-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel10
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński40
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant10
-
ArtykułyPaul Auster nie żyje. Pisarz miał 77 latAnna Sierant6
Biblioteczka
Młodszy długo nie mówił, jakoś mu się chyba nie chciało, albo nie miał potrzeby. Nauczył babcię wykonywania poleceń wydawanych gestami, a mamusia z tatusiem grzecznie na to przystali. W pewnym momencie wylądowaliśmy u logopedy, bo jemu nadal się nie chciało, a potrzeby były już na tyle duże, że nie dało się tego pokazać rękami. Logopeda go „uruchomiła” i teraz gada jak najęty, jeszcze nie wszystko mu wychodzi, mamy czasem kłopoty z R. Aby poprawić w domu jakość słowa mówionego zabraliśmy się za Wierszyki ćwiczące języki i frajda była naprawdę duża.
Książka podzielona jest na trzy części, dla 4-latków, dla 5-latków i dla tych którzy są przekonani, że poradzą sobie z każdym językowym wyzwaniem. Wierszyki są zabawne, a maluch przy zabawie nabiera coraz większej wprawy w mówieniu. Nam zdarzały się potknięcia w części dla czterolatków i dla pięciolatków, ostatnią na razie sobie odpuściliśmy. Z racji tego, że to zabawa, to nie nuży, a nie próbujemy na siłę, więc jak na razie jest świetnie. No i wiemy nad czym pracować i o co dopytać przedszkolnego logopedę.
Dużą zaletą jest też przygotowanie merytoryczne twórców, Elżbieta i Witold Sajkowscy mają na swoim koncie kilkanaście książek edukacyjnych, a współautorem jest pani Marta Galewska-Kustra, logopeda i pedagog dziecięcy. Przy większości tekstów, pojawiają się krótkie informacje logopedyczne na co należy zwracać uwagę kiedy czytamy czy bawimy się z dzieckiem.
Polecam zdecydowanie,
Młodszy długo nie mówił, jakoś mu się chyba nie chciało, albo nie miał potrzeby. Nauczył babcię wykonywania poleceń wydawanych gestami, a mamusia z tatusiem grzecznie na to przystali. W pewnym momencie wylądowaliśmy u logopedy, bo jemu nadal się nie chciało, a potrzeby były już na tyle duże, że nie dało się tego pokazać rękami. Logopeda go „uruchomiła” i teraz gada jak...
więcej mniej Pokaż mimo to
Zdarzyło mi się czytać książki napisane przez trzech księży, Malińskiego, Bonieckiego i Twardowskiego. Wszyscy piszą świetnie, tylko jednego z nich da się czytać.
Tylko Malińskiego można czytać jak zwykłą książkę, siadasz czytasz i kończyć kiedy chcesz. Zarówno Boniecki jak i Twardowski piszą tak, że ja ich nie potrafię czytać „ciągiem”, dziś postaram się wytłumaczyć o co chodzi z Twardowskim. Ksiądz Twardowski dzieciom. Opowiadania to pięknie wydany zbiór tekstów księdza Jana, właśnie tekstów, a nie opowiadań, bo tego się nie da jednoznacznie przypisać jak dla mnie do określonego rodzaju sztuki pisarskiej. Czyta się to absolutnie genialnie, ale nie da się czytać zbyt dużo na raz. Twardowski stworzył teksty krótkie, napisane prostym i zrozumiałym dla każdego językiem, ale jednocześnie tak głębokie i refleksyjne, że czasem po kilku, czasem po jednym, trzeba się zatrzymać, odrobinę zastanowić, a nawet wrócić na początek przeczytać jeszcze raz.
Choć tytuł sugeruje, że to książka skierowana dla dzieci, to jednak trzeba jasno powiedzieć, że choć głównym adresatem rzeczywiście są młodzi czytelnicy, to moim zdaniem nikt, nawet wyrobiony intelektualista, nie pozostanie zupełnie obojętny w stosunku do treści w niej zawartej. No i Twardowski uważał, że wszyscy jesteśmy po trosze dziećmi. Zdecydowanie nie jest to też książka tylko dla wierzących, jestem przekonany że jej przesłanie trafi do każdej osoby wychowanej w tradycji judeo-chrześcijańskiej, a dla pozostałych też znajdzie się coś ciekawego. W tych krótkich formach literackich (upieram się, że to niekoniecznie opowiadania) jest tak wiele ciepła, zaskakującego zmysłu obserwacji i ciekawych przemyśleń, że jest co czytać.
Tak wiec czytamy sobie księdza Twardowskiego powoli, smakując, czasem razem, czasem ja sam, czasem coś przeczytam i czekam na wieczór, aby przeczytać Młodemu. Przestaliśmy go czytać ciurkiem i po kolei, skaczemy teraz i sprawdzamy co nam los przyniesie, ostatnio kiedy Młody marudził, że się czegoś boi, otwarło nam się na stronie 89, a tam tytuł Nie bać się, naprawdę, bez ściemy. Można też powiedzieć, że sobie teraz tę książkę sączymy, jak chłodny jabłkowy sok w leniwe, gorące letnie popołudnie.
No a do tego cud, miód i maliny czyli Marta Kurczewska. Znamy i lubimy tę Panią od Tappiego, ale tutaj pokazała co naprawdę potrafi. Jest bardzo różnorodnie, kolorowo, z pomysłem i zaskakująco momentami. Nawet diabeł w jej wykonaniu jest jakiś inny.
Zdarzyło mi się czytać książki napisane przez trzech księży, Malińskiego, Bonieckiego i Twardowskiego. Wszyscy piszą świetnie, tylko jednego z nich da się czytać.
Tylko Malińskiego można czytać jak zwykłą książkę, siadasz czytasz i kończyć kiedy chcesz. Zarówno Boniecki jak i Twardowski piszą tak, że ja ich nie potrafię czytać „ciągiem”, dziś postaram się wytłumaczyć o co...
Tomasz Kołodziejczak dość mocno kojarzony jest z komiksami, jest to naturalne, bo w Egmoncie odpowiada za dział zajmujący się ich wydawaniem, kontaktuje się z fanami i odpowiada na ich setki pytań. Dla mnie jednak jest on także pisarzem i to pisarzem znakomitym. Jest autorem znakomitego cyklu science-fiction Dominium Solarne, którego pierwsze wydanie z Supernowej zajmuje poczesne miejsce na jednej z moich półek, a po długiej przerwie autor sięgnął po zupełnie nowy temat i stworzył świat ostatniej Rzeczpospolitej, który wspina się coraz wyżej w moim rankingu ulubionych historii. Najpierw był świetny Czarny horyzont, potem w tym samym uniwersum pojawiła się przyzwoita Czerwona mgła, a teraz nakładem Fabryki Słów ukazuje się pierwsza osadzona w tym świecie stuprocentowa powieść Biała reduta. Dwie pierwsze książki jak dla mnie trochę udawały powieści, Kołodziejczak zastosował w nich bowiem zabieg regularnie stosowany na przykład przez Jakuba Ćwieka i przygotował dla czytelników powiązane ze sobą opowiadania. W Białej reducie mamy już pełnowymiarowa historię, na tyle obszerną, że chodzą słuchy o trzech tomach.
Książka podzielona została na cztery historie, w dwóch z nich spotykamy znane nam między innymi z Czarnego horyzontu postacie, Kajetana Kłobudzkiego królewskiego geografa i Roberta Gralewskiego, jego przybranego ojca. W dwóch pozostałych autor zdecydował się pokazać nam więcej ze swojego świata, wprowadził bowiem nie tylko zupełnie nowe postacie, ale zabrał nas za zasłony Gehenny i na częściowo zasiedlonego Marsa. Bohaterami tych wątków są Karl, niewolnik barlogów, który posiada jedną bardzo zaskakującą umiejętność oraz spora cześć społeczności marsjańskiej, która odcięta od ziemskich zasobów usiłuje przetrwać na czerwonej planecie. Z tych czterech splecionych ze sobą wątków trzy prezentują się świetnie, te dziejące się na Ziemi są znakomicie napisane i czyta się je z zapartym tchem.
Pozostała część opinii na www.tramwajnr4.pl
Tomasz Kołodziejczak dość mocno kojarzony jest z komiksami, jest to naturalne, bo w Egmoncie odpowiada za dział zajmujący się ich wydawaniem, kontaktuje się z fanami i odpowiada na ich setki pytań. Dla mnie jednak jest on także pisarzem i to pisarzem znakomitym. Jest autorem znakomitego cyklu science-fiction Dominium Solarne, którego pierwsze wydanie z Supernowej zajmuje...
więcej mniej Pokaż mimo to
Z tym Grzegorzem Kasdepke jako autorem to ściema, te historie tak naprawdę są autorstwa Śrubosława Wkręta, człowiek który widnieje na okładce jako autor tylko je spisał. Dobrze, że choć we wstępie szczerze się do tego przyznaje. Inżynier Ciućma to wynalazca i racjonalizator który niestrudzenie pracuje nad nowymi pomysłami, dobrze, że trafiła mu się wyrozumiała żona. Jego pracownia znajduje się na najwyższym piętrze jednego z wieżowców i tylko kurz na oknach powoduje, że jego klienci nie uciekają porażeni lękiem wysokości. Jak już wcześniej wspomniałem inżynier ma bardzo sympatyczną i wyrozumiałą żonę, jest właścicielem odkurzacza będącego równocześnie psem obronnym, ma gadający toster, całą półkę pełną głów dla robotów i Grubaska. Grubasek to w założeniu pomocnik, ale tak naprawdę bardziej przeszkadzacz, a do tego samobieżny kosz na śmieci. Należy jeszcze dodać, że inżynier jest na tyle pomysłowy, że udało mu się prawie wynaleźć Święta w sprayu. Kluczem tego zdania jest oczywiście słowo prawie.
Jeśli chcecie poznać te wszystkie barwne i przeurocze postacie, oraz zobaczyć o co chodzi z tymi Świętami sięgnijcie po książkę Inżynier Ciućma czyli śrubka, młotek i przemądrzałe roboty. To kolejny tytuł Naszej Księgarni wchodzący w skład serii z ufoludem który wszedł w nasze posiadanie, pierwszym były przygody Potworaka. Podobnie jak wcześniej czytana książeczka i ta to kilka luźno ze sobą połączonych opowiadań. Perypetie Inżyniera są zabawne, a sposób pisania Pana Grzegorza sprawia, że osoba dorosła czytając maluchowi ma również sporo frajdy. Nie są to może jakieś wysublimowane intelektualnie i pełne głębi historie, ale zarówno dziecko jak i rodzic na pewno nie będą się przy nich nudziły. Czasem można spotkać się z zarzutem, że Pan Kasdepke zbytnio moralizuje w swoich książkach, za bardzo próbuje wychowywać maluchy przez opowiadanie im zbyt dydaktycznych historyjek. Mnie to nigdy przesadnie się na rzuciło się w oczy, a w przygodach Inżyniera Ciućmy na pewno nawet najwięksi malkontenci nie znajdą nic co można by w tej kwestii uznać za przesadę.
Podobnie jak w Potworaku tak i tutaj za stronę graficzną odpowiada Artur Gulewicz i tak jak tam wywiązuje się ze swojego zadania znakomicie. Rysunki są bardzo udane, skrzą się paletą barw, a postacie budzą sympatię od pierwszego otwarcia okładek.
Na pewno u nas Ciućma wyląduje na jakiś czas na półce z ulubionymi wieczornymi poczytajkami, Szymon z Jankiem polecają.
Z tym Grzegorzem Kasdepke jako autorem to ściema, te historie tak naprawdę są autorstwa Śrubosława Wkręta, człowiek który widnieje na okładce jako autor tylko je spisał. Dobrze, że choć we wstępie szczerze się do tego przyznaje. Inżynier Ciućma to wynalazca i racjonalizator który niestrudzenie pracuje nad nowymi pomysłami, dobrze, że trafiła mu się wyrozumiała żona. Jego...
więcej mniej Pokaż mimo to
Lata temu ze sporą przyjemnością przeczytałem kilka książek zaklasyfikowanych jako technothrillery, chyba ich najbardziej znanym twórcą jest Michael Crichton. Także Bot Maxa Kidruka jest klasyfikowany jako taka literatura, trzeba przyznać, że całkiem udana.
Młody ukraiński programista Tymur Korszak dostaje bardzo intrygującą propozycję pracy na chilijskiej pustyni Atakama. Zlecenie okazuje się na tyle intratne, że decyduje się narazić na gniew swojej narzeczonej i przełożenie dawno zaplanowanego ślubu. Kiedy wraz z innymi uczestnikami kontraktu dociera na miejsce, czeka go niemiła niespodzianka – nie o wszystkim mu powiedziano i tak naprawdę więcej czasu spędzi walcząc o życie niż programując. Stworzone wcześniej przez niego oprogramowanie zostało bowiem wszczepione grupie zmodyfikowanych przy pomocy nanotechnologii chłopców i coś poszło nie tak. Przyznam szczerze, że jako informatyk spotykałem się ju wielokrotnie z tematami styku człowiek-maszyna, ale wizja Kidruka jest chyba najbardziej niepokojąca, momentami nawet odrażająca. Nie w sensie, że książka jest kiepska, ale to, co wymyślił autor, te wydarzenia, które stały się wynikiem eksperymentów na ludziach, w jego książce naprawdę niespecjalnie mi się spodobały.
Książka jest napisana naprawdę bardzo przyzwoicie, młody ukraiński autor znakomicie „czuje się” się w tym rodzaju literatury. Nie przesadza z opisem technicznych aspektów opowiadanej historii, ale równocześnie przekazuje sporo interesujących informacji, czym na pewno zaskarbi sobie sympatię sporego grona miłośników gatunku. W technotrillerze jest łatwo przeszarżować, ale według mnie tu się udało. Na pewno sporym ułatwieniem dla autora było to, że jest podróżnikiem i prawdopodobnie dość dobrze zna realia Ameryki Południowej, dzięki temu sceneria ponurego laboratorium na środku pustyni Atakama wypada bardzo wiarygodnie. Oczywiście w niektórych momentach trzeba logikę „zawiesić na kołku”, ale jak dla mnie ani razu nie przekracza granicy, za którą czeka już śmieszność bądź irytacja czytelnika. Jest jednak rzecz, do której wypada się przyczepić. Zupełnie nie przekonuje mnie pomysł, aby nie zwiększyć ilości ochrony, kiedy eksperyment zaczął iść nie tak. Jedyną rzeczą, która ewentualnie mogłaby to wyjaśniać, to przesadna chęć zachowania dyskrecji. Nie jestem zwolennikiem teorii spiskowych i nie uważam, ze za każdym dziwnym wydarzeniem mogą stać służby specjalne czy niedobre wojsko, ale mam jednak nadzieję, że na jakimś odludziu nie szykuje nam nikt podobnej niespodzianki jak ta, o której pisze Ukrainiec.
Na koniec jeszcze mała uwaga. Odrobinę mnie rozbawiło to, że „tym najgorszym” jest tym razem USA. To amerykański rząd finansuje te wyjątkowo obrzydliwe badania, takie podejście nie zdarza się zbyt często.
Lata temu ze sporą przyjemnością przeczytałem kilka książek zaklasyfikowanych jako technothrillery, chyba ich najbardziej znanym twórcą jest Michael Crichton. Także Bot Maxa Kidruka jest klasyfikowany jako taka literatura, trzeba przyznać, że całkiem udana.
Młody ukraiński programista Tymur Korszak dostaje bardzo intrygującą propozycję pracy na chilijskiej pustyni Atakama....
Najbardziej klasyczne z klasycznych opowieści dla dzieci to dla mnie książki z baśniami Andersena i braci Grimm. Przyznam szczerze, że te Andersena słabo mnie zawsze kręciły, są dla mnie za smutne, ale za to bracia Grimm zawsze do mnie przemawiali. Tym razem Nasza Księgarnia w swojej sztandarowej serii zaserwowała nam nowe wydanie Baśni braci Grimm ze świetnymi rysunkami Bartka Drejewicza i przyznam szczerze, że z ogromną przyjemnością do nich wróciłem. Nie chciałem czytać tego samodzielnie więc chwilę mi zeszło zanim namówiłem młodego na tak stare historie, miał akurat fazę na Mam przyjaciela piekarza i czytaliśmy w kółko o robieniu chleba, ale warto było poczekać.
Mimo tego, że te baśnie są naprawdę stare okazało się, że nadal bawią współczesne dzieci, spodobało mu się nad podziw. Przed rozpoczęciem czytania trochę się obawiałem, czy nie będą to historie zbyt brutalne dla niego, ale praktycznie poza pierwszą nie mam zastrzeżeń. W Kopciuszku, to pierwsza bajka, idzie bowiem w ruch nóż, leje się krew, złe siostry tną palce oraz pięty aby zmieścić stopę w bucie Kopciuszka. Ta historia może okazać się zbyt brutalna dla niektórych maluchów, w pozostałych są oczywiście nadal pewne „straty w ludziach”, ale nie jest to już zbyt realistyczne i kończy się z reguły happy endem.
Choć czytało nam się naprawdę dobrze, na szczęście ani historie, ani tłumaczenie zupełnie się nie zestarzały, to przyznam jednak szczerze, że nie do końca rozumiem przesłanie niektórych opowieści. Zawsze wydawało mi się, że bajka powinna mieć jakiś morał, u Grimmów niekoniecznie tak jest, albo morał może być zupełnie inny niż byśmy oczekiwali. Niemniej jednak wydaje mi się, że każdy rodzić i każde dziecko znajdzie coś dla siebie, w książce mamy i krótsze i dłuższe baśnie, są historie zabawne i te troszkę straszne. Mamy zarówno coś dla chłopców jak i dla dziewczynek, bajkopisarze nie dyskryminowali nikogo, choć w niektórych bohaterowie byli nawet niezbyt lotni, to jeśli tylko mieli dobre serce zawsze mogli liczyć na jakiś bonus od losu. Młodemu najbardziej spodobała się bajka pod tytułem Szczęśliwy Jaś, mam nadzieję, że nie przez analogię do taty, mnie natomiast chyba ta o czterech muzykantach z Bremy.
Jak już pisałem wcześniej wydanie opatrzone jest rysunkami Bartka Drejewicz, który już jako Bartłomiej, przygotował również oprawę graficzną Mórz wszetecznych Marcina Mortki. Jego pomysł na ilustracje do historii Grimmów bardzo przypadł nam do gustu, ilustrator nie przesadził z nowoczesnością, ale jednocześnie udało mu się wprowadzić sporą dynamikę do książki. Postacie na rysunkach prezentują sie znakomicie, a moim faworytem jest król z baśni Gęsiareczka, jak dla mnie może spokojnie pełnić rolę wzorca dla innych ilustratorów rysujących króla w bajkach dla dzieci i nie tylko
Klasyka odkryta na nowo, świetnie się spisała, polecam zdecydowanie.
Najbardziej klasyczne z klasycznych opowieści dla dzieci to dla mnie książki z baśniami Andersena i braci Grimm. Przyznam szczerze, że te Andersena słabo mnie zawsze kręciły, są dla mnie za smutne, ale za to bracia Grimm zawsze do mnie przemawiali. Tym razem Nasza Księgarnia w swojej sztandarowej serii zaserwowała nam nowe wydanie Baśni braci Grimm ze świetnymi rysunkami...
więcej mniej Pokaż mimo to
Za mną Inicjały zbrodni, nowa odsłona przygód belgijskiego detektywa stworzonego przez Agatę Christie. Najkrócej można ją podsumować, że nie jest tak dobra jak miałem nadzieję, ale nie jest też tak zła jak się obawiałem.
W hotelu Bloxham zostają zamordowane trzy osoby. W wyniku pewnego pozornego zbiegu okoliczności w rozwiązanie zagadki ich śmierci zostaje wciągnięty znany czytelnikom całego świata Hercules Poirot. Skoro nowa książka o jego przygodach powstała wiele lat po ostatniej publikacji Agaty Christie, rzeczą oczywistą wydaje się , że podstawowym powodem jej powstania był „skok na kasę”, podejrzewać można, że wnukowi pisarki skończyły się pieniądze po babci i potrzebował zastrzyku gotówki. Czy tak jest naprawdę? Nie mam zielonego pojęcia. Przekonany jednak jestem, że książka odniesie spory sukces.
Dlaczego? Bo Sophie Hannah udała się rzecz o którą najbardziej się bałem. Przywróciła do życia prawdziwego Poirota, a przynajmniej takiego detektywa, który świetnie go udaje. Wszystko jest na miejscu, wąsy, podejście do sprawy, pomocnik wykonujący większość zadań w terenie, irytująca momentami potrzeba gromadzenia widowni. W tym aspekcie jest dobrze. Większość fanów zdaje sobie sprawę, że w przypadku tej postaci było łatwo przeszarżować, autorce udało się jednak „nie przegiąć”.
Drugą rzeczą, która w książce się udała, to tło dla detektywa, tutaj też nie mam zastrzeżeń. Postacie które stworzyła, choć w większości przypadków tylko zarysowane, są jednak interesujące. Może Edward Catchpool, nowe policyjne wsparcie Poirota, nie jest specjalnie bystry, ale znakomicie się nadaje jako partner do ćwiczenia szarych komórek. Z pozostałych bohaterów na większą uwagę zasługuje jeszcze na pewno jedna z małomiasteczkowych wdów, o którą mi chodzi zgadniecie na pewno sami, kiedy sięgniecie po Inicjały.
Narzekania zostawiłem sobie na koniec. Książka...
Reszta recenzji na stronie
http://www.tramwajnr4.pl/2014/09/herkules-poirot-powiesc-z-inicjalami-w-tytule.html
Za mną Inicjały zbrodni, nowa odsłona przygód belgijskiego detektywa stworzonego przez Agatę Christie. Najkrócej można ją podsumować, że nie jest tak dobra jak miałem nadzieję, ale nie jest też tak zła jak się obawiałem.
W hotelu Bloxham zostają zamordowane trzy osoby. W wyniku pewnego pozornego zbiegu okoliczności w rozwiązanie zagadki ich śmierci zostaje wciągnięty znany...
Profesor wrócił. Posiedział na tych swoich Wyspach Dziewiczych trochę czasu i stwierdził, że pora wrócić. Kraków, który na niego czekał to nadal brzydkie miasto, ale jednak już trochę inne. Julia ma faceta na stałe, a na Osiedlu, w Betonowym Pałacu pojawił się nowy szef. Opiekun, bo tak każe się tytułować, to człowiek zupełnie inny niż poprzedni boss. Profesor niby nic nie jest mu winien, ale „zameldować” po powrocie się trzeba. Wizyta na starych śmieciach okazuje się brzemienna w skutkach, nasz bohater otrzymuje za zadanie odnalezienie pięknej żony Opiekuna, Sophie. Zlecenie nie jest łatwe, a kiedy pojawiają się dodatkowe problemy, jedyną osobą, która możne rozwiązać zagadkę wydaje się Julia. Wspólne śledztwo zaprowadzi tę dwójkę w naprawdę nieciekawe miejsca w moim mieście, a Opiekun okaże się sprytniejszy niż ktokolwiek przypuszczał. To tych miejsc właśnie nie chcecie zwiedzać.
Pierwsza książka Grzegorzewskiej, którą czytałem, była taka sobie, druga okazała się lepsza, trzecia jest znakomita. Zagadka kryminalna jest zakręcona, a rozwiązanie zaskoczy nawet dość wyrobionego czytelnika mrocznych historii. To najważniejsze w kryminale. Jednak w Betonowym pałacu mamy dwa absolutne bonusy, które powodują, że książka wywarła na mnie ogromne wrażenie.
Po pierwsze, autorka tworzy galerię szalenie interesujących postaci. Parę głównych bohaterów łączy bardzo pogmatwana i niezbyt przyjemna przeszłość, emocje między nimi aż iskrzą. Uczucia, jakimi ta dwójka się darzy, to naprawdę zaskakujące połączenie miłości, nienawiści, pożądania i poczucia winy. W Betonowym pałacu mają dodatkowo bardzo różnorodne tło, gangstera z wysokiej półki i obleśnego kolesia bijącego dziwki, starych i nowych wrogów, przeciwników inteligentnych i brutalnie szalonych. Pomocników autorka też wybrała im nieźle zakręconych, naprawdę jest w czym wybierać.
Po drugie, to książka dla tych, co znają Kraków i go lubią i dla tych, którzy go nie lubią. O Wrocławiu pisze Krajewski, o Lublinie Wroński, o Warszawie pewnie cała kopa pisarzy. Kryminalny Kraków do tej pory nie miał swojego piewcy. Choć może źle się wyraziłem, bo to nie pierwsza książka Pani Gai. Miał, ale wydaje mi się, że dopiero teraz będzie szansa, że tak utalentowana autorka przebije się do szerszej publiczności. Ale wracając do Krakowa. Jeśli go nie lubicie, to będziecie mieli świetny powód do tego, żeby go nie lubić bardziej. Jeśli go lubicie i znacie, to książka daje znakomitą okazję, aby zerknąć na te mniej znane, nieprzyjemne miejsca bez konieczności wybierania się tam. Ogromną frajdę daje też próba odgadnięcia, w jakiej dokładnie części miasta w dzieją się opisywane wydarzenia. Ja osobiście miałem dwa specjalne krakowskie momenty. Adres pewnego nieprzyjemnego typa to moja ulica, mam nawet przypuszczenia, kto z mieszkających w okolicy mógłby się wpisać świetnie w rolę skurwiela bijącego dziwki. Druga sprawa związana jest z żartem jednego z bohaterów. Mówi on, że prędzej wybudują na Osiedlu sklep pewnej marki postrzeganej jako droga, niż wydarzy się pewna sytuacja. Życie spłatało autorce figla, ten sklep niedawno powstał po sąsiedzku ( jeśli dobrze odgadłem, czym jest Osiedle ).
Podsumowując
Betonowy pałac to kryminał znakomity, ciekawa zagadka, świetne tło, genialne postacie. Przyczepić się idzie tylko do jednego rozwiązania fabularnego, bo choć ma ono sens, to mnie nie przekonuje. Na okładce jest napisane, że to filmowa opowieść, gotowy scenariusz na prawdziwie męskiego kino. Ja się na filmach za bardzo nie znam, ale gdyby na podstawie książki udało się takowy nakręcić, to idę od razu do kina.
Oczywiście zaraz pojawią się teksty w stylu: „Polska ma swoją królową kryminału” albo „narodziła się prawdziwa gwiazda mocnej literatury”. To wierutna bzdura! Gaja Grzegorzewska nie pojawiła się znikąd, więc nie można mówić o jej „narodzinach” jako pisarki. To, że dopiero teraz staje się znana naprawdę szerokiej publiczności nie znaczy, że wcześniejsze książki były słabsze. Tak więc, odcinając się od takich frazesów, chcę tylko napisać: kupcie i przekonajcie się sami, naprawdę warto!
Profesor wrócił. Posiedział na tych swoich Wyspach Dziewiczych trochę czasu i stwierdził, że pora wrócić. Kraków, który na niego czekał to nadal brzydkie miasto, ale jednak już trochę inne. Julia ma faceta na stałe, a na Osiedlu, w Betonowym Pałacu pojawił się nowy szef. Opiekun, bo tak każe się tytułować, to człowiek zupełnie inny niż poprzedni boss. Profesor niby nic nie...
więcej mniej Pokaż mimo to
Po bardzo udanym pierwszym tomie przygód londyńskiego posterunkowego Petera Granta przyszła pora sięgnąć po dalszy ciąg tej historii. W cyklach bywa różnie, tutaj nadal autor trzyma poziom.
Londyn to miasto bardzo bogate i różnorodne jeśli chodzi o wszelkie sprawy związane z szeroko pojmowaną kulturą i sztuką. Sam byłem tam tylko raz, ale ta jego różnorodność jest podkreślana w wielu książkach i w wielu filmach. W pierwszej części Ben Aaronovitch wziął na warsztat teatr, tym razem jednym z elementów najistotniejszych dla fabuły jest muzyka. Może nie ta najpopularniejsza, będąca pierwszym skojarzeniem z tym miastem, ale taka, która jest z nami już dość długo i na wiele późniejszych gatunków wywarła ogromny wpływ, chodzi o jazz. Nasz uczeń czarodzieja trafia na pewien ślad świadczący o tym, że utalentowani muzycy jazzowi, których śmierć była wyjaśniana dotąd przyczynami naturalnymi mogą ginąć za sprawą jakiejś formy magii. W trakcie śledztwa udaje mu się wyjaśnić, że prawdopodobnie w Londynie od czasów wojny żyje ktoś kogo nazwać należy jazzowym wampirem, jakkolwiek głupio by to nie brzmiało.
Równolegle prowadzone jest jeszcze jedno śledztwo, Peter zostaje zaangażowany przez wydział zabójstw do wyjaśnienia zaskakująco nietypowych okoliczności śmierci kilku mężczyzn. Chyba będziemy mieli w związku z tym tematem prawdziwe interesującą rozgrywkę w kolejnych częściach, bo tym razem autor uchyla tylko rąbka tajemnicy.
Książka Bena Aaronovitcha to znakomite urban fantasy, a cała seria to chyba najlepszy kryminał fantasy jaki czytałem. Ogromną zaletą jest to, że bohaterem jest policjant. Nie detektyw, nie mag zajmujący się czynieniem dobra i karaniem bad-guy’ów tylko właśnie policjant. I to w dodatku taki który mimo tego, że ma do czynienia z nadprzyrodzonymi przestępstwami, a sam posiada pewne magiczne umiejętności, to jednak mocno stara się trzymać policyjnych procedur i współpracuje chętnie ze zwykłymi policjantami. Szef Petera, inspektor Nightingale dużo częściej działa poza prawem, ale on sam stara się tego nie robić, choć czasem byłoby to dużo prostsze. Książka tylko zyskuje na takim podejściu, w pewien sposób jest bardziej realistyczna, jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało w odniesieniu do urban fantasy. Postacie są skonstruowane konsekwentnie i z sensem, budzą sympatię, a Peterowi kibicujemy od początku do końca. Rozwiązania fabularne podobają mi się bardzo, a numer jaki wykręca na końcu autor z Lindsey budzi ogromny apetyt na więcej.
Chcecie naprawdę dobrej, lekkiej fantastycznej lektury? Kupcie Księżyc nad Soho
Tekst pochodzi ze strony www.tramwajnr4.pl
Po bardzo udanym pierwszym tomie przygód londyńskiego posterunkowego Petera Granta przyszła pora sięgnąć po dalszy ciąg tej historii. W cyklach bywa różnie, tutaj nadal autor trzyma poziom.
Londyn to miasto bardzo bogate i różnorodne jeśli chodzi o wszelkie sprawy związane z szeroko pojmowaną kulturą i sztuką. Sam byłem tam tylko raz, ale ta jego różnorodność jest...
Młodego Młodszego chwilowo nie ma, a w moje łapy wpadła książka Mikołajek ma kłopoty. Nie mogłem się oprzeć, sięgnąłem i jestem całkowicie pewien, że będziemy czytać Mikołajka jak tylko Młody pojawi się w domu. Powrót do lektur dzieciństwa często okazuje się być ogromną pomyłką. Książki które zapamiętaliśmy jaką świetne tytuły po latach zdecydowanie tracą mnóstwo uroku i okazują się być dużo słabsze niż je pamiętamy. Na szczęście z Mikołajkiem duetu Goscinny-Sampe jest zupełnie inaczej.
Wszystkie książki o Mikołajku które czytałem to zbiory krótkich opowiadań, nie inaczej jest i tym razem. W odróżnieniu od książek wydanych przez Znak Mikołajek ma kłopoty to historie znane już od wielu lat wydane tylko pod zmienionym tytułem, wcześniej ta część nazywała się Joachim ma kłopoty. Zmiana pewnie ma podtekst marketingowy, ale w sumie nie wiem co ją spowodowało. Kiedy czytałem serię o Mikołajku po raz pierwszy, naprawdę wiele lat temu miałem ogromną frajdę, historyjki dotyczyły dzieciaków niewiele młodszych ode mnie, może z ciut innego świata, bo przecież był to okres, kiedy w Polsce królował socjalizm, ale tak naprawdę sporo nas łączyło.
Kiedy teraz czytam ją już jako osoba dorosła to odbieram ją zdecydowanie inaczej. Poza wieloma zabawnymi momentami, z których na pewno pośmiejemy się z Młodym wspólnie zacząłem znajdować dodatkowe smaczki i doceniać świetny zmysł obserwacji Goscinnego. Opowiadania które dzieją się przynajmniej częściowo w domu Mikołajka dostarczają naprawdę sporo dodatkowej zabawy dla dorosłego czytelnika. Kiedyś Bunia to była tylko babcia głównego bohatera, teraz to dodatkowo teściowa, kiedyś sąsiad był tylko sąsiadem, teraz jest typem podobnym do tego upierdliwca za płotem. No i nie czarujmy się, nas też teraz czasem żona wyśle po zakupy, lub też wy szanowne Panie wysyłacie swoich wymądrzających się facetów, żeby spróbowali wam udowodnić, że robią zakupy lepiej i oszczędniej niż wy :).
Zdecydowanie polecam i dla małych i dla dużych, pośmiejcie się wspólnie, niekoniecznie z tego samego.
I kiedy tak czytałem kolejne historyjki o chłopakach, to zdałem sobie sprawę, że Rene Goscinny to prawdziwy geniusz. Tworząc trzy postacie, które na stałe weszły do popkultury wpisał się na stałe w światowe dziedzictwo intelektualne. Któż nie zna bowiem Mikołajka Asteriksa i Lucky Luke’a? Przyznawać mi się tu zaraz!
Tekst pochodzi ze strony www.tramwajnr4.pl
Młodego Młodszego chwilowo nie ma, a w moje łapy wpadła książka Mikołajek ma kłopoty. Nie mogłem się oprzeć, sięgnąłem i jestem całkowicie pewien, że będziemy czytać Mikołajka jak tylko Młody pojawi się w domu. Powrót do lektur dzieciństwa często okazuje się być ogromną pomyłką. Książki które zapamiętaliśmy jaką świetne tytuły po latach zdecydowanie tracą mnóstwo uroku i...
więcej mniej Pokaż mimo to
No i wyjdę kolejny raz na marudę i malkontenta, wszędzie zachwyty, a mnie jakoś nie przekonało. Wcześniejsze książki Wojciecha Cejrowskiego znam i lubię, pierwszy „Gringo..“ nawet mi się rozleciał odrobinę, ale jak książka z autografem, to przecież nie wyrzucę. Uwielbiam jego programy podróżnicze, część cyklu Boso przez świat traktującą o drodze krzyżowej uważam wręcz za genialną. Nie przepadam za jego poglądami i podejściem do czytelników przy spotkaniach autorskich, ale w sumie przecież nie przeszkadza to w czytaniu.
Kiedy pojawiła się Wyspa na prerii, nabyłem pędem i przeczytałem. Czytało się znakomicie, ale ja tej historii nie kupuję, no po prostu nie. Owszem, autor pisze we wstępie, że można uznać ten tekst za zmyślony i potraktować jako historię fabularną, a nie jak podróżniczą, ale nawet przy takim założeniu momentami książka zgrzytała. Wiadomo, że Cejrowski pisać umie, wiadomo, że jest ciekawie, nie czepiam się nawet niektórych zupełnie nieprawdopodobnych spraw związanych z ojcem czy ze stadem (termin, jakim określa Pan Wojtek ludzi mieszkających w miasteczku i okolicach). Mnie zupełnie nie przekonuje, ba, wręcz odrzuca uwielbienie autora do Ameryki. Może czegoś nie doczytałem, nie zrozumiałem albo jestem tendencyjny, ale Stany Zjednoczone oczami Cejrowskiego to jakaś ziemia obiecana, cudowny ląd, w który problemy rozwiązują się same, a wszystko zorganizowane jest lepiej niż gdziekolwiek indziej na świecie. Wiem, jestem prostym, zaściankowym Europejczykiem, ale jakoś mnie zaczęło w pewnym momencie mdlić od wychwalania Walmarta. Ba! Na prerii nawet wariaci są fajniejsi niż gdziekolwiek indziej.
Żeby nie było niedomówień, książka jest przyzwoitą historią podróżniczą, ale słabą opowieścią Wojciecha Cejrowskiego. Zawsze ceniłem go za pokazywanie różnych aspektów odwiedzanego kraju.
Za to, że Ameryka Południowa potrafiła być piękna i zabójcza w jego opowieściach.
Za to, że kiedy przybliżył pięknie ostatnią drogę Chrystusa, potrafił pokazać zarówno sacrum jak i profanum.
Za ten zmysł, który pozwalał mu na świetne połączenie realizmu i krytycyzmu z ciekawością świata.
Tutaj mi tego zabrakło, Ameryka w Wyspie na prerii to cudowny kraj, który najlepiej na świecie wymyślił sprawy księgowe, zwrot towarów w sklepach, szambiarzy, utylizację śmieci i wiele innych spraw. Ale w końcu nie byłem tam, nie znam się.
Tekst pochodzi ze strony www.tramwajnr4.pl
No i wyjdę kolejny raz na marudę i malkontenta, wszędzie zachwyty, a mnie jakoś nie przekonało. Wcześniejsze książki Wojciecha Cejrowskiego znam i lubię, pierwszy „Gringo..“ nawet mi się rozleciał odrobinę, ale jak książka z autografem, to przecież nie wyrzucę. Uwielbiam jego programy podróżnicze, część cyklu Boso przez świat traktującą o drodze krzyżowej uważam wręcz za...
więcej mniej Pokaż mimo to
Co jakiś czas różne wydawnictwa serwują nam informacje o pojawieniu się nowego króla lub ewentualnie królowej skandynawskiego kryminału. Był już Mankell, Larsson, Nesbo i jeszcze kilku innych. Camilla Läckberg też była obdarzona tym przydomkiem, ale zdecydowanie się z tym nie zgadzam, na pewno nie po lekturze księżniczki z lodu. Dlaczego się nie zgadzam? Ano dlatego, że to znakomita powieść obyczajowa z wątkiem kryminalnym, a nie klasyczny kryminał, będę się zdecydowanie upierał przy takim zaklasyfikowaniu tej historii.
Eilert Berg, emerytowany rybak z małego szwedzkiego miasteczka Fjällbacka, jak co piątek wybrał się do domu Alexandry Wijkner, młodej kobiety mieszkającej na co dzień w Sztokholmie, aby przygotować jej dom i rozpalić w piecu przed zbliżającym się weekendem. Wszystko wyglądało z początku tak samo, aż do momentu kiedy piec nie chciał odpalić. Eilert podreptał na górę, by wezwać speca od naprawy i odkrył w łazience zwłoki gospodyni. Mimo tego, że pierwotnie podejrzewano samobójstwo to już wkrótce zaczyna się śledztwo.
W książce jest inaczej niż w większości klasycznych kryminałów, nie ma w niej jednej osoby wyjaśniającej całą zagadkę. Większość tragicznej historii, która zakończyła się śmiercią Alex poznajemy dzięki Erice Falck, pisarce porządkującej we Fjällbacka dom po zmarłych rodzicach, przyjaciółce z dzieciństwa zamordowanej kobiety. Brakujące elementy uzupełnia natomiast jej znajome my detektyw Patrik Hedström. To pisarka uruchamia całą machinę, a policjant tylko uzupełnia te informacje do których nie udaje się jej dotrzeć. Tak jak napisałem wcześniej to bardziej opowieść obyczajowa, niż kryminał. Läckberg w znakomity sposób opowiada o relacjach międzyludzkich, o powrotach do przeszłości, a tym, że nigdy do końca nie wiemy co powoduje innym człowiekiem. Pisze jak trudne może być życie w małej społeczności, o lęku prze byciem napiętnowanym, o tym że nigdy chyba nie jesteśmy w stanie poznać kogoś do końca. Pokazuje jak bardzo decyzje rodziców potrafią wpłynąć na życie ich dzieci i jak złym zjawiskiem jest pedofilia. Pisze o wielu trudnych i bolesnych sprawach i robi to znakomicie.
Przyznać też trzeba, że wątek kryminalny, choć dla mnie będący tylko pretekstem do opowiedzenia tej historii, jest bardzo interesujący. Nic nie jest oczywiste od razu, a osoba która okazała się mordercą była dla mnie sporym zaskoczeniem. Kolejny raz okazało się, że zachowanie tajemnicy i to jak nas postrzegają inni może okazać się ważniejsze niż ludzkie życie. Na pewno sięgnę po kolejne tomy.
Tekst pochodzi ze strony www.tramwajnr4.pl
Co jakiś czas różne wydawnictwa serwują nam informacje o pojawieniu się nowego króla lub ewentualnie królowej skandynawskiego kryminału. Był już Mankell, Larsson, Nesbo i jeszcze kilku innych. Camilla Läckberg też była obdarzona tym przydomkiem, ale zdecydowanie się z tym nie zgadzam, na pewno nie po lekturze księżniczki z lodu. Dlaczego się nie zgadzam? Ano dlatego, że to...
więcej mniej Pokaż mimo to
Muminki zna każdy. Właściwie to tekst miał się zaczynać nawet zaczynać od stwierdzenia, że Muminki zna każdy i albo je kocha albo nienawidzi. Zdałem sobie sprawę, że to jednak będzie bzdura, nieprawda i opowiadanie głupot. Dlaczego?
Ano dlatego że zdecydowana większość ludzi tak naprawdę zna Muminki tylko wyłącznie w wersji telewizyjnej. Część z polskiego serialu robionego przez Se-ma-for, a część z japońskiego anime. Właśnie ta wersja z kraju kwitnącej wiśni zrobiła dla fińskich trolli koszmarną robotę, po oglądnięciu kilku odcinków, w których pojawiała się Buka mnóstwo ludzi zrezygnowało na pewno ze spotkania z oryginałem. A przecież to zupełnie inna opowieść.
Kiedyś przeczytałem wszystkie części, a przynajmniej tak mi się zdawało. Przeczytałem, polubiłem i zapomniałem. Zapomniałem o tym jak magiczne są te historie, ile ciepła i optymizmu niosą ze sobą. Teraz korzystając z tego, że wchodzimy z młodszym synem w poważniejszą literaturę sięgnąłem z przyjemnością. Miałem przeczytać Młodemu, a skończyło się na tym, że przeczytałem sobie, żeby nie musieć czekać na kolejne wieczory :)
W książce Kometa nad dolną Muminków Ryjek z Muminkiem wyruszają w podróż do obserwatorium, pragną dowiedzieć się coś więcej o zbliżającym się kosmicznym gościu. Po drodze spotykają kilkoro postaci, które przez całe życie kojarzyły mi się nieodłącznie z tą historią i zabierają je ze sobą do Doliny Muminków. Najpierw na ich drodze staje Włóczykij, potem spotykają Pannę Migotkę, a w drodze powrotnej dołącza do nich Paszczak.
Kometa nad dolną Muminków to naprawdę znakomita lektura i to zarówno dla dużych i dla małych. W czasach gdy wszyscy się gdzieś spieszą, a idea slow life urosła do rangi życiowej filozofii ta spokojna, pełna ciepła i optymizmu opowieść pozwala na znakomity relaks i odcięcie się od szalonego świata. Trudno jest o niej napisać coś co nie było już wcześniej napisane, bo przecież pierwsze wydanie historii o Muminkach ukazało się w latach czterdziestych, ale spokojnie można ją rekomendować każdemu. No może poza miłośnikami poradników. Teraz pewnie zostanę okrzyknięty bluźniercą, ale uważam, że Muminki są zdecydowanie lepszym wyborem dla malucha niż Kubuś Puchatek. Komercjalizacja nie odarła ich jak na razie z ich magiczności, do ich świata nie zawitał kult dolara i dojenie klienta na każdym kroku. Już wkrótce zaproszę tam swojego syna, zobaczymy, czy i jemu się spodoba. Moja żona nie lubi Muminków, irytują ją. Podejrzewam że ma to jednak związek z serialem, a nie z książkę, więc może uda mi się i Ją namówić na wizytę w tej magicznej dolinie ?
W tym wydaniu, które aktualnie wznawia Nasza Księgarnia chciałbym jeszcze zwrócić waszą uwagę na nowe okładki zaprojektowane przez Kasię Bajerowicz, znakomicie pasują, budzą jeszcze większy sentyment i poprawiają odbiór.
Tekst pochodzi ze strony www.tramwajnr4.pl
Muminki zna każdy. Właściwie to tekst miał się zaczynać nawet zaczynać od stwierdzenia, że Muminki zna każdy i albo je kocha albo nienawidzi. Zdałem sobie sprawę, że to jednak będzie bzdura, nieprawda i opowiadanie głupot. Dlaczego?
Ano dlatego że zdecydowana większość ludzi tak naprawdę zna Muminki tylko wyłącznie w wersji telewizyjnej. Część z polskiego serialu robionego...
Tym razem na tapetę trafił Kir Bułyczow, jeden z najlepszych autorów fantastyki, jakich czytałem. W twórczości tego rosyjskiego pisarza znaleźć można dwa nurty, ten poważny i ten zdecydowanie poważny mniej. Do książek poważnych należą między innymi Osada i Miasto na górze, które przeczytałem wieki temu, wydane w trzech tomach dzieł zebranych autora. Przyznam szczerze, że nie pamiętam, o czym są oba tytuły, ale pamiętam, że mocno mną potrząsnęły. Trzecia z książek wchodzących w skład dzieł zebranych to były opowiadania guslarskie i one zostały ze mną na dłużej. To krótkie historie, które dzieją się w nieistniejącym rosyjskim mieście Wielki Guslar i poza bohaterami rzeczą, która łączy je wszystkie, jest świetny, niewymuszony humor i naprawdę zaskakujące pomysły autora.
Jakiś czas temu Solaris zdecydował się na przypomnienie tej części twórczości Bułyczowa i podzielił opowiadania na dwa tomy. W jednym spotkamy Obcych, którzy dość często odwiedzają Guslar, w drugim mamy do czynienia tylko z Ziemianami. I właśnie ten „ziemski” niedawno skończyłem. Znaczna część opowiadań była mi już znana z dzieł zebranych, ale doszło też kilka nowych. Przyznam szczerze, że z ogromną przyjemnością przypomniałem sobie perypetie emeryta Łożkina, dokonania profesora Minca, prawdziwego geniusza na skalę wszechświatową. Nadal bawiły mnie perypetie Korneliusza Udałowa i jego małżonki, a świeży transport świeżych rybek okazał się wciąż być moim marzeniem.
Bułyczow pisze lekko, z polotem, zaskakuje regularnie na plus. Nawet jeśli już znałem jakieś opowiadanie, to za każdym razem znajdowałem w nim coś nowego, co sprawiało przyjemność przy czytaniu. Miłym zaskoczeniem było także to, że jak dla mnie historie te nic a nic się nie zestarzały, ale to może kwestia sentymentu i tego, że pamiętam socjalistyczne realia. Tak w ogóle to Wielki Guslar bardziej pasuje do komunizmu, chyba humor Bułyczowa lepiej się wpisuje w ten sposób myślenia, bo słabsze opowiadania, które można znaleźć w książce, dzieją się współcześnie, już po nastaniu w Rosji kapitalizmu.
Polecam wszystkim, którzy czytali i wszystkim, którzy nie czytali, mnie się podobało i to nie tylko w związku z tym, że książka przywołuje miłe wspomnienia. Ogromnie się cieszę, że na półce leży jeszcze drugi tom, tym razem z Obcymi przybyłymi z kosmosu :)
Tekst pochodzi ze strony www.tramwajnr4.pl
Tym razem na tapetę trafił Kir Bułyczow, jeden z najlepszych autorów fantastyki, jakich czytałem. W twórczości tego rosyjskiego pisarza znaleźć można dwa nurty, ten poważny i ten zdecydowanie poważny mniej. Do książek poważnych należą między innymi Osada i Miasto na górze, które przeczytałem wieki temu, wydane w trzech tomach dzieł zebranych autora. Przyznam szczerze, że...
więcej mniej Pokaż mimo to
Wakacje sprzyjają czytaniu, według mnie taka wakacyjna lektura powinna nam pomóc się zrelaksować. Ostatni pasażer znakomicie się sprawdza w takiej roli, no chyba, że wakacje spędzacie na transatlantyku. Wtedy zdecydowanym ruchem wywalcie książkę za burtę.
W pewną mglistą noc w połowie 1939 roku, odbywający na północnym Atlantyku swoją ostatnią podróż połatany węglowiec odnajduje opuszczony niemiecki statek wycieczkowy. Pełen faszystowskich symboli transatlantyk nie jest uszkodzony, ale marynarze nie znajdują na nim nikogo poza niemowlęciem z wisiorkiem w kształcie gwiazdy Dawida na szyi. Niby najprościej byłoby uruchomić silniki statku i popłynąć na nim do portu, ale panująca na nim atmosfera grozy powoduje, że decydują się wziąć go na hol. Tak oto niemiecka Valkirie, chluba faszystowskiej organizacji zajmującej się organizowaniem wypoczynku dla nazistowskich notabli trafia do angielskiego portu.
Po dość tajemniczym wstępie akcja książki przenosi się w czasy współczesne, młoda dziennikarka Kate Kilroy, świeżo po stracie męża, przejmuje jego reporterski temat. Ma dowiedzieć się jak najwięcej o Izaaku Feldmanie i jego projekcie związanym z właśnie odnalezioną po latach Valkirie. Kiedy uda się jej dotrzeć do jednego z marynarzy, którzy jako pierwsi weszli na transatlantyk podczas jego przedwojennej wyprawy, akcja błyskawicznie nabiera tempa. Kate trafia w końcu na Valkirie, gdzie okazuje się, że tajemnica którą skrywa statek jest dużo mroczniejsza niż przypuszczała.
Nie jestem przesadnym fanem horrorów. Moja znajomość z tym gatunkiem ogranicza się w sumie do kilku tytułów Kinga, kilkunastu Mastertona i ze dwóch Koonza, który pisuje powieści z pogranicza tego nurtu. Ostatni pasażer Manela Loureiro przypadł mi jednak do gustu i znakomicie spisał się jako wakacyjna lektura. Przyznam szczerze, że w pierwszej połowie książki udało mu się nawet wywołać delikatne ciarki na moich plecach. Wieczór, pustawa czeska wioska, cichnąca okolica i odgłosy zupełnie nieznane mieszczuchowi dopełniały się świetnie z tą lekturą. Autor pisze bardzo dobrze, nie ma zacięć fabularnych, a jak na horror to akcja jest nad podziw sensowna. Można na początku było się obawiać, że będzie kiepsko, bo Loureiro wrzucił do jednego tygla duchy, podróże w czasie, nazistów, żydowskiego kabalistę i okrasił to wszystko prastarym złem, ale wyszło mu nad podziw dobrze. Kate wypada wiarygodnie jako dziennikarka chcąca rzucić się w wir pracy po stracie męża, Feldman przekonuje jako połączenie biznesmena z mafiosem, a prastare zło jest nieźle zaczepione w wyobrażeniach popkulturowych.
Przyczepić się można właściwie tylko do jednego rozwiązania fabularnego, moim zdaniem interesującego z punktu opowiadanej historii, ale niekoniecznie z punktu widzenia czytelnika. Ale horror swoje prawa ma.
Polecam na wakacje i nie na wakacje, nie czytajcie tylko przy podróży statkiem, nawet po Mazurach.
Tekst pochodzi ze strony www.tramwajnr4.pl
Wakacje sprzyjają czytaniu, według mnie taka wakacyjna lektura powinna nam pomóc się zrelaksować. Ostatni pasażer znakomicie się sprawdza w takiej roli, no chyba, że wakacje spędzacie na transatlantyku. Wtedy zdecydowanym ruchem wywalcie książkę za burtę.
W pewną mglistą noc w połowie 1939 roku, odbywający na północnym Atlantyku swoją ostatnią podróż połatany węglowiec...
Przygodowa lekka fantastyka dla dzieci na niezłym poziomie? Rafał Witek ma coś dla was. Nie tak dawno trafiła do nas książka Rafała Witka Zgniłobrody i luneta przeznaczenia. Jest to tytuł skierowany do młodych ludzi którym rodzice już nie muszą czytać, a którzy mają ochotę na sympatyczna historię o dzieciach, które spotkały prawdziwego bukaniera. Gabriela Bzik i Nilson Makówka to para sympatycznych dziesięciolatków, którzy pewnego dnia w drodze do domu zostali napadnięci. Byłoby to zdarzenie przerażające, ale jednak niezbyt oryginalne, gdyby nie to, że włóczęga który ich napadł był nie do końca zwyczajny. Pachniał inaczej niż tradycyjny menel, zachowywał się inaczej niż standardowy bezdomny a to co bełkotał pod nosem brzmiało jak jakaś starodawna odmiana angielskiego. Dzieciaki okazały się dość ciekawskie i postanowiły dowiedzieć się o tym człowieku coś więcej. Jakież było ich zdziwienie kiedy okazało się, że napadł ich prawdziwy siedemnastowieczny pirat! Co było dalej nie będę wam zdradzał, ale zdradzę, że resocjalizacja bukaniera nie do końca jest udana, a na koniec Zgniłobrody (tak nazywa się pirat) szykuje skorą niespodziankę.
Książka to bardzo udane połączenie fantastyki i przygody w wersji dla dzieci. Może trochę na wyrost, ale przyznam szczerze, że przy czytaniu momentami miałem skojarzenia z Niewiarygodnymi przygodami Marka Piegusa w wersji dla dzieci młodszych.
Zgniłobrody i luneta przeznaczenia jest pozycją lekko napisaną, zabawną i z pomysłem, nie ma moralizujących nachalnie wtrętów i powinna przypaść do gustu zarówno chłopcom i dziewczynkom. Autor pisze dla dzieci nie traktując ich z przymrużeniem oka, nie próbuje też w jakiś wydumany sposób wyjaśniać możliwości tytułowej lunety. Mnie chyba najbardziej spodobał się moment pirackiej prezentacji Bzika i Makówki, która mimo tego, że informacje zbierali u źródła, nie przypadła nauczycielom zupełnie do gustu. Przypadła mi do gustu i trafia na półkę z tytułami które za jakiś czas będę podsuwał Szymonowi do samodzielnego czytania.
Żeby jednak nie było do końca różowo, to na koniec chciałem wspomnieć o rysunkach. Są nieźle wymyślone, interesująco uzupełniają tekst, ale są koszmarnie niechlujnie. Gdyby były narysowane z ciut większym zaangażowaniem i starannością mielibyśmy zdecydowanie jedną z lepszych książek dla dziesięciolatków.
Polecam
Przygodowa lekka fantastyka dla dzieci na niezłym poziomie? Rafał Witek ma coś dla was. Nie tak dawno trafiła do nas książka Rafała Witka Zgniłobrody i luneta przeznaczenia. Jest to tytuł skierowany do młodych ludzi którym rodzice już nie muszą czytać, a którzy mają ochotę na sympatyczna historię o dzieciach, które spotkały prawdziwego bukaniera. Gabriela Bzik i Nilson...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jakiś czas temu pisałem o książce Kaktus, dobry pies Barbary Gawryluk. To była bardzo niebezpieczna książka, bo można było stać się w tempie ekspresowym właścicielem czworonoga. Po Jak się masz Cukierku może się okazać, że macie kota :)
Książka Waldemara Cichonia to zbiór kilku przesympatycznych historii o kocie Cukierku i rodzinie u której mieszka. Sympatyczne, choć bardzo leniwe kocisko, ma naprawdę zabawne pomysły, a członkowie rodziny dzielnie mu w ich realizacji towarzyszą. Kto próbuje zagrać w reklamie, łapie myszy sąsiadów ( nieudolnie), obserwujemy go u weterynarza, a w Dniu Matki bierze udział we wręczaniu prezentu. Wszystko to napisane z pomysłem, zabawnie, bez zadęcia i z uśmiechem, a do tego rodzina opisana przez autora to naprawdę nieźle uzupełniająca się mala społeczność. Przy czytaniu kilka razy usłyszałem śmiech małego słuchacza i to chyba najlepsza rekomendacja :)
Jak to zwykle bywa w przygotowanych przez Dreams tytułach książka jest wydana znakomicie. Świetny papier, tłoczenia i twarda oprawa na pewno nie ulegną szybko małemu czytelnikowi , niezależnie od tego, czy będzie to jego pierwsza samodzielna lektura, czy też może rodzice będą czytać, a maluch jedynie oglądać. Mnie nie do końca przekonał sposób rysowania, ale małemu ilustracje się podobały, odpowiadał mu ich lekko karykaturalny rys.
Polecamy zdecydowanie choć nam w związku z alergią kot raczej nie grozi. Za to w przyszłym miesiącu idziemy na testy i możliwe, że psie problemy już minęły, a wtedy … :)
Jakiś czas temu pisałem o książce Kaktus, dobry pies Barbary Gawryluk. To była bardzo niebezpieczna książka, bo można było stać się w tempie ekspresowym właścicielem czworonoga. Po Jak się masz Cukierku może się okazać, że macie kota :)
Książka Waldemara Cichonia to zbiór kilku przesympatycznych historii o kocie Cukierku i rodzinie u której mieszka. Sympatyczne, choć...
Czytuję różne kryminały. Rosyjskie, skandynawskie, angielskie czy polskie. Bardzo lubię włoskie, nie przepadam za niemieckimi, wszystkie mają jednak pewien wspólny mianownik, są przede wszystkim rozrywką. Tylko francuskie zawsze muszą być inne.
Ofiara Pierre’a Lemaitre’a to moje pierwsze od wielu lat spotkanie z francuską literaturą kryminalną, książka jest zdecydowanie odmienna od ostatnio przeze mnie czytywanych, momentami przez narrację irytująca. Ale fabularna wolta, która czeka nas pod koniec książki wynagradza wszelkie wątpliwości jakie miałem wcześniej w stosunku do prozy Lemaitre.
Młoda kobieta imieniem Anne podczas wizyty u jubilera staje się mimowolnym świadkiem napadu, przez moment widzi nawet twarze napastników bez kominiarek, zostaje przez nich mocno skatowana, ale uchodzi z życiem. Nie byłaby pewnie zbyt dużą motywacją do pracy dla wiecznie przemęczonej francuskiej policji gdyby nie to, że jest ona kochanką jednego z najlepszych komisarzy, znanego wszystkim policjantom między innymi z niewielkiego wzrostu, Camille’a Verhoeven’a. Za jego sprawą śledztwo szybko nabiera tempa, a komisarz nie boi się nawet zaryzykować swojej kariery w policji aby ochronić swoją kobietę przed rabusiami chcącymi wyeliminować świadka.
Początkowo czytało mi się książkę koszmarnie, myślałem nawet czy nie dać sobie spokoju. Zastosowana w niej narracja w czasie teraźniejszym mocno mnie irytowała, no ale przecież Francuzi muszą wszystko zrobić po swojemu. Po kilku kartkach jednak wczułem się w fabułę i zaczęło mi się podobać. Z autora jest niezły spryciula, bo pewnym momencie zaczynamy się zastanawiać jak to jest możliwe, że coś aż tak bardzo się rozjeżdża w zagadce kryminalnej. Przecież żeby kryminał trzymał się kupy zagadka musi się zgadzać. a nie rozłazić w szwach! Nie zgadzało mi się, nie zgadzało, aż w końcu trybiki wskoczyły we właściwe miejsce, olśniło mnie i wtedy olśnienia dostał też Verhoven. Końcówka podobała mi się bardzo i czytanie rozwiązania było prawdziwą przyjemnością.
Podsumowując mogę spokojnie powiedzieć, że choć zrobione jest to zupełnie inaczej niż chyba wszystkich kryminały jakie znam, i ciężko nazwać Ofiarę książką zrywkową , to na koniec dostajemy to co w kryminale najważniejsze, czyli bardzo zajmującą zagadkę
Czytuję różne kryminały. Rosyjskie, skandynawskie, angielskie czy polskie. Bardzo lubię włoskie, nie przepadam za niemieckimi, wszystkie mają jednak pewien wspólny mianownik, są przede wszystkim rozrywką. Tylko francuskie zawsze muszą być inne.
Ofiara Pierre’a Lemaitre’a to moje pierwsze od wielu lat spotkanie z francuską literaturą kryminalną, książka jest zdecydowanie...
Gavin Extence napisał powieść obyczajową, która porusza temat kruchości naszego losu, ale nie poprzez jakieś dramatyczne koleje losu, ale przez pryzmat zdrowia psychicznego. Przez sposoby radzenia sobie z emocjami, z problemami, z tym, co nas na co dzień spotyka, i tym, co nas zaskakuje w rutynie dnia codziennego. Także o tym, że nie zawsze nawet najbliższa osoba jest w stanie pomóc
Zrobił to w sposób wyśmienity, dający do myślenia, a na zakończenie przyznał się także do tego, że pisząc Melody Black, korzystał z własnych doświadczeń. To książka, która wielu się spodoba, ale będą też tacy, którzy stwierdzą, że to klasyczna opowieść „z dupy”, mająca niewiele sensu i opowiadająca jakieś bzdury. Zazdroszczę im.
A jak u was? Jesteście normalni?
Reszta opinii na www.tramwajnr4.pl
Gavin Extence napisał powieść obyczajową, która porusza temat kruchości naszego losu, ale nie poprzez jakieś dramatyczne koleje losu, ale przez pryzmat zdrowia psychicznego. Przez sposoby radzenia sobie z emocjami, z problemami, z tym, co nas na co dzień spotyka, i tym, co nas zaskakuje w rutynie dnia codziennego. Także o tym, że nie zawsze nawet najbliższa osoba jest w...
więcej Pokaż mimo to