdjęć, zwłaszcza fotografia Petera Lindbergha z wieży Eiffela - wbrew temu, co piszą w internecie, nie było ono edytowane, by ukryć linki ani nic. Nostalgiczna podróż w czasy, gdy życie nie było przerabiane w fotoszopie.
Nie dało się być dzieckiem żyjącym w latach 90 i nie usłyszeć chociażby dziesięciu różnych piosenek Tiny Turner. "Rockowa babcia" funkcjonowała w popkulturze przez kilka dekad i znają ją co najmniej dwa pokolenia, moje i moich rodziców. Pamiętam, że w domu były jej płyty, w telewizji oglądaliśmy jej koncert, w radiu ciągle przewijały się jej piosenki - nowe i stare, grała...
więcej mniej Pokaż mimo to
Czytając tę książkę słuchałam muzyki Britney i dotarło do mnie, że większości etapów mojego życia towarzyszy jakaś jej piosenka. Szkoła podstawowa, liceum, studia, pierwsza praca, wszędzie gdzieś w tle grała Britney Spears. Lubiłam ją. Miałam jej płyty. Teraz dopiero widzę, jak niewiele o niej wiedziałam - i w sumie nic dziwnego, bo to, co o Britney wiedzieliśmy, było albo wymysłem pracy, albo kontrolowanym przez ojca wizerunkiem scenicznym.
Prawdziwa Britney nie jest wieczną dziewicą ani seksbombą. Ma syndrom cheerleaderki, fatalny gust w kwestii mężczyzn, wierzy w new age'owe bzdety i lubiła upijać się na imprezach - jednocześnie jest dorosłym dzieckiem alkoholika, kobietą bardzo niepewną swojego ciała, spragnioną miłości i bezpieczeństwa, kochającą matką, wokalistką wiecznie zmuszaną do kompromisów w sferze artystycznej i estetycznej. Wbrew temu co sądzi wiele osób po obejrzeniu "Crossroads", jest też bardzo utalentowana aktorsko - w książce wyjaśnia, czemu nie podjęła tej ścieżki kariery.
Rozumiem, czemu Justin Timberlake poczuł się zagrożony publikacją tej książki, bardzo zaskoczyło mnie to, co tam o nim napisano. Jednocześnie zaskoczyło mnie tak dużo pozytywnych słów o Madonnie i Paris Hilton, wydawały mi się zawsze mało sympatycznymi osobami, tymczasem Britney pisze o nim bardzo życzliwie. Przykro czyta się, jak bardzo osamotnioną osobą była jedna z najpopularniejszych kobiet swojej epoki. Otoczona ludźmi, ale nastawionymi do niej jak do przedmiotu, z którego można wyciągnąć kasę, nawet we własnej rodzinie. Jeszcze bardziej przykre jest to, że Britney pisała książkę będąc żoną Hasama - czytając wiemy, że związek ten nie przetrwał i znowu jest samotna :(
Książka jest napisana prostym, swojskim językiem, szybko się czyta, widać, że pisała ją sama Britney, a nie jakiś opłacony ghostwriter. Nie jest wybitnym dziełem, ale też nie powinna być oceniania w takich kategoriach, to po prostu pamiętnik osoby, która mówi o swoim życiu i dzięki temu też może jej świadectwo jest bardziej prawdziwe?
Czytając tę książkę słuchałam muzyki Britney i dotarło do mnie, że większości etapów mojego życia towarzyszy jakaś jej piosenka. Szkoła podstawowa, liceum, studia, pierwsza praca, wszędzie gdzieś w tle grała Britney Spears. Lubiłam ją. Miałam jej płyty. Teraz dopiero widzę, jak niewiele o niej wiedziałam - i w sumie nic dziwnego, bo to, co o Britney wiedzieliśmy, było albo...
więcej mniej Pokaż mimo toW sumie to bardziej szkic, nadawałby się na reportaż gazetowy drukowany w odcinkach. Czytało mi się ekstremalnie szybko (10 h), ale miałam poczucie cząstkowości. Nie jest to tłusta praca opisująca temat od a do z, ale też nie musi - autorka postawiła na impresjonistyczny obraz złożony z rozmów z ludźmi, których spotyka. Przypomina reportaż fotograficzny, dużo tu obrazów. Miłym motywem było wspomnienie filmów, które również ja oglądałam - zabrakło "This is the Sea" :)
W sumie to bardziej szkic, nadawałby się na reportaż gazetowy drukowany w odcinkach. Czytało mi się ekstremalnie szybko (10 h), ale miałam poczucie cząstkowości. Nie jest to tłusta praca opisująca temat od a do z, ale też nie musi - autorka postawiła na impresjonistyczny obraz złożony z rozmów z ludźmi, których spotyka. Przypomina reportaż fotograficzny, dużo tu obrazów....
więcej mniej Pokaż mimo to
Reportaż (a właściwie reportażo-esejo-coś) na temat Kaszub. O Kaszubach wiedziałam niewiele, poza tym co mówił mi znajomy kaszubofil i o tym, czego uczono mnie w szkole - że jest język kaszubski a godłem jest gryf.
Po przeczytaniu z tej samej serii "Kajś" o Śląsku, autorstwa Z. Rokity, obiecałam sobie, że o Kaszubach też przeczytam. Choćby z tej racji nasuwało mi się sporo porównań i z przykrością muszę przyznać, że "Kaszëbë" nie wypadło tak dobrze, jak "Kajś".
Przede wszystkim autor sprawia wrażenie, jakby nie do końca wiedział, o czym chce pisać. Zaczyna o historii Kaszub jako regionu, tożsamości narodowej, języku, potem przechodzi do epizodu związanego z obozem koncentracyjnym, potem do tematu gwałtów wojennych i traum z tym związanych, później nagle przeskakuje do historii jakiegoś neonazisty z lat 70, żeby zająć się gromadą neopogan, bioenergoterapeutą i na koniec przejść do rybołówstwa i wpływu zmian klimatu na gospodarkę rybną. I wszystko to są bardzo ważne, wartościowe tematy - właśnie dlatego moim zdaniem zasługują na to, by zatrzymać się nad nimi na dłużej i poświęcić im więcej czasu, więcej pracy. Autor natomiast skacze po łebkach i w rezultacie powstaje coś, co przypomina moje playlisty na spotify.
Kolejna rzecz, która mnie drażniła, to odautorskie wtręty typu przemyślenia, opisy przyrody, wyobrażenia itp. Niestety, bez urazy dla pana Tomasza, większość z nich była mocno grafomańska i nie pasowała poziomem do reszty książki. Zresztą, generalnie jestem zwolenniczką tezy, by autorzy reportaży pozostawali jednak przechadzającymi się po gościńcu lustrami, a swoje opinie, sympatie i antypatie (zwłaszcza polityczne), gusta, przemyślenia itp zostawiali dla siebie, bo to nie oni są w centrum zainteresowania, tylko to, o czym piszą.
Generalnie nie żałuję przeczytania książki, bo dowiedziałam się sporo ciekawostek o Kaszubach, ale jest to właśnie raczej zbiór ciekawostek. I nie kupuję wprowadzenia klamry, że chodzi o "szukanie kaszubskiej duszy", to jest sztuczka godna autora pracy magisterskiej, żeby zebrać do kupy niepowiązane ze sobą rozdziały :P. No i niestety, "ubranie sukienki" przeważyło na niekorzyść całej książki. Korektorze, tak nie wolno!
Reportaż (a właściwie reportażo-esejo-coś) na temat Kaszub. O Kaszubach wiedziałam niewiele, poza tym co mówił mi znajomy kaszubofil i o tym, czego uczono mnie w szkole - że jest język kaszubski a godłem jest gryf.
Po przeczytaniu z tej samej serii "Kajś" o Śląsku, autorstwa Z. Rokity, obiecałam sobie, że o Kaszubach też przeczytam. Choćby z tej racji nasuwało mi się sporo...
2024-03-13
Sięgnęłam po książkę już po obejrzeniu filmu, więc nie czułam się zaskoczona zakończeniem ani rozwojem akcji. Co trzeba przyznać autorowi to fakt, że porusza bardzo ważne kwestie i zmusza do rozważań nad nimi, zajęcia stanowiska. Podobało mi się też, w jaki sposób autor tworzy atmosferę beztroski po to, by przełamać ją zdarzeniem, od którego nie ma odwrotu - jednak nie robi tego tak, jak często pośledni twórcy, nakazując swoim bohaterom odczuwać już przedtem to, o czym nie wiedzą, że się wydarzy. Cecilia i Briony przed dramatyczną sceną z Lolą zajmują się pierdołami, nie mają pojęcia, co się za chwilę stanie.
Nie jestem w stanie zgodzić się z opiniami, że Briony nie da się wybaczyć - po przeczytaniu całej książki zdają mi się one bardzo okrutne i niepokojące, zwłaszcza, że sama Briony nie była pewna tego, co się stało i chciała przede wszystkim - jak to napisano - przywrócić ład, bała się też o swoją siostrę. W przeciwieństwie do filmu, jej intencje nie były samolubne (zauroczenie w Robbiem), lecz całkiem zrozumiałe - widziała coś, co ją przeraziło i w jej umyśle wszystko zlało się w całość. Nie mogę się również zgodzić z diagnozą samej Briony, że zbrodnię popełniła ona, Marshall i Lola - Lola nie powinna była się tu znaleźć, była dziecięcą ofiarą gwałtu i nie można mieć do niej pretensji o to, że bała się swojego oprawcy (biorąc pod uwagę, jak potraktowano np chłopca moczącego łóżko, możemy sobie tylko wyobrazić, co wmawiano Loli i jak łatwo Marshall mógł jej wmówić, że to jej wina, że sama tego chciała, etc).
Nie żałuję, że przeczytałam tę książkę, ale nie wrócę do niej - niestety, odebrałam ją jako bardzo męczącą, i to nie z powodu podnoszonych w niej tematów, lecz po prostu z powodu nudy. Nudziłam się nieustannymi opisami krzaczków, drzewek, listków. Całkowicie wymęczyły mnie fragmenty dotyczące wojny, przeskakiwałam je żeby w ogóle przebrnąć dalej. Jest tu bardzo duża dysproporcja w poświęceniu czasu temu, co istotne i temu, bez czego książka naprawdę byłaby mniej nużąca - i nie rozumiem dlaczego autor podjął akurat takie a nie inne decyzje odnośnie tego, co wymaga przyglądania się przez mikroskop. Jestem w stanie zaakceptować fakt, że stara Briony ma mniej głębi i wglądu w siebie niż Briony młodsza, zważywszy na jej chorobę powodującą demencję. Nie rozumiem natomiast, czemu uraczono nas tak długim i szczegółowym opisem scen wojennych, które w ogóle się nie wydarzyły. Także jednak zieew.
Sięgnęłam po książkę już po obejrzeniu filmu, więc nie czułam się zaskoczona zakończeniem ani rozwojem akcji. Co trzeba przyznać autorowi to fakt, że porusza bardzo ważne kwestie i zmusza do rozważań nad nimi, zajęcia stanowiska. Podobało mi się też, w jaki sposób autor tworzy atmosferę beztroski po to, by przełamać ją zdarzeniem, od którego nie ma odwrotu - jednak nie robi...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Podtytuł brzmi "Jak zostałam korepetytorką w domu ortodoksyjnych Żydów" i w sumie można w tym streścić fabułę - choć nie nazwałabym rodziny opisaną w książce jako mega ortodoksyjną, raczej sami nawet uważali się za dość nowoczesnych. Przeczytałam opinie i w sumie z wieloma rzeczami się zgadzam - jak na osobę, która żyła blisko z rodziną Żydów, pani Margot nie opisała jakoś specjalnie szczegółowo kultury żydowskiej. Większość z rzeczy, które przedstawia w książce, to obyczaje raczej znane ogólnie, choć może faktycznie w latach 80. były czymś niezwykłym dla przeciętnego goja. Autorka żywi do rodziny S. uczucia bardzo sprzeczne - z jednej strony przywiązuje się do nich i widać, że ich lubi, zwłaszcza dzieci i babcię, z drugiej jednak wciąż miałam wrażenie promieniującego od niej poczucia wyższości jako osoby bardziej wyemancypowanej, cywilizowanej, nie "stłamszonej" religią. Trochę niby chce ich zrozumieć, ale jednocześnie bardzo łatwo się "najeża", gdy coś jest dla niej niewystarczająco nowoczesne i postępowe. Potrafi np. powiedzieć dziewczynce, że zasady koszerności są dla niej "absurdalne", albo prowokować nastoletniego chłopca stwierdzeniem, że sypia ze swoim partnerem, by się "odpłacić za wymądrzanie". Jej metody "wychowawcze" również pozostawiają wiele do życzenia. W jednej ze scen pozostawia swoją podopieczną samą po dość przykrej sytuacji, bo "z doświadczenia wie, że należy pozwolić uciec rozzłoszczonym nastolatkom", a zaraz potem wpada w panikę, że dziewczynka nie da rady trafić z powrotem do domu.
Odniosłam wrażenie, że Margot cały czas jest przekonana o swojej wyższości i ma jakiś syndrom zbawiciela, który nakazuje jej ratować ludzi mających inny światopogląd i spojrzenie na świat. Bez wahania wkracza z dziećmi na tematy seksualne ucząc ich co to seks albo kto to gej i lesbijka, chociaż doskonale wie, że jest to niezgodne z zasadami ich rodziców - po prostu uważa, że jako "oświecona" ma prawo a nawet obowiązek ich uświadamiać. Nie rozumie, czemu ludzie się pobierają, mówi że ktoś jest "za młody i za piękny, żeby wychodzić za mąż" - czyżby za mąż mieli wychodzić wyłącznie ludzie brzydcy lub starzy? Rzucenie się na obcą kobietę w autobusie i porównanie religii do przymusowego tuczenia gęsi było już szczytem histeryczności, który mnie rozwalił na łopatki. Generalnie sporo jest w autorce sprzeczności. Ma pretensje do Żydów, że ubierają sie po swojemu i przez to się wyróżniają, a sama celowo zakłada najbardziej rockowe wdzianka gdy do nich przychodzi, żeby ich szokować. Z jednej strony broni islamu i stara się być adwokatką muzułmanów w rozmowach z Żydami, z drugiej niespecjalnie nawet ogarnia tradycje, o których opowiada jej irański chłopak. Tak samo ze Schneiderami, po wielu wielu latach wciąż nie ogarniała ich świąt, obyczajów. Czasami miałam wrażenie, że autorka traktuje Schneiderów jak ciekawy temat do napisania książki, jakieś zjawisko do oglądania pod szkiełkiem.
Z kolei sama rodzina Schneiderów też zdaje się mieć nieco podobne poczucie wyższości względem Margot. Niby są mili, ale czują się lepsi i też patrzą na nią z góry. Zastanowiło mnie, czemu Schneiderowie nie mogą wejść do kościoła, choć chrześcijanie nie mają problemu z wejściem do synagogi czy meczetu, czemu nie dzieci nie mogą się bawić z innymi dziećmi, czemu grupa dziewczynek zaatakowała kobietę z psem w parku. Generalnie dziwne były te ich wzajemne relacje.
Margot chce walczyć ze stereotypami, ale sama sporo z nich powiela. Najbardziej rozbroiło mnie, gdy autorka napisała, że nie wie nic o Filistynach i Sarze, bo "wychowała się w katolicyzmie" - przecież to część Starego Testamentu, regularnie znajdująca się w czytaniach podczas Mszy świętej. Dla Margot "katolickie wychowanie" to raczej po prostu bycie białą belgijką, nie mające nic wspólnego z wiarą w Boga. Zresztą, jak sama twierdzi, jest "katoliczką socjologiczną", w odróżnieniu od religijnej (cokolwiek to znaczy). Ma ona także pretensje do filmu "Tylko razem z córką", że jest oparty na stereotypach, podczas gdy to po prostu ekranizacja wspomnień Betty Mahmoody, a nie fikcja. No i nie wiem skąd pomysł, że noszenie fartucha w kuchni to "burżuazyjny zwyczaj". Nie wydaje mi się też, żeby w salonach fryzjerskich nie istniała w ogóle możliwość zakażenia wirusem HIV, zwłaszcza, że mówimy o latach 80. i braku sterylizacji takiej jak obecnie.
Na pewno książka jest na swój sposób interesująca, choć ani autorka, ani bohaterowie (poza Elzirą) nie wydali mi się specjalnie sympatyczni. Sytuacja Żydów w Belgii lat 80. raczej nie jest taka jak obecnie w Polsce. Na pewno nie ma u nas opisanego przez Margot konfliktu na tle żydowsko-muzułmańskim, i islamskich gangów szukających zaczepki widząc ludzi w jarmułkach, nie wspominając już o zamachach na synagogi. Sporo jest tam o historii Żydów w krajach Beneluksu, o samej Belgii, znanych Belgach, kuchni, tradycjach.
Podtytuł brzmi "Jak zostałam korepetytorką w domu ortodoksyjnych Żydów" i w sumie można w tym streścić fabułę - choć nie nazwałabym rodziny opisaną w książce jako mega ortodoksyjną, raczej sami nawet uważali się za dość nowoczesnych. Przeczytałam opinie i w sumie z wieloma rzeczami się zgadzam - jak na osobę, która żyła blisko z rodziną Żydów, pani Margot nie opisała jakoś...
więcej mniej Pokaż mimo toDziś już mocno anachroniczna, odstająca od realiów, choć mechanizm uzależnienia nadal pozostaje ten sam. Książka jest bardzo krwista i miejscami przerażająca - opisuje rzeczy straszne, takie jak fizyczne i psychiczne skutki zażywania heroiny, przemoc, seks nastolatków, prostytucję z udziałem nieletnich - pasuje do tego język autorki, pozbawiony ozdobników i żywy. Co mnie uderzyło na początku, to bezdarność bohaterki i jej osamotnienie. Właściwie można śmiało rzec, że jedynym przyjacielem nastolatki był jej pies - agresywny ojciec bijący całą rodzinę, kompletnie bierna matka, obojętni nauczyciele, do tego całkowity brak wsparcia ze strony instytucji państwowych, szpitali, kościoła, organizacji pozarządowych, generalnie wszystkiego tego, czym dysponują osoby uzależnione obecnie i co pomaga im wyjść z nałogu. Porażający jest marazm dorosłych i ich rozkładanie rąk w obliczu zagrożenia życia dziecka. Ojciec potrafi jedynie bić. Matka niby chce pomóc, ale jednocześnie widać, że jest kompletnie rozmemłana, pozwala 13-letniej córce sypiać i mieszkać u chłopaka, bo "nie należy tłumić seksualności", wyrzuca jej ukochanego psa, bo tak sobie życzy partner, itp. no i przede wszystkim nie chce być taka surowa, jak jej rodzice. Widać tu zmagania części pokolenia dzieci wychowanych przez dorosłych z epoki dzieci-kwiatów, którzy chcieli być za wszelką cenę kumplami i partnerami, niekoniecznie rodzicami. Christiane nie ma żadnego autorytetu wśród dorosłych, cały czas szuka jakiejś idei, która ją pociągnie - jest moment, gdy imponują jej starzy ćpuni, fascynuje się neonazizmem, komunizmem, new agem, scjentologią, magią, nowymi religiami itp. [SPOILER] Zakończenie nie jest specjalnie pozytywne, bo Christiane co prawda nie bierze już heroiny, ale nadal zażywa inne narkotyki, deklaruje też, że interesuje się "czarną magią i buddyzmem" i ma kolejną super "paczkę" znajomych palących hasz. [KONIEC SPOJLERA] Sama książka była bardzo popularna wśród nastolatków, gdy chodziłam do szkoły. Choć już wtedy była między nami a Christiane różnica około 20. lat, nie odczuwało się tego tak bardzo (może przez przesunięcie kulturowe związane z żelazną kurtyną?) - pamiętam wczesne lata 90. i Dworzec Centralny w moim mieście, gdzie również kręcili się nieletni narkomani szukając "okazji", a w toaletach można było natrafić na porzucone strzykawki. Plakaty w przychodniach ostrzegały przed HIV, AIDS roznoszonymi przez współużywanie igieł. Jednocześnie "Dzieci z dworca Zoo" miały status książki kultowej i niestety, pamiętam, że oprócz odstraszania dzieciaków przed narkotykami, tworzyła pewnego rodzaju modę na ten temat. Niektórym imponowało obracanie się w środowisku, gdzie są narkotyki. W książce są zdjęcia, które miały przerażać, ale w sumie były tam głównie modne, atrakcyjne młode dziewczyny, podobne do modelek z magazynów mody - zresztą sama Christiane mówiła, że od ćpania wyglądała atrakcyjnie, a figura wychudzonej narkomanki gwarantowała powodzenie u płci przeciwnej. Ostatnio pojawił się serial na podstawie książki Christiane - nie wiem, jak odbiera go młodzież, ale czytałam, że został bardzo ugładzony i wypieszczony, tym bardziej martwię się, czy wspomnienia nastoletniej narkomanki nie będą miały skutków odwrotnych od zamierzonego. Ciekawi mnie, jak na tę książkę patrzy obecne pokolenie nastolatków.
Dziś już mocno anachroniczna, odstająca od realiów, choć mechanizm uzależnienia nadal pozostaje ten sam. Książka jest bardzo krwista i miejscami przerażająca - opisuje rzeczy straszne, takie jak fizyczne i psychiczne skutki zażywania heroiny, przemoc, seks nastolatków, prostytucję z udziałem nieletnich - pasuje do tego język autorki, pozbawiony ozdobników i żywy. Co mnie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-01-19
Generalnie świat opisywany przez autorki jest bardziej wizją twórczą niż prawdziwym opisem XVIII-wiecznej Europy - wśród arystokratów jest dużo osób o czarnym kolorze skóry, sama królowa jest czarna (w rzeczywistości była co najwyżej po części Portugalką), na dworze tolerowana jest para męsko-męska, a król uczestniczy przy porodzie. Nie miałam problemu z tym, że tak jest, bo na samym początku uprzedzono mnie, że będę mieć do czynienia z fikcją, jednak warto pamiętać, że przystępując do lektury wkraczamy w świat wymyślony, a nie w annały kronik historycznych, a sporo osób opisanych w książce (lady Agatha, para służących, Dominik) to postacie fikcyjne. Również doktor Monro, który akurat jest prawdziwy, nigdy nie miał nic wspólnego z królewskim dworem i nie wiadomo, czy faktycznie robił rzeczy opisane w książce.
Historia jest raczej naiwniutka, ale bardzo pocieszna, obfituje w romantyczne, piękne zwroty (zwłaszcza opisujące uczucia Jerzego do Charlotty), wzruszające sceny wyciskające łzy i rozczulające każdą wrażliwą duszę. Nawet tzw momenty są opisane bez zbędnej wulgarności, choć przyznaję, ze raczej starałam się omijać tego rodzaju sceny i nie lubię ich w książkach. Główni bohaterowie budzili moją sympatię, kibicowałam im, chociaż były momenty, gdy swoim upartym nie mówieniem wprost co czują i myślą doprowadzali mnie do bruksizmu. Często czytając o Charlotte miałam też przed oczami Indię Amarteifio, która grała ją w serialu - myślę, że ta aktorka bardzo pomogła mi polubić bohaterkę. Nie żałuję, że przeczytałam książkę, ale jednak wolałabym, żeby była mniej współczesna - i nie chodzi mi o kolor skóry królowej, lecz o pewne sposoby myślenia i zachowania, które kompletnie nie pasują do postaci z tamtej epoki, a które autorki zdecydowały się tam umieścić - miejscami czułam się "edukowana" na siłę . Bo w sumie wychodzi taki trochę bal kostiumowy. No i bardzo nie podoba mi się przetłumaczenie imienia służącej na "Koral" - nie ma takiego imienia, wygląda to sztucznie. Akcja rozgrywa się w Anglii, więc Coral brzmiałoby naturalnie.
Generalnie świat opisywany przez autorki jest bardziej wizją twórczą niż prawdziwym opisem XVIII-wiecznej Europy - wśród arystokratów jest dużo osób o czarnym kolorze skóry, sama królowa jest czarna (w rzeczywistości była co najwyżej po części Portugalką), na dworze tolerowana jest para męsko-męska, a król uczestniczy przy porodzie. Nie miałam problemu z tym, że tak jest,...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-01-08
Ktoś kiedyś zażartował, że Christopher Tolkien opublikował drukiem wszystko, co tylko napisał jego ojciec łącznie z listą zakupów i w sumie coś w tym jest - ale wiąże się to z pragnieniem fanów, by cokolwiek się da jeszcze wysączyć z notatek Profesora, zostało wysączone. "Upadek Gondolinu" to opracowane przez Christophera zapiski J.R.R. Tolkiena dotyczące historii rodu Tuora. Mamy więc wędrówkę Tuora do morza, jego spotkanie z Ulmem, który powierza mu misję dotarcia do ukrytego królestwa, a potem walkę o jego ocalenie przed Złym.
Christopher Tolkien nie tworzy własnej ujednoliconej wersji historii, lecz pokazuje nam, w jaki sposób Profesor Tolkien ją przepisywał, zmieniał na przestrzeni lat. Widzimy jak ulegają kształtowaniu wątki i postacie, chronologia, jak rozwijają się pewne motywy a inne wygasają, mamy więc w sumie wgląd w bardzo intymny proces tworzenia dzieła. Osobiście zaciekawiły mnie zmiany w brzmieniu imion postaci, np Melkor który przedtem był Melkiem czy Earendel (Earendil). Zaskoczyło mnie używane na określenie Noldorów we wczesnym etapie twórczości słowo "gnomowie" - rozumiem, ze nazwa ta pochodzi od greckiego słowa gnome (wiedza), a nie od nazwy upierdliwych bajkowych stworów, ale mimo wszystko kojarzyła mi się z czymś mocno niefajnym, jak Grinch, i kompletnie nie pasowała mi do Noldolich. Za to idąc tropem tego słowa dowiedziałam się, jak początkowo, w XVI wieku, gnomów (jako istoty baśniowe) postrzegano i że wcale nie były to takie krasnale jak te co stoją w ogródkach.
Dla osób zainteresowanych twórczością J.R.R. Tolkiena będzie to bardzo interesujące - dla tych, którzy go w ogóle nie znają i nie czytali nic z jego książek, raczej polecam zacząć od mniej "poszatkowanej" całości.
Co do wydania - jest piękne, ma twardą oprawę, ilustracje Alana Lee na kredzie, z w pełni zachowaną jakością kolorów, font nie boli oczu. Zamieszczono również spis nazw własnych, co ułatwia lekturę, a także mapę i drzewo genealogiczne Noldorów oraz rodu Beora.
Ktoś kiedyś zażartował, że Christopher Tolkien opublikował drukiem wszystko, co tylko napisał jego ojciec łącznie z listą zakupów i w sumie coś w tym jest - ale wiąże się to z pragnieniem fanów, by cokolwiek się da jeszcze wysączyć z notatek Profesora, zostało wysączone. "Upadek Gondolinu" to opracowane przez Christophera zapiski J.R.R. Tolkiena dotyczące historii rodu...
więcej mniej Pokaż mimo to
użo tu nawiązań, już sam tytuł (jestem przekonana, że nazwa organizacji miała nawiązywać do "Dwunastu małp"), miejsca gdzie rozgrywają się różne sceny do złudzenia przypominały mi sceny z filmów. Sam autor twierdzi, że napisał tę książkę tak, jak zrobiłby to Philip K. Dick i też ogólnie mocno stara się wplatać różne wątki nawiązujące do Dicka - mnie się jakoś "Złe małpy" nie kojarzyły aż tak bardzo z Dickiem, a raczej z Matrixem i z jednym odcinkiem "Family Guya". No i nigdy do tej pory nie trafiłam na książkę Dicka, w której bohaterka i zarazem narratorką (jedną z dwojga) byłaby kobietą, zazwyczaj u niego kobiece postacie to tylko dodatki do męskich.
Całość zanurzona jest w głębokie warstwy chaosu i do samego końca trudno orzec, co jest prawdą, a co iluzją (i to faktycznie jest mocno dickowe). Przez cały czas Ruff zmusza nas też do zastanawiania się nad tym, co tak naprawdę jest dobrem a co złem. Niby motto organizacji to czynienie świata lepszym, a jej urzędnicy noszą nazwiska takie jak Wise czy Love, ale z drugiej strony czy w ogóle można mówić o czynieniu dobra przez zabijanie ludzi?
Główna bohaterka stawała się coraz bardziej irytująca, ale można rzec, że jest to częścią planu - nie porzucajcie książki, gdy zaczyna robić rzeczy głupie a nawet odrażające. Pod koniec wszystko układa się w całość.
"Złe małpy" są spoko, ale też trudno mówić, żeby mnie jakoś wybitnie zmieniły. Ot, fajnie się czyta, jest ciekawe uniwersum, ale mam poczucie, że mogłabym napisać taką książkę mając 17 lat (co w sumie nie jest takie złe, może po prostu ja jestem już stara). Nie żałuję, że przeczytałam, bo było klimatycznie, wciągająco i miejscami zabawnie. Moja przejedzona dziwnymi uniwersami głowa jest happy.
użo tu nawiązań, już sam tytuł (jestem przekonana, że nazwa organizacji miała nawiązywać do "Dwunastu małp"), miejsca gdzie rozgrywają się różne sceny do złudzenia przypominały mi sceny z filmów. Sam autor twierdzi, że napisał tę książkę tak, jak zrobiłby to Philip K. Dick i też ogólnie mocno stara się wplatać różne wątki nawiązujące do Dicka - mnie się jakoś "Złe...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jesli podejdzie się do tej książki na serio, będzie absurdalna. Bohater okaże się nieprawdopodobnie niezniszczalny. Nawet przy założeniu, że jest on weteranem z Afganistanu, trudno uwierzyć, że zapierdziela srogo z czymś, co najpewniej jest raną kłutą płuca. Sporo tu zresztą innych stereotypowych postaci (nawiedzony preppers, siłowniany mięśniak, femme fatale, ruski gangus) które dość szybko zaczynają sugerować, że mamy do czynienia z komedią. Podobała mi się zwłaszcza scena nawiązująca do "Szklanej pułapki".
Autor ma dryg i pisze ze swadą, z humorem. Jedyne, co może być męczące, to rozważania wewnętrzne bohatera, ale w sumie czy zastanawialiśmy się kiedyś, co sobie myśli taki Bruce Willis, gdy łazi z karabinem po szybie wentylacyjnym? Bo coś myśli na pewno.
Jest to książka zabawna, ale też bardzo ciepła i pozytywna w wydźwięku, nie śmiejemy się głupkowato jak przy "Nagiej broni", nietrafione wydają mi się też porównania do filmów Tarantino - to raczej humor, który pamiętam z "Arizony Juniora". Najbardziej rozbroiła mnie chyba scena z kiełbasami.
A, no i nie wiedzieć czemu, na okładce widnieje taki dziwoląg językowy jak "finlandzki" (niby forma prawidłowa, ale brzmi strasznie i rani me uszy). No i nie, nie powinno się wyjmować noża z rany kłutej, chociaż domyślam się, że autor książki nie musiał o tym wiedzieć
Jesli podejdzie się do tej książki na serio, będzie absurdalna. Bohater okaże się nieprawdopodobnie niezniszczalny. Nawet przy założeniu, że jest on weteranem z Afganistanu, trudno uwierzyć, że zapierdziela srogo z czymś, co najpewniej jest raną kłutą płuca. Sporo tu zresztą innych stereotypowych postaci (nawiedzony preppers, siłowniany mięśniak, femme fatale, ruski gangus)...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-12-08
Szóstka oszustka, zwróciła na siebie powszechną uwagę,
Wołając: „Proszę wsiadać! Szóstka jedzie na Pragę”.
Tymczasem pojechała na Ochotę
I już nie wróciła z powrotem.
Pierwsze "oszustwo" jest już w tytule. "Rozmowy" sugerują, że będziemy mieli do czynienia z wywiadem lub w ogóle z dużą ilością wypowiedzi samych (anty)bohaterek. Tymczasem są to raczej gawędy autora na ich temat, coś jak serial "Women who kill" albo podobny w tym rodzaju. Są bardzo nieproporcjonalne - niektórym autor poświęcił bardzo dużo stron, inne wzmianki są na zasadzie newsa w gazecie. Dziwny jest też dobór bohaterek - niektóre w ogóle nie są seryjnymi morderczyniami, ale autor podejrzewa, ze popełniły druga zbrodnię więc już są (XD), etc. Na okładce widnieje zdjęcie Myry Hindley, w książce nie ma o niej nic - też bardzo dziwny dobór fotografii, no bo w sumie po co sugerować czytelnikowi, że będzie tam o kimś, o kim nie ma? Także z marszu już trochę czuję się zrobiona w konia.
Druga rzecz to maniera pisarska autora. Różne dygresje na temat płci, komentowanie wyglądu opisywanych kobiet ("gruba jak świnia", "brzydka i stara", "brzydka i tęga" - aż zapragnęłam zobaczyć zdjęcie samego autora i o dziwo, nie jest to Brad Pitt), próby zgadywania czyichś myśli i intencji na podstawie własnych "uważam że" (uważam, ze to jednak zrobiła, uważam, że skrzywdziła tego i tego, policjanci pomysleli o niej cośtam itp) czy granie na emocjach, żeby udowodnić, ze ktoś "zasłużył" bądź "nie zasłużył" na karę. Jest nawet specjalny kącik na wyznania autora, dlaczego uważa, że kara śmierci jest okej oraz jego wspomnienia z Rosji o tym jak bardzo kocha ten kraj i uwielbia go odwiedzać (książka pisana współcześnie, od razu mówię).
Słownictwo niepoważne - np. "pokręcona psychika", "zboczona psychika", "stosunek pederastyczny". Panuje tu także niezmierzony chaos edytorski, zwłaszcza rozliczne potwórzenia (słowa córki Suzanne Basso są aż trzy razy zacytowane w tym samym rozdziale, dwa razy w jednym rozdziale dowiadujemy się jaki iloraz inteligencji miał James). Sadzenie się na uwodziciela, np pisanie kilkakrotnie o tym, ze perfumuje listy do więźniarek, również jest słabe, podobnie jak nieustanne odwoływanie się do swoich poprzednich książek. Całość przypomina opowieści jakiegoś boomerskiego wujka, który lubi nieeleganckie żarty i seksistowskie wtręty a przy tym totalnie nie budzi mojej sympatii. Myślę, że są osoby, które taki sposób narracji odbiorą jako zabawny i prowadzony ze swadą - dla mnie był po prostu denerwujący, więc raczej nie sięgnę po kolejne książki tego autora.
Szóstka oszustka, zwróciła na siebie powszechną uwagę,
Wołając: „Proszę wsiadać! Szóstka jedzie na Pragę”.
Tymczasem pojechała na Ochotę
I już nie wróciła z powrotem.
Pierwsze "oszustwo" jest już w tytule. "Rozmowy" sugerują, że będziemy mieli do czynienia z wywiadem lub w ogóle z dużą ilością wypowiedzi samych (anty)bohaterek. Tymczasem są to raczej gawędy autora na ich...
Autorka usuwa się w cień, pozwala mówić swoim bohaterom i splata to, co jej opowiadają, w spójną narrację. Nie jest to moja pierwsza książka dotycząca Korei Północnej, więc spodziewałam się, że niewiele mnie zaskoczy - a jednak, totalnie powaliły mnie niektóre opowieści, jak choćby ta o lekarzach, którzy muszą sami wędrować po okolicach i zbierać zioła zastępujące niedostępne w większości leki, a nawet oddawać skórę na przeszczepy dla pacjentów. Również opisy głodu, po lekturze wielu książek dotyczących maoistycznych Chin czy Rosji sowieckiej, nie powinny mnie zadziwić, a mimo to ciężko było mi przebrnąć przez scenę, w której jeden z bohaterów zabija i zjada psa. Przerażają przymusowe aborcje tylko dlatego, że dziecko może być w połowie chińskie, ale nie zaskakują, bo większość tych praktyk istniała bądź istnieje w innych podobnych państwach. Tak samo jak jedzenie liści i kory z drzew, uznanie rodziny za "instytucję reakcyjną ideologicznie", lęk przed tym, że władze ukażą krewnych za to, że próbowało się uciec (nie zgodzę sie z autorką, że to ewenement, tak samo było przecież w ZSRR, tam również zmuszano dzieci do wyrzekania się rodziców a pary do rozwodów). Zadziwiła mnie natomiast koreańska (nie tylko północna) obsesja na punkcie wzrostu. Autorka sugeruje, że również w "lepszej" Korei niski wzrost u mężczyzn uniemożliwia znalezienie dobrej pracy czy partnerki, podobnie jak u obu płci ciemniejszy odcień skóry. Troszkę to przerażające, ale w sumie koreańskie standardy piękna nie są specjalnie ikluzywne a o body positivity tam raczej chyba nie słyszano.
Podoba mi się, że Demick wybrała na swoją opowieść miasto Chongjin. Niestety, 99 procent dokumentów, fotografii czy książek o KRLD przedstawia wyłącznie stolicę, która jest przecież sztucznie stworzoną wizytówką i zaledwie wierzchołkiem góry lodowej życia normalnego, przeciętnego Koreańczyka. Chongjin też zwykły nie jest, ale nie jest Pjongjangiem i za to cenię autorkę. W książce jest parę zdjęć, nie są one reportażem a raczej symbolem tego, co opisywane jest w tekście (kilka rozpoznałam ze znanych mi filmów z internetu) i chwalę mocno również za ich dobór.
Co mi się nie podoba? Porównanie samokrytyki do spowiedzi. Spowiedź nie odbywa się publicznie, nie jest się do niej zmuszanym i zdecydowanie nie ma takich konsekwencji jak wyznawanie swoich zbrodni donosicielskim sąsiadom. Jest też troszkę nieścisłości, np w jednym z fragmentów pada informacja, że dane prawo nie pozwoliło na coś bohaterce, a w przypisie pojawia się zdanie, że to prawo dawno zostało zniesione i nie obowiązuje. No i ostatnia rzecz, ostatni rozdział napisany w celu zaktualizowania książki jest w sumie powtórzeniem poprzednich, zwłaszcza ostatniego. Kilka opowieści wręcz się powtarza, słowo w słowo - nie wiem czemu przy edycji nikt tego nie zauważył, a powinien.
Warto pamiętać, że książka jest już w sumie mocno historyczna, bo autorka opisuje początek XXI wieku (jeśli nie liczyć wstawki z lat 2014-15) i jak większość pozycji, które muszą najpierw przejść przez wydawcę, potem przez polskie tłumaczenie a na koniec trafić do biblioteki, żebym mogła je przeczytać - zapewne mocno się deaktualizuje. Korea nadal pozostaje państwem reżimowym, ale pewne nowinki tam jednak docierają (o czym pisał m.in. Andrei Lankov), a rozwój techniki umożliwia przemyt informacji np za pomocą portów usb.
Autorka usuwa się w cień, pozwala mówić swoim bohaterom i splata to, co jej opowiadają, w spójną narrację. Nie jest to moja pierwsza książka dotycząca Korei Północnej, więc spodziewałam się, że niewiele mnie zaskoczy - a jednak, totalnie powaliły mnie niektóre opowieści, jak choćby ta o lekarzach, którzy muszą sami wędrować po okolicach i zbierać zioła zastępujące...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-11-02
Powiem tak - jest dwoiście. Bardzo. Kolejny raz przy lekturze powieści Kinga lawirowałam między ochotą, by przybić mu piątkę, a pragnieniem by dać mu fangę w nos. Ale do rzeczy. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to objętość - w sumie nigdy, poza klasykami typu "Chłopi" albo Trylogia, nie miałam okazji zmierzyć się z książką, która ma ponad tysiąc stron. Nie przeszkadzała mi jednak ta cegłowatość, bo "To" czyta się szybko, właściwie połyka, jak większość książek autora. Zetknęłam się z opiniami, że książka jest nudna, nadmiernie rozbudowana i kompletnie się z nimi nie zgadzam - nie nudziła mnie wcale, akcja była wartka, a momenty, w których zatrzymywałam się, by poznać mieszkańców Derry, były konieczne, by przesiąknąć jego klimatem. Jest tam nostalgiczny powrót do dzieciństwa i piękne, poetyckie opisy świata, dziecięcych uczuć - jest też budowanie napięcia i sceny straszne, upiorne, makabryczne. Mimo że książka powstała w latach 80., nadal straszy, nie ma tam sztampowości, przesytu, śmiesznego przerysowania. Autor potrafi wprowadzić nas w nastrój, który potem po nocach nie pozwala spać. Sceny np z ptakiem czy staruszką są po prostu genialne!
Jednak można na tę książkę spojrzeć o wiele głębiej, niż tylko jako na horror. Dla mnie to przede wszystkim powieść o mierzeniu się z własną przeszłością. Autor doskonale ukazuje psychikę dręczonego dziecka. Bohaterowie zapominają o swoich traumach jako dorośli, tak jak często dorosłe ofiary przemocy nie chcą o niej pamiętać - ale jednocześnie czują się obciążeni (np nie mogąc mieć dzieci z niewiadomych przyczyn czy wiążąc się z nieodpowiednimi partnerami). Żeby pozbyć się tego, co w nich siedzi, muszą do tych wspomnień wrócić, muszą zmierzyć się ze swoimi dawnymi lękami i stanąć z nimi twarzą w twarz. Wtedy pamięć wraca, pojawiają się też dawne blizny i zaczynają krwawić. Jest to niezbędne, żeby pójść dalej, chociaż jest straszne, bolesne i bywa śmiertelne. Całe miasto jest złe, bo też często zachowania przemocowe są po prostu częścią społeczności, a nawet kultur, i udajemy, że ich nie widzimy albo wręcz bronimy ich jako czegoś dobrego.
Sporo osób narzekało na końcowe elementy związane z Żółwiem, stworzeniem świata itp - mi to kompletnie nie wadzi. Widać, że autor powoli przymierzał się do stworzenia swojej własnej mitologii, którą potem rozwinął w innych książkach, i miał też do tego prawo. Oczywiście nie mógł się oprzeć pokusie i jak zwykle w książce umieścił swoje alter ego (i też, nieskromnie, to alter ego jest najpotężniejsze z grupy oraz w nim kocha się główna bohaterka).
No właśnie, teraz "ale". Bardzo duże ale. Pewnie wiecie, jakie ale. Tak, ta scena jest po prostu odrażająca. Za radą koleżanki ominęłam jej szczegóły. Nie, nie trafia do mnie wyjaśnienie autora, że "Beverely chciała zjednoczyć grupę" i że to "przejście z dzieciństwa w dorosłość". Ja wiem, że dla Kinga dorosłość to "seks, samochody i picie alkoholu" (takie słowa padają zresztą w książce), ale na litość, mamy do czynienia z jedenastolatką! Nie z nastolatką, nie z licealistką, ale z dzieckiem. I nie, jedenastoletnie dzieci nie uprawiają seksu grupowego jako wyrazu jedności i przyjaźni. W ogóle to, w jaki sposób King wykreował postać Beverly, jest obrzydliwy. Patrzymy na nią jego oczami i nierzadko są to oczy obleśnego, zboczonego wujka. Jedenastolatki nie fantazjują o genitaliach chlopców, którzy im się podobają. Nikt normalny nie patrzy się na ich piersi ani nie dostaje erekcji na ich widok (zresztą, dostawanie erekcji przez bohaterów w przeróżnych ważnych momentach jest tu istną plagą, podobnie jak porównania do orgazmów). Nawet dorosła Beverly miejscami budzi złość - to, że klei sie do kolegi z dzieciństwa wiedząc, że jest szczęśliwie żonaty, to że idzie z nim do łóżka jak gdyby nigdy nic, to że porównuje się do jego żony musząc się upewnić, że to ona była jego pierwszą miłością... ostatnio była taka akcja w necie, która nazywała się "female characters written by male authors" i moim zdaniem Beverly Marsh to idealny przykład takiej postaci, stworzonej przez sprośnego mężczyznę, który nie ma pojęcia o psychice kobiety ani dziewczynki i tworzy ją na wzór swoich obrzydliwych fantazji.
Cały ten entourage, jak również fakt, że wcielone zło po raz kolejny okazuje się samicą (pamiętacie odniesienia do powieści "Ona" Haggarda w "Misery"?), matką, kobietą zaczął mnie skłaniać ku teorii, że autora w dzieciństwie spotkało coś bardzo bardzo złego ze strony jednej z dorosłych kobiet w jego życiu i odreagowuje on to teraz w taki a nie inny sposób.
"To" jest dobrą książką, nie żaluję, że poświęciłam jej czas, spore jej fragmenty uważam za wartościowe i głębokie, ale jednocześnie poziom obrzydzenia w opisywaniu dzieci i seksualności sprawia, że nie chcę nigdy więcej do niej wracać. Obejrzę za to z ciekawością nową adaptację, do tej pory jestem po pierwszej (tej z lat 90., której trailerów bałam się jako smarkacz) i uważam, że była świetna - jeśli ktoś chce, niech obejrzy. Obrzydliwą scenę wycięto 😉 a nie ma tam ani trochę mniej z "pozytywnej" nastrojowości. Pamiętam, że płakałam po śmierci Eddiego - w książce jakoś bardziej blisko było mi do Bena i irytowało mnie, że Bev go ignoruje. Świetny był tez Tim Curry (nowy Pennnywise w ogóle mnie nie przeraża i jest jak chomiczek z anime).
Powiem tak - jest dwoiście. Bardzo. Kolejny raz przy lekturze powieści Kinga lawirowałam między ochotą, by przybić mu piątkę, a pragnieniem by dać mu fangę w nos. Ale do rzeczy. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to objętość - w sumie nigdy, poza klasykami typu "Chłopi" albo Trylogia, nie miałam okazji zmierzyć się z książką, która ma ponad tysiąc stron. Nie przeszkadzała mi...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Tytuł bardzo mylący - spodziewałam się analizy socjologicznej umierającego miasta, dostałam raczej opowieść autobiograficzną okraszoną dziennikarstwem śledczym. Autor zdaje się łapać kilka srok za ogon, ale w sumie nie jest to problem. Książkę czytało mi się bardzo szybko, przypominała mi mieszaninę filmów Harmony'ego Korine'a z kryminałami Marlowe'a. Jest tu sporo o ludziach, których autor napotyka na swojej drodze, ich historie, ale także jego własna opowieść, sporo zanurzania się w przeszłość rodziny i jej tajemnice.
Wyłania się z tego obraz mocno przerażający, który może zdziwić osoby przyzwyczajone do narracji, gdzie Ameryka to raj na ziemi i wszyscy są bajecznie bogaci. Jako dziecko lat 90. pamiętam taki obraz Stanów, lansowany przez seriale takie jak "Dynastia" czy "Moda na sukces". Miałam świadomość, że rzeczywistość jest bardzo nieciekawa, ale nie wiedziałam, że aż tak.
Niestety, w połowie straciłam całą moją sympatię do autora - stało się to w momencie, gdy opisał, jak zachował się agresywnie w stosunku do własnej żony. Mało tego, nie tylko nie jest mu ani trochę głupio, ale nazywa żonę "rozpuszczoną, kapryśną dziewczynką" i jest bardzo niezadowolony, że na miejsce przyjeżdża policja, żeby go opieprzyć, bo przecież "nic się nie stało". Cała sytuacja przedstawiona została jako zwykłe nieporozumienie, choć nie powinna. Nie zdziwiło mnie więc ani trochę, gdy dowiedziałam się z internetu, że w 2023 LeDuff został aresztowany w sprawie napaści na żonę i ma zakaz zbliżania się do niej, a obecnie oczekuje na finał sprawy w sądzie.
Może przez to stałam się uprzedzona, ale też do końca nie miałam pewności, czy przez LeDuffa opisującego sprawę martwego bezdomnego czy zastrzelonej dziewczynki przemawia szczera, prawdziwa potrzeba szukania społecznej sprawiedliwości, czy raczej chęć upolowania ciekawego tematu. Wydawało mi się, że sporo jest tam autokreacji, miłości własnej, ale tak jak mówię - mogę być uprzedzona po stronie 166.
Jeśli chodzi o tłumaczenie, podoba mi się żywy język i umiejętne dopasowanie go do stylu autora - natomiast nie mogłam znieść używania przez tłumaczkę słowa "sędzina" jako określenia kobiety-sędziego. Teoretycznie niektórzy dopuszczają takie użycie "sędziny", ale w mowie bardzo potocznej, oficjalnie to wciąż "pani sędzia" (chyba że jej mąż też jest sędzią, co w sumie w Detroit jest całkiem możliwe XD). Inna sprawa, że autor potocznym językiem nie gardzi, mamy tam więc "cycki" czy slangowe określenia które nazwalibyśmy "racial slurs".
No i naprawdę, to kolejna książka z tej serii, która powinna uswiadomić wydawnictwu Czarne, że "ekologiczny papier" nie jest dobrym pomysłem na okładki.
Tytuł bardzo mylący - spodziewałam się analizy socjologicznej umierającego miasta, dostałam raczej opowieść autobiograficzną okraszoną dziennikarstwem śledczym. Autor zdaje się łapać kilka srok za ogon, ale w sumie nie jest to problem. Książkę czytało mi się bardzo szybko, przypominała mi mieszaninę filmów Harmony'ego Korine'a z kryminałami Marlowe'a. Jest tu sporo o...
więcej Pokaż mimo to