-
ArtykułyHobbit Bilbo, kot Garfield i inni leniwi bohaterowie – czyli czas na relaksMarcin Waincetel17
-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik272
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
Biblioteczka
2021-12-20
2021-12
2021-11
2021-11-13
2021-09-30
2021-09-17
Porywać się na recenzję Barańczaka to tak, jakby próbować krytykować logiczny wywód członka Mensy, będąc wioskowym głupkiem. I na tym powinienem zakończyć ten tekst. Ale ja przecie wioskowym głupkiem jestem!
Takim cwanym głupkiem, co to całkiem nieźle umie się kamuflować. Mimikra utkana z grafomańskiej elokwencji. Wymyśliłem więc: chwalił jeno będę. Barańczak mistrzem jest, choć fizycznie już tylko: mistrzem był. Krytyka przez pochwałę — spryciarz ze mnie.
Dzięki tej książce poczułem się znowu dzieckiem. Mały, głupi, niczego nie rozumiejący, a świat mądrych dorosłych jawi się tak fascynującym i złożonym. Szkoda, że dziad, od bardzo dawna zagnieżdżony we mnie, natychmiast uniósł dłonią moją brodę, abym spojrzał mu w oczy i przeczytał w nich, że to bzdura. Owszem, świat jest złożony i fascynujący, ale jeśli chodzi o Barańczaka, to on był po prostu wybitnym specjalistą w pewnej dziedzinie. Rozumiał słowa — szczególnie te poukładane w wersy — lepiej, niż ktokolwiek mi znany. Widział ich znaczenie nie tylko poprzez definicję, czy informację, które niosą, ale też znaczenia ukryte, a wydobywane przez rytm, powtarzalność, bądź unikalność, miejsce w szyku, moment wystąpienia lub nawet ich brak tam, gdzie spodziewalibyśmy się je zobaczyć, bądź usłyszeć.
Nigdy nie lubiłem czytać poezji, a jeśli już czytałem, to jej nie rozumiałem. Prawdopodobnie nie lubiłem, bo nie rozumiałem. I nic się do dziś w tym względzie nie zmieniło. A jednak na przydechu czytałem „barańczakowe” analizy nieznanego mi wiersza Miłosza. Przerwałem dopiero wtedy, kiedy pociemniało mi w oczach z niedotlenienia. I to tylko po to, aby wziąć głęboki oddech. Fascynujące, ile znalazł w nim treści. Wyjaśnił wszystko klarownie, ja to nawet rozumiałem, a jednak, kiedy wracałem do samej treści wiersza, to nadal nic — żadnych wyjątkowych zachwytów doskonałą poezją. Co jest ze mną nie tak?
A może autor odnajduje sensy tam, gdzie tak właściwie ich nie ma? Może je dzięki swej inteligencji nieświadomie „dorabia”? Tak się chyba tylko próbuję pocieszyć, że moja ślepota jest tylko pozorna. A Barańczak był po prostu przenikliwy, wrażliwy nie tylko na słowa, ale i na zjawiska. Już w latach osiemdziesiątych pisał:
“W dzisiejszej zdawkowej, migawkowej, powierzchownej kulturze pośpiesznego czytania i obrazu zastępującego słowo [...]”
Prorok? Wtedy to była chyba jedynie forpoczta zjawiska, które dziś się zintensyfikowało, zamiast zaniknąć.
Barańczaka jako autora nie znam. Kojarzę nazwisko ze szkoły, ale nic więcej, ani tytułu, ani treści. Wypadałoby nadrobić chyba. Taka wrześniowa obietnica noworoczna.
Ta książka jest ponoć kultowa w niektórych środowiskach. Przez wiele lat była nie do kupienia, a jeśli pojawiła się na rynku wtórnym, to w horrendalnie wysokich cenach. I w końcu wznowienie. No to kupiłem. A czynu tego nie żałuję.
Tablica to książka objawiająca mi nie tylko technikalia pisania, ale i przybliżająca wielkie postaci literatury. Oto błyskotliwy Barańczak opowiada mi o osobowości Schulza (a przy okazji też o historycznej otoczce utkanej z Gombrowicza, Nałkowskiej i innych), o mądrości Havla.
Pięknie ujęła to w Posłowiu Joanna Szczęsna:
“[...] nad wszystkim, co wychodziło spod jego pióra, unosił się duch naukowej wnikliwości i erudycji oraz eseistycznej lekkości i wdzięku.”
Spotkanie z takim intelektem, jak Barańczaka jest mocno odświeżające; szczególnie dziś, kiedy rządzą nami cwani idioci, w mediach brylują pełniący obowiązki dziennikarzy półanalfabeci, a sztuką są przyśpiewki o majteczkach w kropeczki. Dobrze jest przypomnieć, czy też uświadomić, że są na świecie ludzie o umysłowości innego kalibru. Nie wiem dokładnie gdzie, ale na pewno są. Wzywam was: ujawnijcie się!
Porywać się na recenzję Barańczaka to tak, jakby próbować krytykować logiczny wywód członka Mensy, będąc wioskowym głupkiem. I na tym powinienem zakończyć ten tekst. Ale ja przecie wioskowym głupkiem jestem!
Takim cwanym głupkiem, co to całkiem nieźle umie się kamuflować. Mimikra utkana z grafomańskiej elokwencji. Wymyśliłem więc: chwalił jeno będę. Barańczak mistrzem...
Skromny wikariusz na Podhalu, pracowity i lojalny sekretarz arcybiskupa krakowskiego Karola Wojtyły, osobisty sekretarz papieża Jana Pawła II, biskup, kardynał, a także — człowiek kreujący się na kustosza pamięci świętego Karola Wojtyły. Pozornie wszystko się zgadza, tyle tylko, że to jedynie fasada. Stanisław Dziwisz ma jeszcze co najmniej jedno oblicze. Trudno je dostrzec, bo obowiązuje dyskrecja. Omerta — jak się przyjęło tę specyficzną dyskrecję w kościele rzymskokatolickim od jakiegoś czasu określać.
Na szczęście są dziennikarze, którzy potrafią dotrzeć do choćby części prawdy, zdobyć zaufanie duchownych, w których jest jeszcze jakaś przyzwoitość i mają odwagę mówić o złych czynach i złych ludziach, dziennikarze umiejący wysłuchać i zweryfikować informacje od tych, którzy być może nie są wcale wiele lepsi, ale z sobie tylko znanych pobudek chcą upublicznić co najmniej wstydliwe fakty z życia mafijnej korporacji nazywającej się Kościołem Rzymskokatolickim.
"Don Stanislao" Marcina Gutowskiego to prawie monografia ciekawej i powszechnie znanej postaci duchownego, który — szczególnie w ostatnich latach życia papieża — wypracował sobie wyjątkowo mocną pozycję w Watykanie, a po jego śmierci wrócił do Polski, dosiadając, jak chyżego białego rumaka — kultu JPII. Szacunek, bałwochwalcze wręcz uwielbienie, jakim był i nadal jest darzony „polski papież” to dla St. Dziwisza jednocześnie miecz i tarcza. Wg niego, kiedy ktoś krytykuje kardynała, to właściwie atakuje Wojtyłę, kiedy nasz bohater czegoś potrzebuje, to nie można odmówić, bo przecież to na zbożny cel upamiętnienia dzieła Jana Pawła II. To oczywiście uproszczenie, ale historia opisana w książce wyraźnie pokazuje, że wikariusz Dziwisz bez Wojtyły byłby co najwyżej proboszczem na jakiejś prowincjonalnej parafii. Nie można zaprzeczyć, że miał (ma?) wiele cech, które świetnie służyły papieżowi. Nie da się jednak ukryć, że ma także takie, które służyły głównie grzesznemu człowiekowi — Stanisławowi Dziwiszowi. Wiecie, ile kosztuje relikwia I stopnia w postaci kropli krwi Jana Pawła II? Dysponuje nimi kardynał Dziwisz i nie kosztują nic. Dostaje się je w prezencie. Uhm, spytajcie tych, którzy się o taką relikwię starali.
Nie ma twardych dowodów, nie ma nagrań i zbyt wielu papierów (a przynajmniej do takich papierów nie ma dostępu, bo tajne — omerta instytucjonalna), jest jednak mnóstwo świadectw. Opowieści wyjątkowo do siebie podobnych i spójnych, z których wyłania się zupełnie inny obraz Don Stanislao, niż on sam stara się przedstawiać. Pamiętacie wywiad Piotra Kraśki, w którym na grzecznie zadawane rzeczowe pytania kardynał Dziwisz zachowywał się jak oskarżony, któremu adwokat doradził zaprzeczanie wszystkiemu i zasłanianie niepamięcią? Te jego „nie pamiętam”, „nic o tym nie wiedziałem” były tak żałosne, że oprócz słusznego oburzenia i szoku spowodowały wylew memów. Jeśli oglądaliście, to czy się czegoś dowiedzieliście? Śmiem wątpić. A książka Marcina Gutkowskiego odpowiada na te wszystkie pytania.
I znacznie więcej. Nawiązując i często cytując „Sodomę”, „Gomorę” oraz kilka innych publikacji obnażających instytucję KrK, autor przybliża postać jej prominentnego funkcjonariusza: Jego Eminencję Kardynała Stanisława Dziwisza. A warto go poznać bliżej, bo przecież PR-owo jest taki wspaniały. Gorzej z tym, jak go widzą i wspominają inni.
Książkę miałem przyjemność przeczytać nieco wcześniej niż inni dzięki uprzejmości Wydawnictwa Otwartego, za co dziękuję. W sprzedaży powinna pojawić się 29 września 2021 roku.
Skromny wikariusz na Podhalu, pracowity i lojalny sekretarz arcybiskupa krakowskiego Karola Wojtyły, osobisty sekretarz papieża Jana Pawła II, biskup, kardynał, a także — człowiek kreujący się na kustosza pamięci świętego Karola Wojtyły. Pozornie wszystko się zgadza, tyle tylko, że to jedynie fasada. Stanisław Dziwisz ma jeszcze co najmniej jedno oblicze. Trudno je...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-03-18
2021-03-13
Autorka po kilkunastu już chyba stronach włączyła w mojej głowie tryb podejrzliwości. Skoro jedną z istotnych cech socjopatów jest skłonność do manipulowania ludźmi, oczarowywania ich za pomocą fałszywego obrazu samego siebie, to czyż sama będąc socjopatką, miałaby tego nie robić w książce? Oszukanie tak wielu ludzi - jakaż piękna perspektywa.
Ta podejrzliwość pozostała przez całą lekturę, jak starsza siostra pilnująca mojej naturalnej, podatnej na nadużycia ufności, aby nie zrobiła głupstwa i siedziała cicho. Chyba nie do końca to się udało, bo w gruncie rzeczy polubiłem bohaterkę - autorkę. Taki zresztą był ewidentnie zamysł tej książki. Oswoić ludzi z tą innością, zdjąć piętno, dać szansę zrozumienia. Zamysł przeprowadzony udatnie, przynajmniej na mnie. Świetna autoanaliza podparta wiedzą o innych ludziach identyfikujących się jako socjopaci lub tylko podejrzewających siebie o socjopatię. Tę wiedzę ma autorka książki od społeczności, która utworzyła się wokół bloga, który od lat prowadzi. Bloga oczywiście o socjopatii.
Świetnie mi się ją czytało, bez względu na to, czy to, co napisała, jest prawdą, czy kreacją i manipulacją. Zgrabne to wszystko, wiarygodne, przekonujące. A przy okazji z pewnością dające sporo wiedzy i często skłaniające do refleksji. Taką najbardziej nabrzmiałą konkluzją jest choćby sugestia, że socjopaci są wszędzie wokół nas. Tylko czy jest to bardziej przerażające niż to, że w naszych ustach, jelitach i reszcie naszego organizmu żyje jakieś dwa kilogramy bakterii? Ot, i jedno i drugie to po prostu natura.
Z socjopatią, psychopatią i z wieloma innymi tzw. zaburzeniami osobowości jest pewien problem diagnostyczny. Trudno o jednoznaczny test, który trwale zaaprobowałaby większość środowiska psychiatrycznego. Odniosłem wrażenie, że godzą się na pewne kryteria właściwie tylko dlatego, że nie potrafią wykoncypować lepszych. Inna sprawa to kwestia płynności, nie ma radykalnego cięcia pomiędzy „zaburzony” i „zdrowy”. Pomiędzy tymi dwoma stanami są wszyscy inni ludzie. Większość ludzi. Myślicie, że nie jesteście w najmniejszym stopniu zaburzeni? Phi - już samo takie mniemanie to zaburzenie.
W czasie tej lektury miałem podobne wrażenie, jak w czasie czytania innych książek opisujących zaburzenia osobowości, czy choroby psychiczne (jak choćby schizofrenia) - odnajdowałem tam swoje własne cechy, ot choćby niewinne:
”Prawda jest tak, że nienawidzę niezobowiązujących pogawędek. Jeszcze mniej niż innych obchodzi mnie twoje ośmiomiesięczne dziecko i jego skoki rozwojowe albo twoja wycieczka do Colorado w zeszłym miesiącu.”
Z pewnością nie jestem hipochondrykiem, więc wynika to po części z tego, co napisałem wcześniej, a po części z tego, że z tymi zjawiskami jest jak z horoskopami - każdy znajdzie coś dla siebie, bez względu na chorobę i znak zodiaku.
Autorka twierdzi, że wiele wysiłku i czasu poświęciła na autoanalizę, dzięki czemu może być, przynajmniej wobec siebie i w książce, szczera i lepiej zrozumieć siebie, czy innych socjopatów. Mnie przekonała. Czy warto tę książkę przeczytać? Na pewno, jeśli rzeczywiście chcemy lepiej rozumieć innych ludzi i wyjrzeć trochę z prymitywnej zaściankowości umysłu takiego choćby, jak mój. Bo socjopatia to „wielki świat”. Świat prawników, rekinów finansjery, „wilków z Wall Street”, korporacyjnych szych, w których to środowiskach, wg autorki, odsetek socjopatów jest znacznie większy, niż w ogólnej populacji.
Książka niesie też nadzieję dla tych, którzy nie potrafią uwolnić się od niepokoju, czy nawet strachu, bo zdaje im się, że ktoś im bliski, choćby własne dziecko czasami zachowuje się jak psychopata. Wg autorki genetyczne predyspozycje i fizjologiczne uwarunkowania nie determinują, czy ktoś w dorosłym życiu będzie postępował jak socjopata, czy psychopata, który kończy w więzieniu. Ludzi da się kształtować. Uhm. Kiedy są dziećmi. Poza tym cechy psychopatyczne mogą być w wielu okolicznościach bardzo pożądane.
Autorka odwołuje się do wielu badań, których istnienia i prawdziwości nie weryfikowałem. Przyjąłem je w dobrej wierze, bo tak mi było wygodniej i choć czasami nie zgadzałem się z jej wnioskami, to w zasadzie miały sens i tworzyły zgrabną, zwartą i konsekwentnie logiczną teorię. Ciekaw jestem, co na temat powiedziałby psychiatra, jednak bez względu na jego ocenę ta teoria wydaje się pożyteczna i pozytywna.
Autorka po kilkunastu już chyba stronach włączyła w mojej głowie tryb podejrzliwości. Skoro jedną z istotnych cech socjopatów jest skłonność do manipulowania ludźmi, oczarowywania ich za pomocą fałszywego obrazu samego siebie, to czyż sama będąc socjopatką, miałaby tego nie robić w książce? Oszukanie tak wielu ludzi - jakaż piękna perspektywa.
Ta podejrzliwość pozostała...
2021-02-01
Już pierwsze dwadzieścia, trzydzieści stron powala na kolana, szokuje i przeraża. Gdybym był narodowo-bogo-honoro-ojczyźnianym prawdziwym Polakiem, to wściekłbym się. Co za stek kłamstw i oszczerstw!? Problem w tym, że to nie kłamstwa. To udokumentowane fakty. Miejsca, daty, nazwiska, źródła. To cholernie trudna, bolesna, napawająca wstrętem i grozą prawda o naszych przodkach, a więc poniekąd i o nas samych. To historie z Wąsosza, Radziłowa, Szczuczyna, Grajewa, Rajgrodu, Jedwabnego, Bzury i paru innych miejsc z okolicy. Mojej okolicy, bo ja jestem właśnie stąd, widziałem w książce znajome nazwiska.
Trzydzieści stron odrażających potworności, tyle zdzierżyłem na pierwsze posiedzenie. Później wcale nie było łagodniej. Pogromy i „zwyczajne” morderstwa na Żydach w 1941, szykany i pobicia jeszcze przed wojną. Wstyd, strach i zmowa milczenia po wojnie. Wyparcie bądź usprawiedliwianie. Do dziś.
My, Polacy! Naród dumny, honorowy, składający się z samych bohaterów i matek-Polek, wiecznie krzywdzony, nigdy krzywdzący. No pewnie. Gdyby to była video-recenzja, to można by było zobaczyć, jak uśmiecham się krzywo, bo ironicznie, jak następnie milknę na chwilę, ciężko wzdycham i przewracam oczami. Jeśli już uogólniać, to - jako naród - nie jesteśmy lepsi od innych. Tak zwyczajnie, wszyscy jesteśmy ludźmi, jako grupa podlegamy takim samym regułom. Zależnie od uwarunkowań kulturowo - historycznych, możemy z siebie wydobyć cechy pozytywne, jak w bodajże XVI wieku, kiedy Polska była ostoją dla wszelkiej maści „odmieńców”, lub negatywne, jak w międzywojniu, kiedy rozkwitała endecka nietolerancja i antysemityzm. Albo dziś.
Wcale nie jesteśmy tacy wspaniali. Udajemy tylko, łatwo zapominamy, bo nie chcemy pamiętać o własnych grzeszkach i grzechach. Wypieramy się, wybielamy, idealizujemy naszych przodków, kreujemy, fałszujemy historię. To zwykłe tchórzostwo, bo trzeba odwagi, aby przyznać: tak - jako naród daliśmy plamę, i to straszną. Przyznać się, pogodzić z tym i spróbować postępować lepiej. Niby takie proste, a w tej naszej prymitywnej, plemiennej mentalności cholernie trudne do realizacji. Zachowania stadne. Ewolucyjnie naturalne i użyteczne, cywilizacyjnie - jeśli „pasterze” są zdeprawowani - może dawać efekty takie, jak opisane w książce.
Autor miał odwagę drążyć historię własnej rodziny i nie uciekł od trudnych, wstydliwych faktów. Może dzięki temu właśnie ludzie chcieli z nim rozmawiać szczerze, otwierali się. Powstała zatem książka, która jest nie tylko opisem wstydliwych wydarzeń sprzed 80-ciu lat, ale też wiwisekcją mentalności nas - współczesnych małomiasteczkowych i wieśniaków. Ciągle działającego „co ludzie powiedzą”, małych zawiści, drobnych podłości, wyssanych z palca oskarżeń, które z plotek stają się lokalnymi „faktami”.
Bawię się tu jakimiś ogólnikami, psychologizowaniem, amatorską socjologią, a ta książka to fakty, historie. Opisy tego, jak przed wojną w Polsce rósł antysemityzm, jak, często za poduszczeniem proboszcza, albo któregoś z działaczy takiej, czy innej organizacji endeckiej, przejawiał się nie tylko w słowach, ale i w czynach. Były takie miejsca, gdzie Żydów bito, gdzie przed żydowskimi sklepami stały bojówki, które nie wpuszczały tam klientów. Tyle przed wojną, bo gdy w czasie wojny nadarzyła się okazja, za przyzwoleniem Niemców, polscy „patrioci” mordowali Żydów. Zbiorowo i indywidualnie. Gwałcili kobiety, które przezornie rozbierali z lepszych ubrań, zanim je później zatłukli pałkami. Znęcali się nad dziećmi, zanim je zabili na oczach matek. A później grabili ich majątek. Wszyscy słyszeli o Jedwabnem. To nie było jedyne takie miejsce. Podobne rzeczy zdarzyły się i gdzie indziej, tylko skala się zmieniała.
Byli też oczywiście tacy, co ukrywali Żydów, ale mieli przechlapane nawet po wojnie. W wojnę i po wojnie przychodzili „partyzanci” i żądali wydania Żydów, albo złota, które niby zostawili. Wielu wolało więc ukrywać przed sąsiadami fakt, że pomagali Żydom. Wstydzili się!
Trudno się to czytało, i aż nie chce się o tym pisać, tak okropne są to fakty. To książka dla odważnych i uczciwych. To też książka, która opisuje to, do czego teraz zmierzamy. Tylko „inni” będą inni. Żydów teraz u nas są jakieś śladowe ilości (pomijając teoretyków spiskowych, którzy widzą Żydów wszędzie), więc znajdą się jacyś inni: może uchodźcy, może muzułmany, może elgiebety, może bezbożniki ateisty. Nie wiem, każdego można wykreować na wroga Polski i prawdziwych Polaków.
Inne narody też mają swoje czarne karty historii. Jak sobie z tym radzą? Sprawdzę. Na półce stoi książka „Strup - Hiszpania rozdrapuje rany”, a w poczekalni do kupienia leży „24 śmierci Toby`ego Obeda” - o Kanadzie. Nie sięgnę po nie teraz, bezpośrednio po „Drzazdze”, guily pleasure trzeba sobie dawkować. Ludzie i świat, który tworzą, bywa lepszy, poczytam jakiś romans z happy endem, albo coś lżejszego, może neurologa Olivera Sacksa?
Już pierwsze dwadzieścia, trzydzieści stron powala na kolana, szokuje i przeraża. Gdybym był narodowo-bogo-honoro-ojczyźnianym prawdziwym Polakiem, to wściekłbym się. Co za stek kłamstw i oszczerstw!? Problem w tym, że to nie kłamstwa. To udokumentowane fakty. Miejsca, daty, nazwiska, źródła. To cholernie trudna, bolesna, napawająca wstrętem i grozą prawda o naszych...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-02-26
Oliver Sacks to taki dziwaczny lekarz, neurolog, który o swoich pacjentach myśli, jak o ludziach, a nie jak o przypadkach. Widzi człowieka, którego częścią jest choroba, a nie tylko jednostkę chorobową. Nie sugeruję, że wszyscy inni lekarze mają inaczej, spotkałem ich zaledwie kilku. Kilkunastu, kilkudziesięciu. Bardzo różnych.
Przytrafił się choćby taki, który potraktował mnie jak idiotę. Niespecjalnie mnie to zaskakuje, też uważam wielu ludzi za idiotów. Problem w tym, że to dotyczyło mnie. Cóż, może i bym się tym przejął jakoś, ale okazało się, że to neurolog, który prywatnie „leczy” akupunkturą, czyli albo sam jest idiotą, albo cynikiem wykorzystującym ludzi. Nie cierpię ani jednego, ani drugiego typu ludzi. Dr Oliver Sacks, także neurolog, wyróżnia się tym, że bardzo po nim widać troskę i zainteresowanie pacjentem, nie tylko chorobą. Zdaje się być bardzo empatyczny, stawia się na miejscu człowieka, któremu próbuje pomóc. Wczuwa się w jego sytuację, wyobraża sobie, co i jak widzi i czuje ta druga osoba, jak postrzega świat, jak jej się żyje. Dziwak taki. Widać to wyraźnie i w książce i w filmach, których mnóstwo można znaleźć na YouTube.
À propos filmów - to właśnie on był bohaterem „Przebudzeń”, dramatu z 1990 roku, gdzie został „zagrany” przez Robina Williamsa (Robert De Niro brawurowo zagrał jednego z pacjentów). Film powstał zresztą na podstawie jego własnych doświadczeń opisanych w książce o tym samym tytule. Ciekawe i owocne życie miał.
Książka „Mężczyzna, który …” została wydana po raz pierwszy w 1985 roku, więc zdawać by się mogła nieaktualna z medycznego punktu widzenia, bo wiedza o mózgu mocno się powiększyła. Nie jest to jednak podręcznik, to zbiór opowieści, czasami wręcz ciepłych anegdotek, refleksji o ludziach, którym przytrafiły się takie, czy inne błędy w funkcjonowaniu układu nerwowego. Powiem wprost: coś im się we łbach popieprzyło i potrzebowali pomocy, aby łatwiej, albo w ogóle funkcjonować. Fascynująca opowieść o ludziach, o różnorodności, o tolerancji, wyrozumiałości i akceptacji odmienności.
Nie będę opisywał poszczególnych powiastek, sam tytuł wydaje się wystarczająco zachęcać do sięgnięcia po nią. Nie potrafiłbym się zresztą zdecydować, która była najbardziej zaskakująca, najciekawsza. W powieściach Johna Irvinga jest mnóstwo bardzo oryginalnych postaci, ale w całej, bogatej przecież jego twórczości nie ma nawet kilku procent tego, co jest zawarte w tej nawet nie trzystustronicowej książce. Niepojęte, a jednak zrozumiałe, bo napisane przystępnie.
Czy wszyscy jesteśmy świrami?
Różnimy się. Jesteśmy wyjątkowi. Mniej lub bardziej. Czemu to zawdzięczamy? Może różnicom w działaniu naszego mózgu? Większości z nas wydaje się, że jesteśmy „normalni”, ale to przecież tylko kwestia tego, jak wiele zaakceptujmy, gdzie postawimy granice normy. Wystarczy te granice zbliżyć do siebie, aby okazało się, że otaczają nas świry! Tak to wygląda z punktu widzenia takich, czy innych fundamentalistów. Wystarczy te granice wystarczająco rozsunąć, aby okazało się, że otaczają nas świry! A tymi świrami będą fundamentaliści.
Wszystko jest kwestią normy, miary, jakiej używamy. Gdybyśmy z tej normy zrezygnowali, to różnice, które między nami są, można by tłumaczyć odmiennością działania naszego mózgu. Tylko normalizacja sprawia, że różnice stają się defektami, opóźnieniami, patologiami czy jakimiś jednostkami chorobowymi. Inny system wartości, inne znaczenia, inne potrzeby, a co za tym idzie inne zachowania. Różnorodność. Wszyscy jesteśmy świrami, tylko po niektórych bardziej to widać. Czy warto to zmieniać? Korygować, jeśli znacząco nie utrudnia życia nam i otoczeniu?
Takie tam moje marginalne dywagacje, a problemem, który pojawia się w książce wielokrotnie, jest kwestia tego, co właściwie określa nas jako osoby. Możemy to nazywać osobowością, charakterem, duszą, jaźnią. Nieważne, zawsze chodzi o „ja”. Kim jestem? Czy rację miał jeden z bohaterów (z Zespołem Tourette’a), kiedy mówił o sobie: „składam się z tików, i niczego więcej”? Ja już wiem, bo przeczytałem książkę.
Inteligentni inaczej
Doktor Sacks przekonał mnie też do zaakceptowania faktu, że istnieje więcej niż jedna inteligencja. Broniłem się mentalnymi rękami i nogami przed używaniem terminów typu „inteligencja emocjonalna”. Twierdziłem: inteligencja to po prostu zdolność dostrzegania zależności i wyciągania z nich wniosków. I w zasadzie nie myliłem się. Byłem tylko zbyt ograniczony, aby wystarczająco mocno uświadomić sobie, że w szczególnych okolicznościach, w pewnych dziedzinach inteligentni ludzie mogą po prostu nie dostrzegać faktów i łączących ich zależności. Skoro istnieją ludzie, którzy są w stanie dostrzec i zrozumieć złożoność wielkich kompozycji muzycznych, czego większość inteligentów zrobić nie jest w stanie, to trzeba uznać, że istnieje coś, co możemy nazwać „inteligencją muzyczną”. Tym samym trzeba zaakceptować to, że może istnieć coś, co nazwiemy „inteligencją emocjonalną”. W końcu na to, że nawet w „klasycznej” inteligencji większość procesów odbywa się na poziomie podświadomym, pozawerbalnym, jest, zdaje się, że od dawna, powszechna naukowa zgoda.
Inteligencja jest zresztą trochę przesadnie ceniona. Przecież to w gruncie rzeczy po prostu jedna z cech, jak wzrost, kolor oczu, długość rąk, szerokość barków czy zręczność manualna. Życiowa przydatność, wartość i użyteczność dla nas i innych każdej z tych cech bywa bardzo różna i inteligencja wcale nie musi oferować więcej niż jakakolwiek inna. Może wręcz w życiu przeszkadzać.
Na koniec cytat obrazujący piękne podejście autora do inności, którą może skrywać „choroba”:
„Ludzie autystyczni ze swojej natury rzadko otwierają się na czyjeś wpływy. Ich «losem», a więc czymś oryginalnym, jest izolacja. Ich «wizja», jeśli można ja dojrzeć, pochodzi tylko z wnętrza i okazuje się czymś pierwotnym. Mam wrażenie, w miarę jak ich coraz więcej poznaję, że są jakimś dziwnym gatunkiem pośród nas, niezwykłym, oryginalnym, całkowicie skierowanym do wnętrza, innym niż reszta.”
A jednak ciągle Homo sapiens.
Oliver Sacks to taki dziwaczny lekarz, neurolog, który o swoich pacjentach myśli, jak o ludziach, a nie jak o przypadkach. Widzi człowieka, którego częścią jest choroba, a nie tylko jednostkę chorobową. Nie sugeruję, że wszyscy inni lekarze mają inaczej, spotkałem ich zaledwie kilku. Kilkunastu, kilkudziesięciu. Bardzo różnych.
Przytrafił się choćby taki, który potraktował...
2021-01-21
„Rozmowy w tańcu” to długaśny wywiad, który „Ona” przeprowadza z „Ja”. Dokładnie przestudiowałem wszelkie strony pomiędzy okładkami a treścią i nie znalazłem informacji, kto ten wywiad przeprowadził, zakładam więc, że to autorka z bohaterką. Wskazuje na to też kilkakrotnie przez Osiecką wspominane poczucie własnej dwoistości. Uczciwe to. Prawdziwie interesujący ludzie nigdy nie są prości. A nawet ci nudni prostacy nie są tak naprawdę jednorodni i jednopłaszczyznowi. Może są płytcy, ale i tak mają warstwy i zwichrowania.
To książka wspomnieniowa, bez żelaznej chronologii, za to okraszona refleksjami kobiety z początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku, czyli początku „transformacji”. Wraca pamięcią do lat dziecięcych i szczenięcych, a dorosłość widzimy już przez pryzmat historyjek o ludziach, których spotkała, z którymi pracowała, bądź którzy w jakiś sposób byli z nią związani, byli ważni lub aż tak nieistotni, że zapisali się w pamięci. Sporo o własnej i cudzej twórczości, o tworzeniu i o tworach samych. A wszystkie słowa poutykane pomiędzy fotografiami autorstw Osieckiej, Zofii Nasierowskiej, Kacpra Lisowskiego i Krzysztofa Wójcika. Albo odwrotnie.
Spokojne te rozmowy, takie niezwyczajnie dziś refleksyjne. Ciche jakby, stonowane, a jednak przyciągające uwagę. Pisane niby trzydzieści lat temu, a chwilami refleksje jakby zupełnie współczesne:
„A najgorsze jest to przerywanie innym. To jest jakaś plaga, jakaś epidemia! Co drugi Polak nie daje skończyć zdania. Starasz się coś tam sformułować jak najkrócej, podczołgując się właśnie do pointy, i w tym dokładnie momencie ten znerwicowany bubek przerywa ci kolejną falą paplaniny. W dodatku strasznie głośno!”
Po tym cytacie wypada skończyć, jak Tadeusz Mazowiecki, premier, mrr, mrr:
„Mazowiecki jest jeszcze na tyle sprytny, że zostawia na końcu zdania jakieś takie «mrr, mrr» - jakby na zakładkę: wie, że mu przerwą, więc po co w końcówce dawać coś istotnego.”
Recenzja lakoniczna trochę, jak na mnie. Po wersję okraszoną dygresjami, trochę w stylu "gonzo" zapraszam na blog: https://urodzonybluznierca.pl/blog/view/119/agnieszka-osiecka-rozmowy-w-tancu/
„Rozmowy w tańcu” to długaśny wywiad, który „Ona” przeprowadza z „Ja”. Dokładnie przestudiowałem wszelkie strony pomiędzy okładkami a treścią i nie znalazłem informacji, kto ten wywiad przeprowadził, zakładam więc, że to autorka z bohaterką. Wskazuje na to też kilkakrotnie przez Osiecką wspominane poczucie własnej dwoistości. Uczciwe to. Prawdziwie interesujący ludzie nigdy...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-12-29
II Rzeczpospolita - ten wspaniały okres w historii Polski. Czas, kiedy urodzili się, bądź wychowali bohaterowie, czas ludzi zasad, poszanowania tradycji. Nie to, co teraz. Wspaniały czas prawdziwych Polaków, do którego tak wzdycha się dzisiaj z szacunkiem, z estymą wspomina. Było tak pięknie!
Wydaje się, że w powszechnej świadomości funkcjonuje taki właśnie obraz dwudziestolecia międzywojennego. Kreuje go i do tej kreacji odwołuje się pewna grupa polityków, ale też i jakaś część „zwykłych ludzi”. Tęsknie wspomina, często odwołuje i próbuje dziś przywrócić system „prawdziwych wartości”, które wtedy funkcjonowały. Słowo „wspomina” należałoby raczej rozumieć jako mówienie o czymś, niż jako prawdziwe wspomnienie, bo ludzi, którzy widzieli to na własne oczy, żyje już niewielu.
Pozostały dokumenty i archiwa prasowe, z których obficie korzystał autor - historyk Kamil Janicki, pisząc swoją książkę. Skupił się na dość wąskiej tematyce - przestępstwach seksualnych i - nazwijmy je - społeczno-kulturowych. Osadził je w historycznych realiach politycznych, zestawił ze współczesną zdarzeniom wiedzą naukową i systemem prawnym.
Jaki obraz Polaka tamtych czasów wyłania się z tego opisu? Moim zdaniem podobny do Polaka współczesnego, łagodnie mówiąc, niespecjalnie chwalebny. Przeciętny Polak, podobnie jak i przeciętny europejczyk, nie jest żadnym bohaterem, niezłomnym orłem. Jest i był małym, egoistycznym, pełnym hipokryzji człowieczkiem, ze skłonnościami do przemocy. Zapewne byli także ludzie wspaniali, przyzwoici, z charakterem, odważni. Byli, jak w każdym narodzie. Bo pozytywne cechy nie są przypisane do narodowości. Po prostu niektórzy ludzie tacy są, jednak wielu to zwykłe kanalie. Proporcji nie da się ustalić, bo do tego należałoby przeprowadzać jakieś badania socjologiczne. Dowód anegdotyczny: rozejrzyj się wokół siebie - ilu ze znanych ci ludzi to potencjalni bohaterowie? Ja mam z tym problem, może wzrok słaby, a może liczyć nie umiem - do trzech. Myślę o nas. O sobie też, bo choć staram się być przyzwoity, uczciwy wobec siebie i innych, to szczęśliwie przyszło mi żyć w relatywnie spokojnych czasach i nie zostałem „zweryfikowany” w okolicznościach skrajnych, wiec cholera wie, jak silny jestem.
Podtytuł książki: „Przedwojenna Polska, o której wstydzimy się mówić” i hasło z okładki: „Przestępczość seksualna, dewiacje, bezkarność sprawców” świetnie opisują jej zawartość. Nie jesteśmy jakimś wyjątkowym narodem, dobrym, wspaniałym, honorowym, przyzwoitym, czystym i nieskalanym wstydliwymi czynami. Nie, układ z Hitlerem i zajęcie Zaolzia, brutalna polonizacja Litwinów, Jedwabne i wiele innych nie miały miejsca, to oszczerstwa jakieś przecież. Uczciwie i z dystansem patrząc na przeszłość i na nas samych oczywiste jest, że mamy w historii sporo zachowań, o których nie chcemy wiedzieć i mówić. Wtedy jakby ich nie było. To nie narodowość jest powodem do dumy, ale nasze osobiste zachowania. Gnidy nie mają narodowości.
Natura ludzka to jedno i nie wygląda dobrze w świetle opisywanych w książce przykładów. Owszem, to tylko wybrane przykłady, jednak wg autora były one reprezentatywne dla tamtych czasów, nie tylko dla Polski. Taka mentalność. Kojarzycie ze współczesnych mediów teksty w stylu: „nie da się zgwałcić prostytutki”, „kobieta chce być zdobywana, i choć mówi nie, to myśli tak”? To właśnie mentalność przedwojenna. Przyzwolenie na przemoc. Kilka tytułów rozdziałów:
Kultura gwałtu nad Wisłą
Mobbing i napastowanie seksualne
Dziecięca prostytucja, dziecięca pornografia
Pedofilia
Handel żywym towarem
Kazirodztwo
To wszystko było i jest, bo to kwestia natury ludzkiej. Ważniejsze jest to, co z tym robimy. Czy próbujemy przeciwdziałać, czy pomagamy ofiarom, czy też na przykład chcemy wypowiedzieć tzw. konwencję stambulską i przymykamy oko na przemoc i gwałt, bo swoje brudy należy prać w rodzinie, a nie je wywlekać publicznie? Jeśli chcecie wiedzieć, do jakiej Polski nas pchają niektóre działania polityków i Kościoła Katolickiego, to przeczytajcie tę książkę. Polska przedwojenna to był kraj mentalnie, kulturowo i prawnie obleczony hipokryzją. Wtedy nie różnił się specjalnie od innych krajów europejskich, dziś to zacofanie i barbarzyństwo. O pewnych sprawach się po prostu nie mówiło i dlatego one pozornie nie istniały. Ostatnie lata to marsz do takiej właśnie Polski. Kraju, w którym „swoich” się nie karze, albo wymierza kary symboliczne, a przestępstwa z ich udziałem są zamiatane pod dywan. Pozory, korupcja i pobłażliwość władz dla ludzi ustosunkowanych jest powszechna, codziennością są działania pod publiczkę, populistyczne, zamiast działań realnych, skutecznych. Rządy ignorancji. Źli i wszystkiemu winni są tacy lub inni „obcy”. Kobiety są niczym.
Brzmi znajomo i współcześnie? Niestety, w pewnym stopniu znów to mamy na co dzień, ale to uwstecznianie ubrane w określenia „powrót do tradycyjnych wartości” próbuje wypchnąć zachowania zwyczajnie cywilizowane i przyzwoite. Trochę przerażający to obraz.
II Rzeczpospolita - ten wspaniały okres w historii Polski. Czas, kiedy urodzili się, bądź wychowali bohaterowie, czas ludzi zasad, poszanowania tradycji. Nie to, co teraz. Wspaniały czas prawdziwych Polaków, do którego tak wzdycha się dzisiaj z szacunkiem, z estymą wspomina. Było tak pięknie!
Wydaje się, że w powszechnej świadomości funkcjonuje taki właśnie obraz...
2019
2018
2020-12-10
Zło fascynuje, przyciąga. Dlaczego? Bo jest tak odległe od nas? Bo ludzie, którzy czynią zło, są tak od nas różni? Czy tak nam się wydaje, czy szukamy potwierdzenia, że jesteśmy lepszymi ludźmi, że my nigdy czegoś takiego nie zrobilibyśmy? Nie jesteśmy „zdolni” do czynienia takiego zła? Hmm, a jak ma się do tego podtytuł tej książki: „Kobiety Mansona i banalność zła”?
To podtytuł wydaje się najistotniejszy i najlepiej oddający wymowę tej książki. Okrutne, bezsensowne morderstwa popełnione na przypadkowych w gruncie rzeczy ludziach przez kilkoro członków tzw. „Rodziny” Charlesa Mansona w 1969 roku nadal budzą zainteresowanie. Autorka przez wiele lat spotykała się ze dwiema kobietami (Leslie Van Houten i Patricia Krenwinkel) skazanymi na karę śmierci za te morderstwa. Próbuje je zrozumieć, próbuje zrozumieć samo zjawisko. Całkiem udatnie moim zdaniem.
Po skończeniu lektury książki sprawdziłem opinie, które pojawiły się na portalu „Lubimy czytać” i okazało się, że wielu ludzi było nią rozczarowanych. Bo książka nie spełniła ich oczekiwań. Nie znaleźli w niej wielu obrazowych szczegółów samych zbrodni, zbyt wiele było o samej autorce, o realiach dorastania w epoce „dzieci kwiatów” w USA, systemie prawnym i penitencjarnym tego kraju. Dla mnie interesujące. Poniekąd mogę ich zrozumieć. Gdyby polski tytuł był bardziej podobny do oryginalnego, może byłoby mniej pretensji. „The Manson Women and Me” - to „Me” na końcu jest istotne, bo owszem, sporo w tej książce jest o samej autorce. I dobrze, bo przez jej własne doświadczenia lepiej można zrozumieć morderczynie. Zrozumieć, a nie tylko potępić. Autorka jest uczciwa tak wobec własnych, nie zawsze chwalebnych uczuć, jak i wobec bohaterek książki, ale także wobec ludzi, którzy myślą i czują inaczej niż ona, oburzonych jej podejściem do zdarzeń i sprawczyń. Niczego nie rozstrzyga, niczego nie wyjaśnia, próbuje zrozumieć. Kwestionuje pewniki, które dają proste, jednoznaczne odpowiedzi.
To książka o człowieczeństwie. Takim nieoczywistym, także człowieczeństwie morderców. Okazuje się, że „potwory”, które dopuściły się tych potwornych zbrodni to zwyczajne kobiety, zupełnie przeciętne, dość charakterystyczne dla czasów, w których żyły i środowiska, w jakim żyły. Zwyczajne, jak my, nasi bliscy i znajomi. Niespecjalnie mnie to zaskoczyło. Spotkałem się z tym już nie raz, choćby w wywiadzie Moniki Jaruzelskiej z psychiatrą Edwardem Krzemińskim (YT: PSYCHIATRA o zaburzeniach psychopatycznych POLITYKÓW l Towarzyszka Panienka).
Wynotowałem sobie kilka miejsc, w których Meredith stawia jakieś, interesujące moim zdaniem, tezy odnośnie pobudek i przyczyn skłaniających do takich czynów. Nie przytoczę jednak ich wszystkich, bo lepiej przeczytać samą książkę. Wystarczy tyle:
„Paradoksalnie w przypadku większości tych kobiet (a także Pat i Leslie) za popełnianymi przez nie aktami przemocy stały przede wszystkim względy ideologiczne - chęć naprawienia zła - oraz niepowstrzymane pragnienie uczestnictwa w czymś większym i ważniejszym od ich zwykłego życia.”
O Leslie:
„Oczywiście, dopuściła się potwornego czynu, ale według mnie jej zwyczajność, inteligencja, empatia i serdeczność niosą w sobie o wiele większe zagrożenie niż sama więźniarka, w której odruchowo widzi się postać odrażającą. Jeśli ktoś z jej przymiotami jest zdolny do morderstwa, jeśli ktoś z jej wychowaniem i wrażliwością jest w stanie zabić osobę pokroju Rosemary LaBianki, to może to uczynić każdy i każda z nas, a to oznacza, że nigdy nie możemy czuć się bezpieczni.”
W tle jest oczywiście sam Charles Manson. W tle, bo, jak po latach uświadomiła sobie Pat:
„Manson wcale nie był nikim wyjątkowym ani interesującym: 'stosował te same techniki, które wykorzystywali inni zwyrodnialcy do kontrolowania swoich ofiar i manipulowania nimi. W ten sposób wymuszali popełnianie aktów przemocy psychicznej, emocjonalnej i fizycznej.' "
„dlaczego 'ten wściekły, mściwy i podły karzeł' aż tak rozpala wyobraźnię masową.' "
Marginalnym dla samej książki, ale ciekawym wydaje się spostrzeżenie o odnalezionej religijności w więzieniu:
„[...] w kontekście jej niedawnego nawrócenia na chrześcijaństwo, co w więzieniach jest najczęściej spotykanym typem konwersji. To może być świetna droga do zyskania poczucia odpuszczenia grzechów, ale niekoniecznie prowadzi do głębokiego przeanalizowania swoich win.”
Zło fascynuje, przyciąga. Dlaczego? Bo jest tak odległe od nas? Bo ludzie, którzy czynią zło, są tak od nas różni? Czy tak nam się wydaje, czy szukamy potwierdzenia, że jesteśmy lepszymi ludźmi, że my nigdy czegoś takiego nie zrobilibyśmy? Nie jesteśmy „zdolni” do czynienia takiego zła? Hmm, a jak ma się do tego podtytuł tej książki: „Kobiety Mansona i banalność zła”?
To...
2020-11-20
Wszyscy umrzemy - ot, jedna z prawd, które swoją banalnością irytowały Christophera Hitchensa. Nic dziwnego - jego błyskotliwy umysł musiał się wzdrygać na takie oczywistości. A ja i tak pozwolę sobie na co najmniej jeszcze jeden banał. Hitchensa to już nie poruszy, bo nie żyje. A gdyby nawet żył, to kimże ja jestem, aby taka postać zwróciła na mnie uwagę?
Są ludzie, którzy nawet wtedy, kiedy już ich fizycznie nie ma, to nadal są. Pozostawiają po sobie wspomnienie, stają się częścią myśli, a czasami i osobowości innych - żyjących osób. Hitchens pozostanie w moich myślach na wiele sposobów. Nie tylko dzięki książkom, także dzięki niezłomności charakteru, której nie dało się zignorować. Do samego końca taki, jak za czasów, gdy był w pełni sił. Umierał, jak żył - z mentalnie i intelektualnie podniesionym czołem. Wiemy to między innym właśnie dzięki tej małej książeczce. ” Szczęśliwie” umarł na „raka” przełyku (i przerzuty) a nie nie na „raka” mózgu, więc - na ile pozwoliła mu kondycja fizyczna - do końca pozostał sprawny umysłowo. Sam zresztą się z tego naigrawał, retorycznie pytając tych, którzy twierdzili, że choroba to kara boska za głoszone herezje, które z jego gardła wychodziły: dlaczego nie dłonie, którymi także bluźnił śmiało i często? A ja się pytam: a dlaczego nie mózg? To byłoby najskuteczniejsze działanie.
Nie potrafię sobie racjonalnie wytłumaczyć, jaki jest sens śmierci z powodu takiego, czy innego nowotworu. Nie to, żebym uważał, że wszystko musi mieć swój sens lub cel. Po prostu chciałbym zrozumieć mechanizm. Weźmy choćby takiego wirusa SARS-CoV-2. Owszem, zabija, bądź przynajmniej próbuje zabić swego nosiciela, ale wcześniej namnaża się i dzięki niemu rozprzestrzenia. Knuje, później działa i opanowuje świat! Spisek? A taki „rak” rośnie i umiera razem ze swym nosicielem. Jakaś aberracja biologiczna - bezsens? I tu właśnie ludziom wierzącym przychodzi z pomocą religia. Bóg, nas i naszych bliskich w taki właśnie sposób doświadcza i testuje naszą wiarę. Brr, to ja już wolę nie wiedzieć, bo wyjaśnienie religijne zdaje się być znacznie większym bezsensem.
„Śmiertelność” to garść - tylko garść, bo jest tego na jeden wieczór czytania - refleksji i informacji o życiu, śmierci, wierze, ludziach i zjawiskach. A wszystko w tym cudnym, charakterystycznym dla autora ironicznym tonie. Czyta się, jak zwykle, świetnie. Wydaje mi się, że Hitchens nie miał szczęścia do polskich wydań. W tej książce wpadło mi w oko sporo błędów korektorskich i choć nie przeszkodziły w odbiorze i czytaniu, to jednak były zauważalne. Choć to i tak znacznie lepiej, niż w pierwszym wydaniu „bóg nie jest wielki”, które wyglądało na przetłumaczonego w pośpiechu. Do tego stopnia, że miałem wrażenie, iż tłumacz nie zawsze rozumiał to, co pisał. A może tylko zwyczajnie zabrakło czasu na porządną korektę.
Teraz jednak mówimy o „Śmiertelności”, w której nie zgubiła się klarowność myślenia i literacki polot autora. Dzięki czemu możemy się bawić, czytając o chorowaniu, na którego krańcu, jak wiemy, była śmierć. Choćby wdzięczny opis „walki” o oryginalność odpowiedzi na pytanie: Jak się czujesz?” How are you? - jak sądzę po angielsku, czyli pytanie, na które nikt nie oczekuje szczerej lub jakkolwiek rozbudowanej odpowiedzi. Hitchens przyjął metodę odpowiadania zagadkowo (”Trochę za wcześnie, by to stwierdzić.”), bądź - jeśli pytanie zadawał personel medyczny, jakżeby inaczej - ironicznie, np.: „Chyba mam dzisiaj raka”.
Kiedy ja włóczyłem się po szpitalach i po raz setny słyszałem to znienawidzone pytanie, poddałem się i przyjąłem zasadę: zawsze czuję się świetnie. Bezpiecznie i nie gburowato. W którymś momencie dla lekarzy miałem odpowiedź: „mam omamy”, co, choć było prawdą, nie wywoływało reakcji. Tylko jeden wykazał zainteresowanie i stwierdził, że w nomenklaturze medycznej to są halucynacje. Na co ja, że mam omamy, bo słowo ładniejsze i trudniej zrobić ortografa.
Niewiele tu o tej książce, bo i książka niewielka. Z pewnością warto po nią sięgnąć, bo to nadal ten sam wspaniały Hitch! Doczekamy się tłumaczeń innych jego książek?
Wszyscy umrzemy - ot, jedna z prawd, które swoją banalnością irytowały Christophera Hitchensa. Nic dziwnego - jego błyskotliwy umysł musiał się wzdrygać na takie oczywistości. A ja i tak pozwolę sobie na co najmniej jeszcze jeden banał. Hitchensa to już nie poruszy, bo nie żyje. A gdyby nawet żył, to kimże ja jestem, aby taka postać zwróciła na mnie uwagę?
Są ludzie,...
2020-11-20
Porażająca szczerość emanuje z kart tej książki. To oczywiście moje subiektywne odczucie, ale nie doświadczam go często, więc wydaje mi się istotne. Szczerość jako taka nie wydaje się niczym wyjątkowym dla osób mi podobnych - naiwniaków zakładających na starcie znajomości, że ludzie są uczciwi. Moja literacka „znajomość” z profesorem Obirkiem od tej właśnie książki się zaczyna, więc ta uczciwość powinna być naturalna, zwyczajna, niezauważalna. A jednak bardzo szybko uświadomiłem sobie, jak często i jak silnie to wrażenie wyjątkowej szczerości się we mnie pojawia.
Początek jest nieco ślamazarny. Wspomnienia z dzieciństwa i drogi do zakonu są ciekawe i niezbędne dla całości przekazu, ale nie porywają. Nic w tym dziwnego, Stanisław Obirek nie jest pisarzem beletrystyki, jest myślicielem i naukowcem i w takim pisaniu sprawdza się świetnie. Każde wyjście poza czysty opis zdarzeń to cholernie wciągająca intelektualna kąpiel w łaźni zbudowanej na wiedzy i doświadczeniu, do których podłączony został prysznic przenikliwości i klarownego sposobu myślenia autora. Nie jest to praca naukowa jednak, bo forma okazała się przystępna nawet dla mnie. Tak po prostu, jak zazwyczaj - rozumiałem, co czytałem. A przynajmniej tak mi się zdawało, że użyję zabiegu „zapożyczonego” z tej książki. Profesor Obirek nie ma tonu mentorskiego. Nie rozstrzyga ostatecznie, nie poucza, nie napomina, nie twierdzi. Stawia pytania, szuka odpowiedzi, czasami kwestionuje własne wnioski.
Wcześniej przeczytałem parę jego krótszych tekstów, obejrzałem kilka wykładów, jakieś wywiady, więc zdawało mi się, że wiem, czego się spodziewać. Błąd. W dłuższej formie, na tematy mu bliskie (choć na inne chyba się nie wypowiada publicznie) Stanisław Obirek tworzy wizje, wciąga w świat głębszego postrzegania rzeczy i zjawisk.
Kilkakrotnie w trakcie lektury mocno zostałem uświadomiony, jak powierzchownie rozumiem niektóre sprawy. To trochę tak: od lat przechodziłem obok czarnej dziury, o której „wiedziałem”, że to czarna dziura, bo przecież to czarna dziura! Aż pojawił się profesor i zapalił światło. Okazało się, że to nie czarna dziura, tylko nieoświetlone wejście do innego świata, Narnii, zaczarowanego ogrodu, czy innego wymiaru wiedzy i niebanalnego, racjonalnego myślenia. Kurcze, ależ to wciągające! To niepowszechnie inny poziom, inna klasa, jakość myślenia. Myślenia opartego na lekturach i doświadczeniu, głębokiej i wielopłaszczyznowej refleksji, wynikłego ze stawiania pytań, kwestionowania - także własnych - odpowiedzi i wniosków. Śledzenie tego to czysta przyjemność.
Nie ma sensu opisywać treści, wystarczy powiedzieć, że autor obala kilka naszych narodowych (taki modny przymiotnik teraz) i nie tylko narodowych stereotypów i mitów. Tak przy okazji głębszych refleksji. Obala, podważa, kwestionuje, zasiewa ziarno niepewności - wybierzmy sobie dowolne określenie - powinno pasować. Tytuły niektórych rozdziałów czy podrozdziałów mówią same za siebie:
„Żyd jako diabeł i pies”, „Czy katolicyzm jest religią chrześcijańską?”, „Dlaczego polski papież stronił od jezuitów, a otaczał się członkami Opus Dei”, „Czy katolicyzm polski jest religią?”.
Wbrew tytułowi książka traktuje nie tylko o polskim katolicyzmie. Tak po prawdzie to bezpośrednio temu tematowi jest poświęcony tylko jeden rozdział. Reszta to niezbędne tło dla zrozumienia genezy i być może przyszłości tej nieszczęsnej zbitki słownej: „Polak - katolik”. Szczególnie historyczna geneza może niektórych apologetów tej jedności zaskoczyć. Wiele się dowiedziałem o chrześcijaństwie i katolicyzmie, jako takim, inaczej spojrzałem na zakon jezuitów.
Rozpływam się tu nad oryginalnością i szczerością, a w sumie to większość tego, co pisze Stanisław Obirek, pasuje do moich poglądów, więc nadal siedzę w swojej osobistej bańce informacyjnej. Owszem. Mam jednak tego świadomość. Może nie aż tak wielką, jak autor „Polaka katolika?”, ale jednak mam, o czym zaświadcza ta właśnie refleksja. c.b.d.u.
Dzięki przekazanemu w książce obrazowi katolicyzmu, czy też chrześcijaństwa na świecie, jakże różnego od jego polskiej odmiany, mogę sobie bez ogródek napisać porównanie: polski katolicyzm jest tym dla chrześcijaństwa, czym disco-polo dla muzyki. Chyba nie trzeba tego rozwijać?
Porażająca szczerość emanuje z kart tej książki. To oczywiście moje subiektywne odczucie, ale nie doświadczam go często, więc wydaje mi się istotne. Szczerość jako taka nie wydaje się niczym wyjątkowym dla osób mi podobnych - naiwniaków zakładających na starcie znajomości, że ludzie są uczciwi. Moja literacka „znajomość” z profesorem Obirkiem od tej właśnie książki się...
więcej mniej Pokaż mimo to
Dostałem w prezencie cegłę. Czym trzeba podpaść, aby dostać taki prezent? Otóż trzeba regularnie marnotrawić czas na czytanie, zamiast przeznaczyć go na jakieś wartościowe działania, typu odkurzanie, zmywanie, zbieranie stolców w ogrodzie, tudzież jakiekolwiek inne -anie, byle nie czyt-anie.
Może to też być biblijnie inspirowana zemsta wedle zasady: cegła za cegłę* (oko za oko współcześnie nie ujdzie bezkarnie). Jakkolwiek by jednak nie było, to cegła ta mnie wzruszyła. W końcu to prezent. Obracałem ją, dotykałem, ściskałem, głaskałem, wąchałem przez kilka dni. Odkładałem i wracałem do niej nie tylko sentymentalnie, ale też fizycznie. Przekładałem z miejsca na miejsce — ciągle w pobliżu, ciągle na widoku. Wreszcie nadszedł dzień, aby się w cegle zanurzyć.
* Kiedyś sam dałem w prezencie cegłę. Była to Trylogia Tolkiena w jednym kawałku. Wydanie wyjątkowe, bo, jak powszechnie wiadomo, autor tak właśnie życzył sobie, aby była wydawana. Nieporęczne to trochę, ale czegóż się nie robi, aby uratować świat przed ciemnością i złem?
***
Piknik na skraju drogi
Taki prosty język, a takie mądre słowa. Tak uniwersalna literatura, a tak rosyjska. Tacy zwykli ludzie, a tak prawdziwi bohaterowie. Tak trudny temat, a tak przystępnie opisany.
Mnóstwo radości dał mi ten powrót do przeszłości. A był to powrót wielopłaszczyznowy. Czytałem tę powieść jako nastolatek i jak się okazało, oprócz tytułowego konceptu nic mi w pamięci nie zostało. I nic dziwnego, co ja tam mogłem wtedy rozumieć? Przeczytałem powieść s-f i raczej czułem, niż rozumiałem, że to coś wybitnego. Takie przeświadczenie mi pozostało.
Dzisiaj to, że bohaterowie dużo piją i palą wszędzie i często to taka ciekawostka, odległa już i czasowo i kulturowo, ale bliska mi jednak, bo wdrukowana w dzieciństwie jako standard, normalność. Mam do tego nawet pewien sentyment.
Raczej trudno polubić któregokolwiek z bohaterów. Jak to w dobrej literaturze, nikt nie jest ani dobry, ani zły, wszyscy są za to prawdziwi, choć przecież zmyśleni. W pewnym momencie złapałem się na tym, że jak jakiś młokos zaczynam się identyfikować z głównym bohaterem. W końcu przeczytałem akapit, wewnętrzny dialog i wspomnienie bohatera brnącego przez śmierdzące bagno:
„«Rudy, z ciebie jest wichrzyciel, naruszasz równowagę, tobie, Rudy, każdy porządek przeszkadza, dobry jest czy zły, bez różnicy. To przez takich jak ty nigdy na ziemi nie będzie królestwa niebieskiego.» Tak… przeszkadza mi? Ale co ty rozumiesz z tego wszystkiego, tłuściochu? Kiedy to ja widziałem dobry porządek? Kiedy ty mnie widziałeś w ramach dobrego porządku? Całe życie widzę tylko umierających Okularników i Kiryłów, a Ścierwojady pełzną między ich trupami, po ich trupach jak czerwie i srają, i srają, i srają…”
i zaśmiałem się w głos sam do siebie. Jakie to uniwersalne, jakie współczesne, jakże mi bliskie.
***
Poniedziałek zaczyna się w sobotę
Zaczynając tę powieść zaraz po Pikniku, zrobiłem (Strugaccy zrobili, ale nie ma co wnikać) stylistycznego fikołka, jakbym oglądał Monty Pythona i usłyszał: „A teraz z innej beczki”.
Po kilkustronicowym zwykłym, obyczajowym starcie na dalekiej prowincji ZSRR zostajemy łagodnie przeniesieni do ....
Zrezygnowałem z opisywania fabuły, bo to odebrałoby nieco przyjemności z czytania tym, którzy mają to w planach lub takim jak ja, którzy już to czytali, ale ni cholery nie pamiętali.
Krótko więc. Nauka to magia albo może lepiej: magia to nauka. Mnóstwo uciechy miałem hasając w intelektualnych wygibasach wśród bajek, mitów, wykwitów kultury nie tylko rosyjskiej, choć ta jest pięknie i szlachetnie dominująca.
***
Trudno być bogiem
Przygnębiającą to lektura. Z początku zdaje się łatwa, dość błaha, jeśli bierze się pod uwagę tytuł. Strona za stroną, powoli, puzzle układają się w tak smutny, refleksyjny obrazek. Akcja dzieje się na jakiejś planecie, ale w gruncie rzeczy mówi o ziemianach, o ludzkiej naturze. A jej ze współczesnością nie pociesza ani odrobinę. Niech cytat rzuci nieco światła:
„W oczach przybysza z Ziemi łączyła ich jakaś cecha wspólna. Zapewne to, że wszyscy, prawie bez wyjątku, nie byli jeszcze ludźmi we współczesnym znaczeniu tego słowa, lecz półfabrykatami, bryłami, z których dopiero krwawe stulecia historii wykują kiedyś prawdziwego, dumnego i wolnego człowieka. Byli bierni, zachłanni i wręcz nieprawdopodobnie egoistyczni. Co się tyczy ich psychologii, niemal wszyscy byli niewolnikami. Niewolnikami wiary, niewolnikami sobie podobnych, niewolnikami drobnych namiętności, żądzy zysku. I jeśli z woli losu któryś z nich rodził się lub stawał panem, nie wiedział, co począć ze swą wolnością. Usiłował czym prędzej znów stać się niewolnikiem — bogactwa, rozpasanego luksusu, rozwiązłych przyjaciół, niewolnikiem własnych niewolników. Ogromna większość nie ponosiła tu żadnej winy. Byli zbyt bierni i zbyt prymitywni, to niewolnictwo prowadziło ich do bierności i ciemnoty, a bierność i ciemnota wciąż na nowo rodziły niewolnictwo.”
Bracia Strugaccy nie wiedzieli chyba o jednym. Ten wykuty Człowiek to jedynie chwilowy twór kulturowy i w każdej chwili może wrócić do postaci „bryły” i znów stać się człowiekiem -półproduktem. Wydaje mi się, że właśnie to dzieje się teraz, tutaj, wokół nas. I to jest właśnie tak cholernie przygnębiające.
Mimo wszystko powieść daje nadzieję i jest niesamowicie wciągająca. Wczoraj, choć położyłem o północy, to obudziłem się o czwartej rano i pierwszą czynnością, którą zrobiłem, było sięgnięcie po książkę. Szczęśliwie dziś pierwszy dzień tygodnia — niedziela.
***
Miliard lat przed końcem świata
Dla odmiany znowu powieść w formie właściwie lekka, zabawna i świetnie w tle przedstawiająca rosyjską obyczajowość z połowy XX wieku. Jest tak do pewnego momentu. Do miejsca, kiedy zaczęło mi się wydawać, że coś się klaruje, że coś zaczynam rozumieć.
Później, choć nadal zabawnie, to już nie tak lekko. Jak na górskiej kolejce: wiem, a może jednak nie, a może rozumiem, jednak chyba nie, może chodzi o coś zupełnie innego? I tak do końca, wśród smutnych myśli wykwitłych z refleksji, do których skłania ta lektura. Jak wiele prawdy o ludziach, jak wiele uniwersalnych dylematów można zawrzeć w fantastycznej historyjce o radzieckich naukowcach? Mistrzostwo.
Ślimak na zboczu
Z tą powieścią mam problem. Czytałem z przyjemnością, spodziewając się, że w końcu wpadnę na jakieś wyjaśnienie, że oświeci mnie: w czym rzecz. I nie doczekałem się. Okazuje się, że wciąż jestem za głupi. A mądrzejszy już raczej nie będę. W powieści na pewno jest jakieś przesłanie, bo Strugaccy nie pisali dla samego pisania. To, co się tam dzieje w sferze fabularnej, to takie nagromadzenie absurdu, jakby połączyć Proces Kafki z filmami Szulkina. I tych dwóch twórców często mi przypominała ta lektura.
Powieść rozpoczyna dwoma cytatami, jednym z nich jest:
Powoli, powoli pełznij
ślimaku po zboczu Fudżi
wciąż wyżej, aż na sam szczyt!
Issa, syn chłopa
To może być pewna wskazówka interpretacyjna, ale może też mocno zaciemniać obraz. Zabawa w myślenie.
***
Zdaje się, że wszystkie te powieści kiedyś czytałem, a jednak pamiętałem słabo, albo wcale. Nie dlatego, że były nijakie, ale dlatego, że przeczytałem je za wcześnie. Byłem zbyt głupi, aby je docenić, aby zrozumieć. Ciekawym, czy dożyję tylu lat, że po przeczytaniu ich kolejny raz będę miał podobną refleksję na temat tego aktualnego mego czytania? Prawdopodobnie nie, bo mądrzejszy to ja już raczej nie będę. Relatywnie oczywiście, bo mądry to nadal nie jestem, choć chyba mądrzejszy niż ja sprzed kilku dekad. Co mi jest z tą mądrością?
Taką to lekturą niespodziewanie uczciłem „Rok Lema”, bo choć samego Lema nie przeczytałem od dawna niczego (obejrzałem tylko przez przypadek ekranizację Solaris Tarkowskiego, która się podobno Lemowi nie podobała), to ponoć Lem cenił Strugackich. Rzekłem.
Dostałem w prezencie cegłę. Czym trzeba podpaść, aby dostać taki prezent? Otóż trzeba regularnie marnotrawić czas na czytanie, zamiast przeznaczyć go na jakieś wartościowe działania, typu odkurzanie, zmywanie, zbieranie stolców w ogrodzie, tudzież jakiekolwiek inne -anie, byle nie czyt-anie.
więcej Pokaż mimo toMoże to też być biblijnie inspirowana zemsta wedle zasady: cegła za cegłę* (oko...