Oficjalne recenzje użytkownika

Więcej recenzji
Okładka książki Cienie Wojciech Chmielarz
Ocena 7,6
Recenzja Gliny nigdy nie mówią do widzenia*

Mortka powrócił. Jest jakby bardziej stateczny i opanowany, ale nadal to ten sam doświadczony i skuteczny glina, którego czytelniczy dobrze znają z wcześniejszych powieści Chmielarza. Bohater nie bez skazy, z drobnymi wadami, które obliczone zostały na sympatię odbiorców. Dla...

Avatar
Monika Długa Czytaj więcej
Okładka książki Ludzie na drzewach Hanya Yanagihara
Ocena 6,7
Recenzja Duże życie - recenzja „Ludzi na drzewach“ Hanyi Yanagihary

Debiut Yanagihary to ambitne przedsięwzięcie. Autorka bestsellerowego „Małego życia” sięga bowiem po tematy ważkie i uniwersalne, krocząc jednakże po śladach literackich poprzedników. Podejmując próbę odpowiedzi na pytania: czy Norton Perina, młody i wybitnie uzdolniony naukowiec, może...

Avatar
Monika Długa Czytaj więcej

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

"Kryminalistka" zaczyna się o mocnej sceny. Skołowana, przestraszona i rozdygotana autorka poczytnych kryminałów [sic!] musi się ukrywać. Przyznaje się do zabójstwa dwóch osób. W krótkich, żołnierskich słowach przekonuje, nas – czytelników, że wszystkie zdarzenia, których była uczestniczką, to tylko wyjątkowo nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Ona – ofiara serii niefortunnych zdarzeń, ucieka przed czyhającym niebezpieczeństwem ze strony wspólników męża oraz bezwzględnej, ale też zgoła niefrasobliwej policji. Wszystkie dramatis personae tej opowieści, od dobrotliwej potentatki ziem polskich Brygidy, przez przystojnego i jurnego policjanta Sebastiana Liwca, po biuściastą Lidię stanowią ważny element układanki. I co istotne! są także potencjalnym źródłem niebezpieczeństwa. Trzeba to podkreślić po dwakroć, gdyż nieufność i niepokój towarzyszą bohaterce na każdym kroku. No, przynajmniej według wersji tytułowej kryminalistki – Joanny. Zatem pierwsza, otwierająca i intrygująca scena, która jest obietnicą przygody i która tej obietnicy czyni zadość.

Zatem mamy kobiecą bohaterką, która stanowi alter ego Joanny Jodełki. Bo pisarka, bo skończyła historię sztuki, bo "Kryminalistkę" zadedykowała samej sobie. Ale któż to wie! Gdyż Jodełka to zacny i utalentowany gracz. Ciągle kluczy i zmienia trop. Raz mamy zatem narratora pierwszoosobowego (co by pokochać, współczuć i utożsamić się z bohaterką), a innym razem poznajemy zdarzenia z perspektywy osoby trzeciej. Raz zdaje się, mamy do czynienia z pastiszem i autoironią (choćby wspomnieć: problemy ze sprzedażą nakładu i krytyką literacką, karykaturalność niektórych głównych postaci), a innym razem z bardzo poważną grą o życie. Jodełka, i to widać od razu, bardzo dobrze zna konwencje gatunku i wykorzystuje ją do cna. A zakończenie to dopiero majstersztyk i miód na serce oraz duszę! Więcej nie zdradzam, bo nie mogę, bo popsuję i lekturę, i zabawę!

Dawno, ale to bardzo dawno nie czytałam tak zmyślnego i inteligentnego, polskiego kryminału. Czytajcie, Drodzy czytajcie, a będziecie usatysfakcjonowani!

"Kryminalistka" zaczyna się o mocnej sceny. Skołowana, przestraszona i rozdygotana autorka poczytnych kryminałów [sic!] musi się ukrywać. Przyznaje się do zabójstwa dwóch osób. W krótkich, żołnierskich słowach przekonuje, nas – czytelników, że wszystkie zdarzenia, których była uczestniczką, to tylko wyjątkowo nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Ona – ofiara serii...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Bezprecedensowy jest ten Ostachowicz. Jego osoba (naprawdę chciałam i mocno trzymałam kciuki, żeby otrzymał tę forsę z PKN Orlen. Przynajmniej był cień szansy, że jako literat inaczej/mądrzej ją spożytkuje), ale przede wszystkim jego pisarstwo – wszystko jest w nim niebanalne i interesujące. Bo gdyby tak przyłożyć do powieści Ostachowicza miarę krytycznoliteracką, to ze świecą szukać na polskim podwórku drugiej takiej twórczości (no może ciut, ciut Ignacy Karpowicz, ale tylko troszkę, raczej w cieniu), trudno też o klasyfikację. Gdyż to, co autor wyczynia z materią tekstu, to istna ekwilibrystyka gatunkowa i językowa. W „Zielonej wyspie” aż skrzy się od czarnego humoru, a horror i thriller gładko przechodzą w powieść obyczajową i momentami można odnieść wrażenie, że czytamy utkany z krwi i kości melodramat. Wszystkie te sztuczki to jednak tylko precyzyjnie nakreślony sztafaż, bowiem jak już dojdziemy do samego jądra opowieści, przestaje być zabawnie i wesoło. Ale na przystawkę otrzymujemy to:

"Ale faceci są tępi – przemówiła w końcu. – Jak ja zazdroszczę lesbijkom. – Wstała z trudem z leżaka, wymierzyła palec wskazujący w horyzont z kłębiącymi się ciemnymi chmurami. – Ostrzegam! Jeśli do Gwiazdki nie poznam mężczyzny mądrzejszego od kota mojej pierwszej teściowej, to znajdę sobie kobietę! Wyobraziła sobie, jak, hen, hen na kole podbiegunowym Święty Mikołaj rozkłada bezradnie ręce".

„Zielona wyspa” to traktat o samotności (ach te problemu bogatego, współczesnego świata!). O niemożności porozumienia się i braku akceptacji samego siebie i swojego otoczenia. Temat istotny i ważny, ale autor nie byłby sobą, gdyby opowiedział o nim w klasyczny sposób. Główną bohaterką powieści jest więc neurotyczna i na wskroś zakręcona Magda [kiedyś Sylwia], która w obliczu drugiego rozwodu postanawia udać się na odizolowaną od świata wyspę. Obłóczona jak wielbłąd dwugarbny lekami, psychotropami i poczuciem bezkarności ma zamiar spędzić cudowne dwa tygodnie w tej specyficznej samotni. Jednak już pierwszego dnia pobytu na jej drodze staje tajemniczy Jarosław Zając (jak zauważa sama bohaterka: Polacy są wszędzie!), który także podobno szuka swojego miejsca we wszechświecie.

Gdzieś w okolicach końca powieści Magda konkluduje:

"Człowiek musi kogoś mieć. Jeśli nie chce mieć dziecka, nie może mieć męża, to może chociaż mieć własnego śmiertelnego wroga. Chcesz? Jesteś jedynym kandydatem".

Lubię i cenię prozę Ostachowicza. Bo bardzo dobrej „Nocy żywych Żydów”, otrzymaliśmy (my czytelnicy!) równie dobry tekst. Lekkość pióra, mariaż kulturowych nawiązań i powiązań, ironia i dystans sprawiają, że trudno choć na chwilę porzucić lekturę „Zielonej wyspy”. Polecam mocno!

Bezprecedensowy jest ten Ostachowicz. Jego osoba (naprawdę chciałam i mocno trzymałam kciuki, żeby otrzymał tę forsę z PKN Orlen. Przynajmniej był cień szansy, że jako literat inaczej/mądrzej ją spożytkuje), ale przede wszystkim jego pisarstwo – wszystko jest w nim niebanalne i interesujące. Bo gdyby tak przyłożyć do powieści Ostachowicza miarę krytycznoliteracką, to ze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Fascynuje i przeraża mnie, przede wszystkim jednak przeraża, fanatyzm religijny. Niezwykle interesująca wydaje się jednak świadomość tego, co czuje/myśli człowiek, który potrafi oddać się pewnej idei bez reszty, totalnie, żeby nie powiedzieć bezrefleksyjnie. Jak to jest widzieć świat w kolorach czerni i bieli? Pytań jest wiele, a każda z odpowiedzi niewystarczająco mnie satysfakcjonuje – przynajmniej te, które wynikają z mojego osobniczego doświadczenia. Piszę to, jako osoba, której niełatwo było i nadal nie jest, wytrzymać w jakiejkolwiek grupie: kolonijnej, harcerskiej, religijnej, kółku dziennikarskim etc. I pewnie wynika to, po części z mojego na wskroś samotniczego charakteru, ale także z braku genu, który pozwoliłby mi na zupełnie oddanie się jakiemuś założeniu bez zadawania pytań, bez choćby szczypty sceptycyzmu. Ty samym wyjątkowo trudno zrozumieć mi zwolenników sekty/religii/wyznania/teorii psychologicznej, którzy swoje życie oddali w ręce pisarza s-f i fantastyki średniej klasy (na boga! nomen omen) L. Rona Hubbarda[1]. Ale jest (na szczęście) książka Wrighta, która zdaje się odpowiadać na większość moich i pewnie Państwa pytań.

"U podstaw każdego z wielkich systemów wiary leży mit i cuda" – pisze autor w epilogu książki. Statki kosmiczne, życie na Marsie, incydent Xenu itd. – zjawiska te nie dziwią żadnego z zwolenników scjentologii, a u przeciwników budzą uśmiech politowania. Ale czy w innych ruchach religijnych nie jest analogicznie (może chodzi tu o wspomnianą przez autora potrzebę dystansu czasowego)? Wszystkie religie świata mają jakiś pierwiastek cudowności - i o tym też, między innymi, wspomina w książce dziennikarz „New Yorkera”. Poza tym skupia się na charyzmie i demaskacji założyciela ruchu i jego następcy Davidzie Miscavige (zresztą polecam wygooglować sobie obu panów – na wskroś interesujące persony, także wizualnie). Skrupulatnie opisuje historię ruchu, śledzi nadużycia, skupia się na członkach - celebrytach (m.in. Tom Cruise, John Travolta), pyta i poszukuje, starając się utrzymać jak najbliżej granic obiektywizmu (o ile to w ogóle możliwe, bo i tak podskórnie czujemy, że książka ta nie powstała dla czci i chwały scjentologów).

"Droga do wyzwolenia" to kawał dobrej reporterskiej roboty, która zostawia dużo swobody na myśli i interpretacje czytelnika (a takie kąski lubię najbardziej). Opisuje zjawisko, które dla polskiego odbiorcy teoretycznie nie powinno być w żaden sposób interesujące, a jednak jest! W dużej mierze to zasługa doskonałego pióra Wrighta. Reportaż tego amerykańskiego dziennikarza czyta się bowiem, jak fascynującą powieść, niech będzie, że science fiction.

Fascynuje i przeraża mnie, przede wszystkim jednak przeraża, fanatyzm religijny. Niezwykle interesująca wydaje się jednak świadomość tego, co czuje/myśli człowiek, który potrafi oddać się pewnej idei bez reszty, totalnie, żeby nie powiedzieć bezrefleksyjnie. Jak to jest widzieć świat w kolorach czerni i bieli? Pytań jest wiele, a każda z odpowiedzi niewystarczająco mnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Teoretycznie wystarczy być w porządku. W porządku wobec najbliższych, wobec pracowników, wobec społeczeństwa, wobec kultury i tradycji etc. Dobro podobno powraca, jak mawiają chrześcijanie. Karma także, twierdzą buddyści (chociażby). Bycie fair, można powiedzieć trochę zadziornie, opłaca się i kalkuluje. Co jednak, gdy bycie praworządnym obywatelem, oddanym ojcem rodziny, uczciwym pracodawcą, jednak nie gwarantuje szczęścia? Co, gdy algorytm słusznego postępowania sprowadzi na moralne manowce? Co w przypadku, gdy jesteś sportową legendą miasteczka Newark, żenisz się z najładniejszą dziewczyną w obrębie stu mil i zamieszkujesz w rustykalnym domku w urokliwej wiosce Old Rimrock, a twoja cudowna, inteligentna jedynaczka o radykalnych lewicowych poglądach podkłada bombę pod miejscową pocztę i zabija szanowanego miejscowego lekarza? Co wtedy? Poznajcie zatem Seymoura „Szweda” Levova, głównego bohatera fenomenalnej (i legendarnej już) powieści Philipa Rotha „Amerykańska sielanka”.

Szweda poznajemy oczami Nathana Zuckermana, alter ego autora. Wraz z nim, krok po kroku odkrywamy, że prawda o amerykańskim śnie, o sielance jest, o ironio!, tylko ułudą. To co wydawało się szczęśliwym i spełnionym życiem, w gruncie rzeczy jest koszmarem, nieodgadnionym i niebywałym – przynajmniej dla samego Levova, producenta rękawiczek, Żyda, którego sens życia kończy się w momencie, gdy jego córka Merry porywa się na wszystkie amerykańskie świetności. I wtedy właśnie nasz bohater:

"Poznał najokrutniejszą prawdę o życiu – że ono nie ma sensu. Po takiej lekcji szczęście nie bywa już spontaniczne. Staje się sztuczne, a i takie trzeba kupować za cenę wyrzeczenia się siebie i własnej historii. (…) [Szwed] pada pokonany, bo trafia na zło, którego nie da się wykorzenić z ludzkich działań".

„Amerykańska sielanka” to wielopłaszczyznowa powieść o niespełnionych obietnicach, o ułudzie wszelkich ideologii i idei, o zróżnicowaniu społeczeństwa amerykańskiego i o obietnicach życia w spokoju i radości w powojennych latach amerykańskiej prosperity i niczym nie zmąconego optymizmu. I być może, na pierwszy rzut oka, to wszystko pachnie komunałem, jednak mistrzowskie, ironiczne, genialne pióro Rotha doskonale przepoczwarza każdy truizm w ważny element tej skomplikowanej układanki . Tą nagrodzoną Pulitzerem książkę czyta się bez wytchnienia i bez nudy, za to z rosnącym zaciekawieniem i fascynacją. Także z zazdrością. Zazdrością, że można stworzyć tak pełnokrwistych bohaterów, że w tak mocny i bezkompromisowy sposób można pisać o emocjach, marzeniach i rozczarowaniach. Panie Roth, chyba zaprzyjaźnimy się na dłużej!

Teoretycznie wystarczy być w porządku. W porządku wobec najbliższych, wobec pracowników, wobec społeczeństwa, wobec kultury i tradycji etc. Dobro podobno powraca, jak mawiają chrześcijanie. Karma także, twierdzą buddyści (chociażby). Bycie fair, można powiedzieć trochę zadziornie, opłaca się i kalkuluje. Co jednak, gdy bycie praworządnym obywatelem, oddanym ojcem rodziny,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przeklinam mój upór. Po stokroć przeklinam. Potraficie wyobrazić sobie sytuacje, gdy jakiś nikczemnik oblewa was czarną, gęstą, gorącą smołą? Ja już nie muszę. Przeczytałam „Koronę Śniegu i Krwi” – wystarczy (tak właśnie! jestem takim typem człowieka, co jak już zacznie czytać książkę, to skończyć ją musi). Zaiste była to tortura. Gwoli sprawiedliwości - były też elementy, które ciut osładzały gorycz rozczarowania. Jednak całość mocno mnie zeźliła. Ale od początku.

Elżbieta Cherezińska wzięła na warsztat postać niezwykle interesującą - księcia, późniejszego króla (choć był nim przez momencik) Przemysła II, który po rozbiciu dzielnicowym miał ambicje ponownego zjednoczenia Polski. Postać niezwykle interesującą. Zresztą czasy historyczne, w których przyszło żyć wielkopolskiemu przedstawicielowi dynastii Piastów, też bardzo wdzięczne do snucia opowieści. Morderstw i intryg tyle, że Martin (tak, tak ten od „Gry o tron”) czułby się zawstydzony. Sukcesje, intrygi, aranżowane małżeństwa, porwania i nieujarzmione zakusy. Obfite źródło zdarzeń i inspiracji.

Lecz mimo dobrobytu faktograficznego można odnieść wrażenie, że autorka spłaszczyła całą tą przecudną opowieść. Bohaterowie, albo są bardzo dobrzy, charakterni i nieskazitelni, albo do szpiku kości źli. Po stronie światła mamy więc: Przemysła II, jako kolejne żony: Lukardis, Rikissę, Małgorzatę Askańską, arcybiskupa Jakuba Świnkę, księcia Wschodniego Pomorza Mściwoja, a po ciemnej stronie mocy, na przykład: Mechtyldę Askańską, Vaclava, Henryka Prawego. Albo, albo (ciekawym wyjątkiem potwierdzającym regułę jest Leszek Czarny). Bohaterom brak motywacji, ukuci są ze stali, a nie emocji i pragnień. I aż dziw bierze, że w XIII wieku ziemia nadwarciańska nosiła tylu patriotów, że pojęcie państwowości było tak silne. Przecież wcale nikomu, ale to nikomu nie chodziło o władzę i ambicję (patrz: Przemysł II). NIKOMU!!!

Jednak, co najsilniej uwiera w tej powieści to język. Banalny, infantylny, niedopasowany (któż by widział, żeby król mówił: proszę!), jak i brak sensualności oraz ubóstwo opisów sytuacyjnych. Tej powieści brak smaku i zapachu. Uczta pozostaje tylko ucztą, liliowa woń świętej Kingi nijak nie przekonuje. W tym miejscu zabolało mnie najbardziej.

Są i wspomniane dobre strony. Chociażby nadmienić mariaż faktów historycznych i elementów fantastycznych (ludzie Starszej Krwii, postać Jemioły), czasami jednak ocierający się o śmieszność (wzlatujące orły, ryczące lwy etc.). Ciekawym zabiegiem jest także podział na głosy narracyjne i tym samym poznanie fabuły przez pryzmat wielu bohaterów. No i postacie humorystyczne: niezmordowana Rikssa i rubaszny Mściwój. Tu ubawiłam się przednio.

„Korona śniegu i krwi” to powieść na wskroś popularna, i pozostając szczerą w recenzji: słaba. Dobrze, że powstała, gdyż upublicznia zapomnianą, i przez większą cześć społeczeństwa nieznaną historię Polski. Niedobrze jednak, że autorka napisał ją po macoszemu. I myślę, że na mój, aż tak negatywny jej odbiór, miały wpływ dwie rzeczy: wygórowane oczekiwania oraz sąsiedztwo lekturowe genialnych „Ksiąg Jakubowych” Tokarczuk.

Reasumując: Basta! Czas wracać do swoich, czas na jakiś zacny reportaż!

Przeklinam mój upór. Po stokroć przeklinam. Potraficie wyobrazić sobie sytuacje, gdy jakiś nikczemnik oblewa was czarną, gęstą, gorącą smołą? Ja już nie muszę. Przeczytałam „Koronę Śniegu i Krwi” – wystarczy (tak właśnie! jestem takim typem człowieka, co jak już zacznie czytać książkę, to skończyć ją musi). Zaiste była to tortura. Gwoli sprawiedliwości - były też elementy,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Literatura (powieść) to szczególny rodzaj wiedzy, to (…) doskonałość form nieprecyzyjnych" – przekonuje, piękną i utalentowaną Marię Szymanowską, pisarz i oficer wojsk wszelakich Julian Brinken w "Księgach Jakubowych". Ten wybitnie metatekstowy fragment manifestujący podejście autorki do zdarzeń i faktów ujętych w książce, mówi także o innym ważnym aspekcie pisarstwa. Literatura, nawet ta wybitna, tylko ociera się o życie i rzeczywiste zdarzenia. Może istnieć „obok”, nigdy zaś nie stanie się synonimiczna życiu. Ale czy na pewno? „Księgi Jakubowe” to wybitnie sensualna proza. Tokarczuk tak sugestywnie, tak mocno wessała czytelnika w fascynujący i multikulturowy świat XVIII wiecznej Polski, że aż zapiera dech. I oto nagle kroczymy błotnistymi traktami Podola, czujemy zapach gotowanej strawy etc. Jeśli więc Jacek Dukaj w najnowszym numerze „Książek. Magazynu do czytania” (marzec 2015) przekonuje nas, że „Księgi Jakubowe” to: "powieść „guglowa”, (…) gdzie sieć połączeń jest zgoła hipertekstowa". To należy mu wierzyć. Książka ta, to bowiem tekst totalny i genialny zarazem.

Życie i zawiłe losy Jakuba Lejbowicza Frank są szkieletem fabularnym powieści. Frank, dla przypomnienia i porządku rzeczy, to samozwańczy mesjasz, człowiek wielu profesji. Mistyk, kupiec, rabin, kabalista, cedyk, filozof, prorok, który zainicjował rebelie społeczno-religijną, i którego idee stały się kamieniem węgielnym polskiego mesjanizmu. Tajemniczy Żyd przybyły ze Smyrny. Inny, ale też niebywale interesujący:

„Jest w byciu obcym coś pociągającego, w czym się można rozsmakować, co wydaje się jak słodycz. Dobrze jest nie rozumieć języka, nie rozumieć zwyczajów, sunąć jak duch pomiędzy innymi, którzy są dalecy i nierozpoznawalni. Wtedy budzi się szczególna mądrość - umiejętność domysłu, chwytania spraw nieoczywistych. Budzą się też wówczas bystrość i przenikliwość. Człowiek, który jest obcy, zyskuje nowy punkt widzenia, staje się, chcąc nie chcąc, swoistym mędrcem. Kto nam wszystkim wmówił, że być swoim jest tak dobrze i tak wspaniale? Tylko obcy naprawdę rozumie, czym jest świat.”

Wraz z wszechwiedzącą Jentą, babką proroka, wędrujemy zatem śladami Jakuba. Upór i wiara we własną wyjątkowość pozwala Frankowi bezceremonialnie i na wskroś praktycznie peregrynować ówczesną wiedzę i religię, w taki sposób, że zawsze skubnie coś dla siebie. Charyzmatyczny przywódca, który potrafi zjednać sobie zarówno biedaków, jak i rezydentów królewskich włości. Jego chleb powszedni, to objawienia (a jest ich zaprawdę na pęczki!) i tajemnicze obrzędy, gdzie religijności miesza się z dość dużą swobodą seksualną. Jego wspólnotę, według dzisiejszej nomenklatury, śmiało można nazwać hipisowską. Wszystko wspólne: żona, dukaty, zwierzęta. Trudno Franka polubić. Zresztą autorka sama kilkakrotnie daje upust swojej niechęci w stosunku do Jakuba. Szczwany lis, ancymonek, kobieciarz i choleryk, ale też, co należy przyznać bez szemrania, inteligentny jegomość. W końcu - dobry menadżer.

Są i inni, ważni bohaterowie. Są i inne perspektywy. Chociażby wspomnieć Ewę Frank, córkę mesjasza, która zawsze czyniła wszystko, żeby zadość stało się woli ojca. Dalej jest i Kossakowska, Drużbacka, oddany sługa proroka Nachman, który prowadzi swoistą kronikę wyznawców tzw. Resztki, jest i w końcu moja ulubiona, tragiczna postać Antoniego Kosakowskego vel. Moliwdy. Pojawienie się każdej z nich uruchamia kolejną nić, stanowi osobną opowieść. Zachwycająca wielość przenikających się światów.

Trudno uchwycić wszystkie najważniejsze wątki tej wielowarstwowej i wielokontekstowej opowieści. A przecież tyle z nich zasługuje na uwagę! Jak chociażby jedna z pierwszych scen, kiedy ks. Chmielowski przyjeżdża z wizytą do obcego sobie świata Żydów z Rohatynia, do Alisza Szora, z prośbą o użyczenie jednej z ksiąg. Scena, która mówi niemal wszystko, która jest obietnicą bogatej i niezwykłej historii.

„Księgi Jakubowe” to przede wszystkim treściowy, ale wydawniczy majstersztyk (chociażby koncept z odwróconą paginacją, z powtórzeniem ostatniego słowa z poprzedniej karty, umieszczenie rycin z epoki etc.). Zaprawdę trudno od tego dzieła (gdyż książka to zbyt ważkie słowo!) oderwać oczy i umysł. Reasumując słowami samej Tokarczuk:

"Napisane jest jednak, że człowiek, który trudzi się sprawami Mesjaszy, nawet tych nieudanych – choćby tylko opowiadał ich historię – będzie traktowany jak te, który studiuje odwieczne tajemnice świata".

Wszystkie cytaty za: "Księgi Jakubowe" Olga Tokarczuk, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2014.

"Literatura (powieść) to szczególny rodzaj wiedzy, to (…) doskonałość form nieprecyzyjnych" – przekonuje, piękną i utalentowaną Marię Szymanowską, pisarz i oficer wojsk wszelakich Julian Brinken w "Księgach Jakubowych". Ten wybitnie metatekstowy fragment manifestujący podejście autorki do zdarzeń i faktów ujętych w książce, mówi także o innym ważnym aspekcie pisarstwa....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wydaje się, że w kontekście literackich dreszczowców powiedziano już wszystko (no, bo kurczę, ile można kombinować wokół jednego schematu!). Wszystkie trupy, które miały paść, to padły. Wszystkie strzały także. Skandynawia spłynęła krwią, a niejeden szwedzki policjant trafił na psychoterapię lub odwyk. A jednak można. Można i to całkiem zacnie. Niedawno udowodniła to amerykańska pisarka, znakomita Gillian Flynn, a teraz równie świetny Brytyjczyk M. J. Arlidge. Środek ciężkości został wieć przesunięty. Literatura spod znaku thilerru/kryminału z hukiem przenosi się do świata anglosaskiego.

Zatem jest Anglia, dokładnie Southampton. Główną bohaterką powieści jest Helen Grace. Silna i bezkompromisowa policjantka, która ma dwie pasje: swoją pracę i BDSM (każdej z nich oddaje się z równym entuzjazmem i zaangażowaniem). W brudnej, dochodzeniowej harówce towarzyszą jej przystojny i utalentowany Mark Fuller oraz dziarska i żywiołowa Charlene „Charlie” Brooks. Temu, wydawać by się mogło całkiem klasycznemu trio, przychodzi prowadzić sprawę zgoła nietypową. Choć „nietypową” to słowo nieadekwatne i wątłe przy całej okropności zdarzeń. Przerażającą do cna i do szpiku kości. Bowiem zabójca wpadł na koncept, że swoje ofiary będzie porywał parami, a następnie uwięzi je w pomieszczeniu, z którego nie mogą wydostać się samodzielnie. Jedyną możliwością opuszczenia pułapki jest zabójstwo towarzysza niedoli. I co najgorsze: uprowadzone osoby są sobie w jakiś sposób bliskie. Wydostanie się z pułapki powoduje więc fizyczną śmierć jednej z nich, i bez wątpienia mentalną drugiej, tej która zabiła. Teoretycznie więc, mamy dwie ofiary, i o paradoksie!, formalnie dwóch morderców. Kreatora całego tego konceptu oraz osobę, która przeżyłam. Koszmarnym układ zdarzeń.

„Ene, due, śmierć” stanowi przykład powieści, która wtłacza w żyły czytelnika taką ilość adrenaliny, serwuje taką ilość bodźców, że aż trudno złapać oddech. Krótkie zdania, krótki rozdziały, cios za ciosem, tylko podkręcają fabularne tempo. Plus niejednoznaczna, skomplikowana postać głównej bohaterki z niejasną przeszłością (niby jak zawsze, ale w wersji angielskiej przyzwyczailiśmy się jednak do herbatek w porcelanowych filiżankach i panny Marple). Ponadto, w książce ma miejsce mój ulubiony element gry z czytelnikiem – od czasu do czasu narracja zostaje powierzona mordercy. Inna perspektywa, dodatkowe wrażenia. Arlidge cały czas trzyma więc czytelnika w emocjonalnym szachu. Prawdziwy, bardzo świadomy sztuki uwodzenia czytelnika, wirtuoz kryminalnej gry.

„Ene, due, śmierć” to kawał bardzo dobrej, popularnej literatury. Warto przeczytać – ku zacnej rozrywce.

Wydaje się, że w kontekście literackich dreszczowców powiedziano już wszystko (no, bo kurczę, ile można kombinować wokół jednego schematu!). Wszystkie trupy, które miały paść, to padły. Wszystkie strzały także. Skandynawia spłynęła krwią, a niejeden szwedzki policjant trafił na psychoterapię lub odwyk. A jednak można. Można i to całkiem zacnie. Niedawno udowodniła to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Hasło: Arszenik! Czyli Flawia Mścicielka z Kucykiem"

Po latach poszukiwań, po przeczytaniu setki (tysiąca!) lektur, po dłużyznach Orzeszkowej, po Sienkiewiczowskiej brawurze i chałturze, po zielono-wzgórzowych podnietach Aneczki, po pierwszych słodko-gorzki lekturach Siesickiej, po sanatoryjnych klimatach Manna, po alkoholowych ciągach Pilcha, w końcu znalazłam moje literackie alter ego: Proszę Państwa! Oklaskami powitajmy Flawię de Luce!

Flawia to główna bohaterka „Zatrutego ciasteczka” (pierwszy z pięciu tomów). I to bohaterka nie byle jaka. Ta jedenastoletnia dziewczynka, to nieprzeciętnie inteligentna, dowcipna, potomkini znamienitego, aczkolwiek podupadającego angielskiego rodu, która uwielbia chemię, szczególnie zaś jej dział poświęcony truciznom. Flawia jest półsierotą (jej matka Harriet tragicznie zginęła w Tybecie, gdy Flawia była jeszcze niemowlęciem), ma dwie starsze siostry: Ofelię (ubustwiająco młodych mężczyzn i lustro) i Dafne (ciągle zatopiona w lekturze), z którymi nieustannie toczy wojnę. Ważną postacią w jej życiu jest także wierny i oddany rodzinie de Luce ogrodnik Dogger i gospodyni pani Mullet, która niestety nie posiada żadnych talentów kulinarnych. No i ojciec dziewczynki, zdziwaczały ekscentryk, zapalony filatelista, który nijak nie potrafi ukoić bólu po tragicznej śmierci żony. Wszyscy oni mieszkają razem w ogromnej, wielowiekowej rodzinnej rezydencji Buckshaw.

Flawię poznajemy z początkiem lata, a akcja powieści toczy się krótko po wojnie, gdy książę Karol jest jeszcze berbeciem (panuje Jerzy VI). Pewnego poranka, dziewczynka odkrywa w ogrodzie umierającego mężczyznę, którego ostatnim słowem jest łaciński zwrot „Vale!”, czyli żegnaj. I tu zaczyna się przygoda, pierwszy trop, początek zagadki, która zdeterminuje życie dziewczynki. A stawka jest wysoka, ponieważ głównym podejrzanym o zabójstwo nieznajomego jest ojciec Flawii.

„Zatrute ciasteczko” to świetna i na wyraz absorbująca przygoda literacka. Kryminał z intensywnym (nomen omen) smakiem retro, gdzie znaleźć można nietuzinkowych bohaterów oraz wcale niełatwą sprawę do rozwiązania (dzięki ci autorze, za tak rzadkie dziś zjawisko!). Ta książka jest dowodem na to, że pisarz szanuje swoich czytelników, choćby wspomnieć jeszcze liczne literackie konotacje (np. w laboratorium Flawii jest szkielet o wdzięcznym imieniu Yorick) – wspaniała szarada, a poza tym ta ironia! Ten humor!

W tej książce zachwyca wszystko: przekład, literacki kunszt i wydanie (brązowy kolor czcionki, jakże zmyślne rozwiązanie). To lektura dla czytelnika w każdym wieku. I zaprawdę chcę się więcej. Ach, Falwio! Dlaczego odkryłam cię tak późno?! Dlaczego?!

"Hasło: Arszenik! Czyli Flawia Mścicielka z Kucykiem"

Po latach poszukiwań, po przeczytaniu setki (tysiąca!) lektur, po dłużyznach Orzeszkowej, po Sienkiewiczowskiej brawurze i chałturze, po zielono-wzgórzowych podnietach Aneczki, po pierwszych słodko-gorzki lekturach Siesickiej, po sanatoryjnych klimatach Manna, po alkoholowych ciągach Pilcha, w końcu znalazłam moje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Miałam dwa powody, żeby przeczytać tę książkę. Pierwszy to Ryszard Kapuściński, a drugi to Bronisław Malinowski. Wielkim i niezrealizowanym marzeniem Kapuścińskiego (tym, co regularnie tu zaglądają nie muszę przypominać, a nowych gości uczulam, Ryszard moim Mistrzem!) była podróż śladami Malinowskiego. Malinowski zaś, a precyzyjniej jego monumentalne dzieło „Dziennik w ścisłym znaczeniu tego wyrazu”, nieprzeczytane od kilku lat, okupuje moją półkę. Kurzy i kurzy się biedaczysko i rozpaczliwie woła o uwagę. Ale najpierw, trochę propedeutycznie, postanowiłam sięgnąć po książkę Aleksandry Gumowskiej „Seks, batel i czary” zdając sobie sprawę, że to dzieło lżejszego kalibru niż diarystyczne zapiski autora „Życia seksualnego dzikich”. A spotkanie z książką podróżniczą/reporterską Gumowskiej, to całkiem zacna wprawka w dalszą eksploracje tematu. Bowiem autorka, pisze barwnie, ciekawie, bez zadęcia (i wzdęcia), bez pseudointelektualnych frazesów. Zjawisko rzadkie, aczkolwiek mile widziane.

Wyspy Trobriandzkie od czasów Bronisława Malinowskiego, czyli od 1915 roku, to axis mundi antropologów. Miejsce święte, legendarne, do którego pielgrzymowali i nadal pielgrzymują naukowcy, pasjonaci, turyści, różnej maści freaky i poszukiwacze przygód z całego świata. Legenda Malinowskiego, egzotyka miejsca, obietnica wolnej miłości - przyciąga wielu. Kusząca przygoda nie wymaga już takich środków finansowych i takiej logistyki, jak na początku wieku XX. Krążą legendy o bagażu Malinowskiego, że zabrał do kufra i wannę, i ketchup Heinza, i dywany, i niezliczoną liczbę lekarstw, no i oczywiście sławne stukartkowe notesy z kremowego papieru, w których antropolog robił notatki z podróży. A co tak dzielnie notował? A na przykład to, że autochtoni nie są wcale gorsi od angielskiego dżentelmena spacerującego londyńską ulicą. I również kilka słów o tym, żeby poznać dobrze jakoś kulturę, należy w niej uczestniczyć, być jej członkiem (choćby przez chwilę, np. 2 lata), ba! Należy nauczyć się miejscowego języka. Prawie jak Kopernik w astronomii, prawie jak Maradona w piłce nożnej – takiego przełomu ten człek dokonał! I tylko we wspomnianym „Dzienniku…” pisał, że wszystko na wyspie go wkurza (deszcz, niewygody, hałas dżungli etc.), a mieszkańcy denerwują ponad miarę… . [ale o tym innym razem].

Tekst Gumowskiej, który w dużej części mierzy się z legendą antropologa, przedstawia nam, co oczywiste, współczesny obraz Wysp Trobrianda. A jaki on jest? Mieszkańcy nie porzucili tradycji (wbrew kasandrycznym przepowiednią badaczy zajmujących się tematem) - nadal z radością oddają się magii, żują betel, a seks nadal stanowi bardzo ważny element kultury. Na wyspie brakuje prądu, bieżącej wody i innych (nie)zbędnych udogodnień współczesnej cywilizacji. Turystyka stanowi ważne źródło zarobku, dumą napawa każdego mieszkańca własny, zadbany ogród, ale także cieszy blaszany dach i telefon komórkowy. W tym zakątku świata czas (prawie) się zatrzymał. I tylko szkoda, że w Europie tak szybko zasuwa. Warto sięgnąć po tę książkę. Szczególnie zaś przed nowym tygodniem prac i zająć.

Miałam dwa powody, żeby przeczytać tę książkę. Pierwszy to Ryszard Kapuściński, a drugi to Bronisław Malinowski. Wielkim i niezrealizowanym marzeniem Kapuścińskiego (tym, co regularnie tu zaglądają nie muszę przypominać, a nowych gości uczulam, Ryszard moim Mistrzem!) była podróż śladami Malinowskiego. Malinowski zaś, a precyzyjniej jego monumentalne dzieło „Dziennik w...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Syn Jo Nesbø
Ocena 7,6
Syn Jo Nesbø

Na półkach:

Nie lubię zdań kategorycznych. Zawsze staram się w moją wypowiedź wpleść słowo „może” lub jego pochodne. Nie szafuję ostatecznością (zresztą z wiekiem, wbrew oczekiwaniom, pojawia się więcej znaków zapytania niż tzw. pewników, wszystko staje się zależne). A jednak do dyspozycji pozostaje garstka opinii, która wyznacza kurs naszemu chybotliwemu jestestwu. Do takich zdań należy sformułowanie: „Książki Jo Nesbo są genialne! A literatura w jego wykonaniu, to nie żadne popularne, pisarskie ecie-pecie, ale literatura najwyższych lotów. Nesbo zasadniczo powinien przybić sobie piątkę z Knausgårdem. „Policja” była genialna i „Syn” jest mistrzowski. Bo żeby napisać dwie znakomite powieści pod rząd, to albo trzeba mieć konszachty z siłami pozaziemskimi albo nazywać się Nesbo. Jo Nesbo.

W książce nie występuje dobrze nam znany Harry Hole. Jest za to młoda pani detektyw Kari Adel i bliski emerytury policjant Simon Kefas, którzy wspólnie prowadzą śledztwo. Ale to nie do nich należy pierwszoplanowa rola. Wszystkie zdarzenia oscylują wokół postaci Sonny’ego Lofthus. Ten trzydziestokilkuletni mężczyzna odsiadujący wyrok w więzieniu o zaostrzonym rygorze, na którego życiu cieniem położyła się samobójcza śmierć ojca policjanta, postanawia wyjaśnić prawdziwą przyczynę śmierci Lofthusa seniora. Lecz to nie prawda jest najważniejsza, lecz zemsta na tych, którzy stali się przyczyną rodzinnej tragedii. Sunny, samotny mściciel wyrusza w miasto, po to, żeby sprawiedliwości stało się za dość. I jak to u Nesbo bywa, to co wydawało się oczywistością, prostym równaniem okazuje się dwuznaczną grą, z której nikt nie wychodzi czysty.

Dużymi atutami powieści Norwega jest kreacja postaci i kontekst społeczny powieści. Bohaterowie Nesbo są wielobarwni, utkani z kośćca i krwi, zakleszczeni w słabościach, targani namiętnościami, do bólu ludzcy. Osadzeni w brutalnej i brudnej rzeczywistości, która zmusza do podejmowania nie zawsze trafnych decyzji. Bo jak przekonuje proza Nesbo, nikt nie jest bez winy, nikt nie jest czysty. W tle wielkich i mocnych słów ważne są pojedyncze zdarzenia, dłuższe i krótsze namiętności, z pozoru nieistotne epizody. I jak już Nesbo zdążył nas przyzwyczaić - zakończenie jest dość przewrotne i zaskakujące.

Bardzo lubię, gdy pisarz szanuje czytelnika. Gdy uważa, że odbiorca literatury to inteligentne stworzenie. I dlatego Nesbo ma moją przychylność, wierność i oddanie. Bo „Syn” to dowód na to, że literatura kryminalna to literatura wysokich lotów.

Nie lubię zdań kategorycznych. Zawsze staram się w moją wypowiedź wpleść słowo „może” lub jego pochodne. Nie szafuję ostatecznością (zresztą z wiekiem, wbrew oczekiwaniom, pojawia się więcej znaków zapytania niż tzw. pewników, wszystko staje się zależne). A jednak do dyspozycji pozostaje garstka opinii, która wyznacza kurs naszemu chybotliwemu jestestwu. Do takich zdań...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jeden z krytyków, którego słowa przytoczono na obwolucie polskiego wydania książki, zauważył, że „Moja walka” Knausgårda to zwycięstwo literatury. I słusznie rzekł. Bowiem norweski pisarz udowodnił, że powinowactwo literatury i życia nie jest tylko czczą gadaniną. Teorią, którą z lepszym lub gorszym skutkiem próbowali praktykować, chociażby naturaliści (Ba! Autor powinien udzielić kilku porad niektórym reportażystom). Knausgård śmieje się i spluwa w twarz mimetyzmowi literackiemu. „Moja walka” to życie. Nawet nie opis życia, ale życie z całym bagażem i nadbagażem. I tylko słowo „powieść” w podtytule może na chwilę ostudzić emocje. Chyba że autor robi sobie z czytelnika żarty (jaja?!) lub po prostu ufa intelektowi odbiorcy (właściwe podkreślić).

Książka na naszych oczach zyskuje status kultowej. Owiana mgiełką skandalu, chwalona zarówno przez krytyków, jak i zwykłych zjadaczy chleba, jest godnym uwagi wydarzeniem. Autobiograficzna opowieść, która zaczyna się niemal jak u Prousta, od bodźca przywołującego obrazy z przeszłości (tym razem magdalenką jest twarz Chrystusa na wodzie), obnaża wszystko, całą jednostkową egzystencję. Bez koloryzowania i kreacji. Bo, gdy bohater/Karl Ove pisze:

"Taką tchórzliwością wykazywałem się często; nie chcą nikogo urazić, wstrzymywałem się od ujawnienia własnego zdania".

To trudno mu nie ufać. Trudno też się z nim nie zbratać.

„Moja walka” zaczyna i kończy się śmiercią. Śmiercią ojca bohatera, który tyranizował i niszczył małoletniego Karla Ove. Spora cześć tekstu poświęcona została opisowi przygotowań pogrzebu. Ćwiczeniom z (pożądanej) utraty.

"No a śmierć… śmierć jest ostatnią wielką rzeczą na zewnątrz. Dlatego należy ją ukrywać. Bo śmierć istnieje wprawdzie poza imieniem i poza życiem, ale nie poza światem".

Przeszłość i teraźniejszość koegzystują w pamięci bohatera. Żaden z rozdziałów nie został zamknięty, dobre i złe wspomnienia (te drugie w znaczącej większości) przenikają się. Szczerość narracji rozbraja. Tak jakby bohater upublicznił cały swój układ nerwowy i powiedział: bierzcie i jedzcie. Obnażył zresztą całą swoją sferę sacrum (rodzina). Poświecił się dla literackiej, czytającej części ludzkości. Chwała i dziękczynienie Knausgårdowi.

I byle drugi tom „powieści” został wydany niebawem! Proszę.

***
"Tym, czego próbowałem i czego być może próbują wszyscy pisarze – nic o tym nie wiem – było zwalczanie fikcji fikcją. Powinienem był wychwalać to, co istnieje, wychwalać stan rzeczy, a więc pławić się w świecie, zamiast szukać z niego wyjścia, bo w ten sposób bez wątpienia żyłoby mi się lepiej, ale to mi się nie udało, nie potrafiłem tak, coś we mnie zastygło, utkwiło we mnie to przekonanie i chociaż było ono esencjalistyczne, a więc niejednorodne w czasie, a na dodatek romantyczne, nie mogłem go ominąć z tego prostego powodu, że zostało nie tylko wymyślone, lecz również doświadczone w owych nagłych stanach objawienia, jakie chyba wszyscy przeżywają, kiedy to człowiek przez kilka sekund widzi świat zupełnie inny aniżeli ten, w którym znajdował się zaledwie przed chwilą, świat nagle się ujawnia i ukazuje na krótki moment, a zaraz potem z powrotem zamyka się w sobie i wszystko pozostaje takie, jakie było wcześniej".

Jeden z krytyków, którego słowa przytoczono na obwolucie polskiego wydania książki, zauważył, że „Moja walka” Knausgårda to zwycięstwo literatury. I słusznie rzekł. Bowiem norweski pisarz udowodnił, że powinowactwo literatury i życia nie jest tylko czczą gadaniną. Teorią, którą z lepszym lub gorszym skutkiem próbowali praktykować, chociażby naturaliści (Ba! Autor powinien...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Gdyby nasze talenty stały się nagle kwestią życzeniową – ja chciałabym dostać zdolności literackie i interpersonalne Jacka Hugo-Badera (zaraz potem Andrzeja Stasiuka, ale o tym innym razem). Dlaczego?! Bo facet imponuje mi nie tylko fenomenalnym talentem reporterskim, ale także swoją nieustępliwością, dociekliwością, odwagą i nieokiełznanym wyrażeniem emocji. Ja tak nie potrafię. W każdym razie, nie w spotkaniu z drugim człowiekiem. Szczygieł określił autora „Białej gorączki” jako osobę, która podczas zbierania materiałów "wkłada nogę między drzwi". Ja, w kontekście książki „Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak” dodałabym jeszcze kilka sformułowań określających Badera: „sól w oku”, „piąte koło u wozu” – przykłady zresztą można mnożyć. Hugo-Bader porwał się na temat niepokojący, delikatny i, nie ma co ukrywać, interesujący i nośny medialnie. Pcha się z buciorami w życie osób, które właśnie doświadczyły ogromnej straty. Pcha się, gwoli wyjaśnienia, za zgodą Jacka Berbeki. Pcha się z egoistycznych pobudek poznania, opisania i zrozumienia „tematu”. A z tej nachalności i rozedrgania powstała mądra i odważna książka.

Wiele jest powodów dla których Hugo-Bader wraz z rodziną zmarłych himalaistów rusza pod Broad Peak. Ale przyczyna, dla której Jacek Berbeka, rodzice i narzeczona Tomka Kowalskiego udają się w podróż jest jedna – to chęć pożegnania i godnego pochówku najbliższych. A Bader swoim natręctwem i wszędobylstwem zakłóca spokój. Jedzie na wyprawę poszukiwawczą i pyta, pyta wciąż i nieustanie, a pytania jakie zadaje są nad wyraz trudne i bolesne dla rodzin zmarłych. Chociażby te, o zasadności wspinaczki, o sprzęt, o motywacje uczestników i ich przygotowanie, o braterstwo liny… . Rozmawia także z Adamem Bieleckim, próbuje skontaktować się z milczącym Arturem Małkiem – dwójką, która przeżyła, to historyczne, bo pierwsze zimowe wejście na szczyt góry. Chce wszystko poznać, dotknąć i zbadać kontekstowo. Wyrusza, gdyż jak sam pisze:

"Bo jak wielu moich towarzyszy przyjechałem w te góry kompletnie rozbity. W drobny mak. W puch, pył. Na atomy. To połowa najbardziej powichrowanego, rozhulanego i niszczycielskiego roku w moim życiu, co teraz, kiedy zaczął się następny i piszę te słowa, wiem na pewno. Ale po jasna cholerę ja w ogóle o tym piszę? Może dlatego, że jak mawiał Joe McGinniss, amerykański mistrz reportażu, pisanie książki wymaga całkowitego, absolutnego zanurzenia się w temacie – i to bez względu na koszty, nawet jeśli oznacza to, że stajesz się częścią swojego opowiadania".

Drąży temat do bólu – swojego i uczestników wyprawy. Jest bezlitosny, ale też szczery i przekonujący w swej opowieści o Broad Peak. Ja mu wierzę i rozumiem. Piszę te ostatnie słowa, bo wydaję mi się, że w tej burzy wokół książki trzeba opowiedzieć się po której ze stron. Więc jeśli Wojciech Tochman krytycznie wypowiada się o swoim koledze po fachu, że "chyba wykonujemy dwa różne zawody", to jest w tym ziarno prawdy. Bo Bader, to ten, który zrobi wszystko, aby dotrzeć do sedna sprawy, a Tochman inaczej - delikatnie i taktownie względem bohaterów. [A swoją drogą, to chyba pierwszy rozdźwięk w gronie dziennikarzy „ Gazety Wyborczej”].

Książka warta uwagi, bo to jedna z tych pozycji, która niepokoi, jest kijem w mrowisko ułożonej literackiej i pozaliterackiej rzeczywistości.

***
I jeszcze cytat, który nijak mi nie pasował do recenzji, a jest naprawdę świetny:

"Uwielbiam. Po prostu uwielbiam mieć takie złachane łapy. To jest ten rodzaj dziecięcego zachwytu, z którym bachory zrywają i zjadają strupy z kolan i łokci, zdarte bąble z pięt, wyżerają poranną ropę z oczu i gile z nosa. Moje psy, chociaż stare, do dzisiaj wylizują sobie oczy nawzajem…"

Gdyby nasze talenty stały się nagle kwestią życzeniową – ja chciałabym dostać zdolności literackie i interpersonalne Jacka Hugo-Badera (zaraz potem Andrzeja Stasiuka, ale o tym innym razem). Dlaczego?! Bo facet imponuje mi nie tylko fenomenalnym talentem reporterskim, ale także swoją nieustępliwością, dociekliwością, odwagą i nieokiełznanym wyrażeniem emocji. Ja tak nie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Wszystko zależy od przyimka Jerzy Bralczyk, Andrzej Markowski, Jan Miodek, Jerzy Sosnowski
Ocena 7,7
Wszystko zależ... Jerzy Bralczyk, And...

Na półkach:

"Grupa szturmowa języka polskiego"

Mój żywot, oprócz oczywiście kodyfikacji kalendarzowej, dzieli się również, nazwijmy to roboczo, na czasookresy słów, tj. czas, w którym zdarza mi się nadużywać określonych wyrazów. Dlaczego tak się dzieje? Nie mam zielonego pojęcia! Gdzieś jakieś słówko, zbitek sylab radośnie hasa w mojej mózgowinie i odbija się w przestrzeni czaszki, no i nie chce przestać. Za cholerę. Do niedawna takim słowem była wariacja wyrazu „kontekst/w kontekście”. Wszystko o czym mówiłam, było w kontekście czegoś. Wszystko, dosłownie wszystko. Teraz przyszedł czas na wyrażenie „aczkolwiek”. Trudna rzecz z tymi słowami. Zresztą, nie tylko ja mam taki „ulubione” wtręty językowe. Markowski, Bralczyk, Miodek również je mają. Chociażby takie, jak: atoli, bynajmniej, azaliż… Zdecydowanie cudowny jest ten polski język. Tyle możliwości, tyle radości.

"Wszystko zależy od przyimka" to książka przede wszystkim o słowach, dalej o języku w ogóle. O piękne, charyzmie i wyjątkowości naszej mowy ojczystej. Trzech profesorów, trzech wyjątkowych rozmówców, trzech speców od języka, którzy próbują rozwikłać chociaż niektóre wątpliwość dotyczące codziennego użytkowania języka, anglicyzmów, poprawności politycznej czy obyczajowej w języku (etc.). Lecz, jak sami wielokrotnie podkreślają, nie posiadają monopolu na prawdę absolutną. Ba! Często mylą się w swych ocenach i przypuszczeniach. Dowcip, autoironia, merytoryka, to wyznaczniki tegoż niezwykłego dialogu moderowanego przez Jerzego Sosnowskiego. Ileż tam ciekawych tematów! Choćby wymienić te, które mnie osobiście zainteresowały najbardziej: wspomniana już poprawność obyczajowa, tj. słowa: Pisory, chomiki, murzyn, formułka „witaj” na początku korespondencji mailowej czy niejasności (nie tylko językowe) wokół gender. Czyta się, i piszę to bez przesady, która często towarzyszy moim recenzją - jednym tchem.

A za puentę niech posłużą ważne i warte zapamiętania słowa Markowskiego:
"Jak ktoś jest, że tak powiem chamem w rzeczywistości pozasieciowej, to i w postach taki będzie".

Kropka.

"Grupa szturmowa języka polskiego"

Mój żywot, oprócz oczywiście kodyfikacji kalendarzowej, dzieli się również, nazwijmy to roboczo, na czasookresy słów, tj. czas, w którym zdarza mi się nadużywać określonych wyrazów. Dlaczego tak się dzieje? Nie mam zielonego pojęcia! Gdzieś jakieś słówko, zbitek sylab radośnie hasa w mojej mózgowinie i odbija się w przestrzeni czaszki,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Najpierw zmarła Zosia. Następnie samobójstwo popełnił Tomasz. Ostatni z rodziny zginął Zdzisław. Grzebałkowska biografię Beksińskich zaczyna śmiercią – tą tomaszową. Od teoretycznego końca, od finału każdej biografii. Zresztą, w rodzinie Beksińskich śmierć zawsze była obecna - tuż za sanockim opłotkiem, tuż za rogiem warszawskiej ulicy. Bo śmierć i przemijanie fascynują zarówno ojca, jak i syna. Dla tego pierwszego śmierć jest częstym motywem malarskim, ten drugi, raz po raz próbuje popełnić samobójstwo (ostatecznie, jak wiemy, skutecznie). Ale poza nią, Grzebałkowska skupia się również/przede wszystkim na relacji ojciec – syn. Relacji, trudnej i zawiłej, którą najlepiej oddają dwa genialne zdania (zresztą często powielane w recenzjach): "Zdzisław Beksiński nigdy nie uderzy swojego syna. Zdzisław Beksiński nigdy nie przytuli swojego syna."

Zdzisław Beksiński marzył o reżyserii. Ojciec powie mu: "Kulturalnikiem nie będziesz". Zdzisław skończy zatem architekturę na Politechnice Krakowskiej, a w trakcie studiów ożeni się z Zosią Stankiewicz – od tej pory staną się nierozłączni, małżeństwem wręcz symbiotycznym. Zosia zawsze już będzie dla artysty muzą, cieniem, służącą. Najpierw zamieszkają w Sanoku (miasteczku, które plotkuje) - rodzinnym mieście Zdzicha (w słowniku Beksińskich urzędnicy z Sanoka, to magistrackie pierogi), potem w Warszawie. "Zdzisław Beksiński do trzech największych totalitaryzmów będzie zaliczał: faszyzm, komunizm i katolicyzm", a do grona największych pisarzy Manna, Gombrowicza, Dostojewskiego, Czechowa i Kafkę, a własne literackie próby skwituje słowami:

"8.2.64. Przykazanie nr 1: Nie będziesz usiłował, chuju rybi, naśladować Schulza, bo w tym stylu dalej niż Schultz zajść niepodobna, więc się tylko ośmieszasz, tracisz czas i dobre samopoczucie. A to zachowaj na przestrogę. AMEN!"

Zdzisław najpierw będzie próbował swoich sił w fotografii, potem w rzeźbie i rysunku – malarstwo przyjdzie stosunkowo późno. Gdy w roku 1967 rozpocznie się nagonka na Żydów, jako jeden z nielicznych otwarcie powie o swojej niechęci do zachowań i działań antysemickich. Beksiński to samotnik, ceniący własną niezależność, który panicznie boi się zmian. Jedyną rzeczą, której pragnął, to płyty gramofonowe. Syna Tomasza już nie bardzo. Decyzja o posiadaniu dziecka, to wynik presji społecznej niż rzeczywistej chęci. Gdy urodzi się Tomasz, Zdzisław będzie zmuszony pokonać swoje lęki związane z noworodkami, a opieką nad chłopcem zajmie się babcia i Zosia. Tomaszowi będzie wszystko wolno. Tomasz we wszystkim będzie naśladował ojca. Zdzisław i Tomasz tak samo będą kochać muzykę i następujące kulinaria: frytki, chipsy i cole. Zdzisław na bieżąco dokumentuje życie rodziny – najpierw prowadzi dzienniki foniczne, potem filmowe. Po przeprowadzce do Warszawy, cała rodzina zamieszka na tym samym osiedlu – Tomasz w kawalerce oddalonej raptem kilkaset metrów od mieszkania rodziców. W stolicy Tomasz zaczynie prace w radiowej Trójce, tłumaczyć będzie filmy o Bondzie i produkcje Monty Pythona, będzie też kilkakrotnie zakochany (zawsze nieszczęśliwie) i kilkakrotnie podejmie próby samobójcze. W 1998 umrze Zosia, w 1999 samobójstwo popełni Tomasz, w 2005 roku zginie Zdzisław.

Beksińscy oczami Grzebałkowskiej, to bardzo hermetyczna, poraniona, ale przede wszystkim kochająca się rodzina.

Autorce udało się stworzyć biografię totalną. W genialny i bezkompromisowy sposób sportretowała trudną relację ojca i syna. Ukazując intymność bohaterów, autorka nie szuka sensacji, lecz dopełnienia obraz, zamyka i stara się zrozumieć, tę jakże trudną i obrosłą w legendy, historię. Poza tym, sprawne pióro, fascynująca fabuła, zaskakująca pointa. Biografia, która należy znać. Najlepsza jaką czytałam.

PS "Niepełna lista rzeczy, których Tomasz Beksiński nienawidzi: babsztyle, ciepła cola, deszcz, jedzenie w kinie, komputery, kościół katolicki, lektor K., papierosy, piercing, Polsat, podróżowanie, rap, sąsiedzi (hałaśliwi), sport, spóźnianie, telefon przed dwunastą w południe."

Najpierw zmarła Zosia. Następnie samobójstwo popełnił Tomasz. Ostatni z rodziny zginął Zdzisław. Grzebałkowska biografię Beksińskich zaczyna śmiercią – tą tomaszową. Od teoretycznego końca, od finału każdej biografii. Zresztą, w rodzinie Beksińskich śmierć zawsze była obecna - tuż za sanockim opłotkiem, tuż za rogiem warszawskiej ulicy. Bo śmierć i przemijanie fascynują...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kischa należy/warto znać. Z Kischem trudno nie sympatyzować. Ten światowej sławy reporter "podniósł suche sprawozdanie do poziomu sztuki". Zachwycał i nadal zachwyca, nie tylko kunsztowną literacką formą, ale także doborem tematów. Bo choć zwiedził prawie cały świat, to inspirowało go również najbliższe otoczenie. Potrafił z niemal każdego, nawet najbardziej błahego, zdarzenia uczynić temat swojego tekstu. Kisch, to prawdziwy pasjonat ze zdolnością dziwienia się dziecka. Megaloman i entuzjasta, do którego nie bez kozery przylgnął przydomek „szalejącego reportera”. Chciał wiedzieć wszystko, nad wszystkim czuwać i wszystko opisać. Cierpiał na nieustanny głód wiedzy i informacji. Bardzo po mojemu ta kischowska filozofia i metoda pracy. Praski druhu zatem piątka!

W „Jarmarku sensacji” Egon Erwin Kisch pisze:

"Tłoczyłem się z masą ludzi pragnących się ogrzać, czekałem wraz z głodnymi w kuchni ludowej na zupę dla biedoty, z bezdomnymi spałem w nocnym przytułku, z bezrobotnymi rąbałem lód na Wełtawie, z flisakami płynąłem do Hamburga, statystowałem w teatrze, z orszakiem proletariatu w Lachmanach ciągnąłem do okręgu Zatec na zbiory chmielu oraz byłem pomocnikiem hycla. Jeśli były przeszkody, odnotowywałem je, a były one często bardziej godne uwagi aniżeli sam temat".

To, co charakteryzuje Kischa to komplementarność trzech elementów: pisania, obecności i działania. Podobnie jak Kapuściński (dla którego zresztą Kisch był wzorem) i Hugo-Bader (ten drugi nawet bardziej) namacalnie kosztuje tematu, jest w samym środku wydarzeń.

Kilka faktów biograficznych. Kisch po uszy zakochany był w komunizmie (lub trafniej wpadł jak śliwka w stalinowski kompot), jego badajże najsławniejszy reportaż to „Wniebowzięcie Szubienicznej Toni”. Urodził się i zmarł w Pradze. Pisał w języku niemieckim. Doskonale zdawał sobie sprawę z siły i manipulacji mediów. Wiedział, że jeśli coś nie zaistnieje w prasie, to tego po prostu nie ma – gdy wrócił z wojny jego brat nie uwierzył mu w pozbawione heroizmu opowieści z frontu. Jak podaje Kisch: "Czysty wymysł – zauważył mój brat. – Ani słowa nie było o tym w gazetach".

Ciekawy jest również wątek dotyczący praw autorskich:

"Literaccy rzeczoznawcy orzekli, że mój artykuł jest tylko sprawozdaniem a nie jakimkolwiek wytworem fantazji, „z którego to powodu nie można mu przypisać prawa do duchowej wyłączności”". – reporter ubiegłego stulecia nie miał łatwo. Reportaż postrzegano jako naśladownictwo, a nie kreatywną twórczość. Po pierwszym przegranym procesie Kisch już nigdy się nie sądził się ze swoimi kopistami.

Kisch twierdził, że "fantazja służy prawdzie". Chciałabym mieć wyobraźnię autora „Jarmarku sensacji” i jego umiejętność widzenia i docierania do prawdy.

„Jarmark sensacji” – zacne i udane literackie rendez-vous.

Kischa należy/warto znać. Z Kischem trudno nie sympatyzować. Ten światowej sławy reporter "podniósł suche sprawozdanie do poziomu sztuki". Zachwycał i nadal zachwyca, nie tylko kunsztowną literacką formą, ale także doborem tematów. Bo choć zwiedził prawie cały świat, to inspirowało go również najbliższe otoczenie. Potrafił z niemal każdego, nawet najbardziej błahego,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Tak więc przeczytałam „Ziarno prawdy” Miłoszewskiego. Pomyślałam – będzie film na podstawie książki, jestem po lekturze „Bezcennego”, który to narobił mi apetytu na więcej, więc może warto umówić spotkanie z kultowym już prokuratorem Szackim. I muszę przyznać, że był to miting całkiem udany.

Przedwiosenny Sandomierz. Znudzony Teodor Szacki przemierza zapyziałe uliczki miasteczka w poszukiwaniu przygody, trupa, sprawy. Z jednej strony, pragnie odpocząć od warszawskiego blichtru, a z drugie, tęskni za akcją i śledztwem całym swoim jestestwem. W końcu, trafia się okazja –policjanci odnajdują ciało pięknej i młodej działaczki społecznej z gardłem podciętym jak ser szwajcarski. Szacki rusza do akcji. Podają kolejne trupy, odpadają kolejne tropy a to wszystko w mocnym sosie antysemicko-historycznym.

Szacki to mizoginista pełną gębą - kobiet ma wiele, nie dba o relacje, partnerki zmienia jak rękawiczki. Szacki to twardy facet – nie straszna mu broń palna w ręku przeciwnika (w swoim także). Szacki, to w końcu całkiem inteligentny facet. No i najważniejsze – jest skuteczny. Dobry i zacny to kryminał, w którym trudno domyślić się zakończenia. Świetny klimat, niezgorsze poczucie humoru autora. Warto.

Polecam. Może się spodobać.

Tak więc przeczytałam „Ziarno prawdy” Miłoszewskiego. Pomyślałam – będzie film na podstawie książki, jestem po lekturze „Bezcennego”, który to narobił mi apetytu na więcej, więc może warto umówić spotkanie z kultowym już prokuratorem Szackim. I muszę przyznać, że był to miting całkiem udany.

Przedwiosenny Sandomierz. Znudzony Teodor Szacki przemierza zapyziałe uliczki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Każda książka ma taką recenzję na jaką zasłużyła (już kiedyś zapewne tym pisałam). Dlatego wybaczcie, ale dziś mało ambitnie (choć dziarsko!) o kiepskiej książce.

"Czasami bywa tak, że nadzieje się nie spełniają. Bez względu na to, co planujemy i jak bardzo sobie tego życzymy". A no właśnie! Zabierając się za lekturę „Jeźdźca Miedzianego” Paulliny Simons liczyłam na dobrą, może nie wybitną, ale dobrą literaturę (taki miły zapychacz czasu), a trafił mi się okropny gniot. Bo takich zdań, jak to zacytowane na początku, w stylu Paulo Coelho, które w zasadzie mówi o wszystkim i o niczym, jest w tekście Amerykanki naprawdę dużo. Mało tego, trudno mi odnaleźć w odmętach mej jednak zawodnej pamięci, jakiegokolwiek dobry punkt tej książki. Ale po kolei.

Akcja powieści dzieje się głównie w Leningradzie. Jest rok 1941 – tuż przed wkroczeniem niemieckiego wojska. Trwa wojna. Niespełna siedemnastoletnia Tatiana zakochuje się w oficerze radzieckiej armii Aleksandrze. Na nieszczęście, w Aleksandrze zakochana jest także jej starsza siostra Daria. A sam zainteresowany to naprawdę zuch chłopak. Przystojny, mądry, z kilkoma nic nieznaczącymi miłostkami na koncie, odważny i sprawiedliwy (kalokagatia!) a to dlatego taki z niego chodzący ideał (jak można wywnioskować z tekstu Simons), gdyż nie jest on człowiekiem radzieckim (w książce żołnierze armii Stalina to gburowate typki o zalanej twarzy, skorzy do przygodnego seksu i wódki), lecz czystej krwi Amerykaninem! Takie to cudeńko trafiło się naszej naiwnej i dobrej Tatianie! A i ona sama przecież niezgorsza. Cud dziewczyna! Harda, odważna, piękna a do tego dziewica, która swój wianuszek trzyma tylko dla tego jedynego (podczas pierwszej miłosnej sceny Aleksander spyta się o jego aktualny status). Takie całkiem nierosyjskie dziewczę (trzymając się założeń autorki), które nawet podczas wielodniowego głodu w trakcie oblężenia miasta, jako jedyna!, potrafi odmówić sobie jedzenia na rzecz bliskich. Tragicznie jednowymiarowi bohaterowie. A i tło wszystkich wydarzeń mało przekonujące i realne – nieistniejące czołgi, brak cenzury i pomyłki fabularne (gdzie był redaktor książki!). I chyba najdłuższa (i najbardziej banalna!) scena erotyczna jaką w życiu czytałam – 140stron! Zgroza i apokalipsa.

I tyle. Koniec, rzecz jasna, przewidywalny do bólu. Zatem reasumując: to jest zła książka. A jeśli się jest takim jak ja czytelniczym typem tj. każdą rozpoczętą książkę muszę skończyć – to już zdecydowanie należy dać sobie spokój.

Każda książka ma taką recenzję na jaką zasłużyła (już kiedyś zapewne tym pisałam). Dlatego wybaczcie, ale dziś mało ambitnie (choć dziarsko!) o kiepskiej książce.

"Czasami bywa tak, że nadzieje się nie spełniają. Bez względu na to, co planujemy i jak bardzo sobie tego życzymy". A no właśnie! Zabierając się za lekturę „Jeźdźca Miedzianego” Paulliny Simons liczyłam na dobrą,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Cholernie dobry jest ten "nowy Nesbo". Już kiedyś wspomniałam o twórczości tegoż pana. A pierwszy akapit recenzji „Czerwonego gardła” brzmiał dokładnie tak: „To będzie prosta jak drut recenzja, bo oto proszę Państwa mamy do czynienia z prostą jak drut książką”. Czołobitność, pokora i wyznanie win niechaj stanie się moją pokutą, bo „Policja” to kryminał ze wszech miar wybitny. I jeśli rzeczywiście, każdy gatunek literacki ma swojego „Ulisses” – dzieło pramatkę i wszechmatkę (ja zwał tak zwał), platońską idee literackiego nurtu i gatunku, to w przypadku kryminału – dziełem tym jest „Policja” norweskiego autora. Zatem panie Nesbo, pluję przez ramię (które? Nie pamiętam!), obchodzę wokół drabinę, uciekam przed czarnym kotem (moim własnym zresztą) - zaklinam rzeczywistość i zaklinam się, że nigdy więcej źle o Panu nie napiszę. Nigdy!

O warstwie fabularnej powieść wspomnę w stopniu minimalnym, bowiem niekiełznaną nienawiścią darzę spoilery. Jedno jest pewne – „Policja” posiada wszystkie wyznaczniki gatunku, a zatem: jest morderca, który w okrutny sposób zabija policjantów w Oslo. Szaleniec, który poluje tylko na tych spośród stróżów prawa, którzy ponieśli klęskę w śledztwie. Zatem jest zagadka, jest śledztwo, punkt kulminacyjny i finał sprawy też jest. Zdecydowanie, to co najciekawsze u Nesbo, dzieje się w warstwie narracyjnej książki. Suspensy, nagłe zwroty akcji, emocjonalne i logiczne gry z czytelnikiem. Ale i główny bohater trzyma poziom, choć jest trochę zgorzkniały, pragmatyczny, momentami nudnawy, ale co najważniejsze skuteczny. Są i bohaterowi drugoplanowi, którzy idealnie dopełniają całość fabuły - zresztą świetnie przedstawieni. I tylko jedna uwaga – już nie do samego Nesbo – ale dla twórców kryminałów w ogóle – aby wyjść poza czarno-białe widzenie świata. Niech ten kto popełnia zbrodnię nie będzie dziwakiem, freakiem, popaprańcem totalnym i szaleńcem, ale zwykłym człowiekiem. O takim sąsiadem z naprzeciwka, który lubi zadbać o swój mały ogród, albo niech to będzie znudzony księgowy, poproszę…

Podoba mi się w prozie Nesbo także to, że daje on takie samo prawo bytu złu, jak i dobru. Bo jak stwierdziła kiedyś Krall – nie odbierajmy złu pełnoprawnej racji istnienia. To tak na marginesie.

A wracając do książki - „Policja” to literacki rollercoaster. Dużo mocnych wrażeń, aż do utraty tchu – od samego początku powieści do jej samiutkiego końca. Inteligentna i mroczna rzecz. Więc jeśli jeszcze nie kupiliście prezentu – to nowa książką Nesbo jest tym idealnym.

Cholernie dobry jest ten "nowy Nesbo". Już kiedyś wspomniałam o twórczości tegoż pana. A pierwszy akapit recenzji „Czerwonego gardła” brzmiał dokładnie tak: „To będzie prosta jak drut recenzja, bo oto proszę Państwa mamy do czynienia z prostą jak drut książką”. Czołobitność, pokora i wyznanie win niechaj stanie się moją pokutą, bo „Policja” to kryminał ze wszech miar...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Gdy przeczytałam „Szopkę” Papużanki, to po pierwsze pomyślałam (zaraz potem pozazdrościłam), że powieść napisana jest tak giętkim, żywym, cudownie plastycznym i sugestywnym językiem jakoby autorka posiadała dar słuchu absolutnego i nie robiła nic innego jak tylko jeździła komunikacją miejską, podsłuchiwała współpasażerów i skrzętnie notowała słowa przypadkowo napotkanych osób. Druga, późniejsza refleksja - Papużanka musi być spowinowacona z Joanną Bator. Obie Panie to właśnie język czynią główną postacią swych powieści (chociaż jak mówił Marcel Reich-Ranicki to właśnie język polski, jego nieprzetłumaczalność i hermetyczność zaś w szczególności, odpowiada za brak ekspansji naszej literatury za granicą). Tak - pomiędzy słowem a bohaterem należy postawić znak równości. I choć zgadzam się z większością krytyków, którzy zarzucają debiutanckiej książce Papużanki powielanie pewnego schemat: polska rodzina równa się rodzina okaleczona, dalej rodzina dysfunkcyjna oraz powtarzanie już dawno wybrzmiałych kwestii (patrz Kuczok, patrz Bator, patrz Surmiak-Domańska) to i tak, ten tekst robi bardzo duże wrażenie. Bardzo dobry, pisarski początek.

Głównych bohaterów powieści jest czworo. Matka, która miłość utożsamia z jedzeniem i to jedzeniem tradycyjnym, tłustym, polskim. Matka Polka. Katoliczka, choleryczka, despotka. Jest i Maciuś, syn z pierwszego małżeństwa Matki, który choć sprytny to i często potrafi być nieobliczalny. Jest i ojciec – koniecznie pisany małą literą, ponieważ w domu to nie on dzierży władzę i nie on ustanawia reguły gry. Raczej zastraszony i wycofany osobnik. W końcu jest i Wandzia, która w rodzinie pojawia się, jako ostatnia. Wandzia to dziewczę zastraszone, z ciągłym poczuciem winny i przestrachu. Rodzina przeciętna, zwykła, z problemami, w które miłość zastąpiona została nieustającymi kłótniami i pretensjami (tu bryluje zasadniczo Matka).

Rodzina, w której nikt nie potrafi ze sobą rozmawiać, gdzie liczą się tylko rytuały wyznaczone przez tradycje (no i Matkę). Niedzielny obiad, niedzielna wizyta w Kościele, walka Matki z wszystkim i o wszystko (szczególnie zaś o dobre imię Maciusia – najpierw urwisa, potem despotycznego męża, potem pijaczka i cwaniaczka), nieustanne ucieczki ojca i poczucie winy Wandzi (które nie opuści jej już nigdy!). I czas, czas, który nieubłaganie płynie: „Potem Maciuś głosił chrzest. Potem Elka ogłosiła rozwód”, ale który też nie przynosi oczekiwanych zmian. Przez lata powielane te same schematy, nawarstwienie złości.

W „Szopce” Papużanki najbardziej porażająca jest ta zwyczajność i bierność bohaterów. Żaden z członków rodziny nie zrobi nic, aby przetrwać ten wzajem krąg nieufności. Podział jest równy, i być może zbyt łatwy do rozszyfrowania, na oprawców (Matka, Maciuś) i uciekających (Wandzia, ojciec) i nic lub nikt nie zmieni układu sił. A czas nie leczy ran, tylko konserwuje zaistniałe relacje.

Smutna to książka, symptomatyczna i niełatwa. Polska rodzina w (gorzkiej) pigułce.

Gdy przeczytałam „Szopkę” Papużanki, to po pierwsze pomyślałam (zaraz potem pozazdrościłam), że powieść napisana jest tak giętkim, żywym, cudownie plastycznym i sugestywnym językiem jakoby autorka posiadała dar słuchu absolutnego i nie robiła nic innego jak tylko jeździła komunikacją miejską, podsłuchiwała współpasażerów i skrzętnie notowała słowa przypadkowo napotkanych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Bator i Prus, czyli małżeństwo (prawie) doskonałe"

Podobno „Trafny wybór” J.K. Rowling jest w czołówce książek, które porzuca się po przeczytaniu zaledwie kilku lub kilkunastu pierwszych stron. I zaprawdę trudno się dziwić, bo początek, który rzeczywiście jest dość nudny i przyciężkawy z ogromną ilością bohaterów i detali, może zniechęcić i skłonić do ucieczki. Lecz trud i pot wytrwałym i konsekwentnym czytelnikom będzie wynagrodzony, ponieważ książka brytyjskiej pisarki, to prawdziwe cudeńko tylko opakowane w marnej jakości papier. Tekst, który, jeśli przenieść sprawę na nasze polskie podwórko, stanowi zacny mariaż prozy Bolesława Prusa i Joanny Bator. Świeży i sugestywny język z nutką dydaktyzm oraz szczyptą humoru i ironii.

Za kilkoma górami, za całkiem sporą ilością lasów, wód i dolin, na zamglonej wyspie istniało sobie przepiękne małe miasteczko, które Pagford się zwało. Mieszkańcy Pagford byli dumni z kilkusetletniej tradycji swojego grodu, tak samo dumni jak z brukowanych uliczek i starego opactwa, które majestatycznie wznosiło się nad domami pagfordczyków. Mieszkańcy żyli w pozornej harmonii i dość kruchej, jak się później okazało, równowadze. Bańka pozornego szczęścia pękła w momencie nagłej śmierci Barryego Fairbrother (nomen omen), który jako przykładny mąż, ojciec, radny i trener słynął także z dobroci i chęci niesienia pomocy wszystkim, ale to wszystkim – nawet sprawiającej kłopoty nastolatce Krystal Weedon. Większość mieszkańców znała i szanowała radnego Fairbrothera a jego śmierć okazała się początkiem końca tego niezwykłego miejsca. Nagle, jak za sprawą czarodziejskiej różdżki Harrego, wszystkie ciemne sprawy pagfordczyków ujrzały światło dzienne. Wolne miejsce w radzie miasta, które większość dorosłych bohaterów postrzegała jako łakomy kąsek, stało się przyczynkiem złości i wzajemnych pretensji. W szranki o wakat w radzie stanęli: przyjaciel zmarłego, dziwak i samotnik, wicedyrektor pobliskiej szkoły Colin Wall, następnie psychopatyczny Simon Price, ojciec dwójki chłopców, któremu marzyła się szybka kariera z korupcją w tle oraz Miles Mollison, syn przewodniczącego rady Pagford Howarda i chłodnej, zasadniczej i konserwatywnej Shirley. Przedziwny gabinet osobliwości.

Ważnym, być może najważniejszym, elementem fabularnym tegoż wydawnictwa są nastoletni bohaterowie powieści. To oni, w tle wydarzeń związanymi z wyborami, stanowią motor napędowym książki. Piękna i zbuntowana Gaia zmuszona opuścić ukochany Londyn ze względu na nową, pagfordzką miłość matki. Zakompleksiony i maltretowany przez ojca Andrew, następnie jego przyjaciel Fats, który tworząc sobie własny system wartości prześladuje słabszych. I najważniejsza, zdecydowanie najciekawsza i najbardziej barwna postać książki Krystal Weedon, której życie to jedno wielkie pasmo nieszczęść i tragedii. Wychowana w patologicznej rodzinie, poniewierana i niekochana, w sposób szczególny przeżywa śmierć Barryego. To on bowiem, jako jedyny, dał jej szansę zmiany i to on wprowadził ją do drużyny wioślarskiej. Każdy z nastolatków nosi swoje własne brzemię nieszczęść i tragedii w tle bratobójczej walki dorosłych.

„Trafny wybór” to naprawdę świetna książka, która stanowi kolejny dowód na to, że J.K. Rowling jest właścicielką prawdziwego talentu pisarskiego. W powieści udało jej się stworzyć niezwykły mikroświat z barwnymi i wielowymiarowymi bohaterami, który niczym w biblijnej przypowieści, niszczeje od środka trafiony złem i wzajemną nieufnością mieszkańców Pagford. Cieszę się, że mogłam przeczytać tę książkę po medialnej wrzawie, która otaczała jej premierę i stwierdzić z całą odpowiedzialnością: to powieść warta uwagi i kilku kropel czytelniczego potu.

"Bator i Prus, czyli małżeństwo (prawie) doskonałe"

Podobno „Trafny wybór” J.K. Rowling jest w czołówce książek, które porzuca się po przeczytaniu zaledwie kilku lub kilkunastu pierwszych stron. I zaprawdę trudno się dziwić, bo początek, który rzeczywiście jest dość nudny i przyciężkawy z ogromną ilością bohaterów i detali, może zniechęcić i skłonić do ucieczki. Lecz trud...

więcej Pokaż mimo to