-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik242
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant17
Biblioteczka
I
Nie czekam na książki. Owszem, mam swoich ulubionych pisarzy i serie literackie. Ale nigdy nie jest tak, że nie mogę się doczekać na ich kolejny opus albo następną część cyklu. Nie ekscytuję się, kiedy wiem, że ten czy ów “pracuje nad nową powieścią”. Tak mam i już.
Wyjątek w ostatnich latach był tylko jeden – to książka reporterska Magdaleny Grzebałkowskiej “Beksińscy. Portret podwójny”. W tym przypadku dosłownie odliczałem dni do premiery.
II
Dlaczego?
Trudno powiedzieć. Może powodem jest to, że poznałem obu Panów B. (oczywiście nie była to jakaś zażyła znajomość, ze Zdzisławem przeprowadziłem kilka wywiadów, w tym jeden w jego mieszkaniu na Sonaty; z Tomkiem zamieniłem parę zdań, kiedy odwiedził I LO w Sanoku)? Może powodem był lokalny, sanocki patriotyzm, który wciąż ma się dobrze mimo dekady słoikowania w Warszawie? A może zwykła ciekawość, jakżeż autorka ugryzły ten temat? Nie wiem. Ale faktem jest, że niedługo po premierze pognałem do Empiku i egzemplarz “Beksińskich” zakupiłem.
III
Moich znajomych, którzy przeczytali książkę Magdaleny Grzebałkowskiej można podzielić z grubsza na dwie grupy – takich, którzy uważają, że autorka sięgnęła za głęboko i przekroczyła granicę intymności swoich bohaterów. Druga część jest książką zachwycona i twierdzi, że lepiej historii Zdzisława i Tomasza Beksińskich nie można opisać.
Ja z grupą nr 1 zasadniczo się nie zgadzam i bliżej mi do tych drugich, bo książka jest naprawdę bardzo dobra.
IV
Największe wrażenie zrobiła na mnie praca, jaką musiała włożyć Magdalena Grzebałkowska w zbadanie życia swoich bohaterów. Zdzisław i Tomasz sami swoją codzienność skrzętnie dokumentowali: kamerą, listami, nagraniami audio. To dość niecodzienna sytuacja w pracy autora – mieć wszystko podane właściwie na tacy. Ale reporter musi teraz przez ten gąszcz nagrań i listów przebrnąć. I tu pojawia się wyzwanie – jak spośród ogromu materiałów wybrać fragmenty, które mają znaczenie a odrzucić te nieistotne. Niejeden mógłby tu polec. Ale nie Magdalena Grzebałkowska.
V
Jaki jest efekt tego researchu? Czytelnik dostaje świetnie napisane dzieje dość niestandardowej rodziny. Poznaje historię Zdzisława wywodzącego się z familii od pokoleń zakorzenionej w galicyjskim Sanoku. Syn sanockich patrycjuszy postanawia poświęcić się czemuś tak niepoważnemu jak sztuka. Rzuca pracę, egzystuje z rodziną na skraju nędzy. Ale maluje. Książka Magdaleny Grzebałkowskiej opowiada również o tym, jak ubogi artysta, żyjący na peryferiach komunistycznego kraju stopniowo zaczyna zyskiwać międzynarodowy rozgłos, a jego obrazy stają się cennym towarem pożądanym przez kolekcjonerów nawet Japonii. „Portret podwójny” to też historia Tomasza, syna malarza – utalentowanego, ale kompletnie zagubionego w życiu, wrażliwego ale czasem też i okrutnego (zwłaszcza dla rodziców) człowieka. I historia trudnych relacji między tymi dwiema osobowościami.
Nie wiem, czy to wszystko, o czym pisze Magdalena Grzebałkowska daje stuprocentowo prawdziwy obraz życia Beksińskich. Ale wydaje mi się, że autorka pokazuje nam wizję, która jest bardzo blisko prawdy o tych ludziach.
VI
Ciekawy byłem, na ile dzieje Beksińskich będą interesujące dla osób, które niespecjalnie interesują się sztuką, nie oglądały filmów Monty Pythona z tłumaczeniami Tomka, nie słuchały jego audycji i nie są z Sanoka.
Bo że w Sanoku książka wzbudzi zainteresowanie to było pewne. Beksińscy są dla tego miasta czymś w rodzaju mitu. Dzieciom w szkole mówi się o wielkim Zdzisławie. Nie ma szans na to, żeby ktoś wychowywał się w Sanoku i nie znał jego malarstwa. Nie ma też możliwości, żeby być z Sanoka i nie znać tragicznej historii Tomka. Nie mówiąc o tym, że w niejednym sanockim mieszkaniu znajdą się jeszcze taśmy audio i VHS kopiowane przez syna malarza.
Kiedy Beksińskich wczepiają Ci w DNA, nie można być na książkę Magdaleny Grzebałkowskiej obojętnym.
Pytanie, czy opowieść o życiu Zdzisława i Tomka, to atrakcyjna lektura dla kogoś, kto znał ich sylwetki dość pobieżnie. Albo nie znał w ogóle.
I przyznam szczerze – miałem tutaj spore wątpliwości.
Te wątpliwości zniknęły, kiedy stałem przed półką w Empiku w Galerii Mokotów i zabierałem z niej ostatni egzemplarz „Portretu podwójnego”.
I
Nie czekam na książki. Owszem, mam swoich ulubionych pisarzy i serie literackie. Ale nigdy nie jest tak, że nie mogę się doczekać na ich kolejny opus albo następną część cyklu. Nie ekscytuję się, kiedy wiem, że ten czy ów “pracuje nad nową powieścią”. Tak mam i już.
Wyjątek w ostatnich latach był tylko jeden – to książka reporterska Magdaleny Grzebałkowskiej “Beksińscy....
I
“Parrot i Olivier w Ameryce” (poprzednia wydana w Polsce powieść P. Careya) i “Chemia łez” są do siebie dość podobne, przynajmniej formalnie. W obu narracja to dwugłos bohaterów.
W „Chemii łez” pierwszym jest kobieta – Catherine, która właśnie dowiaduje się o śmierci swojego kochanka. Razem ze straszną wiadomością przychodzi też świadomość, że tę żałobę będzie musiała przeżyć w tajemnicy przed światem. Tajemnicy takiej samej, w jakiej był utrzymywany jej romans z Matthew. Nie ma mowy o obecności na pogrzebie. Nie ma mowy na okazywaniu bólu. Trzeba za to pozacierać ślady po wielkiej miłości: wykasować namiętne maile ze skrzynki kochanka etc.
II
Drugi bohater „Chemii…”, Henry żyje w XIX wieku. Ale też jest przez los poddawany próbie. Oto jego syn poważnie choruje (gruźlica?). Właściwie umiera. Choroba dziecka sprawia, że żona odsuwa się od Henry’ego. Wobec cierpienia spowodowanego odchodzeniem pierworodnego bohater musi stanąć samotnie. Podobnie jak Catherine wobec żałoby. Pewnego dnia ojciec pokazuje synowi plany kaczki Vaucansona - “zabawki doskonałej”, która nie tylko pływa po wodzie, ale potrafi też jeść i … wydalać to, co zjadła. Henry dostrzega błysk w oczach dziecka. Jakiś mały ślad woli życia. Obiecuje, że z archiwalnych planów zrekonstruuje zabawkę. Ale pomóc mogą mu tylko mistrzowie ze Schwarzwaldu. Henry musi więc udać się w podróż. Jej przebieg opisuje w dzienniku.
III
Kaczka (która okazuje się z czasem łabędziem; brzmi znajomo, prawda?) i dziennik to elementy, które łączą Catherine i Henry’ego. Kobieta, zajmująca się zawodowo rekonstrukcją zabytkowych mechanizmów dostaje zadanie odtworzenia zabawki Vaucansona. W skrzyniach z elementami kaczki/łabędzia odnajduje zapiski Henry’ego. I to w zasadzie jedyny jasny punkt żałoby Catherine. Jedyna rzecz, która jest w stanie odciągnąć jej myśli od bólu i poczucia straty. I od alkoholu, którym stara sobie “pomóc” w żałobie.
IV
Jeśli jednym przymiotnikiem miałbym opisać tę książkę to chyba zdecydowałbym się na “niejednoznaczna”. Trudno powiedzieć “o czym” jest “Chemia łez”. O stracie? Miłości? Śmierci? Poświęceniu? Niepewności? Demonach w nas drzemiących? Na każde z tych pytań można odpowiedzieć twierdząco. Carey wplótł w swoją powieść tyle warstw, tyle znaczeń i nawiązań, że odkrycie ich wszystkich to spore wyzwanie.
Ale też dowód na to, że to proza najwyższej próby.
I
“Parrot i Olivier w Ameryce” (poprzednia wydana w Polsce powieść P. Careya) i “Chemia łez” są do siebie dość podobne, przynajmniej formalnie. W obu narracja to dwugłos bohaterów.
W „Chemii łez” pierwszym jest kobieta – Catherine, która właśnie dowiaduje się o śmierci swojego kochanka. Razem ze straszną wiadomością przychodzi też świadomość, że tę żałobę będzie musiała...
I
“Druga wojna światowa wcale nie skończyła się w maju 1945 roku!” – tym hasłem wydawca promuje książkę “Dziki kontynent” Keitha Lowe’a. Dla mnie to nie nowina. Wychowywałem się w południowo-wschodniej części Polski. Tam jeszcze w latach osiemdziesiątych, starsze osoby o walkach z UPA mówiły tak, jakby to było wczoraj.
Nie miałem jednak świadomości (czytam stanowczo za mało książek historycznych), że podobne walki toczyły się w tym samym czasie w innych częściach Europy.
II
Nie jestem historykiem, ale “kupuję” tezę autora “Dzikiego kontynentu” mówiącą o tym, że II wojna światowa rozgrywała się na wielu poziomach. Eliminacja faszyzmu była tylko jednym z nich.
Pożar, który Hitler wzniecił w 1939 roku rozmroził dawne konflikty, albo doprowadził do eskalacji nowych. W efekcie komuniści zaczęli mordować prawicowców (i na odwrót), Chorwaci Bośniaków, Słowacy Węgrów, Ukraińcy Polaków, ci z kolei zrewanżowali im się masowymi wysiedleniami. Rozgorzał na nowo antysemityzm.
Nienawiść i żądza krwi miały taki impet, że – jak pisze Lowe [s. 454] – przypominały wielki tankowiec, który – choć w maju 1945 maszyny ustawiono na “całą wstecz” – zatrzymał się dopiero kilka lat później.
III
Książka Lowe’a zdecydowanie nie polepsza samopoczucia czytelnika. Pokazuje, że po 1945 roku różnica między katami i ofiarami stała się płynna. A słowo “odwet” było kluczem do tego, co jeszcze przez kilka lat po 1945 roku działo się na naszym kontynencie. Wyzwoliciele, podobnie jak wcześniej faszyści, gwałcili, mordowali, w obozach przetrzymywali ludzi w nieludzkich warunkach, wysiedlali, przeprowadzali etniczne czystki.
To wizja daleka od cukierkowego uproszczenia serwowanego w szkolnych podręcznikach. Rzeczywistość powojenna była dużo bardziej skomplikowana. I na pewno nie czarno – biała.
IV
Książka Lowe’a uczy pokory.
My, Europejczycy zwykliśmy się uważać za “lepszych”, bardziej wyedukowanych i cywilizowanych. Nieść kaganek humanizmu – oto nasza misja.
Nic z tego – zdaje się mówi Lowe w swojej książce. Potrafimy wyżynać się równie skutecznie i bezsensownie, jak Hutu mordowali Tutsi.
Wystarczy nam do tego mała iskra.
Zadawniony uraz.
Niezabliźniona rana.
I
“Druga wojna światowa wcale nie skończyła się w maju 1945 roku!” – tym hasłem wydawca promuje książkę “Dziki kontynent” Keitha Lowe’a. Dla mnie to nie nowina. Wychowywałem się w południowo-wschodniej części Polski. Tam jeszcze w latach osiemdziesiątych, starsze osoby o walkach z UPA mówiły tak, jakby to było wczoraj.
Nie miałem jednak świadomości (czytam stanowczo za...
I
“Zjeżdżamy [...] z tej głównej autostrady na boczne dróżki” - tak autorzy “Chuci” opisują, to o czym książka ma traktować. “Chuć” nie jest jednak podręcznikiem dla drogowców. “Autostrada” oznacza “konwencjonalne życie seksualne”. “Boczne drogi” to odejście od konwencji i stereotypu, czyli wszelkiego rodzaju parafilie.
Pytanie, które mi towarzyszyło w czasie lektury brzmiało: “Co z książki Ewy Wanat i Andrzeja Depko może wziąć dla siebie ktoś, kto – by trzymać się drogowej metafory – jedzie w najlepsze autrostradą. I ani mu się śni z niej zjeżdżać?”
II
Odpowiedzi szukałem długo. W końcu znalazłem.
Nie wiem jak jest teraz, ale dawnej, kiedy młody człowiek dowiadywał się, że dzieci nie przynosi bocian, mówiło się że został uświadomiony. “On już jest uświadomiony” – to zdanie wystarczyło i każdy wiedział, że chodzi o świadomość w TEJ dziedzinie życia.
I to jest odpowiedź na moje pytanie. “Chuć, czyli normalne rozmowy o perwersyjnym seksie” uświadamia czytelnika.
Odwiedzając wraz z Ewą Wanat i Andrzejem Depko różne, mniej uczęszczane rejony ludzkiej seksualności, czytelnik, choćby nie wiem w jakich koleinach tkwił jadąc swoją autostradą, stanie się bardziej świadomy. Zrozumie, czym są i czym mogą być relacje seksualne. Uświadomi sobie, że te relacje są różnorodne i – przepraszam za banał – że udany seks jest ważny.
A nawet bardzo ważny.
O tym, że zakłócenie w tej sferze może człowiekowi złamać życie w przejmującej rozmowie z red. Wanat i dr Depko opowiada Marcin, jeden z bohaterów książki.
III
Znajdziemy też w “Chuci” ciekawe obserwacje dotyczące seksualnej obyczajowości (kultury?) i lekkiego – mówiąc delikatnie – dystansu, jaki dzieli nas, Polki i Polaków od tej bardziej wyzwolonej części Europy. Choć z drugiej opis imprezy swingersów, którzy spotykają się wiadomo po co, a wszystko kończy się i tak zwykłą, swojską, kartoflaną popijawą, jest urzekający.
IV
Jeśli miałbym wskazać słabsze fragmenty książki, to poprzyczepiałbym się do akapitów “teoretycznych”. Tych, przypominających akademicki wykład passusów mogłoby w książce braknąć, albo być mniej. A “Chuć” nic by na tym nie straciła.
V
Po skończeniu “Chuci” pomyślałem sobie, że wielką ochotą sięgnąłbym po kolejną książkę Ewy Wanat i Andrzeja Depko. Tym razem poświęconą użytkownikom “autostrady”, na której jak wiadomo sporo wybojów, remontów, przewężeń i nieoznakowanych patroli. Kompetencje i erudycja dr. Depko oraz dociekliwość red. Wanat gwarantują, że byłaby to równie fascynująca lektura, co “Chuć”.
I
“Zjeżdżamy [...] z tej głównej autostrady na boczne dróżki” - tak autorzy “Chuci” opisują, to o czym książka ma traktować. “Chuć” nie jest jednak podręcznikiem dla drogowców. “Autostrada” oznacza “konwencjonalne życie seksualne”. “Boczne drogi” to odejście od konwencji i stereotypu, czyli wszelkiego rodzaju parafilie.
Pytanie, które mi towarzyszyło w czasie lektury...
I
Było kilka powód dla których sięgnąłem po tę książkę. Pierwszy – Włodzimierz Cimoszewicz zawsze uosabiał dla mnie rzadkie w polskiej polityce cechy: powściągliwość, inteligencję, rozwagę czyli po prostu klasę. Powiedzieć, że go cenię, to powiedzieć za dużo (w końcu to polityk), ale czymś na kształt szacunku byłego premiera obdarzam. Po drugie szanuję Anitę Werner jako dziennikarkę. Lubię obserwować, jak przyszpila swoich rozmówców. Po trzecie, byłem ciekawy, co wyszło ze spotkania powściągliwego polityka i dociekliwej dziennikarki. Po czwarte – liczyłem, że w książce znajdę odpowiedź na pytanie, które od czasu do czasu mnie – co tu dużo mówić – nęka. Zastanawiam się otóż, co kierowało pokoleniem równolatków Cimoszewicza, kiedy wstępowali do nieboszczki PZPR. No bo naiwnością, że oto “ruszymy z posad bryłę świata” uzasadnić się tego na początku lat ‘70 już nie dało.
II
Zacznę od końca. Na moje pytanie odpowiedź i to dość przekonującą, znalazłem.
Co do punktu 3. niestety spotkało mnie rozczarowanie. Rozmowa dziennikarki TVN z byłym premierem, była jak dla mnie trochę zbyt powierzchowna, znacznie oddalona od sedna poruszanych w książce spraw.
Biorąc do ręki “Nieoficjalnie” spodziewałam się rozmowy w stylu poważnego tygodnika opinii. Dostałam coś na kształt politycznej “Gali” czy “Vivy”.
Nie wiem czy taki był pomysł na tę książkę. Jeśli tak, no to ja nie jestem targetem.
III
Najmniej interesujące dla mnie – nomen omen – partie książki to te z anegdotami. Historie o tym, że w Tajlandii ochroniarze ówczesnego szefa MSZ nosili dla niego w teczkach koszule na zmianę, bo ich szef okrutnie się pocił w tamtejszym klimacie, lub że Margaret Thatcher przy wejściu na jakiś bankiet sieknęła sobie dwie lufy nie wydają mi się ani zabawne ani przesycone nadmiernie walorami poznawczymi.
IV
Najciekawszy, może dlatego, że zamiast Cimoszewicza-polityka, słychać w nim Cimoszewicza-człowieka, jest epilog “Nieoficjalnie”. Rozmówca Anity Werner mówi o kosztach bycia politykiem, czy raczej bycia w polityce: “Widzę po prostu jak wiele straciłem, nie mając kontaktu z dziećmi, nie przeżywając tych wszystkich emocji razem. Po latach, kiedy moje dzieci były już dorosłe, pojawił się między nami dystans” (s. 315). W tej samej części znajdziemy też dojmująco trafną i syntetyczną zarazem analizę polskiej polityki.
I jeszcze passus o ewentualnym kandydowaniu Cimoszewicza w wyborach prezydenckich: „Powiem otwarcie, że uważam się za jednego z lepiej przygotowanych ludzi w Polsce do prezydentury, ale trudno. Nawet koncerty Chopinowskie wygrywają niekoniecznie najlepsi” (s. 320.). To zdanie kończy ”Nieoficjalnie”, a czytelnik zostaje z dość smutnym obrazem polityka, którego ceną za karierę był uszczerbek w relacjach z najbliższymi, i który stoi trochę na uboczu, ze świadomością, że inni niekoniecznie chcą słuchać, co ma do powiedzenia. A ma do powiedzenia sporo.
V
Zdaje się jednak, że tę gorzką świadomość nieco osładza Cimoszewiczowi bliski kontakt z naturą, a konkretnie z Puszczą Białowieską. Zresztą były premier okazuje się całkiem zdolnym fotografem.
I
Było kilka powód dla których sięgnąłem po tę książkę. Pierwszy – Włodzimierz Cimoszewicz zawsze uosabiał dla mnie rzadkie w polskiej polityce cechy: powściągliwość, inteligencję, rozwagę czyli po prostu klasę. Powiedzieć, że go cenię, to powiedzieć za dużo (w końcu to polityk), ale czymś na kształt szacunku byłego premiera obdarzam. Po drugie szanuję Anitę Werner jako...
I
Traumatyczne mam doświadczenia z polskim kryminałem. Traumatyczne na tyle, że od przygody z nieszczęsnymi “Trupami polskimi” nie tylko po polski, ale i po kryminał w ogóle nie sięgałem.
Traumatyczne literackie doświadczenie jednak można przepracować. Jednym ze sposobów na to jest terapia szokowa: boisz się ciemności – zamkniemy cię na wiele godzin w lochu bez okien, masz wstręt do polskiego kryminału – a masz tutaj, poczytaj sobie cztery setki stron z okładem. Wyjścia są dwa po takiej terapii: albo dasz radę, albo ześwirujesz do reszty.
II
Ja na odtrutkę po “Trupach polskich” trafiłem dzięki pracy (która to już książka, po którą nigdy bym nie sięgnął, gdyby nie zawodowe wyzwania?). Odtrutka miała tytuł “Trzeci brzeg Styksu” a jej autorem jest Krzysztof Beśka.
Oczywiście – Cortázar to to nie był. Ale też nie tego od tej książki oczekiwałem. Szczerze mówiąc oczekiwania miałem bardzo minimalne – że w czasie lektury nie będę cierpiał. Autor zaspokoił je z dużą nawiązką. Nie dość, że nie cierpiałem – to jeszcze świetnie się bawiłem.
III
Rzecz jasna można wytykać autorowi jakieś niekonsekwencje i nielogiczności w fabule, czy nieprawdopodobieństwo opisanych zdarzeń. Ale na miły Bóg, czy tzw. prawdopodobieństwo to rzecz fundamentalna w literaturze? Oczywiście, że nie! Ważne, żeby stworzony przez pisarza świat był na tyle spójny, by czytelnik traktował go, jak coś rzeczywistego. Uniwersum powieści Beśki było spójne na tyle, że ta kryminalna historia dziejąca się w Łodzi doby „Ziemi obiecanej” totalnie mnie wciągnęła.
IV
Na koniec więc, szczera rada: jeśli chcecie się trochę pobać, trochę poczuć jak detektywi, a przede wszystkim dobrze bawić – bierzcie “Trzeci brzeg Styksu” w ciemno. I choć to kryminał retro, to skrojony jest on pod gusta jak najbardziej współczesnego czytelnika. A ja nie mogę się już doczekać kolejnej części cyklu retro Krzysztofa Beśki – “Pozdrowienia z Londynu”.
I
Traumatyczne mam doświadczenia z polskim kryminałem. Traumatyczne na tyle, że od przygody z nieszczęsnymi “Trupami polskimi” nie tylko po polski, ale i po kryminał w ogóle nie sięgałem.
Traumatyczne literackie doświadczenie jednak można przepracować. Jednym ze sposobów na to jest terapia szokowa: boisz się ciemności – zamkniemy cię na wiele godzin w lochu bez okien,...
Wydawniczy opis nie zachęca, ale szczerze mówiąc, wcale się nie dziwię. Bo bardzo trudno powiedzieć w kilku słowach, o czym tak właściwie jest powieść Akhtara.
Odnajdujemy tu na pewno wątki powieści inicjacyjnej. Nastoletni Hyat, główna postać “Amerykańskiego derwisza” na naszych oczach dojrzewa; i mentalnie i w sferze seksualnej. Pojawia się znany motyw fascynacji erotycznej dużo starszą od siebie kobietą. Bohater widzi, że się zmienia. Problem w tym, że zmian do końca nie rozumie.
Znajdziemy też w “Amerykańskim derwiszu” doskonałe studium rodziny w kryzysie: pakistańskie małżeństwo żyjące w Stanach. Ojciec ma swoje korzenie daleko gdzieś, ale – trochę wbrew sobie – wciąż utrzymuje kontakty towarzyskie z rodakami z Pakistanu. Odniósł względny sukces (jest lekarzem), ale życie w diasporze, której nie cierpi jest dla niego nie do zniesienia. Pewnie dlatego sięga do kieliszka częściej niż powinien, a dodatkowego ukojenia szuka w seksie niekoniecznie uprawianym z żoną.
Matka bohatera ma świadomość choroby alkoholowej męża i jego zamiłowania do amorów. Nic dziwnego, że podobnie jak mąż rodaków, ona ledwie toleruje męża.
I w takim klimacie dorasta Hyat.
“Amerykański derwisz” jest też rodzajem traktatu o tożsamości. Każdy z bohaterów codziennie zmaga się z pytaniem “kim właściwie jestem?” Po lekturze powieści Akhtara, czytelnik też musi siebie o to spytać. I postawić jeszcze inne pytania. Na ile można “odciąć się” od korzeni? Gdzie jest ta granica za którą traci się tożsamość? Czym ta tożsamość właściwie jest? I do czego, do cholery jest ona nam właściwie potrzebna? Czy to aby nie tylko jakiś zbędny balast?
I tu dochodzimy do sedna. “Amerykański derwisz” bowiem, mimo że osadzony w konkretnym środowisku, czasie i kraju, jest powieścią bardzo uniwersalną. Dylematy bohaterów nie dotyczą tylko pakistańskiej diaspory w USA. To tylko mikrokosmos który – po mistrzowsku zresztą – opisuje Akhtar. Ale bohaterowie jego powieści, są jak – przepraszam za wyrażenie – próba reprezentatywna w socjologicznych badaniach. Procesy, relacje, dylematy, emocje, lęki – wszystko to dotyczy nas wszystkich.
Niezależnie jak bardzo śniada czy blada jest nasza cera i w jakiego (o ile w ogóle) Boga wierzymy.
Wydawniczy opis nie zachęca, ale szczerze mówiąc, wcale się nie dziwię. Bo bardzo trudno powiedzieć w kilku słowach, o czym tak właściwie jest powieść Akhtara.
Odnajdujemy tu na pewno wątki powieści inicjacyjnej. Nastoletni Hyat, główna postać “Amerykańskiego derwisza” na naszych oczach dojrzewa; i mentalnie i w sferze seksualnej. Pojawia się znany motyw fascynacji...
Mógłbym ten wpis zatytułować “literackie odkrycie roku”. Ale tak naprawdę, było to odkrycie na miarę co najmniej kilku lat. Już bardzo, bardzo dawno nie czułem tego dreszczyku, kiedy w czasie lektury uświadamiałem sobie, że na taką właśnie książkę czekałem.
O co chodzi? O szwedzki kryminał.
Mons Kallentoft - bo o nim mowa – jest trochę mniej znany niż Larsson czy Mankell, ale to i tak ścisła szwedzka czołówka. Bohaterką cyklu jego kryminałów jest Malin Fors, policjantka z Linköping, jak charakteryzuje ją sam autor: “Utalentowana. Trudna. Z szóstym zmysłem prawdy”. Malin w serii książek Kallentofta zmaga się nie tylko z kryminalnymi zagadkami i wyjątkowo pokręconymi przestępcami, ale też z własnymi demonami: trudnymi relacjami z matką, eksmężem, wychowywaniem córki i swoimi praco- oraz alkoholizmem.
Moim zdaniem mówienie o książkach Kallentofta “kryminał” to jednak robienie im trochę krzywdy. Oczywiście kryminalna intryga tu jest. I autor całkiem zręcznie ją prowadzi. Ale – i to mnie do tej prozy najbardziej przekonuje - mnóstwo tu monologów wewnętrznych, psychologii, opisywania subtelnych relacji między ludźmi. No i znak rozpoznawczy Kallentofta – w jego książkach umarli mają głos.
Nie lubię wsadzania książek do gatunkowych szufladek, ale gdybym miał to zrobić z cyklem o Malin, określiłbym je jako powieści psychologiczne z wątkiem kryminalnym.
Największa moc tych powieści to zaglądnięcie głęboko w ludzkie dusze. Tę wiwisekcję Kallentoft robi bezkompromisowo. I genialnie ją opisuje. Dlatego może ludzkie emocje są w książkach Szweda tak wiarygodne, plastyczne i poruszające.
Mógłbym ten wpis zatytułować “literackie odkrycie roku”. Ale tak naprawdę, było to odkrycie na miarę co najmniej kilku lat. Już bardzo, bardzo dawno nie czułem tego dreszczyku, kiedy w czasie lektury uświadamiałem sobie, że na taką właśnie książkę czekałem.
O co chodzi? O szwedzki kryminał.
Mons Kallentoft - bo o nim mowa – jest trochę mniej znany niż Larsson czy Mankell,...
I
Wychowywany byłem w czci dla tzw. literatury pięknej i delikatnej aczkolwiek nienachalnej pogardzie dla tzw. literatury popularnej. Cóż, tak były (są nadal?) konstruowane kanony lektur. Roi się w nich od dzieł wielkich, a książki na które pada podejrzenie, że mogą służyć rozrywce, lądują w najlepszym wypadku w części „nieobowiązkowe”.
Do dziś pamiętam wykład o dziewiętnastowiecznej powieści fantastycznej pewnego znanego i darzonego – skądinąd należnym – szacunkiem krakowskiego literaturoznawcy. Otóż z ust owego profesora nie znikał lekki, drwiący uśmieszek, kiedy mówił o powieściach Verne’a. Oczywiście – wielka sztuka to nie jest, ale jednak coś w tej literaturze musi być, skoro od wieków rozbudza wyobraźnię nastoletnich czytelników.
II
Co tu dużo mówić – kryminały, thrillery, sensację w literackim wydaniu omijałem szerokim łukiem. Zawsze było coś ważniejszego do przeczytania z „kanonu”.
Chociaż nie… Był jeden moment, kiedy postanowiłem rozpocząć swoją przygodę z kryminałem. Skończyło się fatalnie. Szczegóły tutaj. Po tym czytelniczym eksperymencie literaturę popularną zacząłem omijać łukiem jeszcze szerszym.
III
Nie sięgnąłbym po „Szpiega” gdyby dobrzy ludzie nie podarowali mi tej książki. Nie zacząłbym jej czytać gdyby nie film. I gdyby nie rozmowa Michnika i Smoleńskiego z Le Carré przeczytana w „Wyborczej”. I gdyby nie „Wydział Rosja” obejrzany kiedyś na zajęciach u profesor Helmanowej.
IV
W gruncie rzeczy, co ze „Szpiega” za thriller? Fabuła rozwija się w takim tempie, że ruchy lądolodu przy nim to całkiem żwawy trucht. Zwrotów akcji nie za wiele. Bohaterowie to żadni herosi, ale grupa zmęczonych, sfrustrowanych i znerwicowanych facetów.
Dlaczego zatem pochłonąłem „Szpiega” w dwa wieczory?
Oto jest pytanie.
V
Bo to świetna książka jest. Choć akcja pretekstowa i dzieje się w dość odległej przeszłości to Johnowi Le Carré udało się stworzyć absolutnie hipnotyzujący świat. Uniwersum bez żadnych zasad i moralności. Pełne za to zgorzknienia, poczucia klęski, zmęczenia życiem i wypalenia. I w takiej atmosferze główny bohater toczy swoją walkę. Ale nie liczcie tu na pościgi, strzelaniny, efektowne akcje sił specjalnych. Orężem w tej potyczce jest intelekt, zdolność kojarzenia faktów i znajomość ludzkiej natury, zwłaszcza ciemniejszych jej stron. A miejscem akcji – gabinety siedziby wywiadu i szpiegowskie dziuple.
Le Carré stworzył świat skrajnie nieefektowny, nieatrakcyjny wręcz odpychający, ale przedstawił go czytelnikowi tak, że trudno oderwać się od lektury „Szpiega”.
VI
A film?
Tak jak książka – genialny. Słów tu niewiele, ale mrok ten sam.
- Ktoś powiedział, że nasz film ogląda się jak padający śnieg – mówi Gary Oldman – odtwórca roli Smiley’a, głównego bohatera „Szpiega”. Wyjątkowo trafna metafora. Z jedną korektą – w czasie obserwowania padającego śniegu napięcie jest dużo mniejsze.
I
Wychowywany byłem w czci dla tzw. literatury pięknej i delikatnej aczkolwiek nienachalnej pogardzie dla tzw. literatury popularnej. Cóż, tak były (są nadal?) konstruowane kanony lektur. Roi się w nich od dzieł wielkich, a książki na które pada podejrzenie, że mogą służyć rozrywce, lądują w najlepszym wypadku w części „nieobowiązkowe”.
Do dziś pamiętam wykład o...
2012-01-01
I
Ktoś może powiedzieć, że Stasiuk trochę się powtarza. I coś w tym pewnie będzie. Bo w „Dzienniku pisanym później” odnajdujemy ten wycinek rzeczywistości, który już widzieliśmy w „Jadąc do Babadag” czy w „Taksim”. Kraje, o których – o ile akurat nie toczy się tam jakaś wojna – wspomina się raczej rzadko: Albania, Bośnia, Serbia.
Nieuczęszczane drogi. Kierowcy zdezelowanych ciężarówek odlewający się na ich koła. Zapluskwione hotele i jacyś miejscowi bonzowie siedzący w mercach czy beemkach, w rozchełstanych koszulach, ze złotymi łańcuchami na szyi.
Prawda – wszystko to i jeszcze więcej znajdziemy w „Dzienniku pisanym później”.
Problem w tym, że mi to nie przeszkadza. Powiem więcej – takiego Stasiuka lubię najbardziej i o całym tym naszym środkowoeuropejsko-postkomunistyczno i posttotalitarno-słowiańsko-muzułmańskim syfie mógłbym czytać bez przerwy.
II
Znów znajdujemy w „Dzienniku…” wątek podróży. Ale jest ona trochę jak podróż do conradowskiego jądra ciemności. I w zasadzie bardziej odbywa się ta wędrówka wewnątrz bohatera. „Potem wsiadam i odjeżdżam. Ale moje myśli powracają tam każdego dnia. Nie są to jednak wspomnienia. To, co mi się przypomina, po prostu należy do mojego życia. Chociaż wsiadam i odjeżdżam. Bo niby gdzie jest ta granica, która oddziela twoje życie od reszty? Koniec końców i tak wszędzie jesteś obcy. Przyjeżdżasz i odjeżdżasz” (s 122)
III
Lubię kiedy autorzy i wydawcy starają się trochę „otwierać” konwencję książki. Lubię kiedy do książek dodawane są płyty, które mają uzupełnić treść. Albo kiedy książka to wspólny projekt pisarza/poety i np. fotografa lub grafika. Przykładów na takie projekty wiele nie ma, a te które znam są udane albo bardzo udane.
IV
Do książki Stasiuka dołączone zostały fotografie Dariusza Pawelca. To portrety , jak dedukuję, mieszkańców odwiedzanych przez Stasiuka krajów. Napisałem „dedukuję”, bo zdjęcia nie mają podpisów (o ile za jeden, dość obszerny podpis nie brać treści książki). I w zasadzie nie są one potrzebne. Same fotografie są tak intensywne, że jakiekolwiek komentarze wydają się zbędne. No bo w sumie jakie to ma znaczenie, czy dane zdjęcie zrobiono w Albanii czy Rumunii, 100 km. bliżej lub dalej na południe albo północ. Ważne są twarze ludzi na tych zdjęciach: najczęściej radosne, nawet roześmiane, ale ta radość podszyta jest jakimś cierpieniem, traumą, nieszczęściem.
V
Ktoś się zastanawiał, po co Stasiuk jeździ w te brzydsze części naszego kontynentu? Odpowiedź znajdujemy w „Dzienniku…”: „Ciężki cień ojczyzny zostaje z tyłu. Potem można mu się przyglądać z oddali. To podstawa patriotyzmu: żeby można było wyjechać w każdej chwili i z oddali patrzeć na cień ojczyzny”.
No i co autor widzi ze wspomnianej oddali?
„Dlatego jeżdżę do Srebrenicy, żeby o tym wszystkim myśleć. O mojej ojczyźnie, która płacze za masakrą, ale już nie ma odwagi jak Bałkany i musi opłakiwać stare trupy. Wykopuje z grobów i wlecze przed oczy. Czeka na cokolwiek, by rwać włosy z głowy, by tłuc gliniane garnki, by się zanosić. Po tygodniu zostaje tylko skrobanie stearyny z trotuarów. I znowu Tunezja i czipsy. Postmodernizm i nekrofagia. Kult przodków w cyfrowej wersji i full HD.” (s. 138)
Nigdy nie przepadałem w literaturze za opisami tzw. doraźnej sytuacji społecznej. Ale ta diagnoza wydaje mi się dojmująco trafna. Niestety.
I
Ktoś może powiedzieć, że Stasiuk trochę się powtarza. I coś w tym pewnie będzie. Bo w „Dzienniku pisanym później” odnajdujemy ten wycinek rzeczywistości, który już widzieliśmy w „Jadąc do Babadag” czy w „Taksim”. Kraje, o których – o ile akurat nie toczy się tam jakaś wojna – wspomina się raczej rzadko: Albania, Bośnia, Serbia.
Nieuczęszczane drogi. Kierowcy...
I
Powieści futurystycznych, SF, horrorów i fantasy – krótko mówiąc, takich których akcja rozgrywa się w rzeczywistości wymyślonej – nie lubię. Dlaczego? Ich autorzy nie są w stanie stworzyć wymyślonego świata na tyle spójnie, bym go „kupił”. Zawsze w czasie lektury wyłażą mi z tych światów jakieś niespójności, luki, sprzeczności.
Są dwaj autorzy, którzy z tej reguły się wyłamują. To znaczy, kiedy czytam ich książki cały „wchodzę” w wykreowany świat. Chyba nikogo specjalnie nie zaskoczę jeśli napiszę, że ta dwójka to Tolkien i Lem.
Niestety książki Gary’ego Shteyngarta nie mogę dopisać do kategorii „wyjątki”. W tym futurystycznym świecie za bardzo widzę jego szwy, za mało jest on dla mnie spójny i za bardzo schematyczny, bym miał, nawet na te kilkaset stron, uwierzyć w jego istnienie.
II
Shteyngart pokazuje nasz świat w stanie rozkładu. Właściwie jest już pozamiatane. Relacje damsko męskie opierają się tylko na wyrachowaniu. Związki przypominają handelek, w którym walutą są emocje, płciowe narządy i erotyczne uniesienia. Przyjaźń zniknęła – a każdy tylko patrzy jak kolegę wydymać. Przecież ten drugi to potencjalny rywal w korporacyjnej rywalizacji. Wszyscy podglądają wszystkich na globalnym portalu społecznościowym. Wszyscy ze wszystkimi dzielą się swoją prywatnością na tymże. Wszyscy biorą udział w ogólnoświatowym rankingu.
Każdy goni za wieczną młodością (Lenny Abramov, główny bohater „Supersmutnej..” pracuje w korporacji, która ją sprzedaje). Stany Zjednoczone stoją nad ekonomiczną przepaścią. A papierowe książki wszystkim oprócz Abramova śmierdzą.
Czytelnik wkracza w ten świat „za pięć dwunasta”, tuż przed ostatecznym rozstrzygnięciem.
III
Ale czy my tego wszystkiego przypadkiem skądś nie znamy? Czy to nie jest opis naszego „dzisiaj” tylko nieco – jakby powiedziała młodzież – „podkręcony”? Czy już nie słyszeliśmy sądów w stylu „jeśli nie ma Cię w gugulu/na fejsie – nie istniejesz”? Czy przypadkiem intuicja nie podpowiada nam, że świat jaki znamy na naszych oczach przemija i powoli dąży ku zmianie, której nie da się odwrócić?
„Supersmutna i prawdziwa historia miłosna” tak naprawę opowiada właśnie o tym, co tu i teraz.
To najbardziej osadzona we współczesności książka futurystyczna jaką znam.
I tylko pozostaje mieć nadzieję, że to wszystko co się dzieje teraz, skończy się inaczej niż to wieszczy Shteyngart.
Post Scriptum
Wprawdzie mądrze jest nie oceniać książki po okładce, ale w przypadku „Supersmutnej i prawdziwej historii miłosnej” nie mogę o okładce nie wspomnieć. W moim prywatnym rankingu mieści się w pierwszej piątce. Jest naprawdę wyjątkowa.
I
Powieści futurystycznych, SF, horrorów i fantasy – krótko mówiąc, takich których akcja rozgrywa się w rzeczywistości wymyślonej – nie lubię. Dlaczego? Ich autorzy nie są w stanie stworzyć wymyślonego świata na tyle spójnie, bym go „kupił”. Zawsze w czasie lektury wyłażą mi z tych światów jakieś niespójności, luki, sprzeczności.
Są dwaj autorzy, którzy z tej reguły się...
I
Do pisania książek przez tzw. osoby popularne mam stosunek mocno niejednoznaczny. W gruncie rzeczy można powiedzieć tak: skoro im chce się pisać, ktoś chce to wydać, a ktoś inny kupić no to właściwie czemu nie?
Z drugiej strony nie można mieć złudzeń, co do motywacji wydawców, czyli „przeniesienia” popularności telewizyjnej autora na sprzedaż książki. Jej treść i walory estetyczne (boję się użyć słowa „literackie”, bo to w tym kontekście jednak nadużycie) stają się tutaj wtórne. Plan pierwszy zajmują wyniki biznesowe.
II
Diabeł jednak tkwi w szczegółach, a każdy przypadek jest inny. Zagrożenia widzę dwa.
Pierwsze z nich. Mam wrażenie, że część z tych znanych ludzi-autorów książek zaczyna myśleć o sobie „pisarz”. Czym narażają siebie na śmieszność. Ale to w końcu ich sprawa.
Drugie zagrożenie jest gorsze – poprzez masową produkcję (to najwłaściwsze słowo) książek autorstwa ludzi znanych z TV łatwo zrobić komuś krzywdę.
Jak? Już tłumaczę. Załóżmy, że ktoś, komu życie tak się ułożyło, że został aktorem, napisał książkę. Kawałek solidnej i dobrze skomponowanej prozy. Wydawca mu tę powieść wydał. I co się dzieje? Krytyka, blogerzy, fora natychmiast wrzucają takiego autora do worka: „książka celebryty”, czyli szajs. Obnażając tym samym powierzchowność swojej krytycznej refleksji.
III
I dziś o takiej książce. Nie pisałem o niej wcześniej (choć ręka świerzbiła) ze względu na UKŁAD. Ale czas minął. Już mogę.
IV
Gdyby branżowe pisma i portale internetowe prowadziłby ranking najbardziej niedocenianych książek – „Klara” Izy Kuny miałby szansę zająć w nim wysoką pozycję. Przez „poważnych” krytyków debiut gwiazdy „Lejdis” pozostał niezauważony. Gusta blogerów i internatów okazały się zbyt – delikatnie mówiąc – konserwatywne, by docenić walory „Klary” (przykład: recenzenci z sieci jako deprecjonujący „Klarę” podawali fakt, że bohaterowie książki klną i piją za dużo alkoholu).
V
Co prawda, to prawda – Iza Kuna w swojej książce w słowach nie przebiera. Autorka daje czytelnikowi bezkompromisowy portret sfrustrowanej singielki z wielkiego miasta. Pokazuje, jak pod szkłem mikroskopu jej popaprane relacje z matką, kochankiem i przyjaciółmi. Wszyscy siebie, mniej lub bardziej świadomie, ranią, a potem wybaczają, wspólnie piją, i łykają antydepresanty.
„Klara” to proza bezkompromisowa. Ostra. Niepoprawna. Kontrowersyjna. Waląca czytelnika z mocą piąchą między oczy.
VI
Największa siła tej książki to język. Iza Kuna posiada dar niedostępny zbyt wielu pisarzom. Jaki?Umiejętność pisania o rzeczach tragicznych śmiesznie. Właściwie czytając powierzchownie „Klarę” można dojść do wniosku, że to zbiór satyrycznych scenek. Kiedy jednak się głębiej zastanowimy, nad tym, co właśnie przeczytaliśmy, to konkluzje – zapewniam – wcale wesołe nie będą.
VII
Teraz ostrzeżenie dla czytelników – nie traktujcie „Klary” jako powieści na jeden wieczór. Warto pamiętać, że książka Izy Kuny jest oparta na jej blogu. I najlepiej czytać ją tak, jak się czyta ulubionego blogera: dwa trzy razy w tygodniu po jednym rozdziale/wpisie.
Jeśli chcecie przeczytać „Klarę” za jednym posiedzeniem – lektura może zmęczyć, a Wy nie wyłapiecie wszystkich smaczków tej prozy.
I
Do pisania książek przez tzw. osoby popularne mam stosunek mocno niejednoznaczny. W gruncie rzeczy można powiedzieć tak: skoro im chce się pisać, ktoś chce to wydać, a ktoś inny kupić no to właściwie czemu nie?
Z drugiej strony nie można mieć złudzeń, co do motywacji wydawców, czyli „przeniesienia” popularności telewizyjnej autora na sprzedaż książki. Jej treść i walory...
I
Arcydzieło literatury pijackiej – najłatwiej do takiej szufladki schować poemat „Moskwa – Pietuszki”. Smakowitych alkoholowo-libacyjnych kąsków jest tu aż nadto. Żubrówka, kolendrówka, piwo żygulowskie, wermut, kubańska… Wnikliwe analizy wpływu poszczególnych trunków na stan ciała i umysłu spodobają się każdemu amatorowi czegoś mocniejszego. Ba, może nawet taki amator zarechocze od czasu do czasu przy lekturze. Ale śmiech to będzie raczej pusty. Bo, jak się tak głębiej zastanowić, to bardziej jest nad czym zapłakać.
II
Wcale się nie dziwię, że pierwsze rosyjskie wydanie poematu Jerofijewa ukazało się drukiem dopiero w czasie pieriestrojki. No bo jakżeż to? Związek Radziecki to był raj na ziemi. A tu autor pisze, że mu w tym kraju źle, że przyszłości nie widzi różowej a właściwie nawet nie różowej, a jakiejkolwiek.
W gruncie rzeczy „Moskwa – Pietuszki” to równie jest ciężkie oskarżenie komunizmu, co zapis łagrowej rzeczywistości Sołżenicyna.
Mniejsza o fizyczne upodlenie. Obaj autorzy pokazują, co system może zrobić z ludzką duszą.
III
Komunizm upadł jakiś czas temu. Warto zadać sobie pytanie, co z książki Jerofijewa może wyciągnąć ktoś, kto w tamtych czasach nie żył i nie zna ich nawet ze słyszenia.
Pytanie trudne, a możliwych odpowiedzi kilka. Najprostsza z nich brzmi: „nic”.
Ale pewnie można odczytać „Moskwę – Pietuszki” jako studium rozpaczy. A właściwie jej ostatniego stadium. Oto bohater przechodzi przez mrok – jawa miesza się ze snem, pijackie majaki z rzeczywistością. W tym świecie aniołów, kurew i moczymord nic nie jest rzeczywiste.
Nic z wyjątkiem jednej rzeczy.
Pragnienia, którego nie sposób ugasić.
I
Arcydzieło literatury pijackiej – najłatwiej do takiej szufladki schować poemat „Moskwa – Pietuszki”. Smakowitych alkoholowo-libacyjnych kąsków jest tu aż nadto. Żubrówka, kolendrówka, piwo żygulowskie, wermut, kubańska… Wnikliwe analizy wpływu poszczególnych trunków na stan ciała i umysłu spodobają się każdemu amatorowi czegoś mocniejszego. Ba, może nawet taki amator...
Wstęp
Przeczuwałem, że do tego kiedyś dojdzie.
Muszę się do czegoś przyznać. Tak się jakoś złożyło, że ładnych parę miesięcy po założeniu bloga, firma w której pracuję zaczęła zajmować się... promocją książek. Tworzymy ich (książek) strony internetowe, fanpejdże, współpracujmy z blogerami. Słowem dbamy, żeby o książkach naszych klientów było głośno w sieci.
Szczerze mówiąc nie widziałem konfliktu interesów między tym, jak zarabiam na życie, a faktem że w wolnych chwilach prowadzę tego bloga.
Założyłem, że nie piszę tu o książkach, których kampanie prowadzimy.
I jak dotąd to się udawało.
Z tak zwanego tyłu - nomen omen - głowy miałem jednak strach, że najdzie taki moment moment, kiedy trafię na książkę, o której będę chciał tu napisać, a którą jednocześnie będziemy promować. W swojej głupocie jednak przyjmowałem, że to bardzo mało prawdopodobne. Jednak - stało się.
I
Miesiąc temu zostaliśmy poproszeni o poprowadzenie kampanii najnowszej książki Janusza Głowackiego "Good night, Dżerzi". Z portierni Świata Książki odebrałem komputerowy wydruk. Wieczorem w domu zacząłem czytać. Po kilku stronach już wiedziałem: niczego tak dobrego nie czytałem od co najmniej 10 lat.
II
Książka Głowackiego przypomniała mi moją dawną, jeszcze z czasów studenckich fascynację postacią Jerzego Kosińskiego. Choć może "fascynacja" to za mocne słowo. Ale co prawda to prawda: był okres, że zaczytywałem się tą mroczną literaturą. Ale spokoju nie dawała mi biografia jej autora (?). Rzadko bowiem los (a może przypadek) wpisuje w jeden ludzki życiorys doświadczenie Holocaustu, oszałamiający sukces, uwielbienie tłumów, bogactwo, klęskę, publiczne upokorzenie i samobójstwo.
III
"Good night, Dżerzi" ma jednak więcej bohaterów. Głowacki przeplata ludzkie losy, miesza jawę ze snem, przeszłość z teraźniejszością, przenosi nas z miejsca w miejsce. Jest tu i Polska z czasów okupacji, Nowy Jork lat osiemdziesiątych (z luksusowymi restauracjami i klubami sadomaso), wojna w Czeczenii, Paryż z czasów stanu wojennego i Rosja. Jest matka szukająca syna na czeczeńskim froncie, demoniczny designer z Niemiec, prawie święta Rosjanka Masza, Jodi - właścicielka nowojorskiego wydawnictwa, demon z samego środka piekła rodem, producenci z Broadway'u i polski aktor - emigrant pracujący jako kelner w rosyjskiej restauracji.
Chaos?
A może po prostu szaleństwo świata skupione jak w soczewce?
IV
Kilka poruszających scen.
Ojciec w czasie okupacji "uczy" Józia Lewinkopfa, że jest teraz Jurkiem Kosińskim.
Kosiński u szczytu kariery na zapleczu Oscarowej gali (ma wręczać Oscara za scenariusz). Wielki pisarz, lubiący brylować w towarzystwie umiera ze strachu, a asystent nie dodaje mu otuchy mówiąc: – Jazda! Rusz dupę, za dziesięć minut wchodzisz, właź na schody!
Na długo zostaje też w pamięci opis śmierci Kosińskiego.
V
Ale powiedzieć o "Good night, Dżerzi", że to książka o Kosińskim, to zrobić tej książce krzywdę. Biografia autora "Malowanego ptaka" staje się bowiem dla Głowackiego pretekstem do postawienia fundamentalnych pytań.
Co rządzi naszym życiem?
Splot przypadków?
A może ktoś nasze życiorysy programuje, tak jak bogowie zaprogramowali życiorys Edypa?
Wstęp
Przeczuwałem, że do tego kiedyś dojdzie.
Muszę się do czegoś przyznać. Tak się jakoś złożyło, że ładnych parę miesięcy po założeniu bloga, firma w której pracuję zaczęła zajmować się... promocją książek. Tworzymy ich (książek) strony internetowe, fanpejdże, współpracujmy z blogerami. Słowem dbamy, żeby o książkach naszych klientów było głośno w sieci.
Szczerze...
Zagadka Kuby Rozpruwacza – seryjnego zabójcy mordującego londyńskie prostytutki pod koniec XIX wieku – do dziś pozostaje nie rozwiązana. Hipotez na temat jego tożsamości pojawiło się mnóstwo. Łącznie z tropem wiodącym do Pałacu Buckingham. Tajemnica (której rozwiązania – bądźmy realistami – nigdy już nie poznamy) sprawia, że postać Kuby Rozpruwacza działa bardzo inspirująco. To taka historia, którą można opowiadać wciąż od nowa. Wystarczy przypomnieć, średnio udane moim zdaniem, “Z piekła rodem” z Johnnym Deppem. Na mnie osobiście największe wrażenie zrobił film TV “Kuba Rozpruwacz” z końca lat osiemdziesiątych, w którym główną rol grał Michael Caine.
Czy trop śledztwa w sprawie zabójcy z Whitechapel może prowadzić do Polski?
Dlaczego nie! Dowód? Najnowsza powieść Krzysztofa Beśki “Pozdrowienia z Londynu”.
To kontynuacja cyklu zapoczątkowanego przez “Trzeci brzeg Styksu”. Czas i miejsce akcji pozostają bez zmian: koniec XIX wieku, Łódź. Główny bohater też się nie zmienia – to polski detektyw Stanisław Berg.
Zawsze w podobnych sytuacjach pojawia się pytanie o relację części pierwszej cyklu do części drugiej. Lepsza? Gorsza? Na podobnym poziomie? Moim zdaniem, w “Pozdrowieniach…” autor zdecydowanie się rozwinął. Akcja toczy się bardziej wartko a fabuła właściwie nie ma słabych punktów. Krzysztof Beśka robi skokowe postępy sztuce uzależniania czytelnika od swojej intrygi. Prawda jest taka, że kiedy tę książkę zacznie się czytać, trudno przestać.
Wrażenie robi też na czytelniku złożoność świata powieści i galeria pojawiających się typów: robotnicy, socjaliści, kapusie, właścicieli burdeli (burdeltaci?), zboczeńcy, kurwy, policjanci i oficerowie ochrany. Plus Łódź, która funkcjonuje w tej powieści na prawach osobnej literackiej postaci.
Co tu dużo mówić – jeśli szukacie tzw. książki na lato – czyli lektury niekoniecznie roztrząsającej kwestie ostateczne, ale też nie traktującej was – czytelników – jak półgłówków, bierzcie “Pozdrowienia z Londynu” w ciemno. Nie pożałujecie. A ja czekam już na kolejną część przygód Stanisława Berga, która jak powiedziały mi wiewiórki, już właściwie się napisała, a będzie nosić tytuł “Dolina Popiołów”. Szkoda, że księgarniach pojawi się po wakacjach.
Zagadka Kuby Rozpruwacza – seryjnego zabójcy mordującego londyńskie prostytutki pod koniec XIX wieku – do dziś pozostaje nie rozwiązana. Hipotez na temat jego tożsamości pojawiło się mnóstwo. Łącznie z tropem wiodącym do Pałacu Buckingham. Tajemnica (której rozwiązania – bądźmy realistami – nigdy już nie poznamy) sprawia, że postać Kuby Rozpruwacza działa bardzo...
więcej Pokaż mimo to