-
Artykuły
Najlepsze książki o zdrowiu psychicznym mężczyzn, które musisz przeczytaćKonrad Wrzesiński7 -
Artykuły
Sięgnij po najlepsze książki! Laureatki i laureaci 17. Nagrody Literackiej WarszawyLubimyCzytać2 -
Artykuły
„Five Broken Blades. Pięć pękniętych ostrzy”. Wygraj książkę i box z gadżetamiLubimyCzytać13 -
Artykuły
Siedem książek na siedem dni, czyli książki tego tygodnia pod patronatem LubimyczytaćLubimyCzytać7
Biblioteczka
2022-02-20
2022-01-08
"Bezmatek" Miry Marcinów to bardzo piękny, poetycki obraz cierpienia córki po śmierci matki alkoholiczki. Bardzo intymny opis żałoby i próby nie tyle rozliczenia, co zrozumienia przeszłości.
Każdy, kto zetknął się z alkoholikiem wie, że są to ludzie, którzy jak nikt potrafią manipulować otoczeniem, a przy tym bywają w pierwszym kontakcie nieco szalonymi, uroczymi osobami potrafiącymi porwać do swojego zwariowanego świata wszystkich wokół. Oczywiście ów czar szybko pryska bo w nałogowym piciu nie ma nawet odrobiny piękna, tylko smród i ohyda.
Dziecko, które wychowuje alkoholik nie rozumie mechanizmów tej choroby i wiem z doświadczenia, że pijący rodzic potrafi oczarować taką bezbronną istotę, więc rozumiem, że niektóre wspomnienia autorki o matce są jak z bajki – nocne eskapady, szalone wycieczki, niespodzianki i prezenty kiedy jest trochę gotówki, a w tle wieczne pochody do monopolowego, żeby czasem nie zabrakło wódki, kiedy nadejdzie poranek.
Narratorka w "Bezmatek" bardzo skrzętnie pomija jakieś drastyczne opisy związane z piciem matki. Nie ma tu obrazków jak z koszmaru, bałaganu, śmieci, wymiocin, całej tej paskudnej strony picia na umór. Mamy za to informację, że mama była bardzo oryginalną osobą i przygotowywała swoim dzieciom makaron z ketchupem, jak żadna inna matka w okolicy. No nie ma w tym nic romantycznego, po prostu kobieta była tak skacowana, że ten ketchup i kluski były jedynym, co dała radę zrobić.
Warstwa językowa w "Bezmatek" jest bardzo piękna, jest jak zasłona dymna, romantyzuje nałóg matki, romantyzuje również skłonności autodestrukcyjne córki, które z wielką siłą ujawniają się po śmierci rodzicielki. Narkotyki, alkohol, przypadkowy seks, uwiedzenie nastolatka, to wszystko to szybki i prosty kurs na zniszczenie. W wychodzeniu z nałogu czy w uporaniu się z żałobą poezja czy w ogóle literatura mogą pomóc, mogą podpowiedzieć jak sobie radzić, ale całą "brudną robotę" człowiek musi zrobić sam. Trzeba po prostu wybebeszyć swoją głowę i babrać się w tym bałaganie, dopóki nie rozsupła się najmniejszego węzełka, dopiero kiedy ma się odwagę stanąć ze sobą twarzą w twarz jest szansa, że ruszy się naprzód, a nie stoczy po równi pochyłej na samo dno. Trudno zawrócić z takiej drogi, którą wybrała narratorka książki, bo to tak naprawdę próba samobójcza rozpisana w czasie i na raty, dobrze się to skończyć nie może.
"Bezmatek" jako poetycki zapis cierpienia i żałoby po utracie bliskiej osoby jest bardzo piękny, przynajmniej w warstwie językowej. Jest intymny, bo każde cierpienie to sprawa jednostkowa, więc trudno tej intymności uniknąć. Czy szokuje? Mnie nie, bo znam to z autopsji, ale mogę zrozumieć, że ktoś kto nie zetknął się z taką stroną życia czuje się zszokowany czy zniesmaczony takim rodzajem "obnażania" się przed czytelnikami. Tym, co przeszkadzało mi w "Bezmatek" był właśnie ten piękny język, to opisywanie paskudztwa słowami na miarę sonetów czy trenów. Ja w alkoholizmie nie chcę widzieć poezji, ja tam widzę tylko strach, płacz i zgrzytanie zębami. Wolę "bebechowaty" język, który bez pardonu walnie mnie w splot całą ohydą związaną z piciem i cierpieniem, aniżeli wielkie metafory, wspaniałe słowa, wymuskane zdania.
Książka bardzo dobra, być może chwytająca za serce, ja jednak wolałabym żeby chwyciła mnie za gardło i nie pozwoliła o sobie zapomnieć. "Bezmatek" robi wrażenie, ale dla mnie to nie będzie ważna opowieść, którą będę pamiętać przez wiele lat, choć doceniam jej walory literackie.
"Bezmatek" Miry Marcinów to bardzo piękny, poetycki obraz cierpienia córki po śmierci matki alkoholiczki. Bardzo intymny opis żałoby i próby nie tyle rozliczenia, co zrozumienia przeszłości.
Każdy, kto zetknął się z alkoholikiem wie, że są to ludzie, którzy jak nikt potrafią manipulować otoczeniem, a przy tym bywają w pierwszym kontakcie nieco szalonymi, uroczymi osobami...
2022-01-07
Przyjemna książeczka, akuratna do kawy i ciastka. Przeczytałam ze świadomością, że uleci to z mojej głowy błyskawicznie.
Lekka opowieść o troszkę szalonej rodzinie, mocno odklejonej od rzeczywistości, za to zaczytanej bez pamięci. Ojczulek rozmiłowany w literaturze swoją miłością zaraża dwie córki, a ostatecznie również żonę, choć w stopniu umiarkowanym. Perypetie miłosne młodych dziewcząt szybko dominują treść, owszem są zabawne, ale również błahe, sztampowe, w ostateczności ograne. Ociupinkę wieje nudą.
To nie jest historia, w której psychologia czy charakterystyka postaci gra główną rolę, to nie jest opowieść o jakiejkolwiek wadze społeczno – historycznej. To jest błahostka, która snuje bajkową gawędę o nierealnej rodzince rozmiłowanej w czytaniu, głównie polskiej prozy i poezji patriotycznej. Początkowo było to nawet śmieszne, szybko te sienkiewiczowsko – mickiewiczowskie cytaty stały się ciężkostrawne i mdlące.
Abstrahując od tej czytelniczej manii nachodzi mnie taka refleksja, że choć autorka próbuje czytelnika zniechęcić do postaci matki tępiącej ciągoty swoich latorośli lekceważących wszelkie obowiązki na rzecz czytania, to myślę, że należy się uznanie rodzicielce, bo chyba jako jedyna z tej czeredy rozumie, iż bujać w obłokach można na krótką metę, a ignorowanie rzeczywistości i jej wymogów grozi nędzą tudzież ruiną. Myślę też, że wszyscy maniacy książek powinni doceniać bliskich, którzy choć nie poświęcają uwagi książkom i nie czytają w ogóle, kochają nas czytelników na tyle, że tolerują nasz nałóg, chroniąc nas przed zewnętrznym światem oraz przaśną codziennością, które domagają się naszej uwagi. Chwała im za to.
PS. Zastanawiam się też nad granicą, która dzieli "zainspirowanie" się dziełem od plagiatu. Nie chcę rzucać tu żadnych oskarżeń, ale jedynie chcę wspomnieć, że powieść Małgorzaty Klunder o Niziołkach jest niepokojąco podobna do "Przyślę Panu list i klucz".
Przyjemna książeczka, akuratna do kawy i ciastka. Przeczytałam ze świadomością, że uleci to z mojej głowy błyskawicznie.
Lekka opowieść o troszkę szalonej rodzinie, mocno odklejonej od rzeczywistości, za to zaczytanej bez pamięci. Ojczulek rozmiłowany w literaturze swoją miłością zaraża dwie córki, a ostatecznie również żonę, choć w stopniu umiarkowanym. Perypetie miłosne...
2019-01-30
2019-02-15
2020-01-18
Przedziwne dzieło, powiedziałabym, że to nie tyle powieść, co "powieściątko". Zabawny melanż historii w kostiumie wiktoriańskim i zagadki kryminalnej a'la Conan Doyle. Niestety coś tu nie zagrało. Daruję sobie pisanie o przewidywalnej intrydze z zabójstwem, cała konstrukcja tej powieści rozłazi się w szwach.
Główna bohaterka Madeline Hyde nie bez przyczyny nosi takie, a nie inne nazwisko. Zupełnie jak bohater noweli Roberta Louisa Stevensona, ma dwie twarze. Początkowo wydaje się bystrą osóbką, oczytaną w najnowszych (jak na opisywane czasy) pracach naukowych, ma dosyć postępowe poglądy, nieobce są jej postulaty głoszone przez sufrażystki. Niestety trwa to tylko tylko przez chwilę, na początkowych stronach. Madeline szybko zrzuca maskę inteligentnej osoby i pozwala dojść do głosu niezbyt mądrej trzpiotce, która nie kojarzy najprostszych faktów. I oczywiście natychmiast zaczyna cierpieć na powszechną przypadłość dam z wyższych sfer – mdleje nawet na widok muchy. Strasznie jest to denerwujące.
Madeline wykazuje również cechy typowe dla heroin romansów rodem z harlequina – sama nie dostrzegając własnej urody, poraża nią każdego napotkanego mężczyznę z siłą pioruna. Pokażcie mi kobietę, która chodzi po świecie
z taką nieświadomością?
Jeśli chodzi o męskich bohaterów to trudno o nich cokolwiek powiedzieć, poza tym że są silni, powalająco męscy z nutką tajemniczości i czują niepohamowaną żądzę na widok bohaterki, napastując ją przy każdej możliwej okazji i przy znikomym oporze z jej strony.
Nie oczekiwałam po tej książce jakichkolwiek głębszych przeżyć czytelniczych, ale i tak jest rozczarowująca. Zmarnowany potencjał na bezpretensjonalną opowiastkę
o dziewczynie szukającej męża, zamiast tego mamy romans z parapsychologią i bohaterami, których sztuczność aż razi. Nie jest to powieść dla dojrzałego czytelnika, raczej dla nastolatek, które zaczytują się w młodzieżowych romansach. Dorosły może co najwyżej uśmiechnąć się czytając
o naiwnych zachowaniach bohaterów, którzy nie grzeszą rozumem. Bardzo ta książka jest nijaka, dobrze że niedługa. Kolejna wydmuszka do szybkiego zapomnienia.
Przedziwne dzieło, powiedziałabym, że to nie tyle powieść, co "powieściątko". Zabawny melanż historii w kostiumie wiktoriańskim i zagadki kryminalnej a'la Conan Doyle. Niestety coś tu nie zagrało. Daruję sobie pisanie o przewidywalnej intrydze z zabójstwem, cała konstrukcja tej powieści rozłazi się w szwach.
Główna bohaterka Madeline Hyde nie bez przyczyny nosi takie, a...
2020-02-02
Lubię kiedy czytana przez mnie książka wywołuje silne emocje i nie pozwala oderwać się od żadnej strony. Wydawało mi się, że tak będzie z debiutancką powieścią Marcela Mossa, ale niestety coś poszło nie tak.
Początek jest intrygujący – poznajemy Michała, spokojnego, sympatycznego młodego mężczyznę, który skrywa bolesny sekret – jest ofiarą przemocy domowej, ofiarą gdyż w jego małżeństwie rolę oprawcy i kata pełni jego żona. Pomyślałam- będzie interesująco. O przemocy wobec kobiet napisano mnóstwo książek i artykułów, powołano do życia instytucje służące pomocą bitym
i maltretowanym kobietom, ale o przypadkach, kiedy to panie używają pięści wobec małżonka słyszy się rzadko, niemal wcale. Społecznie mężczyzna postrzegany jest jako jednostka silna, zdecydowana, o sporej fizycznej przewadze nad kobietą. W powszechnej świadomości nie mieści się wizerunek mężczyzny pobitego, posiniaczonego przez kobietę. A Michał jest właśnie takim mężczyzną, jest całkowicie bezbronny wobec niesamowitej agresji swojej żony.
Kolejne strony odkrywają przed nami również historię Martyny, drugiej najważniejszej postaci w książce. Właśnie rozstała się z ukochanym, cierpi bo ma za sobą dwa poronienia. Nie radzi sobie z rzeczywistością i wybiera najłatwiejsze rozwiązanie, alkohol. Niestety alkohol to "dobry sługa ale okrutny pan", toteż butelka szybko przejmuje władzę nad życiem kobiety i przyspiesza nieuchronną katastrofę. Martyna traci pracę i pogrąża się w psychozie.
Właśnie to zawiązanie akcji, kiedy poznajemy Martynę
i Michała i problemy które ich niszczą wewnętrznie, jest najciekawsze. Niestety im dalej w las, tym gorzej. Autor przedstawia nam Michała jako spokojnego, normalnego mężczyznę, ale z czasem kiedy poznajemy bliżej obraz jego relacji z żoną, to Michał traci na sympatii, a to co Marcel Moss robi z nim na ostatnich stronach sprawia,
że w czytelniku dokonuje się wolta i ja sama złapałam się na myśli, że facet dostał to, co chciał i wygląda na zadowolonego, więc nie ma powodu mu współczuć.
Martyna była postacią z potencjałem. Porzucona dziewczyna, zagubiona, z zerowym poczuciem własnej wartości, pogrążająca się w alkoholizmie, która doprowadza do szału swojego chłopaka i czytelnika, raz się jej współczuje by zaraz potem nie znosić jej szczerze. Można było fajnie pogłębić jej rys psychologiczny, ale mamy przecież do czynienia z thrillerem, więc Martyna musiała dostać pakiet cech typowej psychopatki.
Pozostałe dramatis personae, czyli Agata, Ewa Babel, Damian to postacie drugiego planu. Agata to regularna sadystka z tragicznym dzieciństwem, wiadomo że jako ofiara przemocy seksualnej musi mieć jakieś problemy psychiczne. Pani doktor Ewa Babel skrywa jakiś kompromitujący ją sekret, niestety nie dowiadujemy się jaki, trzeba poczekać na kolejną odsłonę tej historii. O byłym chłopaku Martyny, Damianie, za wiele nie można powiedzieć, poza tym, że chce założyć rodzinę i mieć dzieci.
Cały dramat rozgrywa się między tą piątką bohaterów. Zawiązanie akcji jest naprawdę ciekawe i wciągające, jednak środek książki zbyt szybko odsłania wszystkie tajemnice i zagadki naszych bohaterów, a wiadomo że psychopaci są najciekawsi i budzą największe przerażenia kiedy tak doskonale kryją się wśród zwykłych ludzi. W tej powieści w zasadzie wszyscy mają jakiś rys psychopatyczny, nikt tu nie jest do końca normalny i jest to kolejna jej słabość, niezbyt uważnie i bez zaangażowania emocjonalnego śledzimy losy bohaterów, których specjalnie nie lubimy.
Największy klops to końcówka książki. W ostatnich rozdziałach akcja ni stąd ni zowąd gwałtownie przyspiesza, wszystkie problemy bohaterów rozwiązują się ad hoc, trach trach i po wszystkim. Nic z tego zakończenia nie wynika, jasno daje się czytelnikowi do zrozumienia, że trzeba czekać na ciąg dalszy, zapewne w kolejnym tomie.
W powieści obecny jest również wątek internetu i mediów społecznościowych, które mają coraz większy wpływ na nasze życie, o czym wiadomo nie od wczoraj. Ludzie publikują mnóstwo prywatnych informacji, które każdy może przeczytać i zobaczyć i każdy może skomentować, często
w sposób obraźliwy i nienawistny. Nie jestem przekonana, że poruszanie tej tematyki było potrzebne, bo niewiele ten wątek wnosi, raczej irytuje, a przykłady hejtu są mało autentyczne.
Jak na debiut nie ma tragedii, ale rewelacyjna to ta powieść nie jest, powiedziałabym, że jest raczej przeciętna. Nie jestem pewna czy sięgnę po kolejne części tej historii, losy jej bohaterów średnio mnie obeszły.
Lubię kiedy czytana przez mnie książka wywołuje silne emocje i nie pozwala oderwać się od żadnej strony. Wydawało mi się, że tak będzie z debiutancką powieścią Marcela Mossa, ale niestety coś poszło nie tak.
Początek jest intrygujący – poznajemy Michała, spokojnego, sympatycznego młodego mężczyznę, który skrywa bolesny sekret – jest ofiarą przemocy domowej, ofiarą gdyż w...
2020-02-12
Bardzo dobry debiut młodej autorki. Znakomita miniatura literacka pełna celnych obserwacji dokonanych przez cierpiącą na depresję dziewczynę. Opis szpitalnej rzeczywistości jest straszny i wstrząsający. Polski szpital psychiatryczny to niemal przedsionek piekła i ostatnie miejsce gdzie można próbować wrócić do "normalności". Panuje tu okrucieństwo, nieczułość, wszędzie jest brud, smród i ludzkie widma.
Lekarzy i pielęgniarki zapewne nie ucieszy portret namalowany przez pisarkę, nie ma na nim miejsca na empatię czy uwagę dla pacjentów. Lekarze każą wypełniać absurdalne ankiety, zadają nonsensowne albo niezrozumiałe pytania i niezbyt ich obchodzi tak naprawdę samopoczucie pacjenta. Pielęgniarki są złośliwe, dokuczają i troszczą się głównie o własny święty spokój. To nie jest do końca obraz prawdziwy, ale ktoś kto choć raz był w szpitalu (niekoniecznie psychiatrycznym) wie, że jest tu sporo smutnej prawdy. Tyle, że czasem trzeba spojrzeć szerzej. Lekarze są zmęczeni niekończącymi się dyżurami, a pielęgniarki, zarabiając grosze, dorabiają na kilku etatach i bądźmy szczerzy, pacjenci to nie święte owieczki. Często są roszczeniowi, kapryśni, marudni, chcieliby w szpitalu mieć takie warunki jak w domu.
Szpital to szczególna, rządząca się specyficznymi prawami zamknięta społeczność. Codzienność w takiej placówce przypomina okopy, z jednej strony pacjenci, z drugiej lekarze, wszyscy toczą nieustannie walkę, która przypomina niekończącą się grę w kotka i myszkę.
Olga Hund ciekawie przedstawia szpitalną codzienność. Pacjenci szybko wpadają w sztywną rutynę ściśle ustalonych pór przyjmowania leków, obchodów, posiłków. Pod tym względem szpital przypomina więzienie, i tu i tam najgorsza jest obezwładniająca nuda. Jak wszędzie tak i w szpitalu wśród ludzi rodzą się przyjaźnie, sympatie, antypatie, konflikty wybuchają i gasną błyskawicznie, szybko ustala się swoista hierarchia, są pacjenci lepsi i gorsi, ci co mają dostęp do takich dóbr jak papierosy czy kawa, są też ci pozbawieni tego, bo nikt ich nie odwiedza, więc lądują na końcu tej dziwnej drabiny. Izolacja od świata zewnętrznego sprawia, że pacjenci bywają wobec siebie okrutni i dotkliwiej piętnują siebie nawzajem niż zdrowi ludzie.
Książka ma formę króciutkich scenek, anegdot, migawek. Przypomina kolaż, podobny do tego, który tworzy bohaterka na zajęciach terapeutycznych, dzięki temu poraża autentycznością i na długo wytrąca czytelnika z wygodnej "strefy komfortu".
Bardzo dobry debiut młodej autorki. Znakomita miniatura literacka pełna celnych obserwacji dokonanych przez cierpiącą na depresję dziewczynę. Opis szpitalnej rzeczywistości jest straszny i wstrząsający. Polski szpital psychiatryczny to niemal przedsionek piekła i ostatnie miejsce gdzie można próbować wrócić do "normalności". Panuje tu okrucieństwo, nieczułość, wszędzie jest...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-04-23
"Przez" Zośki Papużanki to bardzo ciekawa powieść. Niezbyt długa, interesująca formalnie, nietuzinkowa z powodu tematyki, ale głównie przez koncept językowy.
Autorka zaprasza nas wprost do głowy swojego bohatera. Tekst jest swoistym zapisem jego myśli, wspomnień, obserwacji, czasem snów. Z całej tej gmatwaniny wyłania się obraz mężczyzny, który rozstał się z żoną w niecodziennych okolicznościach, a teraz po kilku latach postanawia wrócić. Powrót nie przebiega tak, jak każdy by sobie wyobrażał, kiedy to skruszony małżonek puka do drzwi i błaga o możliwość zaczęcia wszystkiego od nowa. Bohater swój powrót (tak samo jak odejście) dokładnie zaplanował. Od początku wiemy, że mamy do czynienia z mocno zaburzonym człowiekiem. On chce najpierw "przygotować" żonę na swój comeback, chce ją podglądać, fotografować, dać jej do zrozumienia, że wie o niej wszystko, nic się przed nim nie ukryje. Godzinami wybiera miejsce na ustawienie aparatu, oblicza kąty, dobiera perspektywy, sprawdza czułość, światło. Okiem aparatu śledzi całe swoje otoczenie, żonę, sąsiadów, strażnika przy szlabanie, dostawcę zakupów, bawiące się dzieci. Wszystko, człowiek, zwierzę, budynek, drzewo to ciekawy obiekt do obserwacji. Bohater po swojemu interpretuje dokonane obserwacje i utrwala je na fotografiach, w ten sposób zapisując chwile w jego mniemaniu piękne, ważne, warte zapamiętania. Nie jest bezstronny w tych obserwacjach, nie to jest jego zamiarem. On jest niczym bóg, który stwarza swój świat, a narzędziem tworzenia jest aparat, świat musi być poniekąd odbiciem stwórcy, więc powinien być doskonały, każde zdjęcie winno być skończoną całością.
Bohater nie rozumie bezpośrednio wyrażanych emocji, wymykają się jego pojmowaniu i postrzeganiu rzeczywistości. Przemożna potrzeba kontrolowania żony
i każdej czynności dla niego jest nieodzowna, bowiem chce on zamknąć ludzi oraz uczucia w ramach fotografii, której ostateczny kształt zależy wyłącznie od niego.
W miarę poznawania historii małżeńskiej bohatera najpierw dostrzegamy, że nie jest to typowy związek dwojga zakochanych ludzi. Ta relacja jest mocno toksyczna, jest tu przemoc psychiczna. On to dziwny fotograf z cechami psychopaty, który ciągle ustawia żonę w wymyślonych pozach, strofuje ją, dyktuje jak ma się ubierać, czesać, malować, wyręcza w codziennych czynnościach. Ona jest typową ofiarą, ślepo zakochana, bezwolna, bezradna. Ocena tego obrazka wydaje się dosyć jednoznaczna i oczywista. Zakończenie powieści burzy nasze rozumienie i każe na nowo zastanowić się nad istotą tego związku.
Zośka Papużanka celowo konstruuje swoją powieść tak, że pozornie niewiele się tutaj dzieje. Akcja nie pędzi w szalonym tempie, nie ma pościgów, strzelanin, zawikłanej intrygi i dziesiątek postaci. Autorka polemizuje z powszechnym dzisiaj trendem, że w "dobrej książce" wydarzenia powinny gnać na łeb na szyję, wbrew pozorom zapis myśli i wewnętrznych przeżyć może być fascynujący, szczególnie kiedy dotyczy nieszablonowego umysłu i osobowości.
Prostota opisywanej codzienności ukryta w banalnych czynnościach jak zakupy, parzenie kawy, przygotowywanie posiłków, sprzątanie kryje w sobie wiele znaczeń jeśli dokonuje jej artysta, malarz, pisarz, fotograf.
Zośka Papużanka porusza w tej powieści wiele problemów, szczególnie interesuje ją percepcja rzeczywistości okiem artysty i przełożenie tego na dzieło, a także owego finalnego dzieła odbiór.
Wielowarstwowy, znakomity tekst, w którym przy użyciu minimum środków pisarka uzyskała mocny efekt. Polecam odkrywać znaczenia tej prozy na własną rękę, będzie to niezapomniana literacka przygoda.
"Przez" Zośki Papużanki to bardzo ciekawa powieść. Niezbyt długa, interesująca formalnie, nietuzinkowa z powodu tematyki, ale głównie przez koncept językowy.
Autorka zaprasza nas wprost do głowy swojego bohatera. Tekst jest swoistym zapisem jego myśli, wspomnień, obserwacji, czasem snów. Z całej tej gmatwaniny wyłania się obraz mężczyzny, który rozstał się z żoną w...
2020-05-19
Dopadł mnie kryzys czytelniczy, a ta książka stanowiła chyba gwóźdź do trumny. Jakie to było słabe!
Powieść jest nieudana pod każdym względem, fabularnie, językowo nic tu się nie broni. I jeszcze ta okładka sugerująca, że mamy do czynienia z horrorem, albo chociaż odrobiną niesamowitości. A tu taki klops. Dostałam łzawą, melodramatyczną historię o skrzywdzonym chłopaku z patologicznej rodziny, który robi karierę w stylu "od zera do milionera". Horroru nie ma, no chyba że jakiś czytelnik się uprze i w tej mętnej legendzie o Cygance i zakopanych kościach odnajdzie grozę. We mnie grozę budziły za to pseudopsychologiczne wywody na temat życia dzieci alkoholików, tego jak ciężkie miał dzieciństwo nasz odrzucony przez ojca, bity i samotny bohater. W zamierzeniu jego historia miała budzić przerażenie, szok, gniew na krzywdzicieli i bezmiar współczucia dla ofiary. Niestety, nic z tego. Póki jeszcze fabuła opowiada o jego latach spędzonych u babci to owszem, było mi go żal, ale potem dostałam taką dawkę bzdurnych wydarzeń, napuszonych, drętwych dialogów oraz monologów okraszonych łzami, łkaniami, padaniem sobie w ramiona, że nie dałby temu rady nawet miłośnik "Mody na sukces". I wyobraźcie sobie, że w tym histerycznym galimatiasie autor upchnął jeszcze ducha i psychopatę, no jestem po wrażeniem, szkoda że nie pozytywnym. Po czymś takim spodziewałam się już tylko lądowania UFO.
Alkoholizm to straszna, śmiertelna choroba, której konsekwencje dotykają nie tylko pijącego ale wszystkich jego bliskich. Tragizm alkoholika pokazali po mistrzowsku Jerzy Pilch i Małgorzata Halber. W "Anathemie" potworności alkoholizmu pokazane są powierzchownie, banalnie, jak w telewizyjnych "Trudnych sprawach". Szkoda.
Nic mi się w tej książce nie podobało, jest nieudana, widać niedostatki warsztatu, autor powinien był odłożyć ten tekst do szuflady, pogrzebać i nie wskrzeszać.
Swoistym kuriozum, acz bardzo śmiesznym jest posłowie. Nie jestem pewna czy jego autor był przytomny pisząc te farmazony. "Anathemy"nie polecam i chcę szybko o niej zapomnieć.
Dopadł mnie kryzys czytelniczy, a ta książka stanowiła chyba gwóźdź do trumny. Jakie to było słabe!
Powieść jest nieudana pod każdym względem, fabularnie, językowo nic tu się nie broni. I jeszcze ta okładka sugerująca, że mamy do czynienia z horrorem, albo chociaż odrobiną niesamowitości. A tu taki klops. Dostałam łzawą, melodramatyczną historię o skrzywdzonym chłopaku z...
2020-06-14
Bardzo udana powieść. Przygody czwórki nastoletnich chłopców w czasie powodzi w 1997 roku rozgrywają się w ciągu zaledwie kilku dni, ale mają w sobie wiele nostalgicznego uroku i spory emocjonalny ładunek.
Nie porównałabym tej książki do serialu "Stranger Things", dużo bliżej jej do filmu "Stand by me" na podstawie opowiadania Stephena Kinga pt. "Ciało".
Pomysł wyjściowy jest bardzo podobny, kilku chłopaków o różnych charakterach oraz bardzo skomplikowanych relacjach rodzinnych przeżywa w ciągu kilku gorących letnich dni największą przygodę swojego życia, przechodząc przy tym przyspieszony kurs dorosłości. Ta inicjacja należy do szokujących i niezwykle bolesnych.
Powieść Jakuba Ćwieka opowiada też o powodzi. Pamiętam ten czas bardzo dobrze, byłam wówczas dorosłą osobą, pamiętam kiedy wylał prawy dopływ Odry, rzeka Widawa, a okoliczni mieszkańcy ruszyli szturmem do układania worków z piaskiem, pamiętam to szykowanie kanapek, termosy z herbatą. Wciąż mam w głowie umęczone twarze strażaków i niepokój w oczach ludzi, którzy nie spali po nocach czekając na komunikaty o ewakuacji. Było strasznie, ale i była w tym radość z ludzkiej solidarności, normalne życie znalazło się w zawieszeniu, nic nie było normalne. Jedni się bali, ale byli też tacy śmiałkowie jak dzisiaj w dobie koronawirusa, którzy nie wierzyli w powódź, myśleli, że jak koronawirus, woda jest czymś co dotyka innych, oni zaś są nieśmiertelni. Bardzo wiernie ten czas oddaje powieść, pokazując wodę jako tajemniczy, nieobliczalny, ale w dziwny sposób rozumny żywioł, który jest trochę mistyczny, a trochę wręcz nadprzyrodzony.
Nie będę oceniać niektórych rozwiązań fabularnych, ani konstrukcji bohaterów, bo nie chcę zdradzać żadnego szczegółu fabuły i tym samym psuć przyjemności z czytania tym, którzy chcą odkrywać tę historię na własną rękę.
Uważam, że jest to dobra powieść, wiarygodna psychologicznie, z dynamiczną akcją, bardzo klimatyczna. Jedyne, co mi odrobinę przeszkadzało to takie "przerywniki" między rozdziałami, uważam że niepotrzebnie psuły rytm czytania.
Jakub Ćwiek nie zawiódł, trzyma poziom i stworzył powieść, która daje sporo przyjemności czytelnikowi. Polecam.
Bardzo udana powieść. Przygody czwórki nastoletnich chłopców w czasie powodzi w 1997 roku rozgrywają się w ciągu zaledwie kilku dni, ale mają w sobie wiele nostalgicznego uroku i spory emocjonalny ładunek.
Nie porównałabym tej książki do serialu "Stranger Things", dużo bliżej jej do filmu "Stand by me" na podstawie opowiadania Stephena Kinga pt. "Ciało".
Pomysł...
2020-07-11
"Spadek Barbary Tryźnianki" to powieść, która wprawiła mnie w osłupienie i stupor, bo choć czytam książki od niepamiętnych czasów, to ten twór naprawdę mnie zdruzgotał.
Autor już we wstępie informuje, że do powstania tego "dzieła" przyczyniła się twórczość Marii Rodziewiczówny, jej powieść "Barbara Tryźnianka" stała się dla niego inspiracją i natchnęła go do spłodzenia "Spadku Barbary Tryźnianki, cud jeśli jeszcze wam się nie mylą te tytuły.
Niestety inspiracja okazała się być płytka i powierzchowna, bo poza tytułem i bardzo ogólnym zarysem autor nie zaczerpnął nic bardziej wartościowego z niezłej powieści autorki. Mnie książka pana Paczkowskiego natchnęła do sięgnięcia po oryginał. Przyznaję, że nie znałam książki Marii Rodziewiczówny, pokusiłam się o jej przeczytanie i niestety, znajomość oryginału nie przysporzy chwały i pochlebstw omawianemu dziełu.
Zrozumiałym jest upływ czasu, który dotyka powieść Marii Rodziewiczówny, tak w warstwie językowej, jak i w sposobie postrzegania świata przez bohaterów, ale jest to wciąż proza aktualna i uniwersalna w opisie ludzkiej natury. Niestety nie mogę tego samego powiedzieć o "Spadku Barbary Tryźnianki", nie rozumiem tego silenia się na język, którym posługiwała się Rodziewiczówna, niczego nowego nie mówi też autor o konstrukcji psychicznej bohaterów, nie rozumiem co chciał osiągnąć opowiadając co do joty tę samą historię. Może miał nadzieję, że snuta przez niego opowieść będzie lepsza niż dzieło Rodziewiczówny? Niestety nie udało się to pod żadnym względem. Powieść Paczkowskiego jest zero-jedynkowa, czarno-biała, wszyscy bohaterowie są albo do cna źli, lub też kryształowo dobrzy, pośrodku nic nie ma.
Bohaterowie w „Spadku Barbary Tryźnianki” są chciwi, kochają pieniądze ponad wszystko, są dla nich gotowi nawet popełnić zbrodnię. Jest to miłość, która nie bierze jeńców, bierze gotówkę. Jednak u Rodziewiczówny każda postać cechuje się jakimś światopoglądem, stoi za nią jakaś historia, z różnych powodów spodziewa się spadku i różnie chce go wykorzystać. Niestety postacie wykreowane przez pana Paczkowskiego są zbudowane na linii albo-albo, albo są to chciwcy pozbawieni wszelkiej moralności, albo anioły głoszące miłość do Boga, etos pracy i umiłowanie ojczyzny. Zagadką pozostaje dlaczego dzieci wychowywane w bogobojnym domu, w dobrych warunkach, przez ultra polskich rodziców stały się takimi potworami.
Nie rozumiem po co powstała ta powieść. Bardziej przypomina plagiat, aniżeli jest dowodem inspiracji. Zrozumiałabym, że autor chce oddać Rodziewiczównie hołd i opowiada nam współcześnie smutną historię o pazerności, ale opowiadanie tego samego ustami pisarza XXI wieku, bez krztyny oryginalności, musi skończyć się katastrofą. Powieść „Spadek Barbary Tryźnianki jest kiepska i nie polecam nikomu.
"Spadek Barbary Tryźnianki" to powieść, która wprawiła mnie w osłupienie i stupor, bo choć czytam książki od niepamiętnych czasów, to ten twór naprawdę mnie zdruzgotał.
Autor już we wstępie informuje, że do powstania tego "dzieła" przyczyniła się twórczość Marii Rodziewiczówny, jej powieść "Barbara Tryźnianka" stała się dla niego inspiracją i natchnęła go do spłodzenia...
2020-07-14
Po niezbyt udanej książce "Spadek Barbary Tryźnianki" inspirowanej tą powieścią Marii Rodziewiczówny postanowiłam sięgnąć po oryginał. Bez wątpienia "Barbara Tryźnianka" jest lepszą powieścią niż dzieło Andrzeja F. Paczkowskiego.
Ta historia jest lepiej skonstruowana (choć też daleko jej do ideału – niektóre wątki autorka kończy albo zbyt szybko, albo bez wyraźnej przyczyny, niektórzy bohaterowie wydają się istotni, by ni stąd ni zowąd zniknąć jak kamfora), widać w opowiadanej historii ciągłość, początek, zawiązanie akcji i jej płynne rozwinięcie, które jest równoległe z rozwojem głównego bohatera.
Powieść Marii Rodziewiczówny wyróżnia się przede wszystkim dzięki postaci Tomka Gozdawy, który jest centralnym punktem książki i wokół którego budowana jest cała opowieść. Takiego bohatera zabrakło w utworze Andrzeja F. Paczkowskiego.
Tomasz Gozdawa niekoniecznie da się lubić, ale psychologicznie jest interesujący. Obserwujemy go jako młodego próżniaka, który korzystając z pieniędzy ojca hula za granicą udając studenta, widmo bankructwa rodzinnego majątku sprowadza go do domu, gdzie nadal nie kwapi się do pracy, uwodzi chłopskie dziewczęta, jako syn ziemianina, może grać zblazowanego paniczyka, okraszając każdą swoją wypowiedź odpowiednią dawką cynizmu. Dopiero całkowity brak gotówki i licytacja przez komornika rodzinnego majątku zmuszają go do jakiegoś działania – innymi słowy Tomasz musi zakasać rękawy i pójść do pracy, inaczej będzie bezdomnym nędzarzem, dodatkowo spadek, na który liczył tak on, jak i cała rodzina, przeszedł wszystkim koło nosa. Nasz bohater, nie porzucając kostiumu cynika znajduje zatrudnienie, zdobywa nowych przyjaciół, nawet ratuje ubogą wdowę przed całkowitą nędzą. Niestety nie potrafi wyrugować ze swojego charakteru poczucia wyższości, ma się za lepszego, bo w końcu jest ze szlachty, zwyczajni kupcy, mieszczanie wydają mu się gorsi od niego, głupsi, bez manier. Te typowe "szlacheckie" przywary szybko sprowadzają go na złą drogę i Tomasz namiesza sobie i wielu innym ludziom w życiu. Załamany postanawia odkupić krzywdy i wspomóc pewną rodzinę, niestety zapał trwa krótko , Tomasz się nudzi odgrywaniem dobrego Samarytanina i ucieka do wielkiego świata. Podróżuje jako szofer hrabiego i szuka celu i miejsca w życiu i oto los stawia na jego drodze piękną i oczywiście nieszczęśliwą kobietę. Bohater wciela się gładko w rolę rycerza na białym koniu, ratuje damę z opresji i zakochuje się bez pamięci. Jako że mamy do czynienia z powieścią obyczajową, która mocno skręca w stronę romansu, miłość odmienia Tomasza, staje się odpowiedzialny, planuje mieć dom i rodzinę z ukochaną kobietą.
Choć zakończenie jest ckliwe i mało przekonujące, to Marii Rodziewiczównie udało się stworzyć bohatera na tyle interesującego, że udźwignął fabułę ze wszystkimi jej niedociągnięciami. Autorka przedstawiła również dosyć ciekawą galerię postaci drugo- i trzecioplanowych. Tym, co mi przeszkadzało najbardziej to bardzo widoczny antysemityzm, wszyscy Żydzi w książce to bezduszni lichwiarze, którzy z zimną krwią doprowadzają tych biednych Polaków do bankructwa. No chyba nie, bo Polscy gospodarze to w większości nieudacznicy i hulaj dusze, na których dochód pracowała gromada chłopów i służących. I jeszcze te ciągłe nawiązania do ojczyzny i Boga, za dużo tego było, ale powieść powstała w innych czasach. Mniej mi to zgrzyta u Rodziewiczówny niż u Andrzeja F. Paczkowskiego.
Nie jest to porywające dzieło, ale czyta się szybko i w miarę przyjemnie, czuć już w języku upływ czasu, więc można czytanie utworu potraktować jako sentymentalną podróż w przeszłość, do epoki, która miała swój urok, ale też i brzydkie strony.
Po niezbyt udanej książce "Spadek Barbary Tryźnianki" inspirowanej tą powieścią Marii Rodziewiczówny postanowiłam sięgnąć po oryginał. Bez wątpienia "Barbara Tryźnianka" jest lepszą powieścią niż dzieło Andrzeja F. Paczkowskiego.
Ta historia jest lepiej skonstruowana (choć też daleko jej do ideału – niektóre wątki autorka kończy albo zbyt szybko, albo bez wyraźnej...
2020-08-02
Jestem bezwarunkowo zakochana w Słaboniowej. Co za kobieta! Myślę, że gdyby w Kaer Morhen znalazło się miejsce dla kobiety, to Słaboniowa byłaby babcią dla Geralta i reszty wiedźminów i baliby jej się bardziej niż Vesemira. Fantastycznie wykreowana bohaterka, trochę wiedźma, trochę wojowniczka, na co dzień zwykła starowinka, która ma dobre sto lat na karku i życiową mądrość godną niejednego filozofa. Ma Słaboniowa swoją małą chałupkę, kota Mruczka, kilka kur, krowę. Ale ma przede wszystkim Słaboniowa tajemną, potężną wiedzę o świecie, który dla zwykłych ludzi jest niewidzialny, ale fizycznie mocno daje się odczuć i zdarza się, że wpływ tego "niewidzialnego" kończy się dla śmiertelników tragicznie.
Jak każdy heros obdarzony mocą zbawiania świata "ode złego", Słaboniowa marzy o świętym spokoju, z dala od obłudnych zawistników. Niestety nie dany jej będzie żywot cichy i spokojny. Ktoś musi stawić czoła diabłom, południcom, strzygom, zmorom, a jak trzeba to i samą śmierć pocieszyć i wziąć na kolana. Babuleńka dziarsko rusza do akcji i robi porządek z całym diabelskim tałatajstwem, które pałęta się po małej polskiej wiosce. Dostaje się po równo piekielnym stworom i ludziom, bo Słaboniowa bezlitośnie wylicza i piętnuje przywary ludzkich charakterów.
Pięknie autorka odmalowuje polską wieś od lat siedemdziesiątych aż po burzliwe lata transformacji. Mnóstwo w tekście historycznych i obyczajowych smaczków, sporo typowej zaściankowej mentalności, króluje patriarchat, a wódka jest niezbędnym elementem życia mężczyzn, którzy piją ją hektolitrami. Jednak patriarchat patriarchatem, a autorka puszcza oko do czytelnika, pokazując że wieś kobietami stoi.
Można się czepiać, że trochę dużo tu stereotypów i przerysowania, ale mi to absolutnie nie przeszkadzało, Słaboniowa kupiła mnie bez reszty.
Dodatkowy plus to wykorzystanie mitologii słowiańskiej, niesamowicie odświeżające po tych wszystkich elfach, smokach, krasnoludach i druidach.
Zabawa jest przednia, ja nie mogłam się oderwać, zaczęłam i po kilku godzinach odwróciłam ostatnią stronę. Świetna bohaterka, historia znakomicie napisana (ta wiejska, specyficzna wymowa, charakterystyczne zwroty, wyrażenia) – słowem fantastyczna przygoda, idealna na lato. Bardzo, bardzo warta przeczytania!
Jestem bezwarunkowo zakochana w Słaboniowej. Co za kobieta! Myślę, że gdyby w Kaer Morhen znalazło się miejsce dla kobiety, to Słaboniowa byłaby babcią dla Geralta i reszty wiedźminów i baliby jej się bardziej niż Vesemira. Fantastycznie wykreowana bohaterka, trochę wiedźma, trochę wojowniczka, na co dzień zwykła starowinka, która ma dobre sto lat na karku i życiową mądrość...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-08-19
"Zdrój" to nieco zabawna, nieco straszna, migawka z życia pensjonariuszy polskiego, przaśnego sanatorium. Zabawne są opisy wzajemnych relacji ludzi zamkniętych w przestrzeni ośrodka rehabilitacyjnego.To zadziwiające jak szybko powstają swoiste hierarchie wśród pacjentów. Kto ma lżejsze schorzenie, czyja choroba nie jest śmiertelna, kto cierpi mniej...sama byłam pacjentką w szpitalu przez pół roku i widziałam to na własne oczy. Jeśli kogoś bulwersuje i zadziwia podział kastowy w społeczności hinduskiej, to zapraszam do polskich szpitali i sanatoriów, przekonacie się ile znaczy wasz wygląd, zasobność portfela, częstotliwość rodzinnych odwiedzin i spolegliwość wobec pielęgniarek.
Autorka pokazuje bez upiększeń kim jest człowiek wplątany w tryby "służby zdrowia". Pacjent to dla lekarza organizm, w którym coś szwankuje i trzeba spróbować to naprawić, dla pielęgniarek pacjent to ciało, które brudzi się, śmierdzi i wymaga uwagi, dla administracji pacjent to kolejny słupek cyfr dla ZUS-u. Nie ma w tym heroizmu u żadnej ze stron.
Książka ma zaledwie 136 stron, ale jest bardzo sugestywna w opisie dziwnej, odrealnionej codzienności sanatorium. Bohaterka jest trochę bezwolna wobec tego, co dzieje się wokół niej, jakby obserwowała samą siebie z zewnątrz. Mnie to irytowało, bo nie lubię takich rozmemłanych kobiet, wolę bohaterki z jakąś iskrą. Czuje się, że autorka jest poetką, tekst jest miejscami "rozmyty", oniryczny, odrealniony, to może się podobać i rozumiem ten zamysł, ale mnie to niebywale irytowało i wytrącało z rytmu czytania.
"Zdrój" to nieco zabawna, nieco straszna, migawka z życia pensjonariuszy polskiego, przaśnego sanatorium. Zabawne są opisy wzajemnych relacji ludzi zamkniętych w przestrzeni ośrodka rehabilitacyjnego.To zadziwiające jak szybko powstają swoiste hierarchie wśród pacjentów. Kto ma lżejsze schorzenie, czyja choroba nie jest śmiertelna, kto cierpi mniej...sama byłam pacjentką w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-09-23
Świetna książka, mimo że może przeszkadzać poszatkowana narracja, fragmentaryczność fabuły, swoista migawkowość opowiadanej historii. Magdalena Parys napisała bardzo piękną, momentami przejmującą opowieść o pamięci, jednostkowej, rodzinnej i w końcu zbiorowej pamięci całego narodu.
Od zawsze wiadomo, że ludzka pamięć jest zwodnicza, niedokładna, przefiltrowana przez naszą osobowość, nawarstwione przeżycia, traumy. Trudno poruszać się linearnie po obszarach pamięci, nikt nie pamięta dawnych wydarzeń "po kolei", data po dacie. To, co przeminęło, układa się raczej w zmienną mozaikę, jak w kalejdoskopie. Mało tego, konkretne wydarzenie inaczej zapamiętuje każdy z jego uczestników.
Podróż przez te meandry minionego czasu jest fascynująca, ale też bardzo bolesna, kiedy dotyczy czasów tuż po wojnie w wyzwolonym Szczecinie, gdzie po wojnie musiały stanąć oko w oko dwie społeczności, polska i niemiecka, w odwróconych rolach. Obraz powojennego życia jest straszny, trudny, czasami równie nieludzki jak przeżycia walczących żołnierzy. Historia Riki i Karola chwyta za gardło, wydaje się wręcz nieprawdopodobna, choć pewnie niejedna taka miłość miała wówczas miejsce. Nie mogłam spokojnie czytać, kiedy Rika jest po drugiej stronie granicy i dla niemieckiego urzędnika nie jest Niemką, choć urodziła się w Hamburgu, mówi po niemiecku i jej rodzice byli Niemcami, a tymczasem przez całe życie w Polsce, z mężem Polakiem i polskimi dziećmi nigdy nie stała się Polką. Tragedia tamtych czasów zamyka się w jej rozpaczliwym pytaniu "to kim ja jestem?" Myślę, że warto mówić o takim zwykłym, codziennym bohaterstwie ludzi, którzy musieli zmagać się z trudną codziennością, nie tylko w czasie działań wojennych, ale właśnie po tym kiedy odłożono broń i trzeba było na gruzach na nowo tworzyć zwyczajne życie.
Z nostalgią czytałam fragmenty dotyczące dzieciństwa bohaterki w czasach PRL-u, moje wspomnienia są bardzo podobne. Granie "w gumę" na każdej szkolnej przerwie, zagraniczne paczki z kościoła i od jakiś zapomnianych ciotek, których nigdy nie widziało się na oczy, kartki, pokątny handel, zdobycze z Pewexu, jak cudowne fanty od losu, miejskie legendy o czarnej wołdze. Też to przeżyłam i pamiętam.
Książka jest naprawdę bardzo dobra i warta uwagi. Sposób opowiadania zupełnie mi nie przeszkadzał, przeczytałam tekst błyskawicznie i bez wrażenia dezorientacji. Dodatkowym smaczkiem jest swoiste drzewko genealogicznego, pogmatwane i trudne do ogarnięcia, jak to bywa w przypadku patchworkowej rodziny.
Polecam, naprawdę warto sięgnąć po ten tytuł.
Świetna książka, mimo że może przeszkadzać poszatkowana narracja, fragmentaryczność fabuły, swoista migawkowość opowiadanej historii. Magdalena Parys napisała bardzo piękną, momentami przejmującą opowieść o pamięci, jednostkowej, rodzinnej i w końcu zbiorowej pamięci całego narodu.
Od zawsze wiadomo, że ludzka pamięć jest zwodnicza, niedokładna, przefiltrowana przez...
2020-09-26
"Cyklon" to niezła polska powieść obyczajowa z mocnym wątkiem historycznym, albo raczej wojennym. Niepozbawiona wad, ale na tle wszystkich tych mdląco- słodkich opowieści o kobietach i mężczyznach w związkach i "rozwiązkach" miłosnych, stanowi wyróżniającą się pozycję.
Najciekawszy jest właśnie ów wątek dotyczący wojennych losów pewnej rodziny, losów tragicznych, smutnych i trochę kontrowersyjnych. Wojenna przeszłość jednego z bohaterów miała ogromny wpływ na życie dzieci i wnuków, kierowana ręką twardej kobiety okazała się być niczym ów cyklon – siłą bezwzględną i totalnie niszczycielską.
Tej powieści nie czyta się łatwo i przyjemnie, bo i niełatwe były powojenne losy ludzi, którzy pokiereszowani fizycznie i psychicznie przez wojenną zawieruchę musieli od nowa normalnie żyć, a którzy ledwie strząsnęli z ramion wojenny kurz, dostali po głowie komunizmem i wszelkimi służbami bezpieczeństwa. Jeśli marzyło się komuś życie pozbawione biedy i bylejakości, to musiał albo iść na "współpracę", albo mocno kombinować. Mając taką, a nie inną przeszłość za sobą, rodzina o której pisze autor, skazała się na koszmar życia w paraliżującym strachu, lata kłamstw, nieuczciwości, wzajemnych zdrad musiały odbić się tragicznie na kolejnych pokoleniach.
Książka powstała na podstawie reportażu i opisuje losy Edwarda Lubuscha, który jest postacią prawdziwą, a jego tragiczne losy są wiernie opisane w książce, choć trudno je odtworzyć ze stuprocentową dokładnością. Chodzi mi jednak o to, że czuje się, że powieść ma swoje źródło w reportażu, najlepiej bowiem wypada w tych fragmentach, które są relacją o losach Edwarda, wtedy tekst jest płynny, interesujący, autentyczny. Gorzej kiedy przychodzi do dialogów i całej sytuacji wyjściowej dla powieści czyli stypy. Tutaj wszystko trochę razi teatralnością, dialogi są nieco sztuczne a kreacja niektórych bohaterów bardzo powierzchowna, niemniej nie psuje to odbioru całości aż tak, by chcieć odłożyć książkę. Szkoda też, że zakończenie sprawia wrażenie zbyt nagłego, pozostawiającego czytelnika z niedosytem i wrażeniem, że zabrakło przysłowiowej "kropki nad i".
Autor nie epatuje opisami koszmaru życia w obozie koncentracyjnym, ale w tych kilku obrazach jest więcej intensywności, bólu i dławiącego przerażenia aniżeli w tych wszystkich papkowatych, nieprawdziwych "Tatuażystach z Auschwitz" czy innych produktach skrojonych pod czytelników, dla których wojna jest czymś zamierzchłym, co znają wyłącznie z podręczników.
Podobała mi się ta powieść, choć z pewnymi zastrzeżeniami. Zapamiętam nazwisko autora, bo zainteresował mnie na tyle że chciałabym przeczytać coś jeszcze, co wyjdzie spod jego ręki. Polecam wszystkim zainteresowanym powojennymi losami zwykłych ludzi i tym, którzy zmęczeni są książkami, na okładkach których niezmiennie królują "całuśne" pary, tudzież filiżanki cappuccino z cynamonem, bądź sielankowe domki.
"Cyklon" to niezła polska powieść obyczajowa z mocnym wątkiem historycznym, albo raczej wojennym. Niepozbawiona wad, ale na tle wszystkich tych mdląco- słodkich opowieści o kobietach i mężczyznach w związkach i "rozwiązkach" miłosnych, stanowi wyróżniającą się pozycję.
Najciekawszy jest właśnie ów wątek dotyczący wojennych losów pewnej rodziny, losów tragicznych, smutnych...
2020-10-31
Tej książce pozornie nic nie można zarzucić. Jest przyzwoicie napisana, autorka pokusiła się nadać jej formę szkatułkową, historia, choć banalna, jest sprawnie opowiedziana, tempo jest równe, ale...no właśnie. Pomimo tych niewątpliwych zalet, nikt i nic nie jest w stanie zaangażować emocjonalnie w trakcie lektury. Szczerze mówiąc, to nawet śmierć któregoś z głównych bohaterów nie byłaby żadnym zaskoczeniem. Ani mnie to ziębiło, ani grzało co się wydarzy, główna bohaterka jest irytująca, niedojrzała, jej narzeczony to chodzący ideał, który można spotkać w bajkach, a ten podstarzały Niemiec budził we mnie lekkie obrzydzenie, ot i wszystko. Czyta się to błyskawicznie i chyba tylko dlatego dobrnęłam do końca. Czy polecam? Raczej nie dla kogoś, kto oczekuje od literatury jakiegoś przekazu, jakichś wartości, czegoś niezapomnianego. To jest powieść jednorazowego użytku.
Tej książce pozornie nic nie można zarzucić. Jest przyzwoicie napisana, autorka pokusiła się nadać jej formę szkatułkową, historia, choć banalna, jest sprawnie opowiedziana, tempo jest równe, ale...no właśnie. Pomimo tych niewątpliwych zalet, nikt i nic nie jest w stanie zaangażować emocjonalnie w trakcie lektury. Szczerze mówiąc, to nawet śmierć któregoś z głównych...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-04-03
Cudna jest ta książeczka. Piękna zewnętrznie i piękna zawartością, o ile lubicie turpizm. Zawartość, te ohydnie piękne miniaturki, można spożyć do porannej kawy, jednak z ostrzeżeniem, że mogą pojawić się lekkie mdłości i spore odczucie obrzydzenia.
Marta Bijan bardzo urokliwie pisze, posługuje się nieoczywistą metaforyką, co sprawia że rzeczywistość ulega pewnemu przenicowaniu i to, co znane, codzienne, zamienia się w coś, czego nazwać się nie da i nie wiadomo skąd pochodzi, z tego świata, czy nie z tego. Mamy do czynienia z grozą, która najbardziej przeraża, bo nie tylko nie widać czających się potworów, ale zło wprasza się w nasze życie zupełnie niepostrzeżenie, bez ponurych fanfar, bez żadnego uprzedzenia i natychmiast przejmuje kontrolę nad wszystkim.
Teksty z tego zbioru ciekawie eksplorują wewnętrzną mapę naszych zachowań, nieuświadamianych pragnień, brzydkich spraw, które drążą nasze sumienia, czyli tych wszystkich potworków, których nie chcemy oglądać w lustrze, ani tym bardziej wypuszczać do świata zewnętrznego, bo jak już raz pokaże człowiek swój wewnętrzny mrok, to nie ma odwrotu, coś stać się musi, ktoś będzie cierpiał, coś będzie nieodwracalnie zniszczone.
Wszystkie opowiadania, choć w pierwszej chwili zdaje się, że osobne, są jednak połączone mocnymi sznurkami, które w finale splatają się w węzeł nie do rozsupłania, będący jednak satysfakcjonującą puentą. Niewiele nadziei jest w tej małej książeczce, bo żaden człowiek "nie jest samotną wyspą" i jeden zły postępek, jedna zbrodnia dotyka wielu ludzi, niszczy niejeden życiorys i rodzi kolejne okropieństwa i tak bez końca.
Nie spodziewajcie się żadnych wiktoriańskich nawiedzonych domów, ani duchów w białych prześcieradłach, najstraszniejsze jest nasze własne odbicie w lustrze, kiedy wokół nie ma żadnego światła. Polecam.
Cudna jest ta książeczka. Piękna zewnętrznie i piękna zawartością, o ile lubicie turpizm. Zawartość, te ohydnie piękne miniaturki, można spożyć do porannej kawy, jednak z ostrzeżeniem, że mogą pojawić się lekkie mdłości i spore odczucie obrzydzenia.
Marta Bijan bardzo urokliwie pisze, posługuje się nieoczywistą metaforyką, co sprawia że rzeczywistość ulega pewnemu...
2021-04-07
Przyznam się już na początku, że z tym dziełem Marty Bijan miałam spory problem. Nie jest to literackie dokonanie wysokich lotów, ale cóż począć, skoro wbrew wszystkiemu przyjemnie się to czyta, choć o mało przyjemnej stronie człowieka opowiada.
Jest w tej historii dużo patosu, histerii, o wszystkich emocjach opowiada młoda autorka na najwyższej nucie, łzawo i melodramatycznie, a i sama opowieść mało jest wiarygodna tak jako zapis kariery "alternatywnej" piosenkarki i jej faktycznie utalentowanej menadżerki, jak i obraz brudnego, zaćpanego i pijanego muzycznego światka. Nie przekonuje mnie to.
Jednak są momenty kiedy ten debiut się broni, są to te chwile kiedy autorka dopuszcza do głosu siedemnastoletnie wcielenie swojej bohaterki Es. Wtedy jej głos brzmi autentycznie, bo ja wierzę tej bohaterce kiedy opisuje swój strach, strach przed światem, innymi ludźmi, ale przede wszystkim strach przed samą sobą, przed własnymi myślami, które kłębią jej się w głowie i których nie potrafi powstrzymać.
Wierzę, kiedy opisuje swoją "wielką pierwszą miłość", która trwała kilkanaście godzin i zakończyła się źle, bo takie są nasze pierwsze uczucia, kiedy w nastoletniej głowie świat dopiero się "stwarza" i wszystko dzieje się po raz pierwszy właśnie. Taka miłość, taki strach, jaki przeżywa Es wybuchają z siłą wulkanu i bywają niszczycielskie.
Sporo jest w tej książeczce przerysowań, wyolbrzymień, ale opis lęków i strachu jaki odczuwają wszystkie postacie jest naprawdę wiarygodny. Oczywistym jest, że potężne ilości chemii jaką wszyscy połykają, wąchają i wstrzykują sobie tylko potęguje ich przerażenie przed kontaktem z rzeczywistością. Odwyk jest im raczej niezbędny.
Jak napisałam na początku – miałam z tą książką problem, kusiło mnie. żeby zrobić dokładną wyliczankę błędów, niedociągnięć, braków warsztatowych, innymi słowy skrytykować wszystko co, w moim mniemaniu, nie wyszło, ale trafiłam na opinię https://lubimyczytac.pl/profil/606545/lady, która posłużyła się niezwykle zgrabną, trafną i niemal czułą metaforą w ocenie tej maleńkiej książeczki, a która zmieniła mój sposób patrzenia na to, co stworzyła Marta Bijan. Dlatego nie będę pastwić się nad "Melodią mgieł dziennych", nie będę "deptać trawnika" i nie będę "karcić dziecka stawiającego pierwsze kroki". Ta książka sprawiła mi przyjemność, skłoniła do refleksji i przypomniała moją własną burzliwą młodość. Czy mogę zatem odmówić jej wartości?
PS. Wpisuję się na listę fanów młodej autorki, przeczytałam jej drugą książkę i jestem pewna, że jeśli pójdzie drogą pisarskiej kariery będzie znakomita.
Przyznam się już na początku, że z tym dziełem Marty Bijan miałam spory problem. Nie jest to literackie dokonanie wysokich lotów, ale cóż począć, skoro wbrew wszystkiemu przyjemnie się to czyta, choć o mało przyjemnej stronie człowieka opowiada.
Jest w tej historii dużo patosu, histerii, o wszystkich emocjach opowiada młoda autorka na najwyższej nucie, łzawo i...
To nie jest zła książka, ale do miana dobrej trochę jej brakuje. Fabuła – interesująca, rozterki ludzi, wciąż młodych, aczkolwiek w wieku kiedy dojrzałość i odpowiedzialność są wymogiem w oczach otoczenia. Bohaterowie to jednostki mocno straumatyzowane przez różne sytuacje umiejscowione w dzieciństwie. Jest ojciec alkoholik, matka zagubiona we własnym życiu i w macierzyństwie, bezradna żona, która nie potrafi stawić czoła pijakowi. Ten "punkt wyjściowy", to dzieciństwo w pokiereszowanych domach są dla bohaterów źródłem cierpienia, niemocy, wszyscy czują się uwięzieni w przeszłości, pragną znaleźć wyjście z tej sytuacji, ale nawet kiedy owo wyjście mają na wyciągnięcie ręki nie są w stanie zrobić kroku w kierunku wolności.
Autorka ma dryg do opisywania wnętrza ludzi dotkniętych traumą, czuć że lubi "babrać" się w psychice swoich postaci i to jest niewątpliwy plus powieści. Problem w tym, że ten początkowy zarys charakterów Luny, Theo, Miśki nie znajduje satysfakcjonującego rozwinięcia. Dotykamy problemów, rozumiemy je, ale żaden z bohaterów nie szuka rozwiązania sytuacji, w której tkwi. Ba! Ani Luna ani Theo, ani Miśka nawet nie udają że chcą uwolnić się od tego, co przerażające w ich przeszłości. Oni rozpamiętują, rozkładają na czynniki pierwsze każde przeszłe wydarzenie i nic z tym nie robią, nawet nie chcą czegokolwiek z tym zrobić. Tkwią w tych maskach, które przybrali na potrzeby zewnętrznego świata i kręcą się w kółko.
Czytając tę powieść cały czas miałam w głowie książkę "Beze mnie jesteś nikim" i przypomniało mi się, co Jacek Hołub pisał o ofiarach przemocy, że tak łatwo ludziom z zewnątrz oceniać i wydawać wyroki, że "głupia baba" po co siedzi z mężem pijakiem i brutalem, dlaczego pozwala bić siebie i dzieci, czemu nie odejdzie albo czegoś nie zrobi, tylko tkwi w chorym związku jak bezwolna kukiełka. Przyłapałam się na tym, że bohaterowie powieści Agnieszki Jelonek irytują mnie właśnie swoją niemocą i miałam ochotę powiedzieć na przykład siostrze Miśki żeby się ogarnęła i odeszła od przemocowego męża, po co tkwi w tym piekle. Dobrze, że przypomniała mi się książka pana Jacka, dzięki niej szukam w sobie łagodności i chęci zrozumienia ludzi dotkniętych przemocą. Zamiast irytacji spróbuję zrozumieć, albo chociaż wysłuchać.
"Trzeba być cicho" to dobra książka, ciut za krótka, niektóre wątki aż się proszą o rozwinięcie, niemniej warto przeczytać. Autorka wyrasta na bardzo interesującą pisarkę.
To nie jest zła książka, ale do miana dobrej trochę jej brakuje. Fabuła – interesująca, rozterki ludzi, wciąż młodych, aczkolwiek w wieku kiedy dojrzałość i odpowiedzialność są wymogiem w oczach otoczenia. Bohaterowie to jednostki mocno straumatyzowane przez różne sytuacje umiejscowione w dzieciństwie. Jest ojciec alkoholik, matka zagubiona we własnym życiu i w...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to