rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Mam problem z tą pozycją, a nawet dwa. Jeden jest natury społecznej, bo nazwisko to znane i powszechnie lubiane, i trochę wstyd nie należeć do tego grona, kiwającego głową na znak aprobaty dla wspaniałości kunsztu pisarskiego Remarque’go. Drugi zaś, bardziej pasujący do klimatu powieści, natury finansowej, bo książek tego autora na swojej półce mam jeszcze dwa egzemplarze, a i za ten niemało wydałam w dobie – może nie tak wielkiej jak na kartach powieści, ale jednak odczuwalnej dla kieszeni – inflacji. Dobrze więc byłoby ten wydatek zrekompensować sobie myślą, że warto było.

I z jednej strony tak – zdecydowanie warto było i cieszę się z poznania zawartości ,,Czarnego obelisku’’, z drugiej jednak odczuwam pewne rozczarowanie, bo choć i sympatycznego humoru było tu sporo, i pióro Remarque’a zdecydowanie wysoką jakość prezentuje, a całość czyta się bardzo dobrze, to jakoś trochę… pusto w tej treści. Lub przynajmniej puściej niż się spodziewałam.

Śledzimy bowiem młodość dwudziestopięcioletniego mężczyzny, która niefortunnie wypadła na czasy absurdalnie dużej inflacji zaraz po tym, jak została zmaltretowana na froncie I wojny światowej, a za chwilę miała ją czekać dobitka w postaci II wojny, szykującej się już za horyzontem. W tym stanie zawieszenia, w którym nic nie wydaje się stałe, a za dewaluujące się pieniądze bardziej opłacalne jest regularne kupowanie alkoholu niż mieszkania, nasz bohater stara się odnaleźć jakiś sens życia, pytając o niego wszystkich napotkanych przez siebie ludzi. Jednak te egzystencjalne rozterki wydają się być raczej naiwne i infantylne, i ostatecznie do niczego konkretnego nie prowadzą oprócz długich i niejasnych poematów wypowiadanych przez naszego dzikiego filozofa po butelce żytniówki, co być może było zabiegiem celowym ze strony autora, jako że w odpowiedzi od swoich rozmówców Ludwik także uzyskuje głównie kpiny i szydercze uśmieszki.
Tak więc o sensie życia, cierpienia i celu ludzkości na tym padole łez za wiele czytelnik się nie dowie, pomimo że dialogi momentami sprawiają wrażenie jakby żywcem wzięte z Manna, w okrojonej formie. Pytanie jednak, czy czytelnik miał się czegokolwiek na temat egzystencji ludzkiej dowiadywać, poza faktem, że z książek niczego się o niej nie dowie, a może i generalnie nigdy się niczego o niej nie dowie, i sztuczka polega na zaakceptowaniu tego faktu?
Ostatecznie wszystkie te rozważania wydają się dość autentyczne w swej irytującej naiwności, a za wszystkim leży całkiem proste (ale nie mniej ważne!) pragnienie bliskości i strach przed przemijaniem, które chyba najczęściej kryją się głęboko za wszelkimi ideami ,,słusznych dróg życiowych’’.
Choć więc przedstawiany jest nam określony skrawek historii – i przedstawienie to jest godne uwagi – dylematy tu przedstawione mają charakter dość uniwersalny.
Któż bowiem w przedziale wiekowym 20 a 30 lat nie męczył siebie (oraz innych zapewne) pytaniami jak żyć, po co żyć i gdzie szukać swojej drogi, a odpowiedzi nie szukał w książkach, w używkach, w ascezie, w drugim człowieku, w ideach, w cynizmie lub w wierze (niepotrzebne skreślić w zależności od osobowości), wydając się sobie przy tym bardzo mądrym i światłym, a ostatecznie wywołując raczej spojrzenia pełne politowania u osobników, które ten przykry okres mają już za sobą?

Zmierzając jednak do końca tej recenzji, ,,Czarny obelisk’’ przeczytać warto pod warunkiem, że nie będzie się nastawiać na wysoce ambitną literaturę obfitującą w przemyślenia wywiercające dziurę w głowie dniami i nocami, a raczej wysoko jakościową rozrywkę, dającą jakiś wgląd w życie i perspektywę (w gruncie rzeczy chyba nie tak odmienną od naszej pod wieloma względami) ludzi, żyjących w dwudziestoleciu międzywojennym na terenach Niemiec, co też przecież warte jest znajomości.
Jednak nadal moim zarzutem będzie, że książka ta mogłaby być o połowę krótsza. Druga jej połowa właściwie nie różni się niczym szczególnym od pierwszej połowy, a całość treści jest trochę zbyt bardzo wypełniona zapychaczami, choć pewnie dla zwolenników zatracania się w powieści będzie to gratka.
Ocenę swoją jednak podwyższę za autentyczność uczuć.

Mam problem z tą pozycją, a nawet dwa. Jeden jest natury społecznej, bo nazwisko to znane i powszechnie lubiane, i trochę wstyd nie należeć do tego grona, kiwającego głową na znak aprobaty dla wspaniałości kunsztu pisarskiego Remarque’go. Drugi zaś, bardziej pasujący do klimatu powieści, natury finansowej, bo książek tego autora na swojej półce mam jeszcze dwa egzemplarze,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Czym jest człowieczeństwo i czy można je utracić? To pytanie, będące niewyczerpanym źródłem pytań dla myślicieli wszelakiego rodzaju, jawi się jako całkiem proste i oczywiste dla głównego bohatera ,,Zatracenia’’ – w jego oczach nie tylko można je utracić, co on sam jest tego przykładem. Przykładem utraty człowieczeństwa. A właściwie przykładem wrodzonego braku tego człowieczeństwa. Tym bardziej można zadać sobie pytanie, czy jest możliwa utrata tej niejasnej właściwości w przypadku kogoś, kto człowiekiem nigdy nie był?

Historie, których protagonista przyznaje się do własnej wadliwości lub też chce opisać swój rzekomy upadek, są specyficzne. Samobiczowanie często już na wstępie wywołuje u odbiorcy empatię i chęć odnalezienia w bohaterze tych cech jednak pozytywnych, które zadawałyby kłam surowej samoocenie protagonisty, a przynajmniej do momentu, w którym nie wywołuje irytacji wiecznie użalającą się postacią, z którą trzeba spędzić najbliższe kilkaset stron. Sam upadek również nie wydaje się zazwyczaj szczególnie spektakularny, a raczej mocno wyolbrzymiony na potrzeby patosu tak przydatnego tego typu opowieściom. I mogłoby się wydawać, że powieść Osamu Dazai spełni wszystkie te punkty. Tymczasem nie spełnia żadnego. Chociaż spowiadający się ze swojego życia Yozo użala się nad sobą już od pierwszych stron – i konsekwentnie będzie to robił przez ponad 100 następnych – czytelnik nie odczuwa irytacji. Być może zawdzięczamy ten efekt pewną samoświadomością, jaką odznacza się główny bohater, który choć ogarnięty chronicznym lękiem i melancholią, ma jednak gdzieś tam świadomość, że jego uczucia nie są spowodowane wyłącznie złowieszczą naturą świata samego w sobie, lecz źródło ich leży raczej w jego własnym umyśle.
W żadnym razie jednak nie jest to równoznaczne z łatwością, z jaką moglibyśmy współczuć głównemu bohaterowi, dzięki czemu moglibyśmy wejść w rolę adwokata broniącego swojego klienta przed samym sobą lub też kapłana wypowiadającego zbawienne sformułowanie: jest ci przebaczone. Bo choć sama lękliwość nie jest przecież cechą, w której upatrywalibyśmy się winy, jest nią inna cecha, która nierzadko chadza w parze ze strachem: bierność. Skrajna – i co gorsze w tym przypadku – niewytłumaczalna bierność. W powieści ,,Zatracenie’’ nie zadziwia już nawet sama neurotyczność Yozo, co raczej jego całkowite poddanie się własnej naturze. W ani jednej chwili bowiem nie następuje z jego strony choćby próba walki z własną słabością. On zwyczajnie bezwolnie jej ulega, podobnie jak ulega wszystkim ludziom, których spotyka, wszystkim sytuacjom, wszystkim impulsom. Trudno określić, co jest przyczyną tak pasywnej postawy. Zupełnie jakby w jego naturze tkwił jakiś instynktowny wręcz nihilizm, nie potrzebujący do zaistnienia żadnego intelektualnego uzasadnienia ani wcześniej podjętej decyzji, jak to często zdawało mi się mieć miejsce u zachodnich intelektualistów. Nie, jego wewnętrzny brak jakiejkolwiek celowości, jego wrodzona amoralność, po prostu j e s t.

Ostatecznie więc doprowadza go to do tytułowego zatracenia, ponieważ Yozo zaczyna stopniowo gnić.

Gnić emocjonalnie – pozwalając swoim emocjom w coraz większym stopniu go pożerać, dając im się całkowicie skonsumować staje się powoli jedynie kłębkiem reakcji na bodźce.
Gnić intelektualnie – bo choć sam przyznał, że wykazywał pewne uzdolnienia za młodu, skutecznie je rozpuścił w ogromnych dawkach alkoholu – potem również morfiny – które wlewał w siebie w konsekwencji swojej zaniedbanej sfery emocjonalnej.
Gnić moralnie – kiedy przyzwala na czyn ohydny, niezdolny do interwencji, choć nic nie stało na przeszkodzie oprócz jego własnego strachu, którego nie potrafił opanować.

I nawet sam Yozo nie szuka dla siebie usprawiedliwienia. Jest świadomy własnej słabości i wie, że właśnie ta świadomość czyni go winnym.

Śledząc ten dość skąpo opisany przez autora życiorys młodego mężczyzny odczuwam pewne rozdarcie. Z jednej strony chciałabym współczuć głównemu bohaterowi umysłu, z jakim się narodził, każącego mu wypatrywać niebezpieczeństwa w najdrobniejszych detalach otoczenia i uniemożliwiającego tym samym prośbę o jakąkolwiek pomoc. W jakimś sensie może go nawet rozumiem. Z drugiej jednak bardzo trudno było mi wykrzesać z siebie choćby odrobinę empatii, patrząc jak Yozo odczłowiecza się coraz bardziej przy jednoczesnej myśli, że działo się to jednak trochę na własne życzenie. Nie dlatego, bo przegrał walkę, lecz ponieważ żadnej walki nie chciał nawet podjąć.
Może jednak jest to mylne wrażenie? Może samooskarżająca narracja protagonisty jest zwyczajnie niebywale skuteczna we wmówieniu nam jego winy, z powodzeniem udaje mu się sprzedać nam swój własny obraz jako imitacji człowieka? W końcu musimy pamiętać, że wchodząc do głowy narratora, wkraczamy jednocześnie w rzeczywistość, w której wszystkich obserwuje największy Bóg-oskarżyciel, jakim jest drugi człowiek, a kara za zbrodnię dosięga wyłącznie ofiary tej zbrodni.

Nie ma happy endu. Książka ta jest dokładnie tym, na co wskazuje tytuł – opowieścią o człowieku, który panicznie bojąc się ludzkich upiorów, sam ostatecznie stał się jednym z nich.

Czym jest człowieczeństwo i czy można je utracić? To pytanie, będące niewyczerpanym źródłem pytań dla myślicieli wszelakiego rodzaju, jawi się jako całkiem proste i oczywiste dla głównego bohatera ,,Zatracenia’’ – w jego oczach nie tylko można je utracić, co on sam jest tego przykładem. Przykładem utraty człowieczeństwa. A właściwie przykładem wrodzonego braku tego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

,,Miłość’’ i ,,Fromm’’ czyli jedno z najpopularniejszych haseł w zestawieniu z jednym z najpopularniejszych myślicieli ostatniego stulecia – czy mogło coś pójść nie tak? Jak się okazuje – całkiem sporo.

Już na samym wstępie przedstawione jest nam wytłumaczenie tytułu tej książeczki. Fromm uważa miłość za sztukę, ale tutaj od razu warto zaznaczyć, że samą sztukę utożsamia z rzemiosłem, tak więc miłość jest przede wszystkim rzemiosłem – ciężką, zdyscyplinowaną i rutynową pracą mającą udoskonalić czyjeś zdolności samej miłości. I właściwie na tym moglibyśmy zakończyć podsumowanie ogólnego przesłania tej pozycji, ale to, co zadziało się później, nie może tak po prostu przejść pod moim okiem bez żadnego komentarza.

Pozycja ta dzieli się na 3 rozdziały: w pierwszym Fromm omawia różne rodzaje miłości, w drugim krytykuje formę tego uczucia w zachodniej kulturze, trzeci zaś pozostawia na parę uwag ,,praktycznych’’.
Najdłuższym z nich jest rozdział poświęcony różnym odsłonom miłości, nie jest to jednak równoznaczne z proporcjonalnie treściwym charakterem, ponieważ omówienie to jest niesamowicie wręcz skąpe, zdawkowe i – mówiąc wprost – potraktowane po macoszemu. Dowiadujemy się z niego tyle, iż miłość macierzyńska jest bezwarunkowa, romantyczna idealistyczna, a w stosunku do Boga wynika z egzystencjalnej samotności. Całą resztę tego rozdziału autor poświęca na przedstawienie swoich pozostałych – losowych mniej lub bardziej – przemyśleń o miłości, które następnie uzasadnia: wierszami, marudzeniem o krwiożerczym kapitalizmie, który pożera ludzkie dusze, oraz paroma kulawymi metaforami. Niestety, Fromm nie poprzestaje na szczuciu czytelnika absurdem w tym miejscu, lecz postanawia rozwijać go dalej i tak też dość szybko objawia nam się główny aksjomat tego dzieła: Prawdziwą i Jedyną Miłością jest Miłość do całej ludzkości. Jakiekolwiek uczucie do ograniczonej ilości osób tak naprawdę miłością żadną nie jest, jest pseudomiłością, jest fałszem i ułudą, zaś prawdziwie dojrzałą postawą powinno być nieustanne dążenie ku odczuwaniu ciepła i życzliwości wobec wszystkich istot ludzkich bez wyjątku, jako że:

,,Wszyscy jesteśmy częścią Jedności; jesteśmy Jednością’’ [cytat dosłowny].

A, i skoro już jesteśmy przy tym uroczym cytacie, radzę przyzwyczajać się do haseł takich jak: ,,Jedność’’, ,,Dusza’’, ,,Wolność’’ itp. Fromm je uwielbia. Co prawda żadnego z tych enigmatycznych sloganów nie tłumaczy w sposób jasny i konkretny – ani w ogóle w jakikolwiek – ale nie przeszkadza mu to w stosowaniu ich jako ostatecznego wytłumaczenia każdego postawionego przez siebie twierdzenia.
Wracając jednak do tematu: dogmaty są, jakie są – trudno z nimi polemizować, więc w ich obliczu nie pozostaje nic innego, jak entuzjastyczne przyklaśnięcie lub pokiwanie głową z dezaprobatą. Można też, co prawda, wytoczyć ciężką artylerię dowodów empirycznych na przykład, jednak taka alternatywa oznaczałaby już wojnę, której nie za bardzo chce mi się tutaj prowadzić, dlatego macham ręką na słuszność samego dogmatu, a skupię się wyłącznie na niezgodności Fromma z własnymi aksjomatami, czy też może niechlujstwie skutkującym wydaniem czegoś niekompletnego i byle jakiego.
Fromm bowiem wychodząc z takiego, a nie innego, założenia, powinien chyba konsekwentnie całkowicie odrzucić wszelkie rodzaje miłości oparte na kochaniu wyłącznie jednej osoby, prawda? A czy to robi? W żadnym razie, za to wartościuje każdy z typów kochania pod kątem ich ,,prawdziwości’’ i ,,dojrzałości’’, dzięki czemu dowiadujemy się, że przeciętna miłość macierzyńska stoi trochę wyżej niż przeciętna miłość romantyczna, zaś miłość romantyczna heteroseksualna jest prawdziwsza od tej homoseksualnej, a miłość ludzi (przypominam: pojedynczych ludzi) bazująca na wartościach bliskich autorowi jest zdrowsza niż ta, której fundamentem są dowolne inne wartości. Nie wiem, czemu miał służyć ten zabieg, bo ma on w sobie tyleż sensu, ile stwierdzenie: ,,truskawki kategorycznie nie można zaliczyć do orzechów, jako że jej definicja jest niezgodna z definicją orzechu, jednakże i tak jest ona orzechem bardziej niż jest nim malina’’.
Podobnie pojąć nie potrafię zasadności kładzenia tak dużego nacisku na różnice pomiędzy dwoma – zawsze dwoma, bo Fromm zdaje się mieć jakieś szczególne upodobanie w dzieleniu wszystkiego na dwa – określonymi grupami społecznymi, których ,,antagonizm’’ jest traktowany jako niezbędny fundament danego rodzaju miłości, żeby mogła być ona Tą Jedyną Prawdziwą Miłością. Dlatego czytelnik notorycznie natyka się na kobiety i mężczyzn, ojców i matki, sadystów i masochistów, tych zdrowych, którzy wykazują ściśle określone cechy charakteru oraz tych niezdrowych, którzy tych cech nie wykazują. Bardzo dziwnie to wygląda w momencie, gdy zaraz obok Fromm stanowczo krytykuje tworzenie ,,sztucznych’’ podziałów przez kapitalizm, bo przecież jak już zostało powiedziane, wszyscy jesteśmy Jednością i do Jedności powinniśmy dążyć, skoro jesteśmy w posiadaniu jednej Duszy i wykazujemy Jedną i tę samą Ludzką naturę, a wszystkie różnice tak naprawdę prawdziwe nie są.
Co więcej – autor zaleca u n i k a ć ludzi ,,toksycznych’’, tj. wykazujących cechy ,,patologiczne’’. Przyznam, że jest dla mnie pewną zagadką, w jaki sposób godzi się to z Frommowymi fundamentami miłości, to jest: poznaniem, poszanowaniem, troską oraz odpowiedzialnością, i niestety zagadką pozostanie, bo autor nie raczył rozjaśnić tego aspektu. Najwyraźniej całkiem oczywiste było dla niego, że ,,kochać całą ludzkość’’ oznacza inaczej ,,kochać tych, którzy są mi przychylni.’’ No cóż.
Generalnie rzecz biorąc wiele wskazuje na to, że niemiecki psycholog albo nie docenił spektrum różnorodności, jakie potrafi przyjąć owa ludzka natura, albo uległ myśleniu życzeniowemu, co jest całkiem prawdopodobne patrząc na całokształt tej książeczki.
Bo Fromm generalnie bardzo wspiera różnorodność. Mówi bardzo wiele mądrych słów o niemożliwości kochania drugiej osoby bez jednoczesnego poznania pełnego blasku jej indywidualizmu, i o akceptacji tego indywidualizmu, i tak dalej, i tak dalej… Ale co z tego, skoro szybko dowiadujemy się, że i tak istnieje tylko jeden właściwy profil osobowości zdrowego człowieka, a wszystkie inne to zaburzenia, które należy naprostować (oczywiście w imię miłości). Fromm życzyłby sobie świata, w którym wszyscy wykazywaliby identyczną różnorodność dobra, szlachetności i altruizmu, bez jakichkolwiek egoistycznych potrzeb, a w związku z tym i miłość czyniliby jako akt czysto altruistycznego dawania i nie oczekiwania w zamian żadnego wynagrodzenia w takiej czy innej formie. Jest to dla mnie kolejna ciekawostka, bo jak inaczej nazwać chęć uzyskania spokoju, szczęścia czy zdrowia psychicznego, które Fromm proponuje w zamian za zdyscyplinowane podążanie ścieżką swojej wizji miłości doskonałej, jeśli nie właśnie pragnieniem nagrody?

Czy to oznacza, że Sztuka Miłości nie zawiera w sobie żadnych pozytywów? Nie do końca, ale nawet jeśli pojawiają się ciekawsze myśli, nie przynoszą one żadnej satysfakcji, jako że albo stanowią one truizmy nad truizmami, albo przyjmują formę samotnie porzuconych pojedynczych zdań, które nijak nie zostają rozwinięte czy uzasadnione (jak zresztą wszystko w tej książce). A więc ponownie – albo ktoś entuzjastyczne przyklaśnie temu, z czym i tak od dawna się zgadzał, albo pokiwa głową z dezaprobatą, bo reprezentuje przeciwne stanowisko.
Bo tytan intelektu raczej nie jest potrzeby, żeby stwierdzić, że na samej namiętności jałowe jest budowanie długotrwałych związków, dziecku przydałby się zdrowy dom, żeby mogło zdrowo dojrzewać, a miłość powinna bazować na trosce i szacunku, zamiast na okrucieństwie i ranieniu. Poglądy te od dawien dawna funkcjonowały w naszej kulturze, ale zawsze znamienne było dla nich to, że ciągłe ich powtarzanie nie przemieniło jeszcze nigdy rzeczywistości w miodową utopię.

Dwóch ostatnich rozdziałów nie będę omawiać, bo nie zawierają niczego, nad czym można się pochylić. Oba są króciutkie i jeden jest po prostu kontynuacją marudzenia na krwiożerczy kapitalizm z bonusowym dodatkiem marudzenia na Freuda, w drugim zaś Erich Fromm przyznaje otwarcie, że nie jest w stanie udzielić żadnych praktycznych wskazówek dotyczących sztuki kochania. To plus dla autora, że przynajmniej do swojego braku pragmatyzmu się przyznał, aczkolwiek w żaden sposób nie zmienia to faktu bezcelowości tej pozycji. Jako dzieło naukowe się nie sprawdza, bo poparcia swoich przemyśleń owocami nauki generalnie tutaj nie ma, w roli poradnika bezużyteczny, a i w kategoriach filozofii też nie najlepiej, bo za płytko i zbyt wtórnie wobec innych popularnych koncepcji, natomiast żadnej spójnej syntezy wszystkiego, co nam znane, również nie oferuje.
,,Sztuka miłości’’ to taka nowoczesna ,,Uczta’’, ale pozbawiona oryginalności i przynajmniej prób dowodzenia swoich twierdzeń.

Cóż mi więc pozostało do powiedzenia w słowach podsumowania? Zabawiając się chwilowo terminologią Fromma mogę rzec, iż po moim iście ojcowskim łajaniu, jakie zaprezentowałam w większej części tej opinii, na koniec pozostało mi już tylko spojrzeć litościwie matczynym okiem na to pocieszne, acz na wskroś niedojrzałe dziecię spod ręki niemieckiego myśliciela zrodzone.

,,Miłość’’ i ,,Fromm’’ czyli jedno z najpopularniejszych haseł w zestawieniu z jednym z najpopularniejszych myślicieli ostatniego stulecia – czy mogło coś pójść nie tak? Jak się okazuje – całkiem sporo.

Już na samym wstępie przedstawione jest nam wytłumaczenie tytułu tej książeczki. Fromm uważa miłość za sztukę, ale tutaj od razu warto zaznaczyć, że samą sztukę utożsamia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

O istnieniu Jerzego Żuławskiego oraz jego twórczości prawdopodobnie nie zyskałabym świadomości nigdy, gdyby nie inny Żuławski – Andrzej niejaki – który w latach siedemdziesiątych nakręcił film ,,Na srebrnym globie’’ na podstawie Trylogii Księżycowej swojego dziadka stryjecznego. Filmowi jednak nie zamierzam poświęcać czasu, jako że ani portal ten ku temu nie służy, a i dzieło to było zbyt ciężkostrawne, aby swobodnie mówić o nim bez znajomości literackiego pierwowzoru, a nawet znajomość tę pozyskawszy. Jednak tekst oryginalny jest jak najbardziej warty komentarza, zważywszy że tytuł ten raczej niespecjalnie jest kojarzony. A szkoda, bo dzieło pana Jerzego zapoznania się zdecydowanie jest warte, pomimo daty swojego powstania i jednoczesnego kwalifikowania się do gatunku science fiction, co jednak daje charakterystyczny klimat ,,retro sci-fi’’ i niemałą grupę może już na wstępie odstraszyć, choć może niepotrzebnie.

Już od samego początku historia zamienia się w jedną wielką alegorią biblijną. Oto mamy przed sobą kilkoro śmiałków, którzy opuszczają bogate i żyzne ziemie swej rodzimej planety, żeby dostać się na jałową powierzchnię Księżyca. A w jakich celach? W celach poznania oczywiście. Poznania, w którego sens wkrótce zaczną wątpić, a ostatecznie zapomną o nim całkowicie, pogrążeni w tęsknocie i melancholii spowodowanej niesprzyjającymi warunkami życia. Jaki bowiem sens można odnaleźć w gromadzeniu wiedzy, skoro nie ma nikogo, komu można ją później przekazać? Podróżnicy, zmagając się z samotnością, izolacją i chronicznym lękiem o własne życie, pragną dać początek nowej cywilizacji, która miałaby być doskonalsza od pierwotnej, będąc nieskażoną złem narodzonym na Ziemi. Choć idee są szlachetne, stanowią w gruncie rzeczy jedynie przykrywkę dla egoistycznych potrzeb ekspedycji, co naturalnie musiało się odbić na nowopowstałej społeczności. Pierwsze księżycowe pokolenia niewiele mają wspólnego z wizjami stworzonymi przez ich rodziców. Za wzór mając jedynie swoich już od dawna wrogo sobie nastawionych opiekunów, zaczynają tworzyć równie wrogie i okrutne prawa. Kaganek oświaty przyniesiony z Ziemi okazuje się być dla nich zbyt abstrakcyjny i odległy, zbyt niepraktyczny i bezużyteczny w surowych warunkach księżyca, szybko więc historię ludzkości zaczynają powtarzać od początku.
Pierwszy tom jest zdecydowanie najbardziej melancholijną i depresyjną częścią z całej i tak już dość fatalistycznej trylogii. Choć nosi w sobie znamiona typowej powieści przygodowej, wydarzenia spotykające bohaterów raczej mało wspólnego mają z wesołymi przygodami. Nad wszystkim unosi się jedynie rozpacz, samotność i zbliżające się widmo śmierci w opustoszałych krajobrazach księżyca. Efekt potęgują barwne – o ile tak możemy powiedzieć o monochromatycznych tonacjach – opisy powierzchni księżycowej, malowane z dużą dokładnością co do ich charakterystyki geograficznej. I chociaż wiele informacji uległo dezaktualizacji, zupełnie w niczym to nie przeszkadza, ponieważ Żuławski skupia się przede wszystkim na społecznym i filozoficznym aspekcie fikcyjnej wyprawy, stosunkowo łatwo więc można te drobne detale zignorować.
Są tacy, których wyjątkowo długa podróż przez jasną stronę księżyca może zwyczajnie znudzić, co jest zrozumiałe, bo mimo wszystko miejscami da się tu odczuć staromodny język autora, dlatego od siebie nieśmiało mogę zasugerować, aby tom pierwszy czytać z albumem ,,Kosmogonia’’ Pendereckiego w tle, która z dużą skutecznością pozwala na całkowite poddanie się lękom egzystencjalnym trapiących protagonistów naszej wyprawy.

Kontynuacja tej biblijnej alegorii poprowadzona zostaje również w części drugiej – ,,Zwycięzcy’’. Czas akcji przesuwa się o kilka wieków później i teraz stajemy się obserwatorami już ukształtowanej księżycowej ludności. Widzimy feudalne społeczeństwo, gnębione i zniewolone przez pierwotną cywilizację ziemskiej satelity, zwącą się Szernami, i wyznający kult ,,Zwycięzcy’’, jaki powstał na szczątkach informacji zachowanych po pierwszych ludziach na srebrnym globie. I tak też oczekują oni swojego zwycięzcy, swojego zbawcy, który miałby przybyć z ,,gwiazdy’’, jaką jest Ziemia, i wyzwolić ich spod jarzma wrogich Szernów. I oto przybywa Marek, przypadkowy Ziemianin, żeby zobaczyć, jak ci Księżycanie życie sobie urządzili na nowych ziemiach. Nie będzie chyba dla nikogo zaskoczeniem, jeśli powiem, że księżycowy lud dość szybko obrał sobie naszego kosmicznego turystę za swego długo wyczekiwanego mesjasza, zaś Marek tę rolę szybko zaakceptował. Dlaczego właściwie? Cóż, to nie zostaje nam do końca ujawnione i w gruncie rzeczy musimy opierać się na założeniu szlachetnej, aczkolwiek trochę lekkodusznej i impulsywnej, natury przybysza. Jeśli chodzi o motywy postaci czy rozbudowane profile psychologiczne autor nie radził sobie najlepiej. Ale też w niczym to nie przeszkadza, bo od samego początku wszyscy bohaterowie otrzymali swoje archetypiczne role do odegrania, a trzeba przyznać Żuławskiemu, że ożywianie archetypów oraz znanych od wieków mitów wychodziło mu jak mało komu. Cóż z tego, że każdy, kto zna choć w ogólnym zarysie wydarzenia z Nowego Testamentu czy mit o Prometeuszu, natychmiast będzie wiedział, jak dalsza historia potoczyć się musi – dalszą akcję i tak obserwować można z nieskrywaną ciekawością, a fakt całkowitej znajomości spektaklu w niczym nie przeszkadza, a wręcz dodaje smaku, ponieważ to, co najważniejsze w tej części, skrywa się pod znaną nam już warstwą fabuły. Jerzy Żuławski wykorzystał ten obfity zbiór symboli, żeby zachęcić czytelnika do własnych refleksji na temat religii, władzy, psychologii tłumu, kolonializmu czy też fałszowania historii, a także zwracał uwagę na kwestię sztucznego przyśpieszenia rozwoju danej cywilizacji oraz przede wszystkim – na ile ten rozwój jest nim faktycznie, a na ile jest niczym innym jak narzucaniem danej ludności własnej moralności.

Jedną ze znaczących zalet w przypadku zarówno tej, jak i poprzedniej, części jest jej krótka forma. Cała trylogia liczy sobie około 600 stron; po mniej więcej 200 stron na poszczególne tomy. Minimalistyczna forma umożliwiła Żuławskiemu z jednej strony uniknięcie śmieszności, na jaką niewątpliwie mógłby się narazić przy zbyt drobiazgowym opisie swojego uniwersum opartego na zdezaktualizowanych już faktach, z drugiej zaś strony nadęcia i pretensjonalności przy części bardziej filozoficznej. Dzięki temu została zachowana idealna równowaga pomiędzy rolą rozrywkową a warstwą intelektualną powieści. Fabuła w ciągu dalszym cieszy tym, co tygryski lubią najbardziej, czyli intrygami, walką o władzę, walką o przetrwanie czy idealizmem zmagającym się z rzeczywistością, i nie pozwala przy tym czytelnikowi na poczucie przesytu nadmiarem legend – jakby nie było – tak dobrze nam znanych z mitologii świata zachodniego. Warstwa filozoficzna natomiast jest widoczna, lecz nie nachalna; nie nudzi długimi wywodami niezainteresowanych ani nie budzi irytacji u zaznajomionych. Idee skryły się skromnie w szatach bohaterów oraz zdarzeniach, których byli uczestnikami, a czytelnik może śledzić te pozostawione dla niego tropy.

Niestety tego wszystkiego nie można powiedzieć o części trzeciej, w której następuje gwałtowne obniżenie lotów. Wracamy na Ziemię i za Księżycem niewiele będziemy już się oglądać. Analiza kondycji ludzkiej psychiki oraz filozofowanie wychodziły Żuławskiemu bardzo dobrze dopóty, dopóki cała akcja miała miejsce w warunkach w gruncie rzeczy znanych już z kart historii. Próby przewidzenia kształtów cywilizacji przyszłości zaczynają jednak zgrzytać. W ,,Starej Ziemi’’ zdecydowanie najbardziej daje się odczuwać atmosfera epoki współczesnej autorowi, a próby unowocześnienia jej jedynie pogarszają sprawę; z jednej strony bowiem mamy nowoczesną technologię i wszechobecną elektryczność, z drugiej zaś służących przynoszących listy na srebrnych tacach oraz typowe społeczeństwo z przełomu XIX a XX wieku. I chociaż w ciągu dalszym to nie prorokowanie przyszłości jest głównym motywem powieści, to nawet warstwa filozoficzna – której jest zdecydowanie więcej niż w dwóch wcześniejszych tomach – i społeczna tchnie tu pewną naiwnością czy wręcz śmiesznością. Żuławski postawił przede wszystkim na moralizatorski ton, który w połączeniu z filozoficznym potworkiem zrodzonym z mieszanki Nietzschego i buddyzmu, oraz absurdalnymi rozwiązaniami fabularnymi, daje mało strawną mieszankę. W pewnym momencie groteska sięga rozmiarów, które zmuszają czytelnika do przykrego podejrzenia, że autor kończył swoja trylogię po paru głębszych.

Mimo szeregu wad ostatniego tomu Trylogii Księżycowej osobiście nie odradzałabym jej kategorycznie. Trudno mi jednak nie traktować ,,Starej Ziemi'' jako nieodłącznej części całej Trylogii – choć historia jest tu tak odmienna od historii przedstawionej w dwóch poprzednich częściach, że można by kwestionować zasadność takich odczuć – a i zdarzają się również od czasu do czasu refleksje, które mogą trafić jeśli nie do jednych, to do drugich.

O istnieniu Jerzego Żuławskiego oraz jego twórczości prawdopodobnie nie zyskałabym świadomości nigdy, gdyby nie inny Żuławski – Andrzej niejaki – który w latach siedemdziesiątych nakręcił film ,,Na srebrnym globie’’ na podstawie Trylogii Księżycowej swojego dziadka stryjecznego. Filmowi jednak nie zamierzam poświęcać czasu, jako że ani portal ten ku temu nie służy, a i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Opinia ta jest wynikiem mojej nagłej potrzeby ekspresji swoich myśli, powstałej po zapoznaniu się z dziełem spod pióra Fryderyka Nietzschego. Ponieważ jego filozofia została prawdopodobnie przeanalizowana już wzdłuż i wszerz przez ludzi zdecydowanie bardziej kompetentnych niż ja, możesz spokojnie zignorować te słowa poniżej spisane. Chyba, że z przyczyn niewiadomych jednak interesują Cię przemyślenia jakiegoś przypadka z przestrzeni wirtualnej, w takim razie zapraszam.

Ponieważ osoby, które są już po lekturze, z całą pewnością mają serdecznie dość nadmiaru słów, zaś ci, którzy dopiero szykują się do rozpoczęcia, będą mieć dość lada chwila (co mogę wam zagwarantować), postaram się w stosunkowo zwięźle przedstawić swoją perspektywę. Zanim jednak przejdę do fundamentu tej pozycji, na szybko wspomnę o swoich uznaniach i niezadowoleniach całokształtem.

Dzieła niemieckiego filozofa trudno mi nie cenić za pewną oryginalność i innowacyjność głoszonych poglądów. Może nie było to, co prawda, w każdym calu własne nowatorstwo – bo rozbrzmiewają tutaj myśli również innych filozofów – ale nie można odmówić mu pewnej wpływowej przewrotności, która niewątpliwie odcisnęła swoje piętno na europejskiej kulturze. Inspiracje Nietzschem z pewnością można odnaleźć u niejednego artysty, który trwale zapisał się w światowej klasyce. Już choćby z tego faktu, ,,Tako rzecze Zaratustra’’ jest wart przynajmniej szczątkowej uwagi.
Nie mogę też odmówić niemieckiemu myślicielowi umiejętności wnikliwej obserwacji rzeczywistości oraz antycypacyjnych zdolności. Jego uwagi dotyczące mechanizmów ludzkiej psychiki oraz przewidywanie pewnych konsekwencji z nich wynikających nierzadko odznaczały się sporą dozą trafności, chociaż miejscami przybierały kształt jakichś upartych obsesji, co budziło już raczej rozbawienie. Z argumentami jednak jest słabo. A dokładniej rzecz ujmując – zwyczajnie ich nie ma. Postawione jest mnóstwo twierdzeń, lecz w ani jednym momencie nie pojawia się uzasadnienie tychże wniosków. Zresztą, w pewnej chwili sam Zaratustra (patrz: autor) stwierdza, że on toku myślenia stojącego za swoimi wywodami nie pamięta, a poza tym jest ponad to. Tak też jedyną ,,argumentacją’’, jaka nam pozostała, jest manipulacja psychologiczna najeżdżania na ego odbiorcy. Albo wierzysz Nietzschemu na słowo i jesteś mądry, albo nie, bo jesteś zaślepionym głupcem. Mniej więcej ten styl.
Żeby zaś uczynić swoje dzieło jeszcze mniej przystępnym ,,dla motłochu’’, a bardziej adresowanym ,,dla wybrańców’’, pan Fryderyk postanowił ująć zawartość swojej głowy w styl absolutnie koszmarny, męczący i mętny. Jedyny plus, że po przedarciu się przez pierwszą księgę, dalej idzie już znacznie łatwiej. Może autor uznał, że po takim czasie ,,mięczaki’’ już odpadły i pozostali wybrańcy. Może parodiowanie niejasnego języka ksiąg religijnych go znudziło, choć nie zrezygnował całkowicie z powtarzania tego samego żartu do ostatniej strony. A może po prostu ja się przyzwyczaiłam, nie wiem.

Natomiast główną koncepcję jego książki, odartą z wszelkich kontekstów historycznych i kulturowych, postrzegam jako dość… naiwną. Przecież to nic innego jak marzenia o wszelkich herosach, bogach tudzież innych superbohaterach. Nietzsche postuluje, żeby porzucić człowieczeństwo, przekroczyć ludzkie granice, po czym… skierowuje wzrok wszystkich na ,,siłaczy’’? Na ten archetyp, który jest przecież niczym innym jak uściśleniem typowo ludzkich cech, jedynie napompowanych do groteskowych wielkości? Aż się prosi, aby zadać te pytania, od których Nietzsche próbował się za wszelką cenę odciąć: po co i dlaczego? Żeby nadać wszystkiemu sztuczny sens, niemożliwy do zrealizowana cel, podtrzymujący ludzkość w trywialnym biegu o przetrwanie i udawaniu, że to wszystko jest takie wielkie? Czymże się to różni od ślepego podtrzymywania swojego zasilania niejasną wizją ,,Raju’’, które Nietzsche przecież tak zawzięcie krytykował przez ponad połowę tej książki? I chociaż widzę jego szczere chęci, aby z jednej strony pokonać zatęchłe i narastające obłudą wartości chrześcijaństwa, z drugiej zaś uchronić ludzkość od nihilistycznej pustki i kryzysu egzystencjalnego, które miałyby nastąpić po destrukcji starych wartości, jego ofensywa przypomina bardziej krzyk chłopca biegnącego z szablą na wojsko.
,,Tako rzecze Zaratustra’’ zdecydowanie bardziej nadaje się do odczytu emocjonalnego niż intelektualnego. Jeśli odebrać go bowiem wyłącznie emocjami, wyłącznie ,,trzewiami’’, faktycznie może stać się dla wielu źródłem inspiracji do zreflektowania swojego życia, poszukiwania bardziej jakościowej dla siebie ścieżki, umocnienia (lub przekształcenia) swoich dotychczasowych poglądów. Czego przykładem zresztą powinny być inspiracje licznych twórców na przestrzeni lat i z czego sam Nietzsche – pozwolę sobie zgadywać – byłby prawdopodobnie całkiem zadowolony, jako że przede wszystkim dla twórców wszelakiego rodzaju swoje dzieło pisał. Oczywiście, pamiętając przy tym o podejściu do tego zadania z typowym dla jedynie inspirowania się dystansem, bo przykład cynicznego wykorzystania swojej inwencji twórczej w kierunku polityki przez ludzi, którzy nazbyt dosłownie do filozofii swojego rodaka podeszli, jest nam dobrze znany. I chociaż w sposób zdecydowany wypaczyli oni koncepcję Nadczłowieka, to wciąż mogą stanowić doskonały przykład tego, co powstaje z połączenia utopijnych wizji z żądaniami szarej rzeczywistości.
Do intelektualnego i chłodnego spojrzenia Zaratustra jednak się nie nadaje – zbyt wiele tu niespójności, sprzeczności i chaosu (lub po prostu szaleństwa, jakby mogły uznać osoby o bardziej romantycznym usposobieniu). Choć też Nietzsche takiego sposobu odczytu pewnie wcale by nie chciał, a wręcz nim pogardzał.

Nie jestem w stanie ocenić tego tytułu, nie wiedząc nawet, w jakich kategoriach miałabym go ocenić. Jako dzieło artystyczne? Filozoficzne? Coacherski poradnik? Zresztą, nie miałoby to sensu. Żadna ilość gwiazdek nie oddałaby osobliwości zawartości. Niech pozostanie więc bez mojej oceny.

(Średnio mi wyszła ta zwięzłość, bardzo przepraszam wszystkich, którzy poczuli się oszukani, tak wyszło.)

Opinia ta jest wynikiem mojej nagłej potrzeby ekspresji swoich myśli, powstałej po zapoznaniu się z dziełem spod pióra Fryderyka Nietzschego. Ponieważ jego filozofia została prawdopodobnie przeanalizowana już wzdłuż i wszerz przez ludzi zdecydowanie bardziej kompetentnych niż ja, możesz spokojnie zignorować te słowa poniżej spisane. Chyba, że z przyczyn niewiadomych jednak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To taka laurka poświęcona czytelnictwu. Niestety, odkąd pamiętam, laurki postrzegałam jako przesłodzone i infantylne, i nie inaczej sprawa wygląda w przypadku tej powieści.

Wahałam się, czy zamieszczać swój werdykt o tej książce. Nie zwykłam tego robić w przypadku pozycji, które i tak już mają po kilka tysięcy opinii, bo co też nowego można wnieść swoimi przemyśleniami przy tak obleganym tytule? Patrząc jednak na pewną jednomyślność wśród sądów innych ludzi uznałam – trochę arogancko – że moje spojrzenie może niejako przewietrzyć ten hiszpański zaduch zachwytów.

Moje pierwsze spotkanie z Zafónem miało miejsce kilka lat temu. W ręce wpadły mi któreś z tytułów, wchodzących w Trylogię Mgły i choć olśnił mnie wtedy styl pisania, tak sama treść wydawała się być dość miałką i dziecinną. Jednak po odkryciu, że seria ta była przeznaczona dla młodszego odbiorcy, przymknęłam na to oko i postanowiłam sobie zapoznać się również z jego twórczością przeznaczoną dla tych nieco większych. W ostatnich tygodniach nadarzyła mi się ku temu niespodziewana okazja, którą skwapliwie wykorzystałam, lecz bez uzyskania pożądanych rezultatów, nie dostrzegłam bowiem żadnej różnicy pomiędzy ,,Cieniem wiatru’’ a młodzieżową prozą hiszpańskiego pisarza.

Fabuła, pomimo budowy szkatułkowej oraz wielogatunkowego składu, jest mdła i nijaka. Humor nie śmieszy, śledztwo nie ciekawi, tragedie nie poruszają, romans nie ogrzewa, a inspiracje nurtem gotyku przypominają karykaturę tego gatunku. Gotowanie zupy, złożonej z tak wielu komponentów, też wymaga pewnego kunsztu i rozwagi, których tutaj nie znalazłam. Zafón zaczerpnął pełnymi garściami z przeróżnych motywów literackich, lecz złowił gównie te najgorszej jakości. Bohaterami są albo archetypy, zapożyczone od innych autorów, lecz pozbawione jakiejkolwiek głębi (jakby już sam archetyp nie charakteryzował się szczątkowym profilem psychologicznym), albo nie posiadają jakiegokolwiek charakteru w ogóle – są typowymi marionetkami, których reakcje i zachowania zmieniają się na potrzeby fabuły. Przy czym jedna reakcja jest bardziej nienaturalna od drugiej. Co gorsze, właśnie do tego drugiego typu należy protagonista, którego zadaniem było podtrzymywanie na swoich barkach znacznej części ciężaru opowiadanej historii. Pomysł osadzenia w roli głównej everymana, w przypadku takiej kolubryny, uważam za wyjątkowo chybiony.
Niestety, osobowość bohaterów nie jest jedyną rzeczą, która zmienia się w zależności od prowadzonej akcji. Czasoprzestrzeń oraz związki przyczynowo-skutkowe również ulegają załamaniom, gdy dochodzi do konieczności popchnięcia dalszych wydarzeń zgodnie z misternym planem twórcy. Logika kruszy się na każdym kroku, nie będę jej (braku) jednak omawiać detalicznie, bo byłoby to karkołomnym zadaniem. Mogę za to szybko przejść do omówienia ostatniego irytującego nawyku, pozostałego po bajkopisarskiej karierze pana Carlosa – dosłowności. Wiecie, te momenty, w których pacynki podczas przedstawienia odwracają się do dziecięcej widowni, żeby jeszcze dosadniej wbić im do główek przesłanie spektaklu, aby ich zbyt młode neurony przypadkiem czegoś błędnie nie zrozumiały. Nuta niejednoznaczności mogłaby być ostatnią deską ratunku dla poziomu tej pozycji, lecz autor wolał potraktować swojego odbiorcę jak przedszkolaka i wyłożyć wszystko na tacy. Jako dorosły i chyba już dojrzały (a przynajmniej lubiący tak o sobie myśleć) czytelnik sprzeciwiam się takim próbom karmienia mnie kaszką – sama też potrafię pogryźć!

Tyle o treści. A forma? W pierwszych akapitach wspominałam, że poprzednie dzieła spod pióra tego pana olśniły mnie pięknem językowym. Cóż… moje chwilowe zauroczenie z przeszłości teraz umarło bezpowrotnie. Przez jakiś czas próbowałam rozgryźć, gdzie leży przyczyna tego nagłego ochłodzenia w stosunku do zdolności władania piórem Zafóna. Przecież zdania tej książki niewątpliwie są utkane z mnóstwa pięknych słów. Całych potoków pięknych słów. Oceanów pięknych… ah, no tak. Nie samymi słowami język żyje. Słowa potrzebują podpierającej ich konstrukcji oraz celu, któremu mają służyć. I z tym mamy problem. Budowa zdań jest zawsze taka sama – klockowata. Prosta niczym sześciany budynków, stawianych masowo jeden obok drugiego, pozbawionych zupełnie finezji architektonicznych cudów Gaudiego. Cała sztuczka polegała na tym, aby owe nudne sześciany uatrakcyjnić kolorowymi malowidłami. Najpoważniejszy jednak błąd skrył się w nieumiarkowaniu. Piękne słowa chlusnęły nie tylko na ściany wszystkich budowli, ale też na okna i dachy, i trawnik, i psią budę, i samego psa również. W tej kakofonii piękna, faktyczne Piękno zatraciło gdzieś swój indywidualny charakter, ziejąc i strasząc upiorną pustką. Zafón, niewątpliwie posiadając bogaty arsenał środków stylistycznych, nie użył ich w sposób wysmakowany. Całemu temu bogactwu formy zabrało elastyczności. Zdania były konstruowane zawsze wg jednego wzorca bez jakichkolwiek ustępstw, co dało efekt męczącej monotonii. Połowę objętości zajmują bezsensowne opisy. Opisy wszystkiego. Opisy przypadkowych przechodniów. Opisy sposobów, w jaki dana postać ziewała, oddychała, stała lub wykonywała jakąkolwiek inną czynność. Opisy szczepu winogron, z których było zrobione wino, które ktoś, gdzieś, kiedyś wylał. Może jakaś 1/4 tych informacji miała faktyczne znaczenie dla fabuły. Może. Ale mamy jeszcze drugą połowę. Drugą połową rządzą dialogi i chyba byłoby całkiem miło, gdyby choć one nie raniły umysłu niewinnego czytelnika, prawda? Tymczasem otrzymujemy rozmowy, brzmiące jak wymiana myśli pretensjonalnych i kipiących od hormonów czternastolatków, zaś stopniem bezcelowości dorównują fragmentom opisowym. Pisarstwo Zafóna przywodzi mi na myśl raczej pochwałę słownika synonimów niż własny, niepowtarzalny styl.

Co do ,,złotych myśli’’ zawartych w treści tej powieści… Pozwolę sobie łaskawie pominąć tę kwestię. Już dość się poznęcałam nad tą historią, a moja opinia i tak jest wystarczająco długa, żeby nikt nie dotarł do tego momentu. Napomknę więc tylko, że z takim złotem ja bym jednak poszła do złotnika, mam bowiem pewne podejrzenie, że mądrość tej pozycji kryje się bardziej w ,,cytatowej’’ estetyce oraz dosłowności niż faktycznej głębi.

Podsumowanie dla leniuszków: wszystkie cechy tej prozy kwalifikują ją do bajek dla dorosłych, przy czym fragmenty, mające w założeniu podwyższyć granicę wieku docelowego odbiorcy, ograniczały się głównie do wulgaryzmów i licznych erotycznych wtrąceń, przedstawianych zresztą w dość niesmaczny sposób.
I choć poniekąd rozumiem pragnienie niektórych, żeby uciec w baśnie przed troskami dorosłości i owinąć się nimi jak kocykiem z dzieciństwa, to trudno mi uwierzyć, aby ta akurat pozycja mogła w pełni spełnić tę rolę, bo ani ciepłe to nie jest, ani szczególnie przyjemne w odbiorze. Chyba, że ktoś pała do Hiszpanii miłością tak namiętną, że wszystko inne schodzi na dalszy plan, lub też ubóstwia klimat zakurzonych strychów. Ja jednak podziękuję po pierwszym wdechu.


Jeśli do końca tej recenzji dobrnął jakiś gorący zwolennik tej powieści, a jego serce już wybija 160 uderzeń na minutę, mogę pośpieszyć ze słowami uspokojenia: nie moim celem jest odbierać pamięć, i cześć, i uwielbienie panu Carlosowi, którą na jakiś czas sobie zapewnił – zupełnie mnie to nie interesuje, ta lektura i tak pochłonęła wystarczająco dużo mojego czasu. Jedyne, czego teraz pragnę, to jak najszybsze puszczenie z dymem swoich własnych wspomnień o tym tytule, co zresztą nie będzie zbyt trudnym zadaniem. A ci, którzy zawartości jeszcze nie znają, niech potraktują moje słowa oraz poświęcenie jako przestrogę, po czym sami zadecydują, co z nimi zrobić.
Za swoją ocenę biorę pełną odpowiedzialność. Pomimo prób nie zdołałam odnaleźć w tej pozycji nic, co pozwoliłoby mi na podciągnięcie noty choćby o stopień wyżej, a przed niższą oceną uratował ją jedynie fakt, że autor chyba po trochu zdawał sobie sprawę z absurdów swojego dzieła i od czasu do czasu sam się z nich podśmiewywał.

To taka laurka poświęcona czytelnictwu. Niestety, odkąd pamiętam, laurki postrzegałam jako przesłodzone i infantylne, i nie inaczej sprawa wygląda w przypadku tej powieści.

Wahałam się, czy zamieszczać swój werdykt o tej książce. Nie zwykłam tego robić w przypadku pozycji, które i tak już mają po kilka tysięcy opinii, bo co też nowego można wnieść swoimi przemyśleniami...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jaką ścieżką powinna podążyć ludzkość? Czy iść w kierunku ,,programowego zbydlęcenia’’ – zrównania wszystkich i zużytkowania tak powstałego potencjału ludzkiego, aby móc żreć z jednego koryta, całkowicie zatracając się we własnej fizjologii? A może postawić na wyselekcjonowanie (na jakich podstawach?) grupy wybrańców, ratujących poziom człowieczeństwa ludzkości swoim indywidualizmem w sztuce i filozofii, jednocześnie żerując na klasach ludzi przymusowo zepchniętych w bagno? Droga poddania się bożyszczom złudzeń w intencjonalnym zezwierzęceniu, czy objęcie urzędu boga, do którego sprawowania nie ma się zdolności i w konsekwencji zapłata ceny zatracenia się w bezsensie i degeneracji ducha?

Witkacy nie oferuje nam przyjaznych wizji.

Jego ,,powieść’’ przesycona jest klimatem marazmu, nihilizmu i dekadencji oraz wypełniona po brzegi egzystencjalnymi przemyśleniami. Często ciekawymi, ale nierzadko też sprawiającymi wrażenie pseudointelektualnego bełkotu ze względu na konstrukcję zdań trzykrotnie bardziej pokomplikowaną niż sama treść, którą niosą. I choć pojawiają się myśli, które potrafią wbić się w mózg na dłużej, dotrzeć do nich można jedynie poprzez mozolne przedzieranie się przez zwały przeintelektualizowanego mułu, którego wartość merytoryczna gubi się w swoim własnym zagęszczeniu i – niestety – czasem też absurdzie. Paradoksalnie jednak, cała ta mięsistość intelektualna pozwala przede wszystkim poczuć. Poczuć tę atmosferę rozkładu, przy jednoczesnym braku uderzenia w ,,metafizyczny pępek’’. Poczuć regularne przeładowywanie ideami, przy jednoczesnym nieustannie wzmagającym się uczuciu głodu oraz pustki tego wszystkiego.
I chyba właśnie taki stan najlepiej odzwierciedla psychologię ,,ludzi bez formy’’; żyjących w czasach dynamicznych zmian społecznych, z chronicznym przeczuciem końca w sercach.

Lubię groteskę Witkacego, więc pozycja ta była dla mnie źródłem pewnej masochistycznej przyjemności, jakkolwiek nie będę również ukrywać, że w trakcie czytania niejednokrotnie kołatała po mojej głowie myśl, którą w słowa najlepiej ujął sam autor:
,,Czy na to […] aby co dwadzieścia stron przeczytać jakiś aforyzm lub w ogóle takie powiedzonko o życiu, które bym przyparty do muru i sam mógł wykombinować, czyż na to muszę przystawać z tą całą bandą snobistycznych durniów i słuchać nadmiernie detalicznych opisów ich nieciekawych stanów i myśli, podanych w formie równie nieciekawej? Te zdania na pół strony, to wałkowanie i różniczkowanie pospolitości i głupoty, aż do obrzydzenia.’’
Najwyraźniej Witkiewicz doskonale zdawał sobie sprawę, jakiego rodzaju wrażenia wzbudzi w potencjalnych odbiorcach swoim dziełem.

,,Pożegnanie jesieni’’ to intelektualny stół szwedzki, aczkolwiek trącący z lekka zepsuciem i skutkujący niestrawnościami.
Ale może to przez te murbie…

Jaką ścieżką powinna podążyć ludzkość? Czy iść w kierunku ,,programowego zbydlęcenia’’ – zrównania wszystkich i zużytkowania tak powstałego potencjału ludzkiego, aby móc żreć z jednego koryta, całkowicie zatracając się we własnej fizjologii? A może postawić na wyselekcjonowanie (na jakich podstawach?) grupy wybrańców, ratujących poziom człowieczeństwa ludzkości swoim...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

O mamo, ależ to był festyn patologii.
Czego by tu nie było? Toksyczne relacje międzyludzkie, alkoholizm, galeria zepsutych charakterów z psychopatyczną postacią główną na czele, wszechobecna śmierć i ogólne zniszczenie. Ta pozycja mogłaby być idealna dla każdego, kto ma już powyżej uszu wyidealizowanych bohaterów w literaturze.
,,Mogłaby być’’, bo jednocześnie wszystko w tej powieści zostało przedstawione w tak nijaki sposób, że aż dziw bierze, iż komuś udało się do tego stopnia rozcieńczyć tak wysokie stężenie mroku.
Winą za taki stan rzeczy obarczam narrację, prowadzoną z punktu widzenia służącej. Naszym oczom dostępne było tylko tyle, ile sama służąca widziała, w dodatku podane w atmosferze nieśpiesznie snutych wspomnień z czasów służby u – co prawda – niezbyt sympatycznych ludzi, ale w ciągu dalszym osadzonej w szarej wiktoriańskiej codzienności.
Tym samym nie udało mi się szczególnie mocno odczuć intensywności uczucia łączącego Heathcliffa i Catherine, które przecież miało pełnić rolę punktu podparcia dla konstrukcji całej fabuły. Owszem, zostało nam powiedziane, że miłość ich wielka, przelotem widzieliśmy to w ich ekspresji, ale same narodziny więzi pomiędzy głównymi bohaterami pozostało niewidoczne dla naszych oczu. Wszakże służąca nie mogła wiedzieć, co te dzieciaki tam na wrzosowiskach razem przeżywają, a więc i dla nas okryte jest to tajemnicą. I być może byłaby to wolna przestrzeń idealna do wypełnienia przez wyobraźnię czytelnika, gdyby autorka tak skutecznie nie odwracała uwagi odbiorcy opisami kolejnych pomniejszych sytuacji z dni powszednich, mającymi ukazać nieprzyjemne usposobienie wszystkich uczestników wydarzeń, ale w większości nie wychodzącymi poza ramy irytowania zwykłą, ludzką złośliwością i manipulacją.
Otrzymujemy więc treść iście gotycką, lecz opowiedzianą w klimacie typowej, lekko humorystycznej, powieści obyczajowej. Czy był to zabieg celowy? Czy panna Brontë pragnęła tym samym przekazać, iż najgłębszy mrok i demoniczność kryją się w zwykłych ludziach, w zwykłej codzienności? Taka koncepcja jako pierwsza nasuwa się na myśl, lecz nie jest to przemyślenie szczególnie odkrywcze, a wyżej wspomniane połączenie stylów w efekcie nadaje całej historii kształt raczej mdły i rozmyty. Głębszej warstwy filozoficznej też na próżno szukać. Nawet jeżeli wyłaniają się jakieś większe czy mniejsze refleksje, są zarzucone obojętnie, nie zostając w żaden sposób rozwinięte ani dopracowane.

Pomysł uważam za dobry, tak samo jak chęć przedstawienia postaci zgniłych do szpiku kości oraz ogólną atmosferę przygnębienia, ale realizacja nie sprostała pierwotnemu potencjałowi moim zdaniem.

O mamo, ależ to był festyn patologii.
Czego by tu nie było? Toksyczne relacje międzyludzkie, alkoholizm, galeria zepsutych charakterów z psychopatyczną postacią główną na czele, wszechobecna śmierć i ogólne zniszczenie. Ta pozycja mogłaby być idealna dla każdego, kto ma już powyżej uszu wyidealizowanych bohaterów w literaturze.
,,Mogłaby być’’, bo jednocześnie wszystko w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kontrowersje bardzo zaszkodziły tej pozycji. Niczym klątwa; fatwa wisząca nad autorem, ataki na tłumaczy i wydawnictwa, ofiary śmiertelne. Zdawało się, że Salman Rushdie odważył się na krok, na który mało osób by się ośmieliło i uderzył w jedną z najbardziej radykalnych religii na świecie. Środowiska muzułmańskie zawrzały, a ludzie zaczęli wtykać nos pomiędzy kartki ,,Szatańskich wersetów’’ w poszukiwaniu pikanterii. Tylko czy na pewno ją otrzymają? Owszem, autor trochę sobie pokpił z proroka Mahometa, lecz nie sądzę, aby na osobach z zachodniej kultury, spoza kręgu muzułmańskiego, wywarło to większe wrażenie. Za to mogą poczuć się co niemiara zaskoczeni, ponieważ wątek Mahometa w gruncie rzeczy nie stanowi wcale dominującego motywu tej książki, a sam islam jest użyty jedynie jako przykład, na którym autor dokonał swoistej analizy religii jako zjawiska samego w sobie.
Powiedziałabym więc, że książka ta jest bardziej zbiorem refleksji o – chyba w największej mierze – tożsamości i jej transformacji, lecz także miłości, etyce, dominacji i uległości wobec świata, rodzicielstwie, czy różnorakich problemach społecznych. A wszystko to zapakowane w kunsztownie zdobiony, przyciężkawy od metafor, choć jednocześnie zabrudzony wulgaryzmami, język, który jest równie piękny, co irytujący w swym dusznym przepychu.

Pozycja jak najbardziej warta uwagi, lecz z ostrzeżeniem na marginesie, że nie dla każdego odbiorcy jest przeznaczona, bo w jej treści mogą nie odnaleźć się osoby, które:
- nie lubią mieć poczucia błądzenia bez celu – bo nie ukrywajmy, ta książka nie ma jakiegoś szczególnie skonkretyzowanego punktu, do którego by zmierzała, a raczej przypomina lekko refleksyjny spacer na kwasie.
- mają alergię na magiczny realizm – bo jest tu go od groma.
- mają zabiegany i stresujący okres w życiu – bo przedarcie się przez gąszcz liter składających się na tę historię wymaga czasu i próba przeczytania tej książki w takim przypadku może skutkować poważnym załamaniem nerwowym, po czym skończeniem w stylu Gibrila Fariszty.

Powieść męcząca, choć satysfakcjonująca jednocześnie. A przynajmniej satysfakcjonująca dla osób lubujących się w estetyczno-mentalnym włóczykijstwie.

Kontrowersje bardzo zaszkodziły tej pozycji. Niczym klątwa; fatwa wisząca nad autorem, ataki na tłumaczy i wydawnictwa, ofiary śmiertelne. Zdawało się, że Salman Rushdie odważył się na krok, na który mało osób by się ośmieliło i uderzył w jedną z najbardziej radykalnych religii na świecie. Środowiska muzułmańskie zawrzały, a ludzie zaczęli wtykać nos pomiędzy kartki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zdobyłam ten szczyt!
I okazało się, że widok był niewart ceny podróży.

Jakże dziwnie będzie wyglądać moja ocena zawieszona pomiędzy tymi wszystkimi rozjarzonymi do czerwoności gwiazdkami. Jak niepasujący element, jak odmieniec.
Zdaję sobie sprawę, że sprawiedliwiej byłoby, gdybym oceniła tę powieść wyżej choćby za sam research, jakiego musiał dokonać autor oraz jego wysiłek i skrupulatność, aby oddać w jak największym stopniu realizm historii. Lecz byłoby to niezgodne ze mną, bo efekt końcowy - cóż - wywołał we mnie uczucia dalece inne od zachwytu... a właściwie nie wywołał ich wcale. Moje serce stało się równie oziębłe jak arktyczne krajobrazy.
Jeszcze do połowy książki byłam skłonna postawić siódemkę. Lecz po entym przechodzeniu przez spis wszystkich puszek z wołowiną, sucharów, rumu, koców, lekarstw, reszty ekwipunku pozostałych z ostatnich tygodni oraz czytaniu po raz wtóry, jak szli, i gonił ich potwór, i szli, i choroby oraz głód, i szli, i marznące ciała, i szli...
Jestem zmęczona. Szłam tam razem z nimi, a z każdą stroną zostawiałam kawałek swojej wrażliwości gdzieś między serakami aż do całkowitego jej wyczerpania. Losy nawet najciekawszych i najsympatyczniejszych bohaterów stały mi się obojętne, a pod koniec zaczęłam kibicować potworowi z lodu, aby wreszcie ukrócił tę niekończącą się mękę... chyba nas wszystkich.
Potworowi, który budził jakąkolwiek grozę przez kilka pierwszych rozdziałów. Wtedy jeszcze można było czuć ten delikatny klimacik powieści gotyckiej, który zawsze trafiał w moje serduszko. Lecz później wszystko stało się tak schematyczne, tak infantylne ze swoim monstrum i śmieszne ze wszystkim nieszczęściami świata spadającymi na naszych pechowców.

Opis mówi, że to książka ,,dająca się odczytać niczym szczegółowy dziennik pokładowy'' i radziłabym wziąć sobie ten komentarz bardzo do serca. Drobiazgowość oraz cała masa - moim zdaniem zbędnych - szczegółów tworzy jakieś 3/4 objętości, a po przekroczeniu połowy można już zacząć odczuwać permanentne déjà vu.
Niestety, we mnie zmęczenie zabija wszelkie emocje, nie je wzmaga.
Jeśli Dan Simmons chciał udowodnić, że to właśnie monotonia jest najbardziej destrukcyjna i doprowadzająca człowieka do szaleństwa, to chyba mu się udało.

Zdobyłam ten szczyt!
I okazało się, że widok był niewart ceny podróży.

Jakże dziwnie będzie wyglądać moja ocena zawieszona pomiędzy tymi wszystkimi rozjarzonymi do czerwoności gwiazdkami. Jak niepasujący element, jak odmieniec.
Zdaję sobie sprawę, że sprawiedliwiej byłoby, gdybym oceniła tę powieść wyżej choćby za sam research, jakiego musiał dokonać autor oraz jego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Chłopiec wsuwa piórko w usta...
Przerzucam pierwszą kartkę...

Nie dajcie się zwieść, ta książka wcale nie jest książką. To piórko, sprawnie ukryte pod postacią książki, a wy, podstępnie oszukani, myśląc, że to niewinna powieść przerzucicie beztrosko pierwszą kartkę tym samym wchodząc w świat wurta. I mogę wam zagwarantować, że nie byle jakie piórko kryje się pod postacią tej książki, lecz sama żółć! Żółcie nie mają opcji odskoku. Będziecie musieli doprowadzić grę do końca. Dlatego weźcie sobie radę Kota do serca już na samym początku: Bądźcie ostrożni. Bądźcie bardzo, ale to bardzo ostrożni. To nie jest historia dla słabeuszy, więc jeśli macie wątpliwości, czy na pewno wasza wyobraźnia podoła tej powieści, lepiej zrezygnujcie od razu.
Już od pierwszego rozdziału zostaniecie wrzuceni między Skitrowców i ich dziwaczny świat. Od teraz będziecie musieli znosić ich towarzystwo wraz z wulgarnym słownictwem, niezbyt delikatnym stylem życia, no, i Stworem. Wraz z nimi doznawać narkotycznych wizji upojeni piórkami, uciekać przed glinami i jeździć furgonetką prowadzoną przez naszego Żuczka. A wiedzcie, że Żuk nie lubi spokojnej jazdy.
Choć całą przygodę tak naprawdę zawdzięczacie Skrybie. Wszystko będziecie widzieć jego oczami, ponieważ to właśnie on postanowił spisać całą tę historię. Historię o silnym pragnieniu odzyskania ukochanej, którą zgubił. Musi zdobyć pewne rzadkie piórko i dokonać wymiany, aby sprowadzić ją z powrotem do realnego świata, a jest to zadanie praktycznie niemożliwe. Lecz Skrybie nie brakuje determinacji. Dla niej odwiedza jedne z niebezpieczniejszych zakątków miasta. Wchodzi w kolejne sny, lekceważąc ostrzeżenia Kota Gracza. Rozkopuje mogiły. I dla niej traci. Tylko... ile można poświęcić dla jednej osoby, jeżeli nawet nie wiadomo, czy jeszcze żyje? Czy tak duża utrata miała jakiś sens, czy odnalazł swoją Desdemonę? Sami będziecie musieli się tego dowiedzieć. To jest wasz sen i to wy musicie go dokończyć.

...chłopiec wysuwa piórko z ust.
...przerzucam ostatnią kartkę.

Wpatruję się w czerwoną książkę z żółtym piórkiem na okładce. Tęsknię za Skitrowcami. Pomimo ich wad i dziwnego sposobu na życie, przywiązałam się nich. Przywiązałam się nawet do Skryby, choć jego postać wzbudza we mnie ambiwalentne uczucia. Nie jest to bohater z mnóstwem zalet, którego każdy by polubił, wręcz przeciwnie! Można doszukać się w nim wielu wad. Jest za to naturalny, prawdziwy. Można także wyczuć w nim jakąś wrażliwość, choć może nietypową i niewidoczną na pierwszy rzut oka.
Cały świat jaki wykreował Jeff Noon łączy w sobie elementy surrealizmu i paskudnej rzeczywistości. Może właśnie to wraz z całkiem prostym, nieudziwnionym językiem, daje wrażenie jakiejś rzeczywistej nierzeczywistości, wrażenie marzenia sennego. Brzmi dziwnie? Cóż, mówiłam, że nie jest to powieść dla słabej wyobraźni. Jeśli szukacie czegoś realnego, trafiliście pod zły adres.

Chłopiec wsuwa piórko w usta...
Przerzucam pierwszą kartkę...

Nie dajcie się zwieść, ta książka wcale nie jest książką. To piórko, sprawnie ukryte pod postacią książki, a wy, podstępnie oszukani, myśląc, że to niewinna powieść przerzucicie beztrosko pierwszą kartkę tym samym wchodząc w świat wurta. I mogę wam zagwarantować, że nie byle jakie piórko kryje się pod postacią...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

,,Upiór opery'' Gastona Leroux wprowadza nas w świat wyrafinowanej estetyki gotyckiego piękna. To opowieść, która ma cieszyć zmysły ukazując niesamowite obrazy lub pobudzać do usłyszenia niezwykłej muzyki. Czego można było się spodziewać, skoro jesteśmy w Paryskiej operze? Trudno nie cieszyć oczu (i uszu) wyobraźni tak ślicznymi zdobieniami, barwami i widowiskami. Tańczącymi zwiewnie baletnicami, sopranami, tenorami. Lecz nawet w tak cudownej perle pod deskami sceny, za zimnymi murami znajduje się inny świat. Świat mroczny i straszny. A w nim swój dom ma Upiór. Upiór Opery. Tak nazywają go wszyscy pracownicy w operze, snując o nim straszliwe legendy, choć nikt go nigdy nie widział. Tylko dla jednej osoby ta sama istota nie jest Upiorem, lecz Aniołem Muzyki, nauczycielem, który pozwala jej wydawać z siebie anielskie dźwięki. Nie wie jedynie jak dużą miłością jest darzona przez swego nauczyciela. Kiedy się dowie, i dla niej stanie się upiorem.
,Cóż może być strasznego w miłości?' ktoś zapyta. Lecz jak ta miłość może wyglądać u człowieka tak bardzo oszpeconego, że jego własna matka brzydziła się jego twarzy, a on był skazany na wieczną samotność przez swą brzydotę? U człowieka, który wciąż musi skrywać się w cieniu przed innymi, choć pragnąłby żyć jak inni ludzie, który nigdy nie zaznał ciepła drugiego człowieka, choć go potrzebował? Miłość tak nagła i niespodziewana zamienia się w obsesję, a człowiek nią ogarnięty jest zdolny to strasznych czynów.
Chociaż w gruncie rzeczy nasz Upiór, którego prawdziwe imię brzmi Erik, przecież nie był złym człowiekiem. Był jedynie bardzo nieszczęśliwą i opuszczoną przez wszystkich istotą, która także chce kochać i być kochanym. Duch Opery prędzej wzbudzał współczucie i żal niż strach. Litowała się nad nim nawet Krystyna Daaé pomimo lęku, jaki w niej wzbudzał.
,,Biedny Erik'' - jak sama o nim mówiła.

Gratuluję Gastonowi stworzenia tak fascynującego bohatera jakim jest Erik. Gratuluję stworzenia tak niesamowitej atmosfery i ciekawej fabuły. Niestety nie mogę pogratulować mu talentu pisarskiego. Podczas czytania miałam odczucie jakby autor niezbyt wiedział jak przelać wszystko na papier. Jego sposób pisania jest dość... niezdarny. Niestety ta jego nieporadność pisarska nierzadko zabrała klimat i pewien ład wielu scenom, który były dobre, ale źle podane. W szczególności raziła mnie w oczy sztuczność i przesada w wielu dialogach.
Pogwałcenie zasady decorum poprzez zestawienie ze sobą dramaturgii i upiorności wraz z wątkiem przygodowym również wzbudziło we mnie konsternację.
Książka jest dobra, choć bez tych wad mogłaby być jeszcze lepsza. Lecz czy istnieją książki bez wad?

,,Upiór opery'' Gastona Leroux wprowadza nas w świat wyrafinowanej estetyki gotyckiego piękna. To opowieść, która ma cieszyć zmysły ukazując niesamowite obrazy lub pobudzać do usłyszenia niezwykłej muzyki. Czego można było się spodziewać, skoro jesteśmy w Paryskiej operze? Trudno nie cieszyć oczu (i uszu) wyobraźni tak ślicznymi zdobieniami, barwami i widowiskami....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Już dawno nie zatonęłam tak całkowicie w jakiejś powieści urywając niemal całkowicie kontakt z rzeczywistością.
Ale od początku.

Książkę rozpoczyna ,,Asystentka pisarza fantasy'' czyli zbiór 16 opowiadań. Jak to z opowiadaniami, jedne są wspaniałe, inne niekoniecznie, chociaż podpowiem, że te ,wspaniałe' mają przewagę.
Lecz wszystkie łączył jeden element - były jak wyjęte ze snu, tylko z lekka rozcieńczone jakimkolwiek realizmem. Dziwne, mroczne, absurdalne. Niektóre wykraczały poza skalę i nie byłam w stanie ocenić tak dziwnych tworów. Niektóre ocierały się o kicz, przy jednym lub dwóch miałam odczucie jakby autor pisał je na siłę, na szczęście było takich mniej niż palców u jednej ręki.

Lecz powieść! Powieść to był majstersztyk!
Opowiadania przez swą nierealność stanowiły już same w sobie kotwicę dla wyobraźni. Chociaż - jak to przy czytaniu - można było znaleźć się w innym świecie, były do tego stopnia dziwaczne, iż bardziej skłonna byłabym uwierzyć już w elfy, więc zawsze ta podświadomość i jakiś cichutki głosik cały czas wołały, że to tylko książka napisana przez człowieka, w żadnym wypadku nie jest prawdą. W innych powieściach, nawet jak się w takową mocno wciągnęłam, choćby jednym palcem byłam trochę w świecie realnym.
W przypadku ,,Portretu Pani Charbuque'' było zdecydowanie bardziej realnie i do świata rzeczywistego wracałam jedynie, gdy ktoś do mnie krzyknął. Inaczej znikałam całkowicie. Grzęzłam w błocie na ulicach wiktoriańskiego Nowego Jorku wraz z bohaterem i przeszywał mnie dreszcz przy każdym zaułku w obawie przed ujrzeniem kobiety płaczącej krwią. Słuchałam wraz z nim historii Pani Charbuque zastanawiając się nad jej wyglądem, bulwersując jej zachowaniem, ulegając fascynacji tajemnicami. Nieraz przyłapywałam się na odnoszeniu wrażenia, że nie czytam fikcji, ale coś autentycznego.
Opowieść mnie zaskoczyła, spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Sądziłam, że większość fabuły będzie zajmowała opowieść snuta przez tajemniczą kobietę, tymczasem Jeffrey Ford przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Historia Pani Charbuque była tylko dodatkiem, elementem niesamowitości do całej, bardziej złożonej fabuły, która w większości rozgrywała się na uliczkach Nowego Jorku. Chociaż, jak później się dowiemy, wcale nie mniej ważnym elementem, który splecie się z resztą tajemniczych wydarzeń w fabule.
Proporcje są bardzo dobrze zachowane, ilość stron idealna. Opowieść nie dłuży się czytelnikowi, ale również nie pozostawia uczucia niedosytu. Jest też niemało zwrotów akcji.

,,Portret Pani Charbuque'' niewątpliwie jest najlepszym daniem całej książki, chociaż zbiór opowiadań to całkiem smaczna, aczkolwiek dziwna przystawka.
Język jest przyjemny, nie ma w nim męczącej (pseudo)poetyckości, nie składa się także ze skandalicznie krótkich i prostych zdań.
Zaś bohaterowie są do polubienia i niejeden wzbudził moją sympatię.

Krótko podsumowując:
Asystentka pisarza fantasy - 7/10
Portret Pani Charbuque - 9/10
Razem - 8/10

Wspaniała książka, jak najbardziej polecam, lecz ostrzegam, że pochłania człowieka w całości.

Już dawno nie zatonęłam tak całkowicie w jakiejś powieści urywając niemal całkowicie kontakt z rzeczywistością.
Ale od początku.

Książkę rozpoczyna ,,Asystentka pisarza fantasy'' czyli zbiór 16 opowiadań. Jak to z opowiadaniami, jedne są wspaniałe, inne niekoniecznie, chociaż podpowiem, że te ,wspaniałe' mają przewagę.
Lecz wszystkie łączył jeden element - były jak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ta powieść jest turpistyczna. Wciąż nie mogłam oprzeć się takiemu wrażeniu. Autorka nie szczędzi nam opisów ciężkiej pracy tych ludzi, brzydoty, wszelakich wydzielin, które człowiek z siebie wydziela i smrodu. Nie ma tu zawsze pięknych, czystych bohaterów, ani nie są pomijane szczegóły, które pisarze zazwyczaj wolą pominąć. Tylko raz Hannah Kent moim zdaniem trochę przesadziła. Co prawda pod sam koniec i tylko jednym zdaniem, ale jednak. Tego jednego zdania nie powinno tam być.
Sam język dostosowuje się do klimatu opowieści. Surowy jak sama Islandia. Choć jednocześnie miałam czasem odczucie, że jest w nim ciut jakiegoś poetyzmu, który trudno mi wyjaśnić. Był subtelny i nie narzucający się.
Lecz największą perłą całej historii była zdecydowanie Agnes. Bardzo dobrze rozwinięta postać. Naturalna przede wszystkim. Człowiek jak każdy inny, jednocześnie wyjątkowy w swojej indywidualności, którą posiada każdy. Agnes przypominała mi diament, choć niestety nieoszlifowany. Autorka powinna poświęcić jej więcej czasu. Jeszcze bardziej wgłębić się w jej psychikę. Szkoda, ale nie można mieć wszystkiego. A diament nawet nieoszlifowany, może być piękny. Innych bohaterów już bym tak nie pochwaliła. Widać, że autorka skupiła się głównie na skazanej, zaniedbując trochę poboczne postaci. Chociaż każda z nich była inna, nie było żadnego powtarzającego się charakteru, całą osobowość każdej z osób można było przejrzeć po jednej cesze.
Największą wadą tej książki jest jej objętość. Jest zwyczajnie za krótka. Nim się obejrzałam doszłam już do końca. Przydałoby się jej jeszcze chociaż 100 stron. Dzięki nim autorka mogłaby bardziej dopracować główną bohaterkę, jej życie oraz relacje z członkami rodziny, w której przebywała. Tymczasem pod koniec miałam wrażenie, że H.Kent śpieszy się i chce wszystko już zakończyć.
Ogólnie rzecz biorąc książka do mnie trafiła. Najchętniej oceniłabym ją na 7,5, lecz nie ma tu takiej opcji.

Ta powieść jest turpistyczna. Wciąż nie mogłam oprzeć się takiemu wrażeniu. Autorka nie szczędzi nam opisów ciężkiej pracy tych ludzi, brzydoty, wszelakich wydzielin, które człowiek z siebie wydziela i smrodu. Nie ma tu zawsze pięknych, czystych bohaterów, ani nie są pomijane szczegóły, które pisarze zazwyczaj wolą pominąć. Tylko raz Hannah Kent moim zdaniem trochę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

6/10 - sądzę, że ta opowieść zasługuje na tę ocenę, lecz na nic więcej.
Pomysł był całkiem dobry moim zdaniem, ale czy autorka go nie spaprała? Po części.
Przede wszystkim językiem. Krótkie zdania z początku wydawały mi się zabiegiem celowym, mającym oddać bardziej atmosferę, a także panikę bohaterki na pierwszych stronach tej książki, lecz szybko spostrzegłam się, że ciąg dalszy będzie pisany w taki sam sposób i nie jest to żaden zabieg celowy, a jedynie styl pisania autorki, który z czasem zaczął irytować. Prawdą jest, że dzięki temu całość przeczytałam dość szybko i prawdą jest, że wybierając tę książkę spodziewałam się prostego stylu, ale bez przesady. Ciut bardziej rozbudowane zdania nie wyszłyby na szkodę.
Niestety to nie jedyna wada. Bohaterowie także nie powalali na kolana. Zaczynając od głównej bohaterki, którą typowałam na 14-16 lat. Jakież było moje zdziwienie, kiedy dowiedziałam się, że ma lat 22. Nie byłaby nawet taką złą postacią, gdyby tylko zmienić jej wiek lub zachowanie bardziej przystosować do faktycznego wieku, ponieważ wciąż miałam odczucie, że czytam o nastolatce, a nie dorosłej kobiecie. Bohaterowie drugoplanowi nie byli wcale lepsi. Żaden nie wzbudził we mnie sympatii.. Irytował mnie zarówno Adam, w moim odczuciu zachowujący się jak niedojrzały cham, jak i opóźniona w rozwoju Iza oraz cała reszta gromady.
Lecz ogółem rzecz biorąc książka nie była taka zła. Akcja wartka, pomysł ciekawy, a i nawet klimat gdzieniegdzie zajrzał. Jeśli chce się przeczytać coś lekkiego, niewymagającego i nieprzynudzającego ta pozycja będzie idealna.

6/10 - sądzę, że ta opowieść zasługuje na tę ocenę, lecz na nic więcej.
Pomysł był całkiem dobry moim zdaniem, ale czy autorka go nie spaprała? Po części.
Przede wszystkim językiem. Krótkie zdania z początku wydawały mi się zabiegiem celowym, mającym oddać bardziej atmosferę, a także panikę bohaterki na pierwszych stronach tej książki, lecz szybko spostrzegłam się, że ciąg...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kiedy znalazłam tę książkę w szufladzie rodziców, podchodziłam do niej z dystansem. Jakieś odludzie, jakiś bohater z mroczną przeszłością, jakieś morderstwa, norma dla tego gatunku. Spodziewałam się takiej sobie schematycznej opowieści. I w tym przypadku nie za bardzo się myliłam.
Spokojne miasteczko, w którym odnajdują gnijące zwłoki nagiej kobiety. Potem następne. Pod domy podrzucane są martwe zwierzęta, a policja oczywiście nie potrafi sobie z tym poradzić. Wtedy wkracza nasz bohater, który swoją wiedzą z zakresu antropologii sądowej bije wszystkich na łopatki. Jak można się domyślić, trochę później przez ciapowatość policji sam wszystkim się zajmie pomimo wszelkich pechowych zbiegów okoliczności.
Morderca też jest dość przewidywalny. Myślę, że znajdzie się na liście podejrzanych większości z was, aczkolwiek sama końcówka może trochę zaskoczyć.
Wyeliminowałabym też z chęcią motyw proroczych snów, który przewija się przez strony tej powieści. Uważam, że kompletnie nie pasował do klimatu i fabuły. To miejsce autor mógł zapełnić, może to okrutne, ale chociaż o jednym morderstwem więcej. Raczej nie zaszkodziłoby to opowieści.
Tak ciągle jęczę na tę książkę, a jednak wystawiłam to 7/10. Cóż, było trochę niedociągnięć, ale skłamałabym mówiąc, że ta książka w ogóle mnie nie wciągnęła. Pod koniec wciągnęła mnie nawet na tyle, że koniecznie musiałam ją dokończyć pomimo bardzo później godziny i szkoły na jutrzejszy dzień. Wywołała we mnie sporo emocji, a okładka też tak bardzo nie skłamała. Faktycznie można poczuć po kilku chwilach dreszcz, a później strach. Można także się trochę czegoś dowiedzieć, a ja zawsze to ceniłam w powieściach. Co prawda wiedza ta raczej nie jest zbyt użyteczna, a raczej większość nie chciałaby musieć jej kiedykolwiek używać.
Bohaterzy są bez zarzutu. Może nie są bardzo fascynujący, ale też nie irytujący swoją nijakością.
Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że polecam ,,Chemię śmierci''.

Kiedy znalazłam tę książkę w szufladzie rodziców, podchodziłam do niej z dystansem. Jakieś odludzie, jakiś bohater z mroczną przeszłością, jakieś morderstwa, norma dla tego gatunku. Spodziewałam się takiej sobie schematycznej opowieści. I w tym przypadku nie za bardzo się myliłam.
Spokojne miasteczko, w którym odnajdują gnijące zwłoki nagiej kobiety. Potem następne. Pod...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Gdy zobaczyłam tę piękną okładkę, słowo ,czarownica' w tytule, ciekawy opis z tyłu i na dodatek przecenę, wiedziałam, że muszę ją kupić. Tak też wróciłam z tym pysznym kąskiem do domu.
Książka jest dość gruba i dzieli się na 3 części. Opowiada historię dziewczynki zamieszkującej XIX wieczny Siedmiogród, która nie potrafi czytać ani pisać, nawet nie wie do końca kiedy się urodziła, za to świetnie łowi ryby, poluje, żyje dziko w lesie oraz posiada dar widzenia przyszłości jak i zarówno przeszłości.
Obserwujemy jak dorasta. W każdej części jest inna - starsza, dojrzalsza, po nowych doświadczeniach.
W opowieści nie ma zbyt wiele akcji, a nawet jeśli się pojawi, również jest utrzymywana raczej w spokojnym tonie, głównie skupiając się na opisie natury i uczuciach bohaterów. Tak więc zawiodą się wszyscy, którzy liczą na niesamowite walki, rzucanie kulami światła czy inne tego typu rozrywki.
Czasem nie dzieje się nic i jest dużo opisów przyrody, więc kogoś mniej cierpliwego książka może zacząć nużyć, ale jak dla mnie trochę poetycki, trochę wzorowany na staromodny, język autora cały czas utrzymuje niesamowitą atmosferę i klimat tej powieści. Można by wręcz odnieść wrażenie, iż właśnie dzika natura jest tutaj główną bohaterką, a życie Nuci jedynie tłem.
Miłość pokazała się także i to w sposób, którego nienawidzę w książkach, a mianowicie jako miłość od pierwszego wejrzenia. Miałam wtedy ochotę rzucić tę książkę w kąt spodziewając się kolejnego słodkiego, lepkiego romansiku, lecz autor mnie zaskoczył wcale nie robiąc z tego romansu, a sama miłość stała się później prawie wcale nie odczuwalna, aż w końcu zanikła całkowicie.
Lecz nie jest to tylko o dziewczynie z Funtinel, która czytała z ludzkich oczu, ale także w dużej mierze o samotności i przemijaniu, które wciskają się w każdy zakamarek tej powieści.

Gdy zobaczyłam tę piękną okładkę, słowo ,czarownica' w tytule, ciekawy opis z tyłu i na dodatek przecenę, wiedziałam, że muszę ją kupić. Tak też wróciłam z tym pysznym kąskiem do domu.
Książka jest dość gruba i dzieli się na 3 części. Opowiada historię dziewczynki zamieszkującej XIX wieczny Siedmiogród, która nie potrafi czytać ani pisać, nawet nie wie do końca kiedy się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

,,Kłamca'' to miłe czytadło na nudne dni. Język jest przystępny, a pomysł miał potencjał i niestety, mam odczucie, że ten potencjał autor zaprzepaścił.
Wszystko jest napisane dość chaotycznie i jak na mój gust jest zbyt dużo strzelanin i akcji. Okej, fajnie, gdy coś się dzieje, ale w chwili, gdy na prawie każdej stronie jest jakaś bijatyka, zaczyna być to nużące.
Mimo to spędziłam przyjemne chwile przy czytaniu tej pozycji i oceniłabym ją na coś pomiędzy dobre, a przeciętne, jeśli byłaby tu taka opcja.

,,Kłamca'' to miłe czytadło na nudne dni. Język jest przystępny, a pomysł miał potencjał i niestety, mam odczucie, że ten potencjał autor zaprzepaścił.
Wszystko jest napisane dość chaotycznie i jak na mój gust jest zbyt dużo strzelanin i akcji. Okej, fajnie, gdy coś się dzieje, ale w chwili, gdy na prawie każdej stronie jest jakaś bijatyka, zaczyna być to nużące.
Mimo to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dużo osób już napisało, że opowieść jest wstrząsająca i ja napiszę to także, bo to najlepsze określenie dla tej pozycji.
Książka jest pisana w formie autobiografii kobiety o imieniu Lilia. Spisane jest całe jej życie od wczesnego dzieciństwa do późnej starości, ale uwaga głównie się skupia na przyjaźni jaka kwitła między główną bohaterką, a jej laotong - Kwiatem Śniegu.
Oprócz przeżycia wspaniałej historii, można dowiedzieć się co nieco o tradycjach i codziennych zajęciach ludzi zamieszkujących XIX wieczne Chiny.
I mimo, że okrutne traktowanie kobiet w przeszłości nie jest dla mnie nowością, byłam przerażona, gdy mąż był zdolny brutalnie pobić swoją ciężarną żonę bez większego powodu, wywołując tym poronienie.
Dałabym tej książce recenzje bardzo dobrą, ale dałam rewelacyjną, ponieważ była to druga książka jaka zdołała mnie złamać. Nie płakałam jeszcze przy czytaniu jakiejkolwiek historii. Oczywiście, nieraz było mi przykro, czasami nawet oczy mi się szkliły, ale zawsze dawałam radę powstrzymać łzy. Czytając tą książkę ryczałam przez całe zakończenie, do tego stopnia, że musiałam robić sobie przerwy, aby się uspokoić.
Jeśli ktoś nadal jest niepewny czy przeczytać ,,Kwiat Śniegu i sekretny wachlarz" od razu mówię, żeby iść czym prędzej do księgarni i ją kupić, bo naprawdę warto.

Dużo osób już napisało, że opowieść jest wstrząsająca i ja napiszę to także, bo to najlepsze określenie dla tej pozycji.
Książka jest pisana w formie autobiografii kobiety o imieniu Lilia. Spisane jest całe jej życie od wczesnego dzieciństwa do późnej starości, ale uwaga głównie się skupia na przyjaźni jaka kwitła między główną bohaterką, a jej laotong - Kwiatem Śniegu....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Lucy nie może zajść w ciąże, więc klonuje swoją babkę. Mary najpierw rozwija się w sztucznej macicy ukrytej w piwnicy rezydencji Luce potem przychodzi na świat jako 22 latka. Posiada wszystkie wspomnienia prawdziwej babci Lucy i na początku sądzi, że naprawdę jest oryginalną Mary. Kiedy uświadamia sobie co się stało jest oczywiście zszokowana, ale powoli oswaja się z tą myślą. Teraz musi się przystosować do XXI wieku.
Kupiłam tę książkę na wakacjach, ponieważ nie miałam co czytać. Podchodziłam do niej raczej sceptycznie, szczególnie, iż książka jest pisana w czasie teraźniejszym, ale szybko się wciągnęłam, a czas teraźniejszy dodaje jej tylko uroku.
Polecam.

Lucy nie może zajść w ciąże, więc klonuje swoją babkę. Mary najpierw rozwija się w sztucznej macicy ukrytej w piwnicy rezydencji Luce potem przychodzi na świat jako 22 latka. Posiada wszystkie wspomnienia prawdziwej babci Lucy i na początku sądzi, że naprawdę jest oryginalną Mary. Kiedy uświadamia sobie co się stało jest oczywiście zszokowana, ale powoli oswaja się z tą...

więcej Pokaż mimo to