Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Ostatnio zacząłem nieco uważniej dobierać lektury, bacznie sprawdzam, czy nie czeka na mnie jakiś kosmiczny gniot. Nauczyłem się też sztuki, która przez wiele lat była dla mnie nieosiągalna. Jeśli książka jest kiepska, to nie kończę, rzucam w kąt i odpuszczam, szkoda mi czasu na czytanie czegoś, co nie sprawia mi frajdy. Książka Eduarda Bassa należy do tych doczytanych do końca z przyjemnością.

Nie znam za dobrze literatury czeskiej, kojarzę właściwie tylko dobrego wojaka Szwejka, a w dzieciństwie zdarzyło mi się czytać co nieco o przygodach Rumcajsa, to właściwie tyle. Po Jedenastkę… sięgnąłem zatem właściwie bez jakichkolwiek oczekiwań. Okazało się, że mimo upływu lat, minęło prawie 100 od jej wydania, książka okazała się być bardzo przyjemną, lekką lekturą. Wygląda na to, że już wtedy, na początku dwudziestego wieku, piłka nożna budziła ogromne namiętności i zainteresowanie. Owszem Bass z pewnością nagina sporo faktów, tworząc tę historię dla dzieci, australijski futbol wszak nigdy nie należał do najlepszych na świecie, ale przecież i dziś Barcelona ma świetnych piłkarzy. To znakomita bajka o potrzebie wytrwałości, o wspólnym działaniu, pełna uśmiechu i wiary w sport opowiastka o chłopakach z niewielkiej wsi którzy podbili świat.
Polecam zdecydowanie, reszta opinii na www.tramwajnr4.pl

Ostatnio zacząłem nieco uważniej dobierać lektury, bacznie sprawdzam, czy nie czeka na mnie jakiś kosmiczny gniot. Nauczyłem się też sztuki, która przez wiele lat była dla mnie nieosiągalna. Jeśli książka jest kiepska, to nie kończę, rzucam w kąt i odpuszczam, szkoda mi czasu na czytanie czegoś, co nie sprawia mi frajdy. Książka Eduarda Bassa należy do tych doczytanych do...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Grzegorzewska napisała książkę nietuzinkową, już na tyle mocno okrzepła w konwencji kryminału, tak dobrze opanowała warsztat oraz budowanie fabuły, że poszła tym razem o krok dalej i do tego wszystkiego, co już znamy z jej wcześniejszych książek, dołączyła jeszcze zabawę formą. Porwała się na przedziwne i nieco karkołomne podzielenie opowieści na dwa wątki, historia detektyw Julii Dobrowolskiej przeplata się z wątkiem Profesora. Znamy takie numery, nieprawdaż? No dobra, ale wątek Profesora idzie… od tyłu, od samiuteńkiego końca!
A fabuła wciąga, zaskakuje i dostarcza mnóstwo przyjemności przy czytaniu !
Polecam zdecydowanie ! :)

Reszta tekstu na www.tramwajnr4.pl

Grzegorzewska napisała książkę nietuzinkową, już na tyle mocno okrzepła w konwencji kryminału, tak dobrze opanowała warsztat oraz budowanie fabuły, że poszła tym razem o krok dalej i do tego wszystkiego, co już znamy z jej wcześniejszych książek, dołączyła jeszcze zabawę formą. Porwała się na przedziwne i nieco karkołomne podzielenie opowieści na dwa wątki, historia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Gavin Extence napisał powieść obyczajową, która porusza temat kruchości naszego losu, ale nie poprzez jakieś dramatyczne koleje losu, ale przez pryzmat zdrowia psychicznego. Przez sposoby radzenia sobie z emocjami, z problemami, z tym, co nas na co dzień spotyka, i tym, co nas zaskakuje w rutynie dnia codziennego. Także o tym, że nie zawsze nawet najbliższa osoba jest w stanie pomóc

Zrobił to w sposób wyśmienity, dający do myślenia, a na zakończenie przyznał się także do tego, że pisząc Melody Black, korzystał z własnych doświadczeń. To książka, która wielu się spodoba, ale będą też tacy, którzy stwierdzą, że to klasyczna opowieść „z dupy”, mająca niewiele sensu i opowiadająca jakieś bzdury. Zazdroszczę im.

A jak u was? Jesteście normalni?

Reszta opinii na www.tramwajnr4.pl

Gavin Extence napisał powieść obyczajową, która porusza temat kruchości naszego losu, ale nie poprzez jakieś dramatyczne koleje losu, ale przez pryzmat zdrowia psychicznego. Przez sposoby radzenia sobie z emocjami, z problemami, z tym, co nas na co dzień spotyka, i tym, co nas zaskakuje w rutynie dnia codziennego. Także o tym, że nie zawsze nawet najbliższa osoba jest w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Uwielbiam Camilleriego, jego komisarz Montalbano to postać absolutnie świetna, niezły do pewnego momentu jest też komisarz Brunetti Dony Leon. Komisarz Bordelli od Marco Vichiego wydawał mi się dobrym wyborem. Słowo klucz, w tym przypadku to wydawał.

Trzeci włoski komisarz, trzecie włoskie miasto, trzeci tytuł z sympatią i uszanowaniem do jedzenia w tle zagadki kryminalnej. Porównanie były nieuniknione, choć bardzo się starałem, próbowałem odłożyć oczekiwania na bok, nawet chyba mi się udało, ale i tak książka się nie obroniła.

Cała opinia tutaj:
http://www.tramwajnr4.pl/2015/03/morderca-ktorego-nie-bylo-fabula-ktorej-nie-ma.html

Uwielbiam Camilleriego, jego komisarz Montalbano to postać absolutnie świetna, niezły do pewnego momentu jest też komisarz Brunetti Dony Leon. Komisarz Bordelli od Marco Vichiego wydawał mi się dobrym wyborem. Słowo klucz, w tym przypadku to wydawał.

Trzeci włoski komisarz, trzecie włoskie miasto, trzeci tytuł z sympatią i uszanowaniem do jedzenia w tle zagadki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pisanie o sierotach, półsierotach lub dzieciach, które są chwilowo bez rodziców ma sporą tradycję. Kopciuszek, Mała księżniczka czy z cięższych gatunkowo Dawid Copperfield, przychodzą mi na myśl jako pierwsze z klasyków, a absolutnym hitem w tej kategorii jest chyba Harry Potter. To jednak tylko wierzchołek góry lodowej, opowieści o podobnym rodowodzie mamy naprawdę całe mnóstwo. Ostatnio w moje łapy wpadł Lichotek Stubbs bohater stworzony przez Ian Ogilvy, a książka po przeczytaniu natychmiast wylądowała na półce z napisem, niech Młody czyta jak tylko zacznie robić to sam.

No dobra, można co odporniejszym dzieciom książkę przeczytać wcześniej, ale nasz Młody Młodszy mógłby się ciut bać, więc poczekamy, aż dobije do ósemki.
Lichotek Stubbs ma koszmarną fryzurę, jest wychudzony, ubrany w wyjątkowo kiepskie rzeczy i najnormalniej w świecie śmierdzi. To jak wygląda jest związane z tym, ze jego rodzice nie żyją, a chłopiec jest pod opieką Bazylego Deptacza, który został wyznaczony przez sąd do tego zadania. Osobnik ów jest bardzo antypatyczny i nie spisuje się w tej roli najlepiej, a Lichotek ma naprawdę przerąbane.
Reszta opinii na http://www.tramwajnr4.pl/2015/03/lichotek.html

Pisanie o sierotach, półsierotach lub dzieciach, które są chwilowo bez rodziców ma sporą tradycję. Kopciuszek, Mała księżniczka czy z cięższych gatunkowo Dawid Copperfield, przychodzą mi na myśl jako pierwsze z klasyków, a absolutnym hitem w tej kategorii jest chyba Harry Potter. To jednak tylko wierzchołek góry lodowej, opowieści o podobnym rodowodzie mamy naprawdę całe...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Tak się jakoś ostatnio składa, że książki które do mnie trafiają z serii Uczta wyobraźni zostały napisane przez autorki pochodzące z krajów afrykańskich. Sofia Samatar, autorka świetnego Cudzoziemca z Olondrii ma somalijskie korzenie, Nnedi Okorafor, której Lagunę właśnie skończyłem, pochodzi z Nigerii. Po lekturze tego drugiego tytułu pozostaje tylko zakrzyknąć Afryka górą !

Na plaży Bar Beach w Lagos coś się dzieje, podnosi się woda w oceanie, pod jej powierzchnią kłębią się zadziwiające stworzenia, w rurociągu przestaje płynąc ropa. Coś pcha zupełnie obcych sobie ludzi, biologa morskiego Adaorę, znanego w całej Afryce rapera Anthonego i żołnierza Agu aby pójść nad ocean. Kiedy ta trójka spotka się na plaży znikną z niej na chwile, a kiedy wrócą zacznie się pierwszy kontakt z Obcymi. Kontakt zupełnie inny niż ten z jakim mielibyśmy do czynienia gdyby kosmici wylądowali w jakimś innym miejscu, pamiętajmy, że Lagos to zdecydowanie nie jest skostniała Europa, ani przewidywalne „cywilizowane” kraje. Będzie się działo!

Kiedy skończyłem czytać ..
Reszta opinii do przeczytania tutaj:
http://www.tramwajnr4.pl/2015/03/laguna-afryka-rzadzi.html

Tak się jakoś ostatnio składa, że książki które do mnie trafiają z serii Uczta wyobraźni zostały napisane przez autorki pochodzące z krajów afrykańskich. Sofia Samatar, autorka świetnego Cudzoziemca z Olondrii ma somalijskie korzenie, Nnedi Okorafor, której Lagunę właśnie skończyłem, pochodzi z Nigerii. Po lekturze tego drugiego tytułu pozostaje tylko zakrzyknąć Afryka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pisarstwo Magdaleny Kozak miałem okazję poznać za sprawą cyklu o Vesperze, Nocarz był świetny, Renegat niezły, Nikt zupełnie nie przypadł mi do gustu, tak jakoś wyszło. Po Fiolet nie miałem okazji sięgnąć, ale Łzy diabła jakoś od razu zaczęły mnie kusić, sprawiła to chyba ta okładka albo sentyment do militarnej SF.

Autorka podzieliła swoją nową książkę na trzy wątki. W pierwszym młody książę Izzat zaczyna swoją wyprawę w dorosłość, jego kraj Farija, od zawsze toczy wojnę z Wysokimi, a każdy królewski syn musi poprowadzić kampanię przeciwko nim, taka tradycja, coś jakby rodzaj inicjacji kolejnych następców tronu. Tym razem przydałoby się jednak trochę przytrzeć nosa zbuntowanym plemionom, bo Farija potrzebuje nowego szlaku, którym można by było transportować czars, rodzaj zboża służącego Ziemianom do produkcji narkotyku zwanego łzy diabła. Tak, Ziemianom, bo to my jesteśmy obcymi na tej planecie. W drugim pastuch o imieniu Znajda powoli pnie się w hierarchii oddziału Skorpionów, bojowników o Sprawę i staje się Mścicielem z Pól, wojownikiem o ogromnej renomie, któremu powierza się zadania nie do wykonania. W trzecim spotykamy pewnego więźnia, bitego, maltretowanego, ale jednak bardzo ważnego dla sytuacji politycznej. Aby się dowiedzieć kim on jest i co łączy te trzy postacie będziecie musieli przeczytać książkę, uwierzcie będzie warto.

Autorka trochę nas oszukuje...
Reszta opinii na :
http://www.tramwajnr4.pl/2015/03/lzy-diabla-afganistan-w-kosmosie.html

Pisarstwo Magdaleny Kozak miałem okazję poznać za sprawą cyklu o Vesperze, Nocarz był świetny, Renegat niezły, Nikt zupełnie nie przypadł mi do gustu, tak jakoś wyszło. Po Fiolet nie miałem okazji sięgnąć, ale Łzy diabła jakoś od razu zaczęły mnie kusić, sprawiła to chyba ta okładka albo sentyment do militarnej SF.

Autorka podzieliła swoją nową książkę na trzy wątki. W...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Ranczo 2 Robert Brutter, Jerzy Niemczuk
Ocena 7,5
Ranczo 2 Robert Brutter, Jer...

Na półkach:

Za oknami zimno jak cholera, no prawie bo w Krakowi -2 stopnie i wieje, mnie męczy angina. Co tu zrobić? Odpaliłem Africa Simona i zabrałem się za drugą część Rancza. Nastrój zdecydowanie poszedł w górę.

O pierwszej części filmowego hitu w wersji książkowej pisałem blisko rok temu, podobało się. Tutaj jest tak samo, nie ma lipy. Serial udał się nad wyraz, jest lekki, zabawny, bez przesadnego kombinowania, ale też nie popadający w zbyt prymitywny humor. No chyba, że coś się zmieniło w ostatnich dwóch sezonach, bo na nie nie znalazłem niestety czasu. Autorzy wzięli scenariusz i znakomite dialogi obudowali w sposób bardzo pasujący do klimatu, nie zawiodłem się.
Treść z tego co pamiętam jest odbiciem jeden do jeden tego co widzieliśmy w telewizji, nie oczekujcie tu czegoś nowego w fabule. Wszystko jest na swoim miejscu, Amerykanka z jej chęcią zmiany świata, Kusy cierpiący na artystyczne rozterki, Wójt z Proboszczem i Michałowa rozpoczynająca związek ze Stachem Japyczem.
Z reguły, kiedy mamy do czynienia z ekranizacją książki, film często przegrywa, w drugą stronę czyli adaptację filmu na książki też się zdarzają, ale jak dotąd czytałem tylko jedną niezłą. To był Obcy. 8 pasażer Nostromo Alana Deana Fostera. Obie części Rancza to druga udana lektura, która powstała w ten sposób. Mogę polecić wszystkim szukającym lekkiej rozrywki, do której można wrócić z przyjemnością.

Żeby nie być gołosłownym mały cytat tego z tego, co powstało na potrzeby słowa pisanego:

"Hadziuk wstał i jako mężczyzna odruchowo podciągnął spodnie. Ciekawa rzecz, że między podciąganiem spodni, a wzrostem poczucia godności występuje wyraźny związek, chociaż jakiejkolwiek logiki trudno się w tym dopatrzyć. Widać w podświadomości tego związku szukać trzeba, ale taki śmiałek, który w podświadomość Hadziuka odważyłby się zapuścić, jeszcze się nie urodził."

Za oknami zimno jak cholera, no prawie bo w Krakowi -2 stopnie i wieje, mnie męczy angina. Co tu zrobić? Odpaliłem Africa Simona i zabrałem się za drugą część Rancza. Nastrój zdecydowanie poszedł w górę.

O pierwszej części filmowego hitu w wersji książkowej pisałem blisko rok temu, podobało się. Tutaj jest tak samo, nie ma lipy. Serial udał się nad wyraz, jest lekki,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Wierszyki ćwiczące języki, czyli rymowanki logopedyczne dla dzieci Marta Galewska-Kustra, Elżbieta Szwajkowska, Witold Szwajkowski
Ocena 7,4
Wierszyki ćwic... Marta Galewska-Kust...

Na półkach: ,

Młodszy długo nie mówił, jakoś mu się chyba nie chciało, albo nie miał potrzeby. Nauczył babcię wykonywania poleceń wydawanych gestami, a mamusia z tatusiem grzecznie na to przystali. W pewnym momencie wylądowaliśmy u logopedy, bo jemu nadal się nie chciało, a potrzeby były już na tyle duże, że nie dało się tego pokazać rękami. Logopeda go „uruchomiła” i teraz gada jak najęty, jeszcze nie wszystko mu wychodzi, mamy czasem kłopoty z R. Aby poprawić w domu jakość słowa mówionego zabraliśmy się za Wierszyki ćwiczące języki i frajda była naprawdę duża.
Książka podzielona jest na trzy części, dla 4-latków, dla 5-latków i dla tych którzy są przekonani, że poradzą sobie z każdym językowym wyzwaniem. Wierszyki są zabawne, a maluch przy zabawie nabiera coraz większej wprawy w mówieniu. Nam zdarzały się potknięcia w części dla czterolatków i dla pięciolatków, ostatnią na razie sobie odpuściliśmy. Z racji tego, że to zabawa, to nie nuży, a nie próbujemy na siłę, więc jak na razie jest świetnie. No i wiemy nad czym pracować i o co dopytać przedszkolnego logopedę.

Dużą zaletą jest też przygotowanie merytoryczne twórców, Elżbieta i Witold Sajkowscy mają na swoim koncie kilkanaście książek edukacyjnych, a współautorem jest pani Marta Galewska-Kustra, logopeda i pedagog dziecięcy. Przy większości tekstów, pojawiają się krótkie informacje logopedyczne na co należy zwracać uwagę kiedy czytamy czy bawimy się z dzieckiem.

Polecam zdecydowanie,

Młodszy długo nie mówił, jakoś mu się chyba nie chciało, albo nie miał potrzeby. Nauczył babcię wykonywania poleceń wydawanych gestami, a mamusia z tatusiem grzecznie na to przystali. W pewnym momencie wylądowaliśmy u logopedy, bo jemu nadal się nie chciało, a potrzeby były już na tyle duże, że nie dało się tego pokazać rękami. Logopeda go „uruchomiła” i teraz gada jak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zdarzyło mi się czytać książki napisane przez trzech księży, Malińskiego, Bonieckiego i Twardowskiego. Wszyscy piszą świetnie, tylko jednego z nich da się czytać.

Tylko Malińskiego można czytać jak zwykłą książkę, siadasz czytasz i kończyć kiedy chcesz. Zarówno Boniecki jak i Twardowski piszą tak, że ja ich nie potrafię czytać „ciągiem”, dziś postaram się wytłumaczyć o co chodzi z Twardowskim. Ksiądz Twardowski dzieciom. Opowiadania to pięknie wydany zbiór tekstów księdza Jana, właśnie tekstów, a nie opowiadań, bo tego się nie da jednoznacznie przypisać jak dla mnie do określonego rodzaju sztuki pisarskiej. Czyta się to absolutnie genialnie, ale nie da się czytać zbyt dużo na raz. Twardowski stworzył teksty krótkie, napisane prostym i zrozumiałym dla każdego językiem, ale jednocześnie tak głębokie i refleksyjne, że czasem po kilku, czasem po jednym, trzeba się zatrzymać, odrobinę zastanowić, a nawet wrócić na początek przeczytać jeszcze raz.
Choć tytuł sugeruje, że to książka skierowana dla dzieci, to jednak trzeba jasno powiedzieć, że choć głównym adresatem rzeczywiście są młodzi czytelnicy, to moim zdaniem nikt, nawet wyrobiony intelektualista, nie pozostanie zupełnie obojętny w stosunku do treści w niej zawartej. No i Twardowski uważał, że wszyscy jesteśmy po trosze dziećmi. Zdecydowanie nie jest to też książka tylko dla wierzących, jestem przekonany że jej przesłanie trafi do każdej osoby wychowanej w tradycji judeo-chrześcijańskiej, a dla pozostałych też znajdzie się coś ciekawego. W tych krótkich formach literackich (upieram się, że to niekoniecznie opowiadania) jest tak wiele ciepła, zaskakującego zmysłu obserwacji i ciekawych przemyśleń, że jest co czytać.

Tak wiec czytamy sobie księdza Twardowskiego powoli, smakując, czasem razem, czasem ja sam, czasem coś przeczytam i czekam na wieczór, aby przeczytać Młodemu. Przestaliśmy go czytać ciurkiem i po kolei, skaczemy teraz i sprawdzamy co nam los przyniesie, ostatnio kiedy Młody marudził, że się czegoś boi, otwarło nam się na stronie 89, a tam tytuł Nie bać się, naprawdę, bez ściemy. Można też powiedzieć, że sobie teraz tę książkę sączymy, jak chłodny jabłkowy sok w leniwe, gorące letnie popołudnie.

No a do tego cud, miód i maliny czyli Marta Kurczewska. Znamy i lubimy tę Panią od Tappiego, ale tutaj pokazała co naprawdę potrafi. Jest bardzo różnorodnie, kolorowo, z pomysłem i zaskakująco momentami. Nawet diabeł w jej wykonaniu jest jakiś inny.

Zdarzyło mi się czytać książki napisane przez trzech księży, Malińskiego, Bonieckiego i Twardowskiego. Wszyscy piszą świetnie, tylko jednego z nich da się czytać.

Tylko Malińskiego można czytać jak zwykłą książkę, siadasz czytasz i kończyć kiedy chcesz. Zarówno Boniecki jak i Twardowski piszą tak, że ja ich nie potrafię czytać „ciągiem”, dziś postaram się wytłumaczyć o co...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Tomasz Kołodziejczak dość mocno kojarzony jest z komiksami, jest to naturalne, bo w Egmoncie odpowiada za dział zajmujący się ich wydawaniem, kontaktuje się z fanami i odpowiada na ich setki pytań. Dla mnie jednak jest on także pisarzem i to pisarzem znakomitym. Jest autorem znakomitego cyklu science-fiction Dominium Solarne, którego pierwsze wydanie z Supernowej zajmuje poczesne miejsce na jednej z moich półek, a po długiej przerwie autor sięgnął po zupełnie nowy temat i stworzył świat ostatniej Rzeczpospolitej, który wspina się coraz wyżej w moim rankingu ulubionych historii. Najpierw był świetny Czarny horyzont, potem w tym samym uniwersum pojawiła się przyzwoita Czerwona mgła, a teraz nakładem Fabryki Słów ukazuje się pierwsza osadzona w tym świecie stuprocentowa powieść Biała reduta. Dwie pierwsze książki jak dla mnie trochę udawały powieści, Kołodziejczak zastosował w nich bowiem zabieg regularnie stosowany na przykład przez Jakuba Ćwieka i przygotował dla czytelników powiązane ze sobą opowiadania. W Białej reducie mamy już pełnowymiarowa historię, na tyle obszerną, że chodzą słuchy o trzech tomach.

Książka podzielona została na cztery historie, w dwóch z nich spotykamy znane nam między innymi z Czarnego horyzontu postacie, Kajetana Kłobudzkiego królewskiego geografa i Roberta Gralewskiego, jego przybranego ojca. W dwóch pozostałych autor zdecydował się pokazać nam więcej ze swojego świata, wprowadził bowiem nie tylko zupełnie nowe postacie, ale zabrał nas za zasłony Gehenny i na częściowo zasiedlonego Marsa. Bohaterami tych wątków są Karl, niewolnik barlogów, który posiada jedną bardzo zaskakującą umiejętność oraz spora cześć społeczności marsjańskiej, która odcięta od ziemskich zasobów usiłuje przetrwać na czerwonej planecie. Z tych czterech splecionych ze sobą wątków trzy prezentują się świetnie, te dziejące się na Ziemi są znakomicie napisane i czyta się je z zapartym tchem.
Pozostała część opinii na www.tramwajnr4.pl

Tomasz Kołodziejczak dość mocno kojarzony jest z komiksami, jest to naturalne, bo w Egmoncie odpowiada za dział zajmujący się ich wydawaniem, kontaktuje się z fanami i odpowiada na ich setki pytań. Dla mnie jednak jest on także pisarzem i to pisarzem znakomitym. Jest autorem znakomitego cyklu science-fiction Dominium Solarne, którego pierwsze wydanie z Supernowej zajmuje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Z tym Grzegorzem Kasdepke jako autorem to ściema, te historie tak naprawdę są autorstwa Śrubosława Wkręta, człowiek który widnieje na okładce jako autor tylko je spisał. Dobrze, że choć we wstępie szczerze się do tego przyznaje. Inżynier Ciućma to wynalazca i racjonalizator który niestrudzenie pracuje nad nowymi pomysłami, dobrze, że trafiła mu się wyrozumiała żona. Jego pracownia znajduje się na najwyższym piętrze jednego z wieżowców i tylko kurz na oknach powoduje, że jego klienci nie uciekają porażeni lękiem wysokości. Jak już wcześniej wspomniałem inżynier ma bardzo sympatyczną i wyrozumiałą żonę, jest właścicielem odkurzacza będącego równocześnie psem obronnym, ma gadający toster, całą półkę pełną głów dla robotów i Grubaska. Grubasek to w założeniu pomocnik, ale tak naprawdę bardziej przeszkadzacz, a do tego samobieżny kosz na śmieci. Należy jeszcze dodać, że inżynier jest na tyle pomysłowy, że udało mu się prawie wynaleźć Święta w sprayu. Kluczem tego zdania jest oczywiście słowo prawie.

Jeśli chcecie poznać te wszystkie barwne i przeurocze postacie, oraz zobaczyć o co chodzi z tymi Świętami sięgnijcie po książkę Inżynier Ciućma czyli śrubka, młotek i przemądrzałe roboty. To kolejny tytuł Naszej Księgarni wchodzący w skład serii z ufoludem który wszedł w nasze posiadanie, pierwszym były przygody Potworaka. Podobnie jak wcześniej czytana książeczka i ta to kilka luźno ze sobą połączonych opowiadań. Perypetie Inżyniera są zabawne, a sposób pisania Pana Grzegorza sprawia, że osoba dorosła czytając maluchowi ma również sporo frajdy. Nie są to może jakieś wysublimowane intelektualnie i pełne głębi historie, ale zarówno dziecko jak i rodzic na pewno nie będą się przy nich nudziły. Czasem można spotkać się z zarzutem, że Pan Kasdepke zbytnio moralizuje w swoich książkach, za bardzo próbuje wychowywać maluchy przez opowiadanie im zbyt dydaktycznych historyjek. Mnie to nigdy przesadnie się na rzuciło się w oczy, a w przygodach Inżyniera Ciućmy na pewno nawet najwięksi malkontenci nie znajdą nic co można by w tej kwestii uznać za przesadę.

Podobnie jak w Potworaku tak i tutaj za stronę graficzną odpowiada Artur Gulewicz i tak jak tam wywiązuje się ze swojego zadania znakomicie. Rysunki są bardzo udane, skrzą się paletą barw, a postacie budzą sympatię od pierwszego otwarcia okładek.

Na pewno u nas Ciućma wyląduje na jakiś czas na półce z ulubionymi wieczornymi poczytajkami, Szymon z Jankiem polecają.

Z tym Grzegorzem Kasdepke jako autorem to ściema, te historie tak naprawdę są autorstwa Śrubosława Wkręta, człowiek który widnieje na okładce jako autor tylko je spisał. Dobrze, że choć we wstępie szczerze się do tego przyznaje. Inżynier Ciućma to wynalazca i racjonalizator który niestrudzenie pracuje nad nowymi pomysłami, dobrze, że trafiła mu się wyrozumiała żona. Jego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Lata temu ze sporą przyjemnością przeczytałem kilka książek zaklasyfikowanych jako technothrillery, chyba ich najbardziej znanym twórcą jest Michael Crichton. Także Bot Maxa Kidruka jest klasyfikowany jako taka literatura, trzeba przyznać, że całkiem udana.

Młody ukraiński programista Tymur Korszak dostaje bardzo intrygującą propozycję pracy na chilijskiej pustyni Atakama. Zlecenie okazuje się na tyle intratne, że decyduje się narazić na gniew swojej narzeczonej i przełożenie dawno zaplanowanego ślubu. Kiedy wraz z innymi uczestnikami kontraktu dociera na miejsce, czeka go niemiła niespodzianka – nie o wszystkim mu powiedziano i tak naprawdę więcej czasu spędzi walcząc o życie niż programując. Stworzone wcześniej przez niego oprogramowanie zostało bowiem wszczepione grupie zmodyfikowanych przy pomocy nanotechnologii chłopców i coś poszło nie tak. Przyznam szczerze, że jako informatyk spotykałem się ju wielokrotnie z tematami styku człowiek-maszyna, ale wizja Kidruka jest chyba najbardziej niepokojąca, momentami nawet odrażająca. Nie w sensie, że książka jest kiepska, ale to, co wymyślił autor, te wydarzenia, które stały się wynikiem eksperymentów na ludziach, w jego książce naprawdę niespecjalnie mi się spodobały.

Książka jest napisana naprawdę bardzo przyzwoicie, młody ukraiński autor znakomicie „czuje się” się w tym rodzaju literatury. Nie przesadza z opisem technicznych aspektów opowiadanej historii, ale równocześnie przekazuje sporo interesujących informacji, czym na pewno zaskarbi sobie sympatię sporego grona miłośników gatunku. W technotrillerze jest łatwo przeszarżować, ale według mnie tu się udało. Na pewno sporym ułatwieniem dla autora było to, że jest podróżnikiem i prawdopodobnie dość dobrze zna realia Ameryki Południowej, dzięki temu sceneria ponurego laboratorium na środku pustyni Atakama wypada bardzo wiarygodnie. Oczywiście w niektórych momentach trzeba logikę „zawiesić na kołku”, ale jak dla mnie ani razu nie przekracza granicy, za którą czeka już śmieszność bądź irytacja czytelnika. Jest jednak rzecz, do której wypada się przyczepić. Zupełnie nie przekonuje mnie pomysł, aby nie zwiększyć ilości ochrony, kiedy eksperyment zaczął iść nie tak. Jedyną rzeczą, która ewentualnie mogłaby to wyjaśniać, to przesadna chęć zachowania dyskrecji. Nie jestem zwolennikiem teorii spiskowych i nie uważam, ze za każdym dziwnym wydarzeniem mogą stać służby specjalne czy niedobre wojsko, ale mam jednak nadzieję, że na jakimś odludziu nie szykuje nam nikt podobnej niespodzianki jak ta, o której pisze Ukrainiec.

Na koniec jeszcze mała uwaga. Odrobinę mnie rozbawiło to, że „tym najgorszym” jest tym razem USA. To amerykański rząd finansuje te wyjątkowo obrzydliwe badania, takie podejście nie zdarza się zbyt często.

Lata temu ze sporą przyjemnością przeczytałem kilka książek zaklasyfikowanych jako technothrillery, chyba ich najbardziej znanym twórcą jest Michael Crichton. Także Bot Maxa Kidruka jest klasyfikowany jako taka literatura, trzeba przyznać, że całkiem udana.

Młody ukraiński programista Tymur Korszak dostaje bardzo intrygującą propozycję pracy na chilijskiej pustyni Atakama....

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Baśnie braci Grimm Jacob Grimm, Wilhelm Grimm
Ocena 8,0
Baśnie braci G... Jacob Grimm, Wilhel...

Na półkach: ,

Najbardziej klasyczne z klasycznych opowieści dla dzieci to dla mnie książki z baśniami Andersena i braci Grimm. Przyznam szczerze, że te Andersena słabo mnie zawsze kręciły, są dla mnie za smutne, ale za to bracia Grimm zawsze do mnie przemawiali. Tym razem Nasza Księgarnia w swojej sztandarowej serii zaserwowała nam nowe wydanie Baśni braci Grimm ze świetnymi rysunkami Bartka Drejewicza i przyznam szczerze, że z ogromną przyjemnością do nich wróciłem. Nie chciałem czytać tego samodzielnie więc chwilę mi zeszło zanim namówiłem młodego na tak stare historie, miał akurat fazę na Mam przyjaciela piekarza i czytaliśmy w kółko o robieniu chleba, ale warto było poczekać.

Mimo tego, że te baśnie są naprawdę stare okazało się, że nadal bawią współczesne dzieci, spodobało mu się nad podziw. Przed rozpoczęciem czytania trochę się obawiałem, czy nie będą to historie zbyt brutalne dla niego, ale praktycznie poza pierwszą nie mam zastrzeżeń. W Kopciuszku, to pierwsza bajka, idzie bowiem w ruch nóż, leje się krew, złe siostry tną palce oraz pięty aby zmieścić stopę w bucie Kopciuszka. Ta historia może okazać się zbyt brutalna dla niektórych maluchów, w pozostałych są oczywiście nadal pewne „straty w ludziach”, ale nie jest to już zbyt realistyczne i kończy się z reguły happy endem.
Choć czytało nam się naprawdę dobrze, na szczęście ani historie, ani tłumaczenie zupełnie się nie zestarzały, to przyznam jednak szczerze, że nie do końca rozumiem przesłanie niektórych opowieści. Zawsze wydawało mi się, że bajka powinna mieć jakiś morał, u Grimmów niekoniecznie tak jest, albo morał może być zupełnie inny niż byśmy oczekiwali. Niemniej jednak wydaje mi się, że każdy rodzić i każde dziecko znajdzie coś dla siebie, w książce mamy i krótsze i dłuższe baśnie, są historie zabawne i te troszkę straszne. Mamy zarówno coś dla chłopców jak i dla dziewczynek, bajkopisarze nie dyskryminowali nikogo, choć w niektórych bohaterowie byli nawet niezbyt lotni, to jeśli tylko mieli dobre serce zawsze mogli liczyć na jakiś bonus od losu. Młodemu najbardziej spodobała się bajka pod tytułem Szczęśliwy Jaś, mam nadzieję, że nie przez analogię do taty, mnie natomiast chyba ta o czterech muzykantach z Bremy.

Jak już pisałem wcześniej wydanie opatrzone jest rysunkami Bartka Drejewicz, który już jako Bartłomiej, przygotował również oprawę graficzną Mórz wszetecznych Marcina Mortki. Jego pomysł na ilustracje do historii Grimmów bardzo przypadł nam do gustu, ilustrator nie przesadził z nowoczesnością, ale jednocześnie udało mu się wprowadzić sporą dynamikę do książki. Postacie na rysunkach prezentują sie znakomicie, a moim faworytem jest król z baśni Gęsiareczka, jak dla mnie może spokojnie pełnić rolę wzorca dla innych ilustratorów rysujących króla w bajkach dla dzieci i nie tylko
Klasyka odkryta na nowo, świetnie się spisała, polecam zdecydowanie.

Najbardziej klasyczne z klasycznych opowieści dla dzieci to dla mnie książki z baśniami Andersena i braci Grimm. Przyznam szczerze, że te Andersena słabo mnie zawsze kręciły, są dla mnie za smutne, ale za to bracia Grimm zawsze do mnie przemawiali. Tym razem Nasza Księgarnia w swojej sztandarowej serii zaserwowała nam nowe wydanie Baśni braci Grimm ze świetnymi rysunkami...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wojnę starego człowieka Johna Scalziego uważam za najlepszą militarną fantastykę jaką czytałem w życiu. Kocham ją miłością wielką i nieodwzajemnioną. Czerwone koszule to zupełnie inna literatura, znakomita, zabawna, napisana z polotem i pomysłem, polecam je z ogromną przyjemnością.

Podporucznik Andrew Dahl trafia na „Nieustraszonego”, okręt flagowy floty kosmicznej. Niby to awans, ale nie wszystko jest tak jak być powinno. Okręt ma zdecydowanie wyższe od średniej wskaźniki śmiertelności, nowi członkowie załogi z zaskakującą regularnością giną w naprawdę idiotycznych sytuacjach. Andrew wraz z pozostałymi świeżo przybyłymi załogantami postanawia coś z tym zrobić, nie chce być kolejną „czerwoną koszulą”.

Małe wyjaśnienie dla niekoniecznie znających temat. W jednym z najpopularniejszych seriali SF w historii telewizji czyli w Star Treku jeśli tylko na ekranie pojawiał się człowiek w czerwonym uniformie nie będący stałym członkiem obsady można było spokojnie założyć, że zginie w przeciągu najbliższych kilku minut.

Książka Scalziego to znakomity pastisz na seriale SF napisany z ogromnym wyczuciem i wdziękiem. Widać, ze temat wiarygodnych fabuł na potrzeby produkcji telewizyjnych zna on od podszewki, pracował przez pewien czas nad scenariuszami do Stargate Universe. Od pierwszych stron książki można wyczuć, że coś tu nie gra, bohaterowie są papierowi i dość szybko czytelnik może się zorientować, że jest to zabieg świadomy. Widać u Scalziego ogromną inspirację właśnie Star Trekiem i nie chodzi tu tylko o tytuł. Nie wiem czy odrobił lekcję, czy sam jest fanem, ale znakomicie czuje temat, kiedy okazało się, że w książce torpedy trafiają zawsze w pokłady od 6 do 12 to padłem. Ogromną zaletą znakomicie poprawiającą odbiór książki jest to, że bohaterowie są cudownie papierowi, a jednocześnie wiarygodni. Nie wiem jak ten skubaniec to zrobił. Na dodatek wszystko napisane jest z ogromną lekkością i wyczuciem, ani razu nie zdarzyło mu się przeszarżować.

Osobnym wątkiem na jaki zdecydowanie warto zwrócić uwagę jest sprawa otaczającej bohaterów rzeczywistości, to chyba właśnie jest element za który książka dostała Hugo. Scalzi stawia pytanie czym tak naprawdę jest otaczający nas świat, może to film, może książka, a może jeszcze coś innego. Nie jest to może nic na miarę wizji Dicka, ale zdecydowanie daje do myślenia.

Wojnę starego człowieka Johna Scalziego uważam za najlepszą militarną fantastykę jaką czytałem w życiu. Kocham ją miłością wielką i nieodwzajemnioną. Czerwone koszule to zupełnie inna literatura, znakomita, zabawna, napisana z polotem i pomysłem, polecam je z ogromną przyjemnością.

Podporucznik Andrew Dahl trafia na „Nieustraszonego”, okręt flagowy floty kosmicznej. Niby...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Za mną Inicjały zbrodni, nowa odsłona przygód belgijskiego detektywa stworzonego przez Agatę Christie. Najkrócej można ją podsumować, że nie jest tak dobra jak miałem nadzieję, ale nie jest też tak zła jak się obawiałem.
W hotelu Bloxham zostają zamordowane trzy osoby. W wyniku pewnego pozornego zbiegu okoliczności w rozwiązanie zagadki ich śmierci zostaje wciągnięty znany czytelnikom całego świata Hercules Poirot. Skoro nowa książka o jego przygodach powstała wiele lat po ostatniej publikacji Agaty Christie, rzeczą oczywistą wydaje się , że podstawowym powodem jej powstania był „skok na kasę”, podejrzewać można, że wnukowi pisarki skończyły się pieniądze po babci i potrzebował zastrzyku gotówki. Czy tak jest naprawdę? Nie mam zielonego pojęcia. Przekonany jednak jestem, że książka odniesie spory sukces.

Dlaczego? Bo Sophie Hannah udała się rzecz o którą najbardziej się bałem. Przywróciła do życia prawdziwego Poirota, a przynajmniej takiego detektywa, który świetnie go udaje. Wszystko jest na miejscu, wąsy, podejście do sprawy, pomocnik wykonujący większość zadań w terenie, irytująca momentami potrzeba gromadzenia widowni. W tym aspekcie jest dobrze. Większość fanów zdaje sobie sprawę, że w przypadku tej postaci było łatwo przeszarżować, autorce udało się jednak „nie przegiąć”.

Drugą rzeczą, która w książce się udała, to tło dla detektywa, tutaj też nie mam zastrzeżeń. Postacie które stworzyła, choć w większości przypadków tylko zarysowane, są jednak interesujące. Może Edward Catchpool, nowe policyjne wsparcie Poirota, nie jest specjalnie bystry, ale znakomicie się nadaje jako partner do ćwiczenia szarych komórek. Z pozostałych bohaterów na większą uwagę zasługuje jeszcze na pewno jedna z małomiasteczkowych wdów, o którą mi chodzi zgadniecie na pewno sami, kiedy sięgniecie po Inicjały.

Narzekania zostawiłem sobie na koniec. Książka...
Reszta recenzji na stronie
http://www.tramwajnr4.pl/2014/09/herkules-poirot-powiesc-z-inicjalami-w-tytule.html

Za mną Inicjały zbrodni, nowa odsłona przygód belgijskiego detektywa stworzonego przez Agatę Christie. Najkrócej można ją podsumować, że nie jest tak dobra jak miałem nadzieję, ale nie jest też tak zła jak się obawiałem.
W hotelu Bloxham zostają zamordowane trzy osoby. W wyniku pewnego pozornego zbiegu okoliczności w rozwiązanie zagadki ich śmierci zostaje wciągnięty znany...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Profesor wrócił. Posiedział na tych swoich Wyspach Dziewiczych trochę czasu i stwierdził, że pora wrócić. Kraków, który na niego czekał to nadal brzydkie miasto, ale jednak już trochę inne. Julia ma faceta na stałe, a na Osiedlu, w Betonowym Pałacu pojawił się nowy szef. Opiekun, bo tak każe się tytułować, to człowiek zupełnie inny niż poprzedni boss. Profesor niby nic nie jest mu winien, ale „zameldować” po powrocie się trzeba. Wizyta na starych śmieciach okazuje się brzemienna w skutkach, nasz bohater otrzymuje za zadanie odnalezienie pięknej żony Opiekuna, Sophie. Zlecenie nie jest łatwe, a kiedy pojawiają się dodatkowe problemy, jedyną osobą, która możne rozwiązać zagadkę wydaje się Julia. Wspólne śledztwo zaprowadzi tę dwójkę w naprawdę nieciekawe miejsca w moim mieście, a Opiekun okaże się sprytniejszy niż ktokolwiek przypuszczał. To tych miejsc właśnie nie chcecie zwiedzać.

Pierwsza książka Grzegorzewskiej, którą czytałem, była taka sobie, druga okazała się lepsza, trzecia jest znakomita. Zagadka kryminalna jest zakręcona, a rozwiązanie zaskoczy nawet dość wyrobionego czytelnika mrocznych historii. To najważniejsze w kryminale. Jednak w Betonowym pałacu mamy dwa absolutne bonusy, które powodują, że książka wywarła na mnie ogromne wrażenie.

Po pierwsze, autorka tworzy galerię szalenie interesujących postaci. Parę głównych bohaterów łączy bardzo pogmatwana i niezbyt przyjemna przeszłość, emocje między nimi aż iskrzą. Uczucia, jakimi ta dwójka się darzy, to naprawdę zaskakujące połączenie miłości, nienawiści, pożądania i poczucia winy. W Betonowym pałacu mają dodatkowo bardzo różnorodne tło, gangstera z wysokiej półki i obleśnego kolesia bijącego dziwki, starych i nowych wrogów, przeciwników inteligentnych i brutalnie szalonych. Pomocników autorka też wybrała im nieźle zakręconych, naprawdę jest w czym wybierać.

Po drugie, to książka dla tych, co znają Kraków i go lubią i dla tych, którzy go nie lubią. O Wrocławiu pisze Krajewski, o Lublinie Wroński, o Warszawie pewnie cała kopa pisarzy. Kryminalny Kraków do tej pory nie miał swojego piewcy. Choć może źle się wyraziłem, bo to nie pierwsza książka Pani Gai. Miał, ale wydaje mi się, że dopiero teraz będzie szansa, że tak utalentowana autorka przebije się do szerszej publiczności. Ale wracając do Krakowa. Jeśli go nie lubicie, to będziecie mieli świetny powód do tego, żeby go nie lubić bardziej. Jeśli go lubicie i znacie, to książka daje znakomitą okazję, aby zerknąć na te mniej znane, nieprzyjemne miejsca bez konieczności wybierania się tam. Ogromną frajdę daje też próba odgadnięcia, w jakiej dokładnie części miasta w dzieją się opisywane wydarzenia. Ja osobiście miałem dwa specjalne krakowskie momenty. Adres pewnego nieprzyjemnego typa to moja ulica, mam nawet przypuszczenia, kto z mieszkających w okolicy mógłby się wpisać świetnie w rolę skurwiela bijącego dziwki. Druga sprawa związana jest z żartem jednego z bohaterów. Mówi on, że prędzej wybudują na Osiedlu sklep pewnej marki postrzeganej jako droga, niż wydarzy się pewna sytuacja. Życie spłatało autorce figla, ten sklep niedawno powstał po sąsiedzku ( jeśli dobrze odgadłem, czym jest Osiedle ).

Podsumowując

Betonowy pałac to kryminał znakomity, ciekawa zagadka, świetne tło, genialne postacie. Przyczepić się idzie tylko do jednego rozwiązania fabularnego, bo choć ma ono sens, to mnie nie przekonuje. Na okładce jest napisane, że to filmowa opowieść, gotowy scenariusz na prawdziwie męskiego kino. Ja się na filmach za bardzo nie znam, ale gdyby na podstawie książki udało się takowy nakręcić, to idę od razu do kina.

Oczywiście zaraz pojawią się teksty w stylu: „Polska ma swoją królową kryminału” albo „narodziła się prawdziwa gwiazda mocnej literatury”. To wierutna bzdura! Gaja Grzegorzewska nie pojawiła się znikąd, więc nie można mówić o jej „narodzinach” jako pisarki. To, że dopiero teraz staje się znana naprawdę szerokiej publiczności nie znaczy, że wcześniejsze książki były słabsze. Tak więc, odcinając się od takich frazesów, chcę tylko napisać: kupcie i przekonajcie się sami, naprawdę warto!

Profesor wrócił. Posiedział na tych swoich Wyspach Dziewiczych trochę czasu i stwierdził, że pora wrócić. Kraków, który na niego czekał to nadal brzydkie miasto, ale jednak już trochę inne. Julia ma faceta na stałe, a na Osiedlu, w Betonowym Pałacu pojawił się nowy szef. Opiekun, bo tak każe się tytułować, to człowiek zupełnie inny niż poprzedni boss. Profesor niby nic nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Po bardzo udanym pierwszym tomie przygód londyńskiego posterunkowego Petera Granta przyszła pora sięgnąć po dalszy ciąg tej historii. W cyklach bywa różnie, tutaj nadal autor trzyma poziom.

Londyn to miasto bardzo bogate i różnorodne jeśli chodzi o wszelkie sprawy związane z szeroko pojmowaną kulturą i sztuką. Sam byłem tam tylko raz, ale ta jego różnorodność jest podkreślana w wielu książkach i w wielu filmach. W pierwszej części Ben Aaronovitch wziął na warsztat teatr, tym razem jednym z elementów najistotniejszych dla fabuły jest muzyka. Może nie ta najpopularniejsza, będąca pierwszym skojarzeniem z tym miastem, ale taka, która jest z nami już dość długo i na wiele późniejszych gatunków wywarła ogromny wpływ, chodzi o jazz. Nasz uczeń czarodzieja trafia na pewien ślad świadczący o tym, że utalentowani muzycy jazzowi, których śmierć była wyjaśniana dotąd przyczynami naturalnymi mogą ginąć za sprawą jakiejś formy magii. W trakcie śledztwa udaje mu się wyjaśnić, że prawdopodobnie w Londynie od czasów wojny żyje ktoś kogo nazwać należy jazzowym wampirem, jakkolwiek głupio by to nie brzmiało.

Równolegle prowadzone jest jeszcze jedno śledztwo, Peter zostaje zaangażowany przez wydział zabójstw do wyjaśnienia zaskakująco nietypowych okoliczności śmierci kilku mężczyzn. Chyba będziemy mieli w związku z tym tematem prawdziwe interesującą rozgrywkę w kolejnych częściach, bo tym razem autor uchyla tylko rąbka tajemnicy.

Książka Bena Aaronovitcha to znakomite urban fantasy, a cała seria to chyba najlepszy kryminał fantasy jaki czytałem. Ogromną zaletą jest to, że bohaterem jest policjant. Nie detektyw, nie mag zajmujący się czynieniem dobra i karaniem bad-guy’ów tylko właśnie policjant. I to w dodatku taki który mimo tego, że ma do czynienia z nadprzyrodzonymi przestępstwami, a sam posiada pewne magiczne umiejętności, to jednak mocno stara się trzymać policyjnych procedur i współpracuje chętnie ze zwykłymi policjantami. Szef Petera, inspektor Nightingale dużo częściej działa poza prawem, ale on sam stara się tego nie robić, choć czasem byłoby to dużo prostsze. Książka tylko zyskuje na takim podejściu, w pewien sposób jest bardziej realistyczna, jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało w odniesieniu do urban fantasy. Postacie są skonstruowane konsekwentnie i z sensem, budzą sympatię, a Peterowi kibicujemy od początku do końca. Rozwiązania fabularne podobają mi się bardzo, a numer jaki wykręca na końcu autor z Lindsey budzi ogromny apetyt na więcej.

Chcecie naprawdę dobrej, lekkiej fantastycznej lektury? Kupcie Księżyc nad Soho
Tekst pochodzi ze strony www.tramwajnr4.pl

Po bardzo udanym pierwszym tomie przygód londyńskiego posterunkowego Petera Granta przyszła pora sięgnąć po dalszy ciąg tej historii. W cyklach bywa różnie, tutaj nadal autor trzyma poziom.

Londyn to miasto bardzo bogate i różnorodne jeśli chodzi o wszelkie sprawy związane z szeroko pojmowaną kulturą i sztuką. Sam byłem tam tylko raz, ale ta jego różnorodność jest...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Mikołajek ma kłopoty René Goscinny, Jean-Jacques Sempé
Ocena 7,8
Mikołajek ma k... René Goscinny, Jean...

Na półkach: ,

Młodego Młodszego chwilowo nie ma, a w moje łapy wpadła książka Mikołajek ma kłopoty. Nie mogłem się oprzeć, sięgnąłem i jestem całkowicie pewien, że będziemy czytać Mikołajka jak tylko Młody pojawi się w domu. Powrót do lektur dzieciństwa często okazuje się być ogromną pomyłką. Książki które zapamiętaliśmy jaką świetne tytuły po latach zdecydowanie tracą mnóstwo uroku i okazują się być dużo słabsze niż je pamiętamy. Na szczęście z Mikołajkiem duetu Goscinny-Sampe jest zupełnie inaczej.

Wszystkie książki o Mikołajku które czytałem to zbiory krótkich opowiadań, nie inaczej jest i tym razem. W odróżnieniu od książek wydanych przez Znak Mikołajek ma kłopoty to historie znane już od wielu lat wydane tylko pod zmienionym tytułem, wcześniej ta część nazywała się Joachim ma kłopoty. Zmiana pewnie ma podtekst marketingowy, ale w sumie nie wiem co ją spowodowało. Kiedy czytałem serię o Mikołajku po raz pierwszy, naprawdę wiele lat temu miałem ogromną frajdę, historyjki dotyczyły dzieciaków niewiele młodszych ode mnie, może z ciut innego świata, bo przecież był to okres, kiedy w Polsce królował socjalizm, ale tak naprawdę sporo nas łączyło.

Kiedy teraz czytam ją już jako osoba dorosła to odbieram ją zdecydowanie inaczej. Poza wieloma zabawnymi momentami, z których na pewno pośmiejemy się z Młodym wspólnie zacząłem znajdować dodatkowe smaczki i doceniać świetny zmysł obserwacji Goscinnego. Opowiadania które dzieją się przynajmniej częściowo w domu Mikołajka dostarczają naprawdę sporo dodatkowej zabawy dla dorosłego czytelnika. Kiedyś Bunia to była tylko babcia głównego bohatera, teraz to dodatkowo teściowa, kiedyś sąsiad był tylko sąsiadem, teraz jest typem podobnym do tego upierdliwca za płotem. No i nie czarujmy się, nas też teraz czasem żona wyśle po zakupy, lub też wy szanowne Panie wysyłacie swoich wymądrzających się facetów, żeby spróbowali wam udowodnić, że robią zakupy lepiej i oszczędniej niż wy :).

Zdecydowanie polecam i dla małych i dla dużych, pośmiejcie się wspólnie, niekoniecznie z tego samego.

I kiedy tak czytałem kolejne historyjki o chłopakach, to zdałem sobie sprawę, że Rene Goscinny to prawdziwy geniusz. Tworząc trzy postacie, które na stałe weszły do popkultury wpisał się na stałe w światowe dziedzictwo intelektualne. Któż nie zna bowiem Mikołajka Asteriksa i Lucky Luke’a? Przyznawać mi się tu zaraz!

Tekst pochodzi ze strony www.tramwajnr4.pl

Młodego Młodszego chwilowo nie ma, a w moje łapy wpadła książka Mikołajek ma kłopoty. Nie mogłem się oprzeć, sięgnąłem i jestem całkowicie pewien, że będziemy czytać Mikołajka jak tylko Młody pojawi się w domu. Powrót do lektur dzieciństwa często okazuje się być ogromną pomyłką. Książki które zapamiętaliśmy jaką świetne tytuły po latach zdecydowanie tracą mnóstwo uroku i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

No i wyjdę kolejny raz na marudę i malkontenta, wszędzie zachwyty, a mnie jakoś nie przekonało. Wcześniejsze książki Wojciecha Cejrowskiego znam i lubię, pierwszy „Gringo..“ nawet mi się rozleciał odrobinę, ale jak książka z autografem, to przecież nie wyrzucę. Uwielbiam jego programy podróżnicze, część cyklu Boso przez świat traktującą o drodze krzyżowej uważam wręcz za genialną. Nie przepadam za jego poglądami i podejściem do czytelników przy spotkaniach autorskich, ale w sumie przecież nie przeszkadza to w czytaniu.

Kiedy pojawiła się Wyspa na prerii, nabyłem pędem i przeczytałem. Czytało się znakomicie, ale ja tej historii nie kupuję, no po prostu nie. Owszem, autor pisze we wstępie, że można uznać ten tekst za zmyślony i potraktować jako historię fabularną, a nie jak podróżniczą, ale nawet przy takim założeniu momentami książka zgrzytała. Wiadomo, że Cejrowski pisać umie, wiadomo, że jest ciekawie, nie czepiam się nawet niektórych zupełnie nieprawdopodobnych spraw związanych z ojcem czy ze stadem (termin, jakim określa Pan Wojtek ludzi mieszkających w miasteczku i okolicach). Mnie zupełnie nie przekonuje, ba, wręcz odrzuca uwielbienie autora do Ameryki. Może czegoś nie doczytałem, nie zrozumiałem albo jestem tendencyjny, ale Stany Zjednoczone oczami Cejrowskiego to jakaś ziemia obiecana, cudowny ląd, w który problemy rozwiązują się same, a wszystko zorganizowane jest lepiej niż gdziekolwiek indziej na świecie. Wiem, jestem prostym, zaściankowym Europejczykiem, ale jakoś mnie zaczęło w pewnym momencie mdlić od wychwalania Walmarta. Ba! Na prerii nawet wariaci są fajniejsi niż gdziekolwiek indziej.

Żeby nie było niedomówień, książka jest przyzwoitą historią podróżniczą, ale słabą opowieścią Wojciecha Cejrowskiego. Zawsze ceniłem go za pokazywanie różnych aspektów odwiedzanego kraju.
Za to, że Ameryka Południowa potrafiła być piękna i zabójcza w jego opowieściach.
Za to, że kiedy przybliżył pięknie ostatnią drogę Chrystusa, potrafił pokazać zarówno sacrum jak i profanum.
Za ten zmysł, który pozwalał mu na świetne połączenie realizmu i krytycyzmu z ciekawością świata.

Tutaj mi tego zabrakło, Ameryka w Wyspie na prerii to cudowny kraj, który najlepiej na świecie wymyślił sprawy księgowe, zwrot towarów w sklepach, szambiarzy, utylizację śmieci i wiele innych spraw. Ale w końcu nie byłem tam, nie znam się.

Tekst pochodzi ze strony www.tramwajnr4.pl

No i wyjdę kolejny raz na marudę i malkontenta, wszędzie zachwyty, a mnie jakoś nie przekonało. Wcześniejsze książki Wojciecha Cejrowskiego znam i lubię, pierwszy „Gringo..“ nawet mi się rozleciał odrobinę, ale jak książka z autografem, to przecież nie wyrzucę. Uwielbiam jego programy podróżnicze, część cyklu Boso przez świat traktującą o drodze krzyżowej uważam wręcz za...

więcej Pokaż mimo to