rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz
Okładka książki Bozie, czyli jak wygląda Bóg? Karolina Oponowicz, Joanna Rzezak
Ocena 7,4
Bozie, czyli j... Karolina Oponowicz,...

Na półkach: , ,

Dzieci to ciekawskie stworzonka, które w pewnym wieku potrafią pytaniami doprowadzić największego stoika do apopleksji. Na niektóre pytania trudno znaleźć odpowiedzi i nawet wujek Google i ciotka Wikipedia nam nie są w stanie pomóc. Są również pytania, które nie sprawiają nam aż tak wielkiego kłopotu, zwłaszcza, gdy mamy pod ręką książkę Karoliny Oponowicz „Bozie, czyli jak wygląda Bóg?".

Nasze pociechy lubią się zastanawiać nad tym, jak wygląda niebo, co je Pan Bóg na śniadanie, czy koty też idą do nieba, czy w niebie chodzi się w kapciach, czy po śmierci wyrastają skrzydła i to okrągłe nad głową - tych kwestii Oponowicz nie porusza. Grupka dzieci, którą zebrała autorka interesuje się innymi kwestiami, z książki dowiecie się zatem dlaczego muzułamanie nie jedzą schabowego, czy wszyscy mnisi są łysi, skąd wiadomo, że jest Bóg, czy niewierzący mogą trafić do raju, dlaczego wszyscy buddyści siedzą po turecku, czy można się modlić o wypasiony samochód, czy niewierzący mogą grzeszyć, jak wyglądają przedstawiciele różnych religii, na czym polega praca Boga?

Ten powyższy misz-masz zagadnieniowy autorka pięknie poukładała, a do odpowiedzi na pytania zadawane przez maluchy wywołała: diakonkę luterańską, benedyktyna, imama, rabina, prawosławnego księdza i buddyjskiego lamę. Każdemu z wyznań przyporządkowany jest kolor, co w dużym stopniu ułatwia lekturę. Przedstawiciele różnych religii opowiadają o swojej wierze, wizerunku Boga, randze modlitwy, najważniejszych świętach, miejscach, w których modlą się z ludem, rytuałach związanych z narodzinami i śmiercią oraz o boskich wysłannikach. Odpowiedzi są rzeczowe i zwięzłe, dlatego można z dzieckiem czytać książkę bardzo długo,etapami, by mu się wszystko w głowie poukładało i utrwaliło.

Wiedza przekazana w „Boziach" pomoże dzieciom (a dorosłym przypomni) opanować podstawowe informacje dotyczące chrześcijaństwa, islamu, prawosławia, luteranizmu, protestantyzmu i buddyzmu. To rewelacyjna pomoc dydaktyczna, ucząca tolerancji i wzbudzająca ciekawość świata. Kolorowe i charakterystyczne ilustracje Joanny Rzezak idealnie uzupełniają się z treścią, wbudowane w narrację pobudzają wyobraźnię.

Nie wiem czy nadal w szkołach nauczają etyki, ale jeżeli tak, to książka Karoliny Oponowicz powinna się znaleźć na liście lektur obowiązkowych.

Dzieci to ciekawskie stworzonka, które w pewnym wieku potrafią pytaniami doprowadzić największego stoika do apopleksji. Na niektóre pytania trudno znaleźć odpowiedzi i nawet wujek Google i ciotka Wikipedia nam nie są w stanie pomóc. Są również pytania, które nie sprawiają nam aż tak wielkiego kłopotu, zwłaszcza, gdy mamy pod ręką książkę Karoliny Oponowicz „Bozie, czyli jak...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Zawsze nie ma nigdy. Jerzy Pilch w rozmowach z Eweliną Pietrowiak. Część 1 Ewelina Pietrowiak, Jerzy Pilch
Ocena 7,1
Zawsze nie ma ... Ewelina Pietrowiak,...

Na półkach:

Już niebawem ma się ukazać biografia Jerzego Pilcha - „Podwójna gra" - autorstwa Katarzyny Kubisiowskiej, a w międzyczasie, by nam skrócić czas oczekiwania na tę zapewne interesującą książkę, na rynku pojawił się wywiad-rzeka z autorem „Miasta utrapienia"- „Zawsze nie ma nigdy". Rozmowę przeprowadziła Ewelina Pietrowiak - była partnerka pisarza, która stała się pierwowzorem głównej bohaterki „Pod Mocnym Aniołem", o czym sam autor informuje w „Drugim dzienniku".

Przyznam szczerze, że spodziewałam się wywiadu bardziej intymnego, a tu otrzymałam zwykłą rozmowę przy kawie i ciastku. Pytania stawiane przez Pietrowiak nie są zaskakujące, a wszystko zaczyna się od biblioteki i od książek- bo o co innego można by pisarza zapytać? Dalej jest równie swojsko i znajomo, pojawiają się anegdotki o Marianie Stali, Wisławie Szymborskiej, Czesławie Miłoszu i innych zaprzyjaźnionych osobach z branży literackiej. Pilch lubi się rozgadywać, choć widać w jego wypowiedziach pewną powściągliwość. Pietrowiak wypytuje pisarza o ówczesne środowisko inteligenckie, a Pilch opowiadając o swojej pracy w różnych redakcjach daje tym samym piękny obraz ówczesnego światka ludzi kultury. Z pewną nostalgią opowiada o pracy w „Tygodniku Powszechnym" i swoim spotkaniu z ks. Tischnerem, wspomina czasy, gdy pracował dla „Polityki", opowiada o przeprowadzce z Wisły do Krakowa, a później o oswajaniu Warszawy. Jest o chorobie i starości, o pisaniu i zatemperowanych ołówkach, o pedantyzmie i oczywiście o piłce nożnej.

Są pytania krótkie i odpowiedzi gawędowe. Ale nie czuć w tym wywiadzie iskry między rozmówcami. Niestety. Wiele się z tego wywiadu nowych rzeczy nie dowiedziałam. Do tego miałam wrażenie totalnego chaosu, bo rozmowa jakoś się nie kleiła logicznie, Pietrowiak zadawała niekiedy pytanie, a po wysłuchaniu odpowiedzi czasami nie nawiązywała do wątków poruszanych przez Pilcha, nie drążyła tematu.

Lubię wywiady-rzeki, lubię prozę biograficzną, ale taką, która zaskakuje, która potrafi wejść w świat bohatera, pokonać dystans, pokazać pisarza z innej perspektywy, w przypadku „Zawsze nie ma nigdy" nie dowiedziałam się nic nowego, więc tym bardziej czekam na maj, gdy to w księgarniach ma się pojawić biografia pisarza.

Już niebawem ma się ukazać biografia Jerzego Pilcha - „Podwójna gra" - autorstwa Katarzyny Kubisiowskiej, a w międzyczasie, by nam skrócić czas oczekiwania na tę zapewne interesującą książkę, na rynku pojawił się wywiad-rzeka z autorem „Miasta utrapienia"- „Zawsze nie ma nigdy". Rozmowę przeprowadziła Ewelina Pietrowiak - była partnerka pisarza, która stała się pierwowzorem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Śpik. Obrzydliwe przezwisko. Jak można takie słowo wymyślić, napisać, jak można się dobrowolnie zgodzić na czytanie i myślenie w głowie takim dźwiękiem, oznaczającym, bądźmy szczerzy, żółty glut z nosa, efekt kataru i niechlujności. Przegrani bohaterowie zwykle mają ładne imiona (...) Tylko mistrz Kowalski mógł to wymyślić. Celne, szybkie jak strzała, jedna sylaba, ale jak kijem w kolano, nie można się nie odwrócić, Śpik do nogi, patyk przynieś, a z drugiej strony takie śmieszne przecież (...)" (str. 116 - 117). Mistrz Kowalski nie chciał, by było dwóch Kowalskich w klasie, więc musiał wymyślić koledze fajtłapie przezwisko. Zresztą, kto z nas nie miał ksywy w podstawówce? A Śpik idealne przylepił się do bohatera drugiej powieści Zośki Papużanki.

Jest nijaki, a jedyne, czym się wyróżnia, to niesamowita pamięć do rozkładów tramwajowych. Poza tym nic go nie interesuje, jest tępawy, nieprzystosowany do życia, a chłopaki z paczki zawsze go w coś wkręcą i on wiecznie ma kłopoty, a w jego dzienniczku brakuje już stroniczek na uwagi.

Matka jest w niego wpatrzona, nie chce odciąć pępowiny, próbuje go chronić przed okrutnym światem i nie zdaje sobie sprawy z tego, że zamiast pomagać synowi, jeszcze bardziej spycha go na margines, jeszcze bardziej go ufajtłapia.

Papużanka czyni Śpika głównym bohaterem, a raczej antybohaterem, bo on jest bierny, głupi, ale wzbudza pobłażliwe i ciepłe współczucie. Chłopak ma swój świat, jest inny, sprawia wrażenie autystycznego dziecka, ale z drugiej strony, to właśnie jemu udaje się spełnić marzenie swojego życia.
Śpik zostaje motorniczym i czuje się spełniony.

Powieść Papużanki to historia o inności, to wewnętrzny portret człowieka, który przepuszcza rzeczywistość przez siebie i do świata podchodzi tak jak dziecko, naiwnie.

On jest nijaki, za to realia odmalowane w powieści są konkretne, opisane z typowym dla Papużanki polotem.
Znajdujemy się oto w Krakowie, schyłek PRL-u, polska szkoła, polskie osiedle. Papużanka jest mistrzynią w oddawaniu klimatu peerelowskich absurdów. Pisarka tworzy scenki rodzajowe, które skrzą się nie tylko dowcipnym językiem, ale stanowią również grę dla czytelników lubiących intertekstualne wyzwania. Bo Papużanka pisze literaturą, każde zdanie, każdy akapit, to zabawa z konwencją, to wciskanie metatekstowych wtrętów, kokietowanie czytelnika, bo skoro bohater jest nijaki, to może niech chociaż narrator zapewni czytelnikowi jakąś rozrywkę.

Świetna to powieść, choć smutna, jak to u Papużanki, jest niby zwyczajnie, ale pod poszewką zawsze kryje się jakaś prawda.

„Śpik. Obrzydliwe przezwisko. Jak można takie słowo wymyślić, napisać, jak można się dobrowolnie zgodzić na czytanie i myślenie w głowie takim dźwiękiem, oznaczającym, bądźmy szczerzy, żółty glut z nosa, efekt kataru i niechlujności. Przegrani bohaterowie zwykle mają ładne imiona (...) Tylko mistrz Kowalski mógł to wymyślić. Celne, szybkie jak strzała, jedna sylaba, ale jak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jolka musiała przytyć, by zniechęcić swojego męża, by się do niej nie dobierał. Martusia została wolontariuszką w fundacji dla dzieci, bo jej ślubny nie chciał słyszeć o potomstwie, a zegar biologiczny tyka... I jest jeszcze Kama, och, przepraszam- Kamelia, na którą mąż nie raczył spojrzeć od długiego czasu, pewnie ma kogoś na boku.

Co łączy te trzy kobiety oprócz przyjaźni? Każda z nich ma bogatego i wysoko postawionego męża. Jolka wyszła za prawnika, Martusia za właściciela firmy doradztwa podatkowego, a Kama za komornika. Panie mają już dość swoich ślubnych, podejrzewają ich o zdrady, a poza tym są nieszczęśliwe w małżeństwie. Rozwód jednak nie wchodzi w grę, bo jest ta cholerna intercyza i po wszystkim zostałyby bez grosza przy duszy. Cóż więc w takiej sytuacji pozostaje? Nieszczęśliwy wypadek? Zatrucie? Niefortunne potkniecie i spadnięcie ze chodów? No tak, ale jak to wszystko ogarnąć, by nikt się nie zorientował, kto jest mordercą?

Przyjaciółki kombinują, próbują wymyślić jakiś plan, w czym bardzo przydatna jest Martusia oglądająca wszystkie programy detektywistyczne. Jednak życie lubi płatać figle, a przypadki chodzą po ludziach.

Olga Rudnicka, jak zwykle zapewnia nam sporą dawkę rozrywki. Plan trzech żon zostaje wypełniony, ale nie według ich zamierzeń. Tym razem czytelnik nie szuka mordercy, bo z góry wie, kto jest winien śmierci trzech mężczyzn, ale cała frajda polega na śledzeniu pomysłów bohaterek oraz przyglądaniu się postępowaniom komisarza Kalinki. Uśmiech sam wychodzi na twarz.

Rudnicka nie zaskakuje niczym nowym, mamy tu do czynienia z postaciami zabawnymi- policjantem, który do końca nie potrafi odnaleźć się w swojej życiowej sytuacji, cztery silne kobiety (nie wspomniałam o Sandrze Tomaszewskiej, prawdziwej harpii, która jest wybitną prawniczką) planujące zbrodnię i niewiernych mężów. Autorka bawi typowym dla siebie stylem i trzyma w napięciu, dawkując wątki oraz zaskakuje nieprzewidywalnymi rozwiązaniami.

Lekka to lektura w sam raz do zabrania na wiosenny piknik.

Jolka musiała przytyć, by zniechęcić swojego męża, by się do niej nie dobierał. Martusia została wolontariuszką w fundacji dla dzieci, bo jej ślubny nie chciał słyszeć o potomstwie, a zegar biologiczny tyka... I jest jeszcze Kama, och, przepraszam- Kamelia, na którą mąż nie raczył spojrzeć od długiego czasu, pewnie ma kogoś na boku.

Co łączy te trzy kobiety oprócz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Justyna Kopińska zawsze chciała być policjantką, by pomagać bezbronnym. Los jednak zadecydował, by została dziennikarką i swą pomoc niosła innym za pomocą pióra. W roli reporterki sprawdziła się na wszystkich poziomach, co potwierdzają zdobyte przez nią prestiżowe nagrody (Nagroda PAP im. Ryszarda Kapuścińskiego, Nagroda Dziennikarska Amnesty International-Pióro Nadziei, Grand Press, Nagroda „Newsweeka" im. Teresy Torańskiej).



Kopińska jest dziennikarką śledczą, interesuje ją tematyka sądownicza, kryminalna i więzienna, a jej reportaże, jak informuje wydawca na skrzydełku zbioru „Polska odwraca oczy", wtrąciły do więzienia kilku przestępców oraz przyczyniły się do wprowadzenia zmian dotyczących bezpieczeństwa w instytucjach zamkniętych dla dzieci.



W swoim zbiorze „Polska odwraca oczy" reporterka zgromadziła teksty, które przez ostatnie lata wzbudzały emocje opinii publicznej. Zbiór otwiera wstrząsająca opowieść Anny, która zakochała się i poślubiła Mariusza Trynkiewicza- zabójcę czworga chłopców. Dalej też nie jest różowo: przemoc wobec dzieci stosowana w ośrodku prowadzonym przez siostry boromeuszki, manipulacja danymi w policji, by podbijać statystyki, strzelający do policjantów strażnik więzienia, przemoc w zakładach karnych, gwałt na wyjeździe służbowym, samobójstwa (Kopińska bada m.in. sprawę odebrania sobie życia przez minister Zbrojewską), pokazuje przy tym jak ułomny i absurdalny jest polski system sądownictwa. Ręce opadają.





Kopińska przedstawia te historie w kilku formach. Czasami oddaje głos swoim bohaterom i pozostawia opowieść bez komentarza, innym razem zestawia fakty, opisuje przeszkody, na jakie trafiała przy pisaniu reportażu, przy niektórych tekstach pojawiają się komentarze specjalistów. Siła rażenia tych tekstów tkwi nie tylko w konstrukcji i zestawieniu faktów, ale również w języku, który pozbawiony jest jakichkolwiek ozdobników, niepotrzebnych epitetów i zbędnych porównań. Reporterka opisuje rzeczywistość krótkimi, konkretnymi zdaniami, które tną jak brzytwa i wbijają się w emocjonalną tkankę, rozszarpując ją na strzępy. Bez szumu, bez sensacji i tabloidalnego tonu opisuje skandale, skupiając się przede wszystkim na swych skrzywdzonych bohaterach, staje w ich obronie.



Polska, jaka wyłania się z tych tekstów jest krajem, w którym rządzi zło i niesprawiedliwość, a rzeczywista władza jest w rękach tych, którzy mają kontakty i potrafią do celu dążyć po trupach. Ofiara, zamiast otrzymać pomoc, jest zaszczuta, bo jest nikim, bo nie ma takiej pozycji jak kat.



Kopińska chce również zwrócić uwagę na pewne zjawiska socjologiczne, które w ostatnich czasach pojawiły się w Polsce. W reportażu „Spotkanie z Szatanem" porusza problem active shootera, natomiast w „Spokojnym śnie Anny" uczula na niebezpieczny fenomen, który zaczyna rozwijać się w naszym kraju- specyficzny kult jaki wytwarza się wokół przestępców. Szokuje postawa kobiet, które piszą do Trynkiewicza- bezwzględnego mordercy- listy miłosne. Zbir traktowany jest tu jako celebryta, kto ponosi za to odpowiedzialność? Jaki mechanizm rządzi tymi kobietami? Jest to zjawisko, które dopiero się rozwija, Kopińska, pisząc o tym, daje sygnał, że coś niedobrego się dzieje i trzeba szybko reagować.



Szczerze Wam powiem, że mi ręce opadły po lekturze tej książki. Po raz kolejny przekonuję się bowiem, że mimo tylu tekstów o tym co sie dzieje w systemie sądownictwa, w policji, o zakopywaniu pod dywan spraw, które powinny ujrzeć światło dzienne, o zamykaniu oczu na zło ze względu na strach i konsekwencje, które poniesie ofiara, a nie kat, nadal w naszym kraju przestępca może czuć sie bezpiecznie. Strach to emocja, która potrafi skutecznie zamknąć usta, więc nie ma się co oszukiwać, Kopińska będzie miała jeszcze sporo materiału do kolejnej książki, w której być może znajdzie się miejsce dla innych trupów, które zostały schowane w szafie.

Justyna Kopińska zawsze chciała być policjantką, by pomagać bezbronnym. Los jednak zadecydował, by została dziennikarką i swą pomoc niosła innym za pomocą pióra. W roli reporterki sprawdziła się na wszystkich poziomach, co potwierdzają zdobyte przez nią prestiżowe nagrody (Nagroda PAP im. Ryszarda Kapuścińskiego, Nagroda Dziennikarska Amnesty International-Pióro Nadziei,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Autor: Emmanuel Carrère
Tytuł: Królestwo
Przekład: Krystyna Arustowicz
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Rok wydania: 2016

Na okładce „Królestwa" polski wydawca zamieścił opinię z francuskiego „Le Point": Długo wyczekiwana powieść. Sześćset stron na temat początków chrześcijaństwa- jest czym zaniepokoić czytelników! Ale Carrère uwielbia nas zaskakiwać. Dwa ostatnie zdania są prawdą, dwa pierwsze nie do końca pokrywają się z rzeczywistością.

Przede wszystkim „Królestwo" nie jest powieścią, to zbiór esejów z elementami duchowej autobiografii. Sześćset stron w polskim wydaniu skurczyło się do ponad pięciuset, ale to akurat jest mało istotne, natomiast informacja o tym, że jest czym zaniepokoić czytelników sprawiła, że po tę knigę sięgnęłam, a i tematyka mnie zainteresowała, gdyż jestem osobą wierzącą i praktykującą.

W rekomendacjach tej książki często pojawia się informacja, że autor był chrześcijaninem, ale po kilku latach stał się agnostykiem. Co sprawiło, że odwrócił się od Boga, że zmienił swoje poglądy na temat chrześcijaństwa?
Myślałam, że znajdę odpowiedzi na te pytania podczas lektury, ale się zawiodłam. I bardzo dobrze, bo w zamian otrzymałam fascynującą opowieść o początkach chrześcijaństwa opowiadaną z perspektywy człowieka, który zgłębił Słowo Boże i na podstawie Pisma Świętego przeprowadził śledztwo dotyczące powstania i rozwoju jednej z największych na świecie według autora sekt religijnych - chrześcijaństwa.

Carrère bierze na warsztat Nowy Testament i dokonuje hermeneutycznej analizy. Eksploracja świętych tekstów: czterech Ewangelii, Dziejów Apostolskich, Listów oraz Apokalipsy św. Jana jest poparta własnymi przemyśleniami i dogłębnymi studiami fachowej literatury. Czy to przekonuje?

Jednych zapewne tak, mnie natomiast interpretacje francuskiego pisarza ukazały inny punkt widzenia przedstawionych w Ewangeliach przypowieści. Carrère przyłożył się do pracy, swoje wywody umieszcza w kilku kontekstach, które osadzają te teksty w konkretnej rzeczywistości historycznej. Autor z literackim talentem opisuje codzienność, panujące obyczaje i polityczne uwarunkowania panujące w latach działalności św. Pawła i Apostołów. Nie stroni od kontrowersyjnych hipotez, pisze językiem dowcipnym, choć ten dowcip czasami wymyka się spod kontroli i niektóre konstatacje balansują na skraju obrazoburstwa, co mnie osobiście obrażało. Ale to nieliczne wyjątki.

Egzegeza tekstów nowotestamentowych połączona została w „Królestwie" z przedstawieniem fragmentów życiorysów ich autorów. Carrère szczególnie upodobał sobie św. Pawła i św. Łukasza, którzy stanowią w książce oryginalną parę. Św. Paweł - furiat, nieco pyszny i trochę nawiedzony, szamotający się w kleszczu różnych emocji, stanowczy, ale z drugiej strony pokorny, postać niejednoznaczna, z kolei Łukasz to spokojny sekretarz św. Pawła, któremu Carrère przypisuje zdolności literackie, zwraca uwagę na jego precyzyjnie zbudowane teksty, w których, jak to autor „Królestwa" próbuje dowieść, jest więcej fikcji literackiej niż faktów historycznych.
Swoje miejsce w książce mają również św. Piotr, Filip, Marek, Jan i Mateusz, ale ich życiorysy stanowią jedynie didaskalia do historii Pawła i Łukasza.

Carrère specyficznie skonstruował swoją opowieść, czasy pierwszych chrześcijan łączy ze współczesnością, w ten sposób próbuje zrozumieć mechanizmy, które zadecydowały o tym, że mała sekta żydowska, zaczęła od środka pożerać cesarstwo rzymskie i stała się jedną z największych religii na świecie. Podobnie było z totalitarnymi ustrojami, które pararelnie Carrère opisuje.

Rozbraja również szczerość autora. Często zwraca się bezpośrednio do czytelnika i wyjaśnia, że informacje, które podaje nie zawsze są potwierdzone i jedynie on, jako śledczy z literacką wyobraźnią może jedynie przypuszczać, że dana historia potoczyłaby się w sposób, jaki ją opisał: „Tak jak niechybnie musiało nastąpić pierwsze spotkanie między Łukaszem a Pawłem, którego szczegóły sobie wyobraziłem, lecz które rzeczywiście się odbyło, musiało też nastąpić inne- między Łukaszem a naocznym świadkiem życia Jezusa" (str. 283).

Przyznam szczerze, że bałam się tej książki. W tego typu publikacjach często natykam się na kpiący, autorytarny i prześmiewczy ton, którego nie znoszę, bo automatycznie zamyka drogę do konstruktywnej dyskusji. W przypadku „Królestwa" autor stawia się na równi z czytelnikiem, przedstawia swoją wersję wydarzeń sprzed dwóch tysięcy lat i choć uważa, że chrześcijaństwo, to jeden wielki przekręt, nie wyśmiewa się z wyznawców Jezusa, wręcz przeciwnie- fascynuje go zjawisko zniewolenia ludzi, którzy są inteligentni, a dają sobie wmówić, że dwa tysiące lat temu chodził po ziemi człowiek, który czynił cuda, umarł i zmartwychwstał.

Bawiła mnie ta historia. Wyobraźnia Carrèra połączona z jego erudycją i wiedzą teologiczną dała rzeczywiście zaskakujący i interesujący rezultat.Prawdziwa uczta intelektualna otwierająca drogę do ciekawej dyskusji.

Autor: Emmanuel Carrère
Tytuł: Królestwo
Przekład: Krystyna Arustowicz
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Rok wydania: 2016

Na okładce „Królestwa" polski wydawca zamieścił opinię z francuskiego „Le Point": Długo wyczekiwana powieść. Sześćset stron na temat początków chrześcijaństwa- jest czym zaniepokoić czytelników! Ale Carrère uwielbia nas zaskakiwać. Dwa ostatnie...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Skąd się wzięło pisklę w jajku? Historyjki dla ciekawskich dzieci Christian Dreller, Petra Maria Schmitt
Ocena 7,8
Skąd się wzięł... Christian Dreller, ...

Na półkach: ,

Dzieciakom przychodzą do głowy różne pytania, które czasami dorosłych wprawiają w konsternację, bo...sami nie znają na nie odpowiedzi.

Kto gasi światło w lodówce? Po co zebrze paski? Dlaczego łaskotki nie działają, gdy sami się gilgamy? Gdzie astronauta robi siusiu? Skąd się bierze deszcz w chmurach? Po co jeżowi są igły i dlaczego kot mruczy? Co to jest histamina? Czy podczas snu robimy się piękniejsi? Jak pisklę weszło do jajka? Dlaczego ogień jest gorący? Skąd się wzięły góry? Dlaczego, skąd, w jaki sposób i tak w koło Macieju, a przecież to dobrze, że nasze pociechy odczuwają głód wiedzy. By go zaspokoić pod żadnym pozorem nie możemy im wciskać bajek o Babie Jadze i dzieciach w kapuście, ale przecież nie musimy, wystarczy, że sięgniemy po książkę dla ciekawskich dzieci autorstwa Petry Maria Schmitt i Christiana Drellera, a tam już z pomocą spieszą nam fachowcy w postaci profesora Płatka, przesympatycznych pań nauczycielek, babci i dziadków oraz mądrych mam i tatusiów.

Ciekawostki z otaczającego nas świata przyrody oraz techniki są objaśniane poprzez krótkie opowiadania. Autorzy przystępnym językiem i w obrazowy sposób odpowiadają na pytania małych bohaterów. Historyjki są z życia wzięte, nieskomplikowane, choć to nie w każdym przypadku jest atutem. Jedne z nich wciągają, inne z kolei sprawiają, że mojej chrześnicy oczka wędrowały w innym kierunku i już szukała sobie zajęcia albo zastanawiała nad inną opowiastką.

Nie da się jednak odmówić tej książce wartości edukacyjnej. Oprócz wyjaśniania praw rządzących światem przyrody, autorzy poruszają również inne ważne kwestie. Paulinka, jedna z bohaterek, nie lubi nowej partnerki swojego taty, ale dzięki pewnemu wydarzeniu, dziewczynka zmienia zdanie. Babcia z innego opowiadania pokazuje swym wnukom, że zwierzęta nie zawsze sobie radzą i czasami potrzebują opieki człowieka. Z kolei w historii o jajku autorzy przystępnym i rzeczowym językiem opisują jak dochodzi do zapłodnienia. Ten zabieg wplatania w narrację kilku istotnych i niekiedy trudnych tematów jest świetnym pretekstem do ich poruszenia podczas lektury.

„Skąd się wzięło pisklę w jajku? Historyjki dla ciekawskich dzieci" to książka nie tylko dla ciekawskich małych istotek myślę, że i duże istotki wiele się z niej dowiedzą.

Dzieciakom przychodzą do głowy różne pytania, które czasami dorosłych wprawiają w konsternację, bo...sami nie znają na nie odpowiedzi.

Kto gasi światło w lodówce? Po co zebrze paski? Dlaczego łaskotki nie działają, gdy sami się gilgamy? Gdzie astronauta robi siusiu? Skąd się bierze deszcz w chmurach? Po co jeżowi są igły i dlaczego kot mruczy? Co to jest histamina? Czy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Powinna w sobie zawierać wszystko: kryminał, książkę kucharską, poradnik odchudzania, podręcznik zarządzania, poradnik dla majsterkowiczów, instrukcję udzielania pierwszej pomocy, porady dla szukających szczęścia - wszyściutko! A do tego nie może być zbyt opasła, dwieście pięćdziesiąt stron wystarczy, bo czytelnik nie może się czuć przytłoczony. Tak, to będzie bestseller, będzie go można zgłaszać do nagród w kilku kategoriach. Sukces wydawnictwa i sława dla pisarza murowane. Tylko kto jest w stanie stworzyć takie totalne dzieło?

Na ten wariacki pomysł wpadają podczas alkoholowego zaćmienia dwaj autorzy: Tytus Jensen- Wielki Pisarz, którego sława nieco już przygasła, ale jego książki, ponure powieści z wyższej półki, zapewniły mu stałe miejsce na szczycie panteonu literackiego oraz Eddie X - młody poeta miłości, performer, który przy wtórze The Tourrette, rozkochuje w sobie młodych spragnionych poezji miłosnej bywalców slamów literackich. Obaj przystojni, obaj pragnący rządu nad duszami.

Rozpoczyna się zatem wyścig o laur Mistrza, Tytus, prowadzący dotąd hulaszcze życie, alkoholik, nałogowy palacz, pies na panienki, godzi się na warunki swojej agentki literackiej Astry Larrson. Projekt jest objęty bezwzględną tajemnicą, książka ma być pisana na specjalnie przygotowanym dla autora laptopie, który ma wmontowane wszelakie zabezpieczenia łącznie z alkolockiem, który blokuje dostęp do plików w myśl zasady- piłeś nie piszesz. Na początku Tytus się buntuje, ale wizja napisania najlepszej książki na świecie sprawia, że pisarz zmienia swoje nawyki, rzuca picie, palenie, zaczyna się zdrowo odżywiać, poddaje się rytmowi narzucanemu przez laptopa (jakkolwiek to brzmi...).

A co w tym czasie robi Eddie X? Wdaje się w romans z Astrą Larrson, do tego zaczyna się dziwnie zachowywać. Lepiej mieć go na oku. Tym bardziej, że wokół Tytusa zaczynają się dziać dziwne rzeczy- włamanie do mieszkania, podejrzane zachowanie Lenego- wokalisty The Tourrets.Tytus zaczyna wpadać w manię prześladowczą, wszędzie węszy spisek, ale nic dziwnego, wszakże tylko on jest w stanie napisać najlepszą książkę na świecie, ma już do niej wszystko, ale wszystko może stracić.

Zajrzałam na kilka blogów, przeczytałam opinie na temat „ Najlepszej książki na świecie" i w niemal każdej recenzji pojawia się myśl, że jest to satyra na pisarzy i wydawców. Owszem, Peter Stjernstrӧm przedstawia nieco wykrzywiony obraz światka wydawniczego z jego niekiedy absurdalnymi umowami i dążeniem po trupach do zdobycia bestselleru, który zapewni wydawnictwu sławę i pieniądze.

Ironia wyczuwalna jest również w paranoicznych zachowaniach obu pisarzy walczących ze sobą o pierwszeństwo wydania powieści wszechczasów, a wszystko opisane bez zadęcia i z wyrafinowanym humorem.

Ale jest coś w tej książce, co mi szczególnie dostarczało rozrywki- to typowy dla postmodernistycznego paradygmatu dyskurs - umieszczenie powieści w powieści i pisanie o procesie twórczym. Najlepsza książka na świecie powstaje na naszych oczach, poznajemy jej fragmenty, ale za chwilę wchodzimy na poziom metatekstu i widzimy, że nie tylko Tytus pisze dzieło totalne, ale i sam Stjernstrӧm łączy gatunki, by trafić do każdego czytelnika.

„Najlepsza książka na świecie" jest zaproszeniem do zabawy literackiej. Wciągająca to powieść, w której znajdziecie przepis na idealną pizzę, poczytacie o życiu Salvadora Dalego, zdobędziecie trochę wiedzy na temat zdrowego żywienia, dowiecie się czym jest multiterapia, a do tego jeszcze będziecie mieli zapewniona rozrywkę kryminalną z wątkami romansowymi. Ale to jeszcze nie koniec. Bo czymże poza tymi wszystkimi postmodernistycznymi zabawkami jest owa powieść szwedzkiego pisarza?

To studium terapeutyczne, Tytus jest alkoholikiem, obserwujemy, jak nie może poradzić sobie z nałogiem, jak nie może pogodzić się z tym, że jako niegdyś stojący w blasku sławy i poważany literat, teraz musi czytać debilne teksty na slamach, by mieć za co żyć, to uwłaczające, to strąca go na dno. Ale pojawia się pomysł książki i to właśnie staje się punktem zwrotnym, literatura sprawia, że znów nabiera wiary w siebie i niech mi ktoś teraz powie, że książki nie mają wpływu na nasze życie, że nie są skutecznym antidotum na zło tego świata?

Powinna w sobie zawierać wszystko: kryminał, książkę kucharską, poradnik odchudzania, podręcznik zarządzania, poradnik dla majsterkowiczów, instrukcję udzielania pierwszej pomocy, porady dla szukających szczęścia - wszyściutko! A do tego nie może być zbyt opasła, dwieście pięćdziesiąt stron wystarczy, bo czytelnik nie może się czuć przytłoczony. Tak, to będzie bestseller,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Październik, rok 1941. Warszawa. Karol Holzer - adwokat- potrącony przez jakiegoś wyrostka upuszcza stos skoroszytów, które niósł. Podbiega do niego oficer w mundurze SS i pomaga mu pozbierać dokumenty. Maximilian Graf von Fleckenstein jest zdziwiony, że Polak potrafi tak świetnie posługiwać się językiem niemieckim, w którym słychać nuty akcentu saksońskiego. Tak zaczyna się znajomość obu panów - Polaka i Niemca, a wokół wojna, powstające getto żydowskie oraz tajemnicze morderstwo.

Majewski odsuwa moment popełnienia zbrodni, by wprowadzić na scenę galerię postaci, których losy się ze sobą nieszczęśliwie poplątały. Poznajemy Anetę Landau, Żydówkę, którą Holzer ukrywał i przedstawiał jako swoją żonę. Kobieta to inteligentna i piękna, wcześniej była studentką swojego przyszywanego męża i nikogo nie dziwi fakt, że Holzer się w niej podkochiwał. Układ jednak był jasny- żyją ze sobą, zachowując wszelkie zasady przyzwoitości.

Podobnie miało być z Cesią - dwudziestoletnią służącą, dziewczyną prostą, seksualnie rozbuchaną. Ale, jak to bywa w takim układzie, w którym dwie piękne kobiety zamieszkują pod jednym dachem z młodym mężczyzną, bez przelotnego seksu się nie da.

Cztery postaci zatem- Holzer, Aneta i Cesia i oficer SS, do tego, gdy pojawia się trup na scenę wkracza Rafał Król, nadinspektor, niezwykle inteligentny. Policjant zbiera materiał dowodowy i przy tej okazji odwiedza Lwów, gdzie poznaje uroczą prostytutkę, w której się oczywiście zakochuje.

W trakcie przesłuchań poznajemy oryginalnego hrabię Przewiedzkiego- dewianta i obleśnego podglądacza, do tego niesamowitego gadułę.

Wątków jest kilka- zbrodnia, namiętność, zemsta, wojenna rzeczywistość - Majewski splata je w intrygującą fabułę, która nie pozwala się oderwać od książki. Świetnie zostały odmalowane realia wojennej Warszawy. Tło historyczne oraz wycieczki po warszawskich i lwowskich uliczkach najbardziej urzekły mnie w tej prozie. Owszem, Majewski świetnie sobie radzi z prowadzeniem kryminalnego wątku, dawkuje informacje, buduje napięcie, jednak większą przyjemność sprawiało mi zaglądanie do Cafe Sztuka, gdzie śpiewała Wiera Gran, a akompaniował jej na pianinie Szpilman.

Październik, rok 1941. Warszawa. Karol Holzer - adwokat- potrącony przez jakiegoś wyrostka upuszcza stos skoroszytów, które niósł. Podbiega do niego oficer w mundurze SS i pomaga mu pozbierać dokumenty. Maximilian Graf von Fleckenstein jest zdziwiony, że Polak potrafi tak świetnie posługiwać się językiem niemieckim, w którym słychać nuty akcentu saksońskiego. Tak zaczyna...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Gdy ktoś jest wybitny w tym co robi, ludzie zawsze będą go kojarzyć z tą jedną jedyną rzeczą. Przypinamy łatki, które ciężko odczepić, wsadzamy do szufladek, z których niełatwo się wydostać. Tak jest w przypadku aktorów (no sami powiedzcie, czy łatwo jest Wam sobie wyobrazić np. Waldusia z „Kiepskich" grającego jakąś poważną rolę?). Tak jest również z Tove Jansson, do której na stałe przylgnęła etykietka Pani od Muminków.

Tove Jansson urodziła się 9 sierpnia 1914 roku. Ojciec był rzeźbiarzem, matka graficzką oraz ilustratorką, nic więc zaskakującego nie ma w tym, że Tove od dziecka obracająca się w artystycznym środowisku, zainteresowała się sztuką. Pierwszy rysunek jaki się zachował nosi datę 1917 roku, dziewczynka miała wtedy 2, 5 roku. W latach kolejnych powstają ilustrowane książeczki i od tego momentu w życiu Tove słowa i obrazy zaczynają się przeplatać.

Nie lubiła określenia „mama Muminków" i choć do swoich bohaterów była bardzo przywiązana, z czasem zaczęła ją męczyć etykietka pisarki dziecięcej. Była przecież nie tylko literatką, ale przede wszystkim malarką, która w swoim życiu przechodziła wiele etapów twórczych - od malowania na płótnach, przez wykonywanie fresków, po ilustrowanie książek. Wymyślała komiksy, pisała scenariusze, budowała chatki, kręciła amatorskie filmy. W sztuce się realizowała, ale musiała mieć na wszystko ochotę, bo bez niej nic nie wychodziło.

Boel Westin jest przyjaciółką Tove oraz literaturoznawczynią, która pisała doktorat o twórczości fińskiej pisarki. To właśnie jej Tuulikki Pietilä - partnerka Jansson - udostępniła ogromne archiwum domowe pisarki. I w ten sposób doczekaliśmy się opasłej biografii, czy jednak rzetelnej?

Pani profesor zgromadziła ogrom materiałów, przeczytała mnóstwo opracowań, które wymieniła we wzbudzającej podziw bibliografii, ale zawiedzie się ten, kto sięgnie po tę książkę z nadzieją, że dowie się co też Tove Jansson jadała na śniadanie, jak zachowywała się będąc dzieckiem, czy lubiła siadać z tatą przy kominku, a z mamą pichcić domowe ciasteczka, czy psociła z rodzeństwem. Szczegółów z życia prywatnego jest tu niewiele. Wartością zaś jest tu pogłębiona, bardzo rzetelna oraz czasami zaskakująca interpretacja dorobku artystycznego Tove Jansson. Mam wrażenie, że biografia, która została wydana, ma w sobie mnóstwo fragmentów pracy doktorskiej Westin, ale to tylko moje domysły.

Z książki dowiecie się m.in. skąd wziął się Muminek i jego rodzina, poznacie losy wszystkich części muminkowej sagi oraz przeczytacie co się działo w życiu Tove, gdy postanowiła spróbować swoich sił z literaturą dla dorosłych. Poznacie szkołę rysunku, jaką przeszła w czasopiśmie „Garm". Cała ścieżka zawodowa i artystyczna fińskiej pisarki została przez Boel Westin drobiazgowo przedstawiona.

Z życia powszedniego też coś tutaj można uszczknąć. I o marzeniach, planach również się dowiemy, a to wszystko dzięki obszernym fragmentom listów, które Tove przez całe życie wymieniała z rodziną, przyjaciółmi, wydawcami. Jest też o budowaniu domu na wyspie i o podróżach. O miłościach i ważnych osobach.
Ale Westin jest dyskretna, szanuje prywatność swojej bohaterki oraz jej wrażliwość.

Biograficzna linearność jest zakłócona, kolejne rozdziały są poukładane według istotnych zagadnień dla twórczości Tove. Wszystko jest wywrócone do góry nogami, a jednocześnie poukładane w przemyślanej konstrukcji. Niektóre fakty się powtarzają, inne z kolei są zdawkowo wspomniane. Mnogość ilustracji oraz fotografii cieszy oko i zadowoli każdego miłośnika pięknie wydanych książek.

Po przeczytaniu „Tove Jansson -mamy Muminków..." lektura Muminków będzie zupełnie inna. Dzięki Westin zyskałam szeroką perspektywę interpretacyjną utworów Jansson. Biografia pisarki zajmuje w jej książkach wiele miejsca, choć jest zawoalowana. Dla tych, którzy chcą ze swobodą poruszać się po twórczości Jansson ta książka jest niezbędnym niezbędnikiem.

Gdy ktoś jest wybitny w tym co robi, ludzie zawsze będą go kojarzyć z tą jedną jedyną rzeczą. Przypinamy łatki, które ciężko odczepić, wsadzamy do szufladek, z których niełatwo się wydostać. Tak jest w przypadku aktorów (no sami powiedzcie, czy łatwo jest Wam sobie wyobrazić np. Waldusia z „Kiepskich" grającego jakąś poważną rolę?). Tak jest również z Tove Jansson, do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Nic zwyczajnego" nie jest biografią Wisławy Szymborskiej. To wspomnienia z szesnastu lat, które Michał Rusinek spędził u boku poetki jako jej sekretarz.
A wszystko zaczęło się od dzwoniącego telefonu i przeciętego kabla: „Wyjaśniła nam, że gniazdko telefoniczne jest za regałem i nie ma jak wyjąć z niego wtyczki. Numer był wprawdzie zastrzeżony, ale wszyscy go znali; telefon dzwonił podobno nawet w nocy, bo niektórzy sądzili, że jest numerem faksu w jakimś biurze czy sekretariacie. Wówczas uprzejmie poprosiłem o nożyczki. Przeciąłem kabel. Telefon przestał dzwonić. Szymborska krzyknęła: „Genialne!". I zostałem przyjęty do pracy" (str. 19)*.

Rusinek rozpoczyna swoją opowieść od roku 1996, w którym nastąpił sądny dzień nazywany przez Szymborską „tragedią sztokholmską" (tak poetka określała fakt otrzymania Nobla). Telefony się urywają, trzeba zorganizować mnóstwo rzeczy, przyjmować gratulacje, przygotować kreację, porozsyłać zaproszenia, wszystko podopinać na ostatni guzik. Rusinek opowiada o tamtych dniach w anegdotyczny sposób. Jest dowcipnie, jest zwięźle, jest ciekawie.

Nie można odmówić sekretarzowi poczucia humoru. Zastanawiam się tylko, czy jest to jego cecha wrodzona, czy też nabyta. Wszakże obcowanie przez szesnaście lat z noblistką, która słynęła z ciepłego ironicznego podejścia do człowieka i świata, mogło wpłynąć na młodego, nieukształtowanego jeszcze humanistę, bo przecież wiadomo, że z kim przestajesz, takim się stajesz.

Rusinek wydobywa ze swej pamięci urocze incydenty, zachowania, wydarzenia. Opowiada o słynnych loteryjkach, o relacjach Szymborskiej z Miłoszem, o podróżach, procesie tworzenia, przeprowadzce, tworzeniu kolaży, preferencjach kulinarnych poetki (uśmiałam się na historii z kubełkiem skrzydełek z KFC) oraz o nietypowych zleceniach (zakup kamiennej owcy i postawienie jej w ogrodzie u zaprzyjaźnionego małżeństwa), wspólnych „szuraniach papierami", a wszystko to bogato zilustrowane fotografiami, na które patrzy się z rozczuleniem.

Joanna Szczęsna i Anna Bikont w „Pamiątkowych rupieciach" budują portret Szymborskiej, dogłębnie analizując teksty Pisarki, gdyż obie biografistki uważały, że to właśnie w tekstach jest najwięcej ukrytych informacji o życiu noblistki. Dziennikarki wykonały ogrom pracy i stworzyły rzetelną i pełnowymiarową książkę, w której przedstawiły nie tylko fakty, które powinna zawierać klasyczna biografia (rodzice poznali się tu i tu, przyszła na świat tam, chodziła do takich szkół itd.), ale również pokusiły się o interpretację najważniejszych tekstów Szymborskiej.

U Rusinka jest inaczej. „Nic zwyczajnego" to zbiór anegdot przeplatany refleksjami autora dotyczącymi charakterystycznych cech twórczości noblistki. Sekretarz w porywający, zwięzły i dowcipny sposób pisze o purnonsensie i innych figurach stylistycznych wykorzystywanych przez poetkę.

Jest też o tym, co go drażniło u Szymborskiej. Wspomnienie zajmuje niecałe pół strony, bo przecież nie można się spodziewać obiektywnego portretu, gdy piszemy o kimś, z kim łączy nas przyjacielska relacja. Portret poetki, który maluje dla czytelnika Rusinek jest utrzymany w jasnych i żywych barwach. Widzimy na nim kobietę, która jest otwarta na świat i wszelkie stworzenie, zdystansowaną do siebie, uwielbiającą kicz, niezwykle skromną, niekiedy naiwną (zwłaszcza w obliczu nowinek technicznych), ale stąpającą twardo po ziemi. Nic zwyczajnego. W rzeczy samej.

*cytaty oznaczone numerem strony w nawiasie pochodzą z książki Michała Rusinka „Nic zwyczajnego. O Wisławie Szymborskiej".

„Nic zwyczajnego" nie jest biografią Wisławy Szymborskiej. To wspomnienia z szesnastu lat, które Michał Rusinek spędził u boku poetki jako jej sekretarz.
A wszystko zaczęło się od dzwoniącego telefonu i przeciętego kabla: „Wyjaśniła nam, że gniazdko telefoniczne jest za regałem i nie ma jak wyjąć z niego wtyczki. Numer był wprawdzie zastrzeżony, ale wszyscy go znali;...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jeżeli w naszym domu zaginie skarpetka to już dobrze wiemy czyja to sprawka. To nie pralka je pożera, tylko niedoparki, stworzenia, które przyłapał na gorącym uczynku czeski pisarz Pavel Šrut i opisał ich przygody i zwyczaje w swych książkach (możecie o nich przeczytać TITAJ i TUTAJ).

Okazuje się, że w naszych domach żyją nie tylko niedoparki, o nie, potworów jest znacznie więcej, kryją się w różnych miejscach i psocą, bałaganią, brudzą - ogólnie starają się uprzykrzyć nam życie. Stanislavowi Marijanovicowi - chorwackiemu pisarzowi, niezłomnemu tropicielowi domowych stworów - udało się rozpoznać ponad trzydzieścioro bestii, które szczegółowo opisał w swej encyklopedii. Do tego, byśmy mogli rozpoznać, kto jest kto w tej bestiarskiej galerii pisarz własnoręcznie wykonał ilustracje.

Na pierwszy rzut oka potwory wcale nie są takie straszne, wszakże pyszczki niektórych z nich są całkiem sympatyczne, ale to tylko pozory, nie dajcie się zwieść! Broń Boże, nie uśmiechajcie się do nich, bo jak już się zadomowią, to się ich nie pozbędziecie.

Jak tak przeglądam tę uroczą książeczkę, to dochodzę do wniosku, że moje mieszkanie to hotel dla prawie wszystkich opisanych w encyklopedii stworzeń. Oczywiście, niektóre z nich są sezonowymi lokatorami, ale kilkoro stworów chyba już na stałe się zadomowiło i ani myśli o wyprowadzce. Na pewno gdzieś za lodówką albo w kuchennej szafce przesiaduje Łakomiec Wielki, bo jak inaczej wytłumaczyć nagłe napady wilczego apetytu, które kończą się wymieceniem lodówki i pozostawieniem w niej jedynie światła? Wiem już też kto jest odpowiedzialny za ciągłe znikanie mojego ulubionego ołówka do podkreślania cytatów oraz za podstawianie pod nogi przedmiotów, o które się co rusz potykam. Potwór Olaboga na pewno trzyma sztamę z moim kotem Oskarem, bo któż by inny namawiał sympatycznego sierściucha do robienia mi niespodzianek w postaci zbitego wazonu albo „prezentu" w łóżku? I ona- mieszkanka wszystkich kobiecych szaf- Decyzella Poranna, jej specjalnością jest przekonanie cię, że w każdej rzeczy, którą rano przymierzasz, wyglądasz jak wypłosz, więc marnujesz czas, by przerzucić całą zawartość garderoby, a Decyzella zaciera z radości ręce. Te kilka potworów to tylko nieliczna gromadka. Boicie się?

Nie ma czego, bo każdy potwór jest do oswojenia. Jak z nimi postępować, by nie zdominowały naszego życia? Kilka metod podaje sam autor, ale tak naprawdę sami musimy sobie poradzić z tymi bestiami. Bo

„Mała encyklopedia domowych potworów" to tak naprawdę książka o naszych wadach, z którymi powinniśmy walczyć. To świetna pomoc dla rodziców, którzy chcą wytłumaczyć swoim pociechom, że chciwość nie popłaca, narcyzm jest paskudną cechą, a ciemność nie zawsze jest straszna. Dzięki encyklopedii możemy oswoić lęki, bo przecież wiadomo, że na wszelkiego rodzaju strachy i smutki najlepszy jest humor, a tego w książce nie brakuje.

Jeżeli w naszym domu zaginie skarpetka to już dobrze wiemy czyja to sprawka. To nie pralka je pożera, tylko niedoparki, stworzenia, które przyłapał na gorącym uczynku czeski pisarz Pavel Šrut i opisał ich przygody i zwyczaje w swych książkach (możecie o nich przeczytać TITAJ i TUTAJ).

Okazuje się, że w naszych domach żyją nie tylko niedoparki, o nie, potworów jest...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Wejść tam nie można Ewa Błaszczyk, Krystyna Strączek
Ocena 7,0
Wejść tam nie ... Ewa Błaszczyk, Krys...

Na półkach: , ,

Wybaczcie, ale nie potrafię napisać o tej książce. Próbowałam ułożyć sensowny, poukładany tekst, ale po ponownym jego przeczytaniu, kasowałam go i znów siedziałam przed pustym monitorem. Nie da rady.

Są takie książki, które dotykają do głębi, poruszają każdy nerw, zaciskają pętlę na gardle, wzbudzają wewnętrzny krzyk i sprzeciw, wzruszają i zawstydzają, bo są tak intymne, że masz wrażenie, że nie powinnaś wchodzić w czyjeś życie tak bardzo, tak blisko.

Byłam zwyczajnie ciekawa. Słyszałam już wcześniej o Klinice „Budzik", którą wraz z całą masą cudownych ludzi wybudowała Ewa Błaszczyk. Myślałam, że „Wejść tam nie można" jest opowieścią o kulisach założonej przez aktorkę Fundacji „Akogo?" oraz o budowie „Budzika". Owszem, w książce pojawiają się fragmenty dotyczące powstania i funkcjonowania Fundacji, ale są one jedynie dodatkiem do niezwykle przejmującej i intymnej opowieści o walce i stawieniu czoła największej ludzkiej tragedii - stracie ukochanego oraz choroby córki.

Rok 2000 był dla Ewy Błaszczyk cezurą, która podzieliła jej życie na czas przed tragedią i czas po niej: "Staram się nie wracać do tamtych wypadków. Dlatego że każda myśl o momencie granicznym między dawnym i obecnym życiem wywołuje we mnie ból, którego nie mogę wytrzymać. Wariuję, bo nie mogę zrozumieć tego, co się stało (...) Nie rozmawiam o tamtych chwilach. Nie oglądam się za siebie. Rzeczywistość jest tu i teraz" (str. 9)*.

Pod koniec 1999 roku aktorka miała męczący sen, rzadko zapamiętuje sny, przeczuwała, że się coś wydarzy. 27.02.2000 roku wskutek powikłań po grypie nagle odszedł jej mąż - Jacek Janczarski, a kilka miesięcy później jej sześcioletnia córka Ola zakrztusiła się tabletką. Diagnoza - syndrom appaliczny i spastyczność. Od tego momentu życie zupełnie się przewartościowało, rozpoczęła się walka o Olę, ale też o siebie.

"Śpiączka to potworna klatka. Rozmiar cierpienia kogoś w śpiączce, kto zachował lub odzyskał świadomość, jest niewyobrażalny. Wszystkie informacje docierają do środka, a żadna nie wydobędzie się na zewnątrz. Człowiek jest w potrzasku, schwytany przez własne ciało, nagle zbuntowane i obce. Ból nie do wytrzymania" (str. 186). Również dla bliskich.

Błaszczyk opowiada Krystynie Strączek opowiada o swoich lękach i nadziejach,o tym, jak chwyta się każdej metody, drąży, uczy się, szuka lekarzy, oraz o wspaniałych ludziach, z którymi zetknął ją los. W tych wypowiedziach nie ma jednego tonu, czasami czuć powiew radości i ogromnej wiary w cud, by za chwilę wyczuć w nich zmęczenie i brak sił. Sinusoida emocjonalna. Również dla czytelnika.

Ta książka to nie tylko opowieść o chorobie i śmierci, to portret kobiety, która została mocno doświadczona przez życie, ale też nie ugięła się i potrafiła znaleźć siłę w sytuacji, w której innym opadłyby już ręce.

„Wejść tam nie można" to również historia wielkiej pasji, miłości do sztuki, która w pewnym momencie staje się terapią. Błaszczyk przepięknie opowiada o tym, jak rozumie aktorstwo, czym jest dla niej recital, piosenka. Sztuka łączy się tu z życiem i pomaga przetrwać.

Książka jest podzielona na dwie części. Pierwsza to rozmowy, które przeprowadziła Krystyna Strączek niedługo po tragedii. Znajdują się tu opowieści osób ważnych dla Ewy Błaszczyk, które pomogły jej przejść przez ten trudny okres. Swoimi wspomnieniami dzielą się m.in. ks. Wojciech Drozdowicz, Jerzy Satanowski, Wiesław Saniewski, dr Ewa Karkowska, Ryszard Peryt. Zdarzają się humorystyczne anegdotki np. o Stanisławie Barei i Kieślowskim. Ewa Błaszczyk wspomina również o swojej przyjaźni z Agnieszką Osiecką.

Druga część została spisana dziesięć lat później i dotyczy teraźniejszości oraz działalności związanej z budową kliniki.

To bardzo konfesyjna i wstrząsająca proza pozbawiona jednak krzykliwych cech ekshibicjonizmu. Ewa Błaszczyk zaprosiła do swojego świata, bo chce pomóc nie tylko sobie, ale przede wszystkim innym. Chce pokazać, jak wygląda rzeczywistość osób w śpiączce, udowodnić, że trzeba mieć zawsze nadzieję, ale jednocześnie nie można odrywać się od ziemi.

"Straciłam poczucie bezpieczeństwa, bo wpisała się we mnie śmierć. To piętno, z którym muszę żyć. Nawet jeśli wszystko się odmieni i nadejdą pomyślne czasy, nie będę spokojna. Nie będę taka jak dawniej. A w mojej sytuacji rozpaczliwie potrzebuję czegokolwiek, co zapewniłoby mi poczucie bezpieczeństwa" (str. 210).

*cytaty z oznaczonym numerem strony pochodzą z książki Ewy Błaszczyk i Krystyny Strączek „Wejść tam nie można".

Wybaczcie, ale nie potrafię napisać o tej książce. Próbowałam ułożyć sensowny, poukładany tekst, ale po ponownym jego przeczytaniu, kasowałam go i znów siedziałam przed pustym monitorem. Nie da rady.

Są takie książki, które dotykają do głębi, poruszają każdy nerw, zaciskają pętlę na gardle, wzbudzają wewnętrzny krzyk i sprzeciw, wzruszają i zawstydzają, bo są tak intymne,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Michal Viewegh to jeden z najpoczytniejszych pisarzy czeskich. Autor „Wychowania panien w Czechach" postrzegany jest jako twórca postmodernistyczny. W wywiadzie udzielonym kilka lat temu Mirosławowi Śmigielskiemu literat przyznał, że ta szufladka jest dla niego bardzo wygodna z tym, że jego rozumienie postmodernizmu opiera się na metatekstowości i pracy z archetypami: "Dziś, po latach, nie umiem już tych wszystkich cech wymienić, ale pamiętam, że kiedy czytałem o postmodernie, stwierdziłem, że ja intuicyjnie, bez świadomości czy chęci wypełnienia jakiegoś programu, piszę teksty postmodernistyczne. Na przykład: banalny temat wprowadzić do innych kontekstów, dzięki czemu zyska on na znaczeniu. Andy Warhol, puszka zupy Campbell’s. Na przykład „Powieść dla kobiet” powstała po tym, jak w księgarni przeczytałem fragment powieści Danielle Steel. Wychodziłem więc z tej głupiej według mnie, powierzchownej książki dla kobiet, wykorzystując podstawowy archetyp: „ona bez powodzenia szuka tego właściwego” albo: „ona z powodzeniem szuka tego właściwego” i spróbowałem to napisać inaczej. Chyba bardziej przekonująco pod względem psychologii postaci, chyba dowcipniej, chyba inteligentniej. To jest dla mnie postmoderna"- wyjaśnia pisarz.

Choć rozmowa była przeprowadzona w 2012 roku wiele się od tego czasu nie zmieniło. Humor i ironia, metatekstowość i intertekstualność, zabawa z archetypami i schematami, gra z czytelnikiem oraz wątki autobiograficzne, które już nie są charakterystyczną cechą postnowoczesnej literatury, ale stanowią rozpoznawczy znak twórczości Michala Viewegha - to wszystko odnajdziecie w „Ekożonie", krótkiej powieści o feminizmie oraz uleganiu wszelkim modom.

Doula (osoba płci żeńskiej wspierająca kobiety podczas ciąży, porodu i połogu) odkrywa w sobie talent literacki i postanawia napisać współczesną baśń o Sinobrodym. Temat niejako sam podsunął jej się pod nos, bo oto dzięki swojej pracy poznała Hedvikę i jej męża Mojmira. Miała zostać tylko na czas połogu, ale tak jakoś się wypadki potoczyły, że planowany pobyt przedłużył się do kilku lat.

Hedvika była zwykłą bibliotekarką, niepozorną dziewczyną i to urzekło Mojmira- sławnego pisarza. Mężczyzna zobaczył w tej kobiecie ucieleśnienie swoich męskich pragnień - on ją wyswobodzi, uwolni od wszelkich problemów, da jej luksusowe życie, będzie niczym książę z Kopciuszka, podaruje jej nowe życie i wydobędzie z biedy. Dziewczyna pozna świat wraz z wszystkimi jego blaskami, będzie mu towarzyszyć w bankietach i pięknie się uśmiechać. A co na to Hedvika?

Cóż, nie jest ona w ciemię bita, jest kobietą, która chce mieć dom i dzieci i do tego potrzebuje kogoś, z kim ten plan zrealizuje. Mojmir może nie do końca się nadaje, ale przecież zawsze można nad tym popracować. Hedvika zachodzi w ciążę i tu pojawia się doula, która pomaga jej wyjść z szafy.

"Dnia piątego czerwca 2001 roku Hedvika po raz pierwszy otwarcie sprzeciwia się woli Mojmira" (str. 50)* - relacjonuje doula. A poszło o rozpalenie ogniska, by Władek ezoteryk mógł oczyścić się z negatywnej energii: I wtedy to się stanie: "Hedvika z niemym wyrzutem posyła Mojmirowi krótkie spojrzenie i idzie za tym młodym chłopakiem. rozumiecie? Szeregowa bibliotekarka postawiła się sławnemu pisarzowi! Razem z tym chłopakiem zbiera gałęzie i rozpala ogień" (str. 53).
Architekt i Ogrodnik to kolejne poza doulą postaci, które sprowadzają Hedvikę na „złą" drogę. I oczywiście wszyscy są przeciwko Mojmirowi.

Hedvika wcale nie jest kobietą, która przed swoim rzekomym wyemancypowaniem była bierna i posłuszna mężowi. Ona miała swój plan, który zrealizowała, poświęciła się rodzinie, a teraz chce się skupić na sobie, by odkryć swą kobiecą naturę. Dzięki douli rozwija się duchowo, dojrzewa do świadomego macierzyństwa, odkrywa uroki życia eko oraz chce się dzielić tą wiedzą ze swoimi „siostrami", dlatego zakłada poradnię dla kobiet karmiących. Temu wszystkiemu z przerażeniem przygląda się jej mąż i użala się nad sobą, bo spada coraz niżej na dziesięciostopniowej liście rzeczy ważnych dla jego żony.

Michal Viewegh zestawia ze sobą dwa światy, dwa żywioły: ona zapatrzona w nowoczesne idee, często absurdalne, co stara się przez ironię ukazać czeski pisarz, i on- tradycjonalista lubiący porządek i życie według powszechnie panujących zasad podziału ról męskich i kobiecych.
Aż żal patrzeć na tego biednego bohatera, który został wciągnięty w chaos i do tego jeszcze okazało się, że wcale nie jest księciem, który za uratowanie Kopciuszka będzie wielbiony i poważany przez damę swego serca. Trzeba jednak mu przyznać, że walczy o to, by znów znaleźć się na szczycie listy, ale im dłużej próbuje, tym więcej drinków wypija ze swoim przyjacielem Feliksem, żaląc mu się podczas męskich wypadów.

Viewegh daje po nosie facetom, którzy żyją wpatrzeni w patriarchalny model rzeczywistości, wyciąga na wierzch stereotypy związane z postrzeganiem feministek (świetna jest scena, w której „siostry" tworzą sikokapki, by sikać na stojąco tak jak mężczyźni), ale obrywa się również modom new age'owym.

Ubawiłam się na tej krótkiej historii, a to wszystko za sprawą zabawnych kreacji bohaterów i języka. Świetnym pomysłem było oddanie głosu douli, która wcieliła się w rolę narratorki co rusz wyjaśniającej skąd czerpie wiedzę o opisywanych wydarzeniach. Jej kąśliwe uwagi dotyczące charakteru Mojmira i satysfakcja płynąca z widoku staczania się męża Hadviki nadają tej prozie pikantnego smaczku, bawią, ale jednocześnie zmuszają do refleksji.

* cytaty oznaczone w nawiasach numerami stron pochodzą z książki Michala Viewegha „Ekożona".

Michal Viewegh to jeden z najpoczytniejszych pisarzy czeskich. Autor „Wychowania panien w Czechach" postrzegany jest jako twórca postmodernistyczny. W wywiadzie udzielonym kilka lat temu Mirosławowi Śmigielskiemu literat przyznał, że ta szufladka jest dla niego bardzo wygodna z tym, że jego rozumienie postmodernizmu opiera się na metatekstowości i pracy z archetypami:...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Arystokratka w ukropie" to kontynuacja historii oryginalnej rodziny Kostków, którzy przybyli do Czech, by zająć się odziedziczonym po przodkach zamkiem Kostka.

Jeżeli nie mieliście okazji poznać losów Marii III i jej familii, to warto sięgnąć po „Ostatnią arystokratkę", choć do zrozumienia drugiej części można obejść się bez lektury pierwszej. Autor zadbał bowiem o czytelnika i przed oddaniem głosu narratorce przygotował „Mały słowniczek dla tych, którzy nie czytali Ostatniej arystokratki lub czytali, ale już zapomnieli".

Forma pozostaje ta sama, o tym, co się dzieje na zamku dowiadujemy się z pamiętnika dziewiętnastoletniej Marii. Bohaterowie również się nie zmieniają- pan Spock nadal wcina prozak jak landrynki, pani Cicha nie stroni od orzechówki, Józef próbuje zniechęcać turystów, Milada stara się go utemperować i kombinuje, jak przyciągnąć więcej muflonów na Kostkę, matka nadal nie nauczyła się czeskiego i ciągle jest wpatrzona w księżną Dianę, ojcu skąpstwo nie daje spać i unika pracowników w dzień skubania, dogi wciąż uwielbiają wcinać kapcie, Deniska odkrywa w sobie nowe powołanie, a zmumifikowany Pigmej jest maskotką rodzinną.

Obawiałam się, że druga część nie będzie już tak zabawna, jak pierwsza, ale znać nie doceniłam czeskiego autora. Evžen Boček trzyma poziom, stawiając swoich bohaterów przed absurdalnymi wyzwaniami.

Apokalipsa- to chyba odpowiednie słowo, które chodzi po głowie Józefowi nieznoszącemu turystów/muflonów. Wtargnęli oni na zamek, a tu jeszcze trzeba ich oprowadzić. Cóż to za wychowanie?! Ginie papier toaletowy, wszędzie są poprzyklejane gumy do żucia - Sodoma i Gomora się przy tym kryją.

Ale to nie jedyny projekt, bo Milada wpada na genialny pomysł, by przyciągnąć do zamku wycieczki szkolne...Oj, dzieje się, dzieje, a czytelnik się śmieje.

Ale przecież nie samą pracą żyje człowiek i czasami trzeba się odprężyć, więc, gdy przychodzi zaproszenie na zjazd arystokracji europejskiej, rodzinka (oprócz Marii) pakuje manatki i udaje się w podróż. Na bankiecie ma być Lady Di, więc sami rozumiecie, co się dzieje w sercu matki bohaterki.

Ach, są też i nowi bohaterowie - oprócz tłumów zwiedzających w zamku zadomawia się trup pokojówki, która się powiesiła i teraz mieszka w kominie.

Evžen Boček nawet na chwilę nie daje odetchnąć rozruszanym ze śmiechu kiszkom. Koń puszczający wiatry, gdy się zdenerwuje, Deniska wioząca dla księcia Harrego w prezencie zestaw sekcyjny, miecz egzekucyjny oraz piłę amputaryjną, próby okiełznania bachorów i nauczycielek, najazd magnata Wiewiórki na zamek, ślub pary staruszków, spacer z Józefem, panią Cichą w ramach oprowadzania po zamku to tylko kropelka w morzu absurdu, jaki po raz kolejny serwuje nam czeski autor. A to jeszcze nie koniec, bo choć sezon się już kończy, to przecież za rok będzie następny, a z nim kolejna część losów wariackiej rodzinki.

„Arystokratka w ukropie" to kontynuacja historii oryginalnej rodziny Kostków, którzy przybyli do Czech, by zająć się odziedziczonym po przodkach zamkiem Kostka.

Jeżeli nie mieliście okazji poznać losów Marii III i jej familii, to warto sięgnąć po „Ostatnią arystokratkę", choć do zrozumienia drugiej części można obejść się bez lektury pierwszej. Autor zadbał bowiem o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Od pewnego czasu moje życie dzieli się na dwie części: p r z e d i p o. Ta druga obejmuje dziewięć dni samotności. Samotności najdotkliwszej zwłaszcza o tej porze między dniem a nocą, która jeszcze nie jest wieczorem, a już nie jest dniem. Wtedy czuję się bardziej samotny. Wszyscy odprężają się po pracy, a mnie aż ściska z powodu jej nieobecności. Sam jak yeti-wędruję wśród swoich myśli i nie ma schronienia..." (str. 15)*

Nie jest łatwo zagłuszyć ból po odejściu ukochanej osoby. Zack po dziewięciu dniach samotności wsiada w samochód i jedzie do Meksyku, by utopić smutek w „brudnym martinii" oraz niezobowiązującym seksie z jakąś poderwaną panienką. Zapewne skończyłoby się na kacu i wzięciu urlopu z pracy, ale Zack ma za dobre serce, chce pomóc kopanemu przez dwóch bandziorów mężczyźnie. Zbiegiem niefortunnych zdarzeń, nasz bohater ląduje za kierownicą vana, a tam odkrywa - o zgrozo! - nie, nie zwłoki, choć takie jest pierwsze skojarzenie na widok pękatego worka. Okazuje się, że bohater zwinął wraz z samochodem bandziorów całkiem potężnych rozmiarów worek marihuany. Co tu teraz zrobić z takim towarem? No trzeba go sprzedać. Dzięki swoim znajomościom Zack znajduje klienta, ale musi z niewygodną niespodzianką przejechać niemalże całe Stany Zjednoczone, by dotrzeć do swego przyjaciela do Nowego Jorku.

Znowu wsiada w samochód, zostawia za sobą wszystko, a droga, którą przebywa staje się projektorem wspomnień.

Na okładce wydawca informuje, że gdyby Jack Kerouac "przyjechał do Stanów Zjednoczonych z pokomunistycznej Bułgarii, znał Nietzschego, historię malarstwa i uwielbiał fotografować, napisałby <<18 % szarości>>". Coś w tym jest, na pewno słynną książką „W drodze" amerykańskiego autora z powieścią Karabaszliewa łączy motyw podróży, podczas której następuje weryfikacja życia bohatera oraz obraz ówczesnego środowiska. Zack, jadąc, nie tylko ucieka w przeszłość, by odgrzebać historię swojej miłości, ale również oddaje się filozoficznym rozważaniom na temat pojęcia czasowości, istoty sztuki, roli przypadku i fatum.
Bułgarski pisarz wprowadza do powieści trzy perspektywy: pierwsza z nich to teraźniejszość. W monologu Zack opowiada na bieżąco o tym, co spotyka go podczas wyprawy. Na tym poziomie wraz z bohaterem przemierzamy kolejne stany i przypatrujemy się rzeczywistości stacji benzynowych, małych knajpek, pokoi hotelowych. Te rozdziały skrzą się dowcipem, choć bohaterowi zapewne w niektórych sytuacjach nie jest do śmiechu. Karabaszliew stawia na drodze Zacka oryginalne postaci- dziewiętnastoletnią samobójczynię, która, moim zdaniem, ma zadatki na schizofreniczkę, stewarda, który kiedyś na Alasce prowadził audycję „Godzina jasności", Molly, sprzedawczynię z prowincjonalnej wioski, która pomaga mu gonić złodziei.

Zack ma talent do przyciągania nie tylko freaków, ale również do prowokowania absurdalnych sytuacji. Zawsze musi się w coś w pakować, jak nie worek z marihuaną, to oskarżenie o zasilanie szeregów szajki przemytników narkotykowych, zasranie toalety po pożarciu półtora kilo niemytych czereśni, wtargnięcie do łóżka obcemu facetowi. To tylko kropelka w oceanie tarapat w jakie zostaje wplątany.

Zabawne perypetie przeplatane są retrospekcjami. Tu zostaje wprowadzona druga perspektywa związana ze wspomnieniami, w których zawarta jest historia związku Zacka i Stelli. Obserwujemy jak dwoje bliskich sobie ludzi oddala się od siebie, choć zdawać by się mogło, że są dwiema połówkami pomarańczy. Ona artystka, malarka zdobywająca sławę i on, niespełniony muzyk punkowy, pisarz, fotograf. Emigrują i chcą zdobywać świat. Typowa historia - studia, biedowanie, hipisowska rzeczywistość i wiara w to, że jakoś to będzie, skoro mamy siebie. Szczerze przyznam, że drażniły mnie te fragmenty. Schematyczne i nieco cukierkowe. W przeciwieństwie do krótkich dialogów, stanowiących sesję fotograficzną, które Karabaszliew wprowadza jako trzecią perspektywę. To właśnie w tych rozmowach, jak w soczewce skupia się całe napięcie między kochankami. Paradoksalnie, w tych najkrótszych formach odbija się relacja istniejąca między Stellą a Zackeim. To właśnie te fragmenty stanowią owe 18 % szarości, które mają być punktem zaczepienia i określenia odpowiedniego kąta do ustawienia czytelniczego światłomierza interpretacyjnego.

Powieść bułgarskiego pisarza jest nierówna, są fragmenty, które zaskakują i bawią, ale zdarzają sie rozdziały naszpikowane drażniącymi schematami. W powieści drogi istotna jest przemiana bohatera, tutaj przemiany nie ma, w przypadku Zacka podróż miała zastąpić psychoterapię. Zakończenie tej historii jest jednak mocno zawoalowane i tu mi właśnie zgrzyta, bo nie komponuje się z konwencją.

* cytaty z nawiasami pochodzą z książki Zacharego Karabaszliewa, 18 % szarości.

"Od pewnego czasu moje życie dzieli się na dwie części: p r z e d i p o. Ta druga obejmuje dziewięć dni samotności. Samotności najdotkliwszej zwłaszcza o tej porze między dniem a nocą, która jeszcze nie jest wieczorem, a już nie jest dniem. Wtedy czuję się bardziej samotny. Wszyscy odprężają się po pracy, a mnie aż ściska z powodu jej nieobecności. Sam jak yeti-wędruję...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Hana, czterdziestoletnia kobieta, wraca w rodzinne strony do wsi pod Budziejowicami, by opiekować się schorowanym ojcem. Wraca, żeby rozliczyć się z przeszłością, spisuje listę osób, z którymi musi się spotkać, aby naprawić to, co naprawić można, wyjaśnić niewyjaśnione i rozwiązać przedawnione konflikty. Minęło piętnaście lat od jej wyjazdu do Holandii. Nic nie jest jak dawniej.

Wraz z bohaterką cofamy się do Czechosłowacji lat osiemdziesiątych. Dekretem władz ma powstać w okolicy elektrownia atomowa. Jej budowa trwa kilkanaście lat, a projekt budowlany przewiduje zburzenie kilku wsi oraz zalanie wodą innych w celu zapewnienia reaktorowi chłodzenia. Mieszkańcy zostali postawieni przed faktem, nikt ich o zdanie nie pytał, ale też nikt nie miał siły walczyć. Z roku na rok wszyscy czekali z duszami na ramionach na decyzję, by kolejnych dwanaście miesięcy jeszcze przemieszkać u siebie, ale wieś powoli umierała. Szły kolejne petycje z podpisami, lecz ludzie podpisywali je bez przekonania.

Hana wypowiada zarzuty, które uderzają w typową czeską uległość:
„— Jeszcze nie jest tak źle, nie musimy mieć latarni na placu — odezwał się sąsiad z chałupy naprzeciwko pana Tušla.
— Cały czas tak mówimy: jeszcze nie jest tak źle. Ale co będzie dalej? — powiedziałam. Wszyscy na mnie spojrzeli.
— Zabrali nam listonosza, nie szkodzi, sami sobie roznosimy listy. Zabrali nam autobus — ciągnęłam — powiedzieliśmy: dobrze, będziemy jeździć własnymi samochodami albo chodzić na piechotę z Hluboskiej. Teraz odłączyli nam prąd i znowu mówimy: co tam, poradzimy sobie. Ale pewnego dnia stwierdzimy, że nic nam nie zostało..." (str.402-403).
Hájíček popada w stereotypy, ukazuje Czechów jako tych, którzy wolą poddać się biegowi historii, bo po co walczyć z czymś, co jest potężniejsze. Z władzą socjalistyczną nie wygrasz, a metoda uległości jest od wieków praktykowana i sprawdzona. Uosabia ją postawa ojca Hany, który dwa razy stracił swój dom i doszedł do wniosku, że jakakolwiek aktywność w walce o swoje prawa nie ma sensu w obliczu władzy. Dlatego, będąc jedynym ludowcem w radzie narodowej, nie sprzeciwia się decyzjom komunistycznych kolegów.

Są jednak osoby, które się nie poddają i wystają poza nawias. Petr, ukochany bohaterki, jego wuj wciągają Hanę do aktywnej walki, walki, która z politycznej płaszczyzny zaczyna rozlewać się również na sferę intymną, co komplikuje relacje między bohaterami.

Próba dochodzenia praw wspólnoty wiejskiej to nie jedyna wojna, którą toczy bohaterka. Hana prowadzi również walkę osobistą, chce zrozumieć, poukładać rodzinną układankę: „A ja wciąż myślałam o naszej rodzinie. Przecież wszystkie elementy tak do siebie pasowały, więc dlaczego całość się rozpadła? Mama jest wodą, tato ziemią. Honza wiatrem, ja ogniem..." (str. 420). Próbuje dociec przyczyn konfliktu ojca i jej brata, przy okazji wychodzą przypadkiem rodzinne sekrety. Ale Hana nie dowie się o nich od ojca, ani od matki. Sąsiedzi, krewni dają jest strzępki informacji, z których kobieta powoli i mozolnie skleja obraz rodzinnej historii. Ten wysiłek w budowaniu tożsamości familii jest fizycznie odczuwalny. Hájíček narzuca perspektywę bohaterki, wprowadzając pierwszoosobową narrację. Dzięki temu zabiegowi czytelnik jest bliżej Hany, ale patrząc jej oczami, nie ma możliwości zdystansowania, jest w samym środku głowy kobiety i wraz z nią denerwuje się niedomówieniami.

Historia znikającej wsi nakłada się na losy Hany i jej otoczenia. Te dwa wątki łączy element rozpadu i braku perspektyw na odbudowę. Dlatego Hana wyjeżdża, próbując ułożyć sobie życie od nowa, a mieszkańcy wsi przeprowadzają się do bloków, by tam również zacząć nowy etap. Powrót natomiast staje się próbą odbudowy tego, co zostało posypało się w gruzy.

Budowa reaktora to oś „Rybiej krwi", ale jest też drugi wątek, który wyznacza konstrukcyjne ramy - przyjaźń trzech dziewczyn, które dojrzewają w zabitej dechami wiosce skazanej na zalanie. Hana i Olina to silne osobowości. Anna jest pomiędzy nimi, uległa, cicha, zostaje postawiona w niewygodnej sytuacji, gdy Hana odbija Petera Olinie. Codzienne życie - wyjazdy na dyskoteki, pierwsze związki, rodzinne problemy - to spojrzenie z zewnątrz pozwala na dopowiedzenie wewnętrznego portretu każdej z postaci.

„Rybia krew" to książka rozliczeniowa zawierająca wątki autobiograficzne.
W tej powieści zagrożone wsie nie mają nazw, chociaż naprawdę istniały¬ - pisze autor. Historia tu przedstawiona nawiązuje do budowy elektrowni atomowej w Temelinie, która rozpoczęła się w 1981 roku i trwała ponad dziesięć lat. W tym czasie wioska, w której mieszkał Jiří Hájíček została zrównana z ziemią. Autor poprzez ukazanie różnych postaw wobec decyzji rady narodowej pokazuje, że Czesi do tej pory nie rozbudzili w sobie ducha walki o swoje prawa i tym powiela stereotyp uległego Czecha.

Jest jednak w tej prozie coś, co wymyka się ogólnemu postrzeganiu. Proza czeska kojarzona jest przede wszystkim z gawędziarskimi książkami Hrabala, gdzie pod niebiosa wychwalana jest typowa dla tego narodu beztroska, a piwo stanowi lek na wszelkie bolączki tego świata. Proza Jiříego Hájíčka to zupełnie inny gatunek, to wyważona opowieść z psychologicznymi wycieczkami, stonowana i nosząca w sobie znamię katastrofizmu.

Hana, czterdziestoletnia kobieta, wraca w rodzinne strony do wsi pod Budziejowicami, by opiekować się schorowanym ojcem. Wraca, żeby rozliczyć się z przeszłością, spisuje listę osób, z którymi musi się spotkać, aby naprawić to, co naprawić można, wyjaśnić niewyjaśnione i rozwiązać przedawnione konflikty. Minęło piętnaście lat od jej wyjazdu do Holandii. Nic nie jest jak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Na samym początku, jeszcze przed prologiem przeczytałam takie oto zaproszenie: „Drogi Czytelniku, czy kiedykolwiek zastanawiałeś się, co by było, gdyby Mieszko I nie przyjął chrztu? Czy nadal wierzylibyśmy w pogańskich bogów? Jak dzisiaj wyglądałoby nasze państwo?
Zapraszam Cię na magiczną podróż do innej rzeczywistości...
Katarzyna Berenika Miszczuk"

Oczywiście zaproszenie przyjęłam, gdyż słowiańskie wierzenia i tematyka szeptuch pasjonuje mnie od momentu, gdy przeczytałam „Boginie z Žitkovej” Katheřiny Tučkovej. Myślałam, że książka Katarzyny Bereniki Miszczak będzie podobna. O bogowie, jakże się myliłam!

XXI wiek, Królestwem Polskim rządzi Mieszko XII. Nie jest źle – bezrobocie prawie zerowe, biedy nie ma, a nasz kraj jest jednym z najpotężniejszych mocarstw w Europie. Królowi udało się nawet podpisać pakt o nieagresji z Mocarstwem Rosyjskim (przyznać muszę, że autorka ma niesamowicie rozwiniętą wyobraźnię, co udowadnia nie tylko opisując polityczną sytuację Królestwa, ale również przedstawiając perypetie głównej bohaterki).

Gosława Brzózka właśnie skończyła medyczne studia i teraz musi udać się na roczny staż do szeptuchy, by mogła w przyszłości pracować jako lekarka. Goście na samą myśl o opuszczeniu Warszawy i udaniu się do rodzinnych Bielin- rodzinnej wsi, która położona jest pod Łysą Górą – robi się słabo. Nic dziwnego, bohaterka jest typową mieszczką z manią na punkcie higieny oraz z rozwiniętą fobią na punkcie kleszczy, robali, zarazków, bakterii i innego ustrojstwa. I idź tu teraz z tymi wszystkimi przypadłościami do jakiejś starej baby, która wierzy w czary ( w XXI wieku!) i w bogów, na pewno mieszka w chacie bez kanalizacji, w ciemnym lesie, gdzie jeszcze na dodatek pełno dzikiego zwierza. Masakra! Zresztą, o jakich bogach my mówimy? Przecież oni nie istnieją i są tylko pozostałością po starych słowiańskich zabobonach.

Z takimi myślami Gosia trafia do szeptuchy. I tu całe moje wyobrażenie o guślarkach runęło w gruzach. Jarogniewa, w skrócie – Baba Jaga- to prawdziwa biznes woman. Zgrabiona, mówiąca gwarą, z obowiązkową chustką kwiecistą na głowie i czarnym kocurem z uszczerbionym uchem w chałupie. A chałupa jednoizbowa, coś tam na piecyku pyrka- jak u prawdziwej wiedźmy. Ale, gdy tylko drzwi za klientami się zamkną, Baba Jaga zrzuca chustkę, prostuje plecy i zaczyna mówić normalnym językiem. Chałupa okazuje się tylko miejscem pracy, natomiast prawdziwy dom – eeee, to już inna sprawa. Willa po drugiej stronie ulicy zadowoliłaby najbardziej wybrednego mieszczucha.

Może nie będzie tak źle – myśli sobie Gosia- nauczy się tego, co potrzeba, odbębni staż i wróci do Warszawy, by zacząć wymarzoną pracę jako lekarka. I pewnie by tak było, gdyby nie fakt, że według przepowiedni, nasza bohaterka jest widzącą i tylko ona jedna może zerwać kwiat paproci, który zakwita raz na dwanaście tysięcy trzysta czterdzieści pięć pełni księżyca, czyli mniej więcej raz na tysiąc lat. A o kwiat walczą bogowie, których zdaniem Gosi nie ma oraz Mieszko- tajemniczy przystojniak, na którego widok ślinianki Gosławy pracują szybciej, a serce uderza mocniej. Komu przypadnie kwiat paproci?

Powieść Katarzyny Bereniki Miszczuk to wariacka podróż w świat słowiańskich legend, z którymi autorka sobie nieźle pogrywa. Pisarka sili się na humor językowy, co jej średnio wychodzi, za to jeżeli chodzi o humor sytuacyjny to muszę przyznać, że na tym polu radzi sobie rewelacyjnie. Do tego jeszcze świetnie dozuje napięcie, bo „Szeptucha” łączy w sobie nie tylko elementy powieści fantasy, w której zło walczy z dobrem, a strony książki zapełnione są utopcami i innymi upirami, ale również pojawiają się wątki zapożyczone z horrorów, gdzie polowanie na wąpierze żądne krwi może wpędzić do grobu.

Książka ma również charakter edukacyjny, z niej dowiecie się jak zwalczać parchy naturalnymi sposobami, co zrobić, gdy krowa daje za mało mleka, jak zmusić męża do utrzymywania porządku oraz co może zwalczyć wszelkie bolaki.

Jednym słowem- pomieszanie z poplątaniem. Humor, wartka akcja, bohaterowie, których nie sposób nie polubić, świetnie skreślony obraz polskiej wsi, w której nadal wielbi się bogów i rady szeptuchy stawia się ponad zalecenia lekarzy.

Można tę powieść włożyć między czytadła, ale te z wyższej półki, bo pod poszewką świetnie opowiedzianej historii kryje się pytanie o nasze przywiązanie do tradycji, do korzeni. Miszczuk umiejętnie zderza ze sobą dwie rzeczywistości: świat, który gna do przodu i wymyśla coraz to nowe rozwiązania ułatwiające życie, gdzie wszystko, co naturalne można zastąpić techniką oraz ten, w którym żyje się wolniej, kultywuje stare tradycje, mające zapewnić przychylność bogów. Który z nich jest nam bliższy?

Na samym początku, jeszcze przed prologiem przeczytałam takie oto zaproszenie: „Drogi Czytelniku, czy kiedykolwiek zastanawiałeś się, co by było, gdyby Mieszko I nie przyjął chrztu? Czy nadal wierzylibyśmy w pogańskich bogów? Jak dzisiaj wyglądałoby nasze państwo?
Zapraszam Cię na magiczną podróż do innej rzeczywistości...
Katarzyna Berenika Miszczuk"

Oczywiście...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Sięgając po książkę „Ginekolodzy" Jürgena Thorwalda, byłam przekonana, że oto mam w rękach mrożący krew w żyłach kryminał. Nie doczytałam opisu wydawcy, a też wcześniej tylko obiło mi się o uszy nazwisko autora (wiem, wiem, „Stulecie chirurgów" narobiło dużo szumu w sieci, ale ja zazwyczaj do takich „hitów" podchodzę z dużą rezerwą, poza tym myślałam, że to jakaś powieść wydana na podstawie serialu...No sami przyznajcie ,że ten tytuł kojarzy się z serialem. :) ), więc nie do końca byłam świadoma w co się pakuję.

A wpakowałam się po uszy.

„Ginekolodzy" to nie kryminał. To horror.
To nie beletrystyka. To literatura faktu.
Zarys historii ginekologii ze szczególnym uwzględnieniem ginekologii chirurgicznej.

Jak na książkę historyczną przystało są tu daty, mnóstwo ważnych nazwisk i opisy momentów przełomowych. Podróż po ginekologicznych gabinetach rozpoczynamy na przełomie wieku XVIII i XIX, kiedy to Kościół ustala wszelkie zasady i, stojąc na straży moralności, nie uznaje postępu i poszukiwania metod na ulżenie kobietom w połogu, wszakże Pismo Święte wyraźnie mówi: „W bólach będziesz rodzić". Na szczęście w tych bólach na świat przyszło kilku śmiałków, którzy, nie bacząc na konsekwencje, wprowadzali coraz nowocześniejsze metody badań i leczenia kobiecych przypadłości.

„Ginekolodzy" mają dobrze skonstruowaną akcję (tę książkę czyta się jak powieść i po raz kolejny utwierdzam się w przekonaniu, że najlepsze opowieści serwuje nam życie, a nie wyobraźnia). Autor, opisując postępy w dziedzinie ginekologii, ukazuje sylwetki pionierów, nie odmawiając sobie przy tym wtrącania w narrację smakowitych kąsków z ich biografii: „Miał pięćdziesiąt trzy lata, był stateczny, lubił ciężkostrawną kuchnię, dobre wino i wytrawną muzykę —od Wagnera po Straussa (...) Wachlarz innowacji, które wniósł do tej dziedziny medycyny, jest szeroki: od opracowania techniki badania flory bakteryjnej pochwy po metodę bezbolesnego porodu pod wpływem gazu rozweselającego, który wypróbowywał na samym sobie" (str. 268). Tak pracował prof. Albert Dӧderlein- zwolennik używania radu, którego slogan o tym, że nad rodzącą słońce nie powinno zachodzić dwa razy, stał się mottem położników.

Ale nie tylko o nich pisze niemiecki dziennikarz.

Mnóstwo tu wstrząsających faktów, które z naszej perspektywy wydają się nierealne. Wyobraźcie sobie lekarza, który prosto z podróży pociągiem, we fraku, udaje się do mającej za chwilę rodzić damy dworu. Przed wejściem do komnaty zawiązują mu oczy, by nie widział narządów rodnych pacjentki, bo to przecież nie przystoi dżentelmenowi, więc zanim po kilkudziesięciu latach opaski zdjęto, we wszelkich próbach badania intymnych części kobiecego ciała stosowano metodę touchera - dotykową.

Thorwald pisze o momentach przełomowych- wynalezieniu wziernika, pierwszych operacjach przetok pochwy, odkryciu cytologii, przytacza dzieje cesarskiego cięcia i walki o ustawę aborcyjną, wspomina o pierwszych próbach zastosowania znieczulenia radem. Przedstawia sylwetki lekarzy, ale jego bohaterkami są również kobiety, które odważyły się oddać w ręce postępowych eksperymentatorów.

Wiem, że nie brzmi to zbyt zachęcająco, ale zapewniam Was, że niemiecki dziennikarz nie dość, że rzetelnie przygotował się do tematu, to na dodatek wykazał się zdolnościami literackimi. Opisy wykonywanych zabiegów wywołują gęsią skórkę - autor przytacza historię Jane Crawford, która podczas usuwania torbiela śpiewała psalmy, co traktowane było jako ówczesne znieczulenie, opowiada o „wojnie skalpeli", która stanowi jeden z najbardziej emocjonujących momentów w historii ginekologii, pisze o warunkach w jakich wykonywano zabiegi, gdy nie znano pojęcia aseptyki, a tym bardziej znieczulenia. Ciarki przechodzą po kręgosłupie.

Ale „Ginekolodzy" to nie tylko opisy krwawych operacji, to również wiwisekcja środowiska medycznego, w którym kobieta traktowana jest jak królik doświadczalny. Te wszystkie wyścigi o ilość z sukcesem przeprowadzonych operacji, walki o stanowiska i prestiż są równie przerażające i niesmaczne, co same opisy zabiegów.

Jürgen Thorwald zawsze pracował nad kilkoma projektami jednocześnie i czasami zostawiał dany temat, by za jakiś czas do niego powrócić. „Ginekologów" nie zdążył już przygotować do druku, część tekstów ukazała się w 1982 roku jako klubowe wydanie. Sam autor pisał: <<„Ginekolodzy" będą książką prowokacyjną. Opowiada >> (str.7). I w rzeczy samej tak jest.

Sięgając po książkę „Ginekolodzy" Jürgena Thorwalda, byłam przekonana, że oto mam w rękach mrożący krew w żyłach kryminał. Nie doczytałam opisu wydawcy, a też wcześniej tylko obiło mi się o uszy nazwisko autora (wiem, wiem, „Stulecie chirurgów" narobiło dużo szumu w sieci, ale ja zazwyczaj do takich „hitów" podchodzę z dużą rezerwą, poza tym myślałam, że to jakaś powieść...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Wydawnictwa wysyłają do redakcji gazet oraz periodyków literackich całe tony książek. Są wśród nich tomiszcza rokujące na bestsellery i te, chętnie przez krytyków recenzowane, trafiają na łamy gazet, ale są też książki z „dolnej półki", po które ciężko się schylić. Ten pomijany przez recenzentów gatunek lektur od niepamiętnych czasów zalega archiwa redakcyjne. A co do tego ma Szymborska?

Poetka była znana z tego, że zawsze stawała po stronie skrzywdzonych, słabszych, pochylała się nad pomijanymi rzeczami, a jej nieograniczona ciekawość świata prowokowała ją do eksploracji niezbadanych zagadnień. Dlaczego więc nie zająć się odrzuconymi książkami?

„Nigdy nie przypominam sobie, żebym odrzucała jakieś książki gorsze na rzecz lepszych, co zresztą widać do tej pory. Piszę „Lektury nadobowiązkowe", bo uważam, że nawet najgorsza książka może coś dać do myślenia w taki czy inny sposób: może dlatego, że jest zła, ale może dlatego, że coś tam w niej jest, tylko się nie udało - mówiła Teresie Walas- W moim życiu był zawsze straszny bałagan czytelniczy."*

To „coś" poetka zawsze potrafiła dostrzec i wykorzystać. Informacje z lektur wykorzystywała bowiem chętnie w wierszach. Czytała wszakże mnóstwo poradników, leksykonów, słowników, książek naukowych z dziedziny biologii, fizyki, chemii, pasjonowały ją książki historyczne, które stawały się pożywką dla bujnej wyobraźni noblistki. Omawiała lektury starożytnych mistrzów, podczytywała wywody historyków literatury, a nawet zaglądała do katalogów oraz praktycznych broszur traktujących np. o budowie altanki.

Zapytacie- po co to wszystko, po co poświęcać czas i energię na czytanie takich sierotek literackich? Odpowiedź znajdziecie w jednym z felietonów, w którym Szymborska z charakterystycznym dla siebie przymrużeniem oka wyjaśnia: „Po co ja tę książkę czytam? (...) Czytam ją tylko dlatego, że już od dzieciństwa gromadzenie niepotrzebnych wiadomości sprawiało mi przyjemność. A zresztą czy to z góry wiadomo, co potrzebne, a co nie? Taka np. instrukcja, jak wysłać żabę pocztą, żeby rześka i zadowolona zajechała do miejsca przeznaczenia, w każdej chwili przydać się może w celach prywatnych lub związkowych." (str.184/185).

Książki są w tych tekstach traktowane instrumentalnie. Poetka, owszem, czasami skleci zgrabną notkę recenzencką, ale przeważnie przeczytana lektura staje się pretekstem do ironicznych komentarzy rzeczywistości, do zachwytu nad światem i człowiekiem, do okazania szacunku dla historii i poprzednich pokoleń. Dzięki temu, gdy się dobrze wczytamy w te urocze felietony, dostrzec możemy autoportret, który Szymborska wpisuje między zdania. Portret dobrze nam już znany - osoby, która z dziecięcą ciekawością patrzy na świat i z ciepłą ironią go komentuje. To taka swoista czytelnicza autobiografia.

We „Wszystkich lekturach nadobowiązkowych" znajduje się 370 tekstów drukowanych od 1967 roku najpierw w „Życiu Literackim", później w „Piśmie" i „Gazecie Wyborczej". Wydanie jest uzupełnione 192 felietonami, które nie były wcześniej publikowane. To gratka nie tylko dla miłośników twórczości Szymborskiej, ale również rarytas dla tych, którzy chcą pisać o książkach, a nie wiedzą jak. A gdzie mają szukać natchnienia i wskazówek, jak nie u najwybitniejszych? Wszakże pisać uczymy się, czytając.

* Anna Bikont, Joanna Szczęsna, Pamiątkowe rupiecie. Biografia Wisławy Szymborskiej, Znak, Kraków 2012, str. 145.

Wydawnictwa wysyłają do redakcji gazet oraz periodyków literackich całe tony książek. Są wśród nich tomiszcza rokujące na bestsellery i te, chętnie przez krytyków recenzowane, trafiają na łamy gazet, ale są też książki z „dolnej półki", po które ciężko się schylić. Ten pomijany przez recenzentów gatunek lektur od niepamiętnych czasów zalega archiwa redakcyjne. A co do tego...

więcej Pokaż mimo to