-
Artykuły„Nie ma bardziej zagadkowego stworzenia niż człowiek” – mówi Anna NiemczynowBarbaraDorosz2
-
ArtykułyNie jesteś sama. Rozmawiamy z Kathleen Glasgow, autorką „Girl in Pieces”Zofia Karaszewska2
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Matki. Sprawdź propozycje wydawnictwa Czwarta StronaLubimyCzytać1
-
ArtykułyBabcie z fińskiej dzielnicy nadchodzą. Przeczytaj najnowszą książkę Marty Kisiel!LubimyCzytać2
Biblioteczka
2014-06-15
2014-06-10
Podobno stara przyjaźń nie rdzewieje. Mówią, że Ci najlepsi przyjaciele pozostają w naszych sercach zawsze - na dobre i na złe. Mądrzy profesorowie i inni naukowcy udowodnili, że najtrwalsze przyjaźnie powstają w liceum. Paradoksalnie jest to okres, w którym młodzi ludzie poszukują własnego "ja", walczą o swoje marzenia i układają plany na życie. Spotykają się z rówieśnikami, jednakże bardzo często nie widzą dalszych perspektyw dla owej przyjaźni. I mają rację, bo ludzie są jak koty - chodzą własnymi drogami, a ich drogi się rozchodzą w różne strony. Lecz co byś zrobił, gdyby po kilkunastu latach, dawny przyjaciel ze szkolnej ławki zadzwonił do ciebie z prośbą o pomoc?
Adam Wierzbicki to znany i ceniony radiowiec, który jest prowadzącym popularnej audycji. Pewnego dnia, w trakcie rozmowy ze Stanisławem Bergerem dzwoni do niego przyjaciel z liceum. Słuchany przez tysiące ludzi, Adam Wierzbicki jest zmuszony podać swój numer telefonu - wszystko po to, żeby pomóc staremu koledze w potrzebie. Lecz kto by się spodziewał, że ten jeden niewinny telefon tyle zmieni w życiu jego rodziny. Wierzbicki zostaje wplątany w sieć układów i intryg, z której niezwykle ciężko się wyplątać.
"Książki same się piszą, kiedy nikt ich długo nie czyta."
Początkowo nie byłam przekonana do tej powieści, jednakże jedno zerknięcie w stronę nazwiska autora wystarczyło, żebym z niecierpliwością oczekiwała kuriera z przesyłką. Nie wiem czy wiecie, ale Dominik W. Rettinger to znany polski scenarzysta, a przy tym autor kilku książek, w tym bardzo dobrego "Brainmana", którego miałam okazję czytać półtora roku temu. Tak - sięgnęłam po "Klasę" głównie z powodu autora, jednakże nie tylko - obecnie przeżywam fazy na kryminały i thrillery, więc ten tytuł idealnie wpasował się w mój aktualny czytelniczy nastrój. I tak też się okazało. "Klasa" pokazała prawdziwą klasę, bowiem Rettinger stworzył fenomenalną i dosłownie wbijającą w fotel lekturę!
Książka wciąga już od pierwszej strony i trzyma nas w napięciu aż do ostatniej kartki! Intryga jest niezwykle mocno zarysowana, każdy szczegół istotny, a zagadka absorbująca i trudna w rozwiązaniu. Mimo dość sporej objętości, książkę przeczytałam bardzo szybko i, dosłownie, nie mogłam się od niej oderwać. Pochłaniałam ją w ogrodzie na leżaku, na wykładzie i w domu - tak bardzo chciałam poznać zakończenie tej historii! Raz po raz otwierałam buzię ze zdumienia i z ogromnym niedowierzaniem wpatrywałam się w kartki - myślę że żadne słowa nie oddadzą stanu, w jaki wpędziła mnie ta książka. Chylę czoła Autorowi - chyba nikt nie napisałby tego lepiej.
"Klasa" prezentuje całą gamę postaci. Jedne możemy poznać dogłębnie, na inne charaktery jedynie rzucamy okiem. Mimo że do żadnego bohatera nie mam zastrzeżeń, bo każda persona była naprawdę porządnie wykreowana, to największą sympatią darzę rodzinę Wierzbickich. Adam, jego żona Agata oraz syn Rafał tworzyli świetną rodzinę, ich charaktery wzajemnie się przenikały, a relacje pomiędzy nimi charakteryzowały się miłością i oddaniem. Rafał był moim rówieśnikiem, a wykazał się nie lada odwagą i pomyślunkiem. Więc nie dziwmy się, że tak bardzo polubiłam tego chłopaka!
Najnowsza powieść Dominika Rettingera to strzał w dziesiątkę dla wszystkich, którzy uwielbiają thrillery lub, tak jak ja, raz na jakiś czas mają ochotę na coś "mocniejszego". Od "Klasy" po prostu nie można się oderwać i nawet na długo po skończonej lekturze, wciąż będziecie o tej książce myśleć! Mogłabym na bezdechu opowiadać Wam o wspaniałości tej lektury, lecz mam cichą nadzieję, że moja skromna recenzja i bardzo szczera rekomendacja wystarczą i odpowiednio zachęcą. Zapamiętajcie ten tytuł - gwarantuję, że "Klasa" jeszcze namiesza, a przede wszystkim zachwyci Czytelników!
Podobno stara przyjaźń nie rdzewieje. Mówią, że Ci najlepsi przyjaciele pozostają w naszych sercach zawsze - na dobre i na złe. Mądrzy profesorowie i inni naukowcy udowodnili, że najtrwalsze przyjaźnie powstają w liceum. Paradoksalnie jest to okres, w którym młodzi ludzie poszukują własnego "ja", walczą o swoje marzenia i układają plany na życie. Spotykają się z...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-05-29
To taki uroczy widok. Słoneczny dzień, drzewa dookoła i mała dziewczynka ubrana w różową sukieneczkę, dmucha i robi olbrzymie, kolorowe bańki mydlane, które odbijają promienie słoneczne. Chwila ulotna jak ulotka. Ale jaka piękna. Gdyby życie mogło być taką idyllą. Ale nie jest. Bo tak jak bańka mydlana pęka z silniejszym podmuchem wiatru, tak i życie ludzkie czarno - białe nie jest. Co prawda raz wisi flaga czarna jak śmierć, raz powiewa materiał koloru białego, lecz to szarość dominuje. I kolory wbrew pozorom też.
Sky żyje właśnie w takiej bańce mydlanej, o której była mowa w poprzednim akapicie. Kiedy była małą dziewczynką została adoptowana przez Karen. Pozbawiona dobroci dwudziestego pierwszego wieku, dziewczyna całe dnie spędzała ucząc się w domu lub biegając. Jedyną jej rozrywką jest jej najlepsza przyjaciółka - Six. To właśnie ona zachęciła nastolatkę do rozpoczęcia nauki w normalnym liceum. Jednakże sprawy się troszkę pokomplikowały, w efekcie we wrześniu Sky sama ruszyła podbijać szkolne korytarze. I zupełnie jej się to nie podoba. Nowe twarze, słaba reputacja i wrodzona nieśmiałość i strach przed zmianami. Czy takie połączenie zapowiada wielką miłość?
"Hopeless". Ten tytuł jeszcze nie miał premiery, a już jest niezwykle pożądany. Gorący niczym hiszpańska plaża i temperatura jądra Ziemi razem wzięte. Książka Hoover robi furorę, podbija listy bestsellerów i serca Czytelników. I mnie ta mania "beznadziei" (hopeless z angielskiego na polski znaczy tyle co "beznadziejny") dopadła, a wszystko za sprawą dobrego marketingu i przedpremierowego ebooka. I choć z elektroniczną formą nie jestem za pan brat, to mając do wyboru czekania około miesiąca na książkę, czy natychmiastowe poznanie historii bez chwili wahania wybrałam to drugie. I pod żadnym pozorem nie żałuję tej decyzji.
Historia Sky wciągnęła mnie już od pierwszego rozdziału. Od lektury wprost nie mogłam się oderwać. Z racji tego, że ostatnie dni były niezwykle intensywne "Hopeless" wciągałam nocami. Efektu chyba możecie się domyślić - zaczerwienione oczy, ucinanie sobie drzemek na pierwszych lekcjach i eskapady na długiej przerwie po kawę. Ale było warto! Powieść potraktowałam niezwykle emocjonalnie. I choć obyło się bez łez to nie zabrakło szybszego bicia serca, śmiechu i planów jakby to zbudować taki tunel, który przeniósłby mnie do świata wykreowanego przez Hoover. Ta książka to romantico roku, a może nawet i życia - już dawno nie czytałam tak świetnej opowieści, w której wartość miłości byłaby tak pięknie przedstawiona.
Lubię tych bohaterów, lubię relacje panujące pomiędzy nimi, lubię nawet ich problemy i dylematy. Ich przeszłość wzbudza we mnie współczucie, teraźniejszość ogrzewa serca, a przyszłość wywołuje uśmiech na twarzy. Powinnam teraz scharakteryzować poszczególne persony. Ale nie potrafię. Czy można oceniać najlepszych przyjaciół, odkrywać ich tajemnice i rutynę dnia codziennego? Zdradziłabym te książkowe persony i zdradziłabym Was, moi drodzy Czytelnicy. Bo w "Hopeless" istotny jest każdy jeden, nawet najdrobniejszy detal. Tutaj wszystko stanowi zagadkę, a cały utwór, mimo tak wielu szczegółów, nie ma w sobie ani grama nieścisłości. I to jest chyba to, co najbardziej mi się spodobało.
Nie potrafię określić stanu, w jaki wprowadziła mnie ta lektura. Tylu emocji nie przeżyłam już dawno. Dowodzi to jedynie temu, że w dobie ckliwym młodzieżówek można stworzyć coś naprawdę romantycznego, a przy tym życiowego. Pani Hoover się to udało. "Hopeless" zaskoczy każdego, kto tylko da tej książce szansę. A liczę na to cichutko, że po tym tekście czujecie się zachęceni. Więc dalej, do roboty! Kalendarze do ręki i zaznaczajcie datę 18 czerwca. To właśnie wtedy ta perełka pojawi się na księgarnianej półce, a Wy będziecie mieli szansę poznać tą prześwietną historię. Już po raz ostatni - zapewniam, że warto!
To taki uroczy widok. Słoneczny dzień, drzewa dookoła i mała dziewczynka ubrana w różową sukieneczkę, dmucha i robi olbrzymie, kolorowe bańki mydlane, które odbijają promienie słoneczne. Chwila ulotna jak ulotka. Ale jaka piękna. Gdyby życie mogło być taką idyllą. Ale nie jest. Bo tak jak bańka mydlana pęka z silniejszym podmuchem wiatru, tak i życie ludzkie czarno - białe...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-05-16
Na świecie jest już tyle książek, że jakby nie patrzeć każdy pomysł został już przelany na papier. O wszystkim napisano - burzliwe romanse, miłość pomiędzy nastolatką a wampirem, miłosne trio, morderstwo z mroźnej Skandynawii, istnienie kilku równoległych światów naraz. Gdybym w każdej książce chciała się dopatrywać podobieństw do innych lektur bądź seriali już dawno bym osiwiała lub zeszła na zawał. Lecz dla mnie najważniejsze jest, aby powieść wciągała i nie wypuściła mnie ze swoich macek aż do ostatniej strony. Czasami nawet najbanalniejsze, często powielane pomysły mogą okazać się strzałem w dziesiątkę. I właśnie tak jest z "Wayward Pines. Szum" Croucha.
Spokojna jazda samochodem, nagle... trzask! W pojazd wjeżdża tir, a Ethan Burke traci świadomość. Budzi się koło rzeki, niewiele pamięta, jest w obcym miejscu. Okazuje się, że znajduje się w niewielkim miasteczku Wayward Pines. Po lekkim szoku, pamięć wraca. Burke doskonale zna cel swojej wizyty w miasteczku, jednakże agent doskonale wie, że ciężko będzie wypełnić misję. Niewielkie, samowystarczalne miasteczko, pozbawione informacji ze świata, prasy, literatury i najnowszych gadżetów elektronicznych. Czy takie miejsce ma prawo racji bytu w XXI wieku? Czym tak naprawdę jest Wayward Pines? Odpowiedzi szukajcie w książce.
"Posłuchaj, kiedy przemoc staje się normą, ludzie przystosowują się do tej normy."
Po thrillery sięgam rzadko, ale jeżeli już zdecyduję się na powieść z tego gatunku nastrajam się bardzo pozytywnie i liczę na dobrze spędzony czas. Kiedy otworzyłam kopertę i wyciągnęłam z niej książkę Croucha poczułam przemożną chęć natychmiastowej lektury. Masochistką swojego serca i umysłu nie jestem, wolne popołudnie miałam - przeniosłam się do miasteczka Wayward Pines. Przeżyłam wyjątkową przygodę, która skończyła się zdecydowanie za szybko. Moi Kochani, już wiem, że ta lektura jest największym zaskoczeniem tego miesiąca! Nie spodziewałam się, że fabuła będzie AŻ tak dobra, główny bohater taki męski, a język lekki.
Nie zamierzam ukrywać, że fabuła do najoryginalniejszych nie należy. Sam autor wspomina, że inspirował się paroma telewizyjnymi produkcjami. Jednakże, zlepił wszystkie watki bardzo spójnie, a zarazem zaskakująco. Ta książka zrobiła miazgę z mojego mózgu. Niejednokrotnie towarzyszyło mi uczucie tak zwanego mind fuck - kiedy po skończeniu rozdziału odrywałam na chwilę wzrok od książki nie wiedziałam co się dzieje i gdzie jestem. Ten thriller, powieść sensacyjna, a przy końcu również i science - fiction, zaskoczył mnie skomplikowaną intrygą, klimatem wrogości i tajemnic. Lekki i plastyczny język sprawił, że czytane sceny natychmiast pojawiały się w mojej głowie. Jeżeli producenci niczego nie zepsują, serial na podstawie tej trylogii może być naprawdę świetny!
Teraz omówię sprawy, które nie są bezpośrednio związane z książką i jej fabułą. Oryginalny tytuł brzmi Pines, czyli w tłumaczeniu na polski 'Sosny'. Wydaje mi się, że to jedno słowo prezentuje się dużo lepiej, aniżeli polska wersja tytułu. Co więcej w posłowiu, umieszczony jest tytuł "Sosny". No heloł, wydawnictwo nie mogło się zdecydować, czy co?! Kolejnym elementem, tym razem pozytywnym jest... czcionka! Wydawnictwo Otwarte nareszcie wróciło do tej cudownej, dawnej czcionki, która ułatwia szybkie czytanie i od której nie bolą oczy. Ostatni raz miałam z nią do czynienia przy lekturze "Crescendo" Fitzpatrick - dziękuję, dziękuję, dziękuję! Książka stała się jeszcze wspanialsza, kiedy została napisana tą czcionką! Oczywiście zdaję sobie sprawę, że ten akapit w całości poświęciłam detalom, które mogłyby się wydawać nieistotne. Lecz dla mnie, spójność tytułu i przejrzysta czcionka to sprawy równie ważne, co nietuzinkowość fabuły.
"Wayward Pines. Szum" to naprawdę dobra książka. Jej największą zaletą są nieprawdopodobne zwroty akcji oraz... cudowny główny bohater! Ethan Burke od razu skojarzył mi się z Bondem, a jego postępowanie jedynie potwierdziło moje skojarzenie. Ten agent specjalny z pewnością zapisze się w mojej pamięci - dawno nie czytałam już książki, w której mężczyzna nie jest parą znoszonych kalesonów. Brawa, wielkie brawa. Moje serduszko bije szybciej na widok liter układających się w słowo "Ethan Burke". Jak widzicie, książką jestem zachwycona, dlatego też polecam ją dosłownie każdemu! Świetni bohaterowie, dobrze skonstruowana fabuła i to magiczne, nieuchwytne "coś" - taką mieszankę po prostu trzeba pokochać.
Na świecie jest już tyle książek, że jakby nie patrzeć każdy pomysł został już przelany na papier. O wszystkim napisano - burzliwe romanse, miłość pomiędzy nastolatką a wampirem, miłosne trio, morderstwo z mroźnej Skandynawii, istnienie kilku równoległych światów naraz. Gdybym w każdej książce chciała się dopatrywać podobieństw do innych lektur bądź seriali już dawno bym...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-05-15
Pewne zdarzenia "ciągną się" za nami do końca życia. Pewne relacje nigdy się nie zmienią - choćbyśmy do głębi zranili drugą osobę ona i tak poszłaby za nami w ogień. Jeżeli nas kocha, zrobi dla nas wszystko. Jeżeli jest odważna w swojej miłości, świadoma tego uczucia jest gotowa poświęcić swoje życie w imię naszego dobra i naszej sprawiedliwości. Coś w rodzaju miłości platonicznej - tylko mniej bajkowości, więcej życia. Mniej utopii, więcej brutalności i krzywdy. Taki obraz przedstawia nam Coplin w swoim debiucie.
Żeby zrozumieć tę skomplikowaną historię autorka przenosi nas do dzikich Stanów Zjednoczonych z przełomu 1857 roku. Mały chłopiec wraz z siostrą i matką poszukują nowego domu - znaleźli go w górskiej kotlinie, gdzie rozpoczęli uprawę roślin. Matka odeszła, siostra odeszła, a William Talmadge na dobre wkręcił się w owocowy biznes. Jego czas wyznaczają pory roku, kiedy to musi odpowiednio oporządzić rośliny, czy zebrać owoce. Mężczyzna prowadzi spokojne, acz pełne monotonii i kilku nieprzyjemnych wspomnień życie. Lecz za żadne skarby tego świata nie spodziewał się, że już wkrótce mur, jaki przez lata budował dookoła swojej osoby, legnie w gruzach.
Piękna okładka. Żadne zdjęcie, zwłaszcza robione aparatem z baterią na wyczerpaniu, nie odda jej cudowności. Trzeba choć przez chwilę, potrzymać książkę w dłoniach, poczuć jej klimat i niebywałą magię. Poczuć zapach papieru, dostrzec piękno tej okładki z bliska. Uwierzcie mi, warto. Już piękna okładka zapowiada godną lekturę. Lecz nawet w najśmielszych przypuszczeniach nie sądziłam, że "Morelowy sad", który jakby nie patrzeć jest tylko (a może i aż?) debiutem, aż tak przypadnie mi do gustu. Coplin zaprezentowała przecudowną historię, która skupia losy kilku bohaterów, a zarazem nie zaniedbuje żadnego z nich i z tą samą starannością przedstawia losy każdej persony.
Tylko jedna rzecz nie przypadła mi do gustu. Akcja rozgrywa się w XIX wieku - czas akcji wyjątkowo wdzięczny. Inne zwyczaje i ludzka mentalność, czas mechanizacji i rozmaitych przemian. Można było jakoś lepiej to opisać, bo "Morelowy sad" w zasadzie nie daje nam odczuć klimatu epoki. Dialogi praktycznie niczym nie różnią się od tych dzisiejszych. Gdyby język było choć trochę stylizowany na tamtejszą epokę - nie wymagam, żeby był to język tak piękny jak ten, którym posługiwała się Bronte, bo autorka w tamtych czasach nie żyła, jednakże archaizacja byłaby w tym wypadku jak najbardziej na miejscu.
"Morelowy sad" dotyka ponadczasowych wartości. Książka traktuje o problemach od których włos się na głowie jeży i pięknej, bezinteresownej miłość, która chwyta za serce. Bohaterowie, choć żyli w odległych czasach, byli mi wyjątkowo bliscy. Bardzo łatwo utożsamiłam się z co poniektórymi personami a ich postępowanie zmuszało mnie do refleksji - przez wzgląd na ich przeszłość haniebne czyny wydawały się uzasadnione. Debiut Coplin uczy nas, że każdy jeden czyn ma drugie dno, nic nie dzieje się ot tak bez przyczyny. Przy tej książce spędzicie wiele godzin - część czasu poświęcicie na lekturę, lecz głównie będziecie rozmyślać nad życiem bohaterów, przewrotnością losu i brutalnością, a zarazem wspaniałością świata. Piękna lektura. Wyjątkowa, nietuzinkowa, nieszablonowa. Zdecydowanie warta przeczytania.
Pewne zdarzenia "ciągną się" za nami do końca życia. Pewne relacje nigdy się nie zmienią - choćbyśmy do głębi zranili drugą osobę ona i tak poszłaby za nami w ogień. Jeżeli nas kocha, zrobi dla nas wszystko. Jeżeli jest odważna w swojej miłości, świadoma tego uczucia jest gotowa poświęcić swoje życie w imię naszego dobra i naszej sprawiedliwości. Coś w rodzaju miłości...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-04-29
"Tydzień to cała epoka. Czasami jeden dzień może zmienić komuś życie - zauważa gorzko. - A co dopiero tydzień."
Życie. Bywa przewrotne, smutne, szalone. Jest ciężkie. Trudne. Obfituje w piekielne wydarzenia. Czasami musimy zaryzykować, skoczyć na głęboką wodę. Życia nie da się porównać z niczym. Bo życie to rozmaite uczucia. Miłość i nienawiść. Smutek i radość. Uprzejmość i wrogość. Życie to kontrasty. Raz na wozie, raz pod wozem. Czy to prawda? Jestem na tym świecie już ponad szesnaście lat i z każdym dniem utwierdzam się w przekonaniu, że to przysłowie jest kłamstwem. Bo niektórzy zawsze są pod wozem.
Majka nie jest szczęśliwą nastolatką. Już nie pamięta kiedy na jej twarzy gościł uśmiech, nie jest w stanie przypomnieć sobie chwili, kiedy nuciła przy sprzątaniu, kiedy wybuchała śmiechem podczas oglądania jakieś durnej komedii. Radość jest przeznaczona dla normalnych. A ani dziewczyna, ani jej rodzina do typowych Kowalskich nie należą. Odkąd zdarzył się straszliwy wypadek rodzina Mai pogrążyła się w rozpaczy, a dziewczyna, na skutek traumy, odizolowała się od reszty rówieśników. Lecz jest coś, a właściwie ktoś, kto ma szansę ją uratować. Na imię mu Alek.
" - Kochasz mnie jeszcze? - pyta. - Wszystko jest jak dawniej?
- Nie - odpowiadam. - Kocham cię sto razy bardziej."
To takie smutne, że jestem wzrokowcem. Zwracam uwagę na okładki. Już nawet przestałam się z tym kryć. A szata graficzna debiutu Agnieszki Olejnik przykuła moją uwagę, potem szybko przeczytałam opis i wiedziałam, że muszę to czytadło mieć. Ale zaraz, zaraz. To jest debiut? Do tego jeszcze rodzima pisarka? No trzymajcie mnie, przecież ta książka jest skazana na porażkę. Pewnie znowu będzie to ckliwa historyjka, w dodatku pełna błędów stylistycznych i irytujących bohaterów. No ale ten opis. Taki przekonywujący. Postanowiłam przeczytać, sięgałam po lekturę z myślą, że będzie to typowy odmóżdżacz. Moniko Gagat - zapamiętaj sobie, drogie dziewczę, mylisz się i to bardzo często. W przypadku tej książki też się pomyliłaś. I to jak. Gdyby Kopernik pomylił się tak jak ty pewnie doszedłby do wniosku, że ziemia jest poza wszechświatem.
Początkowo faktycznie była to przyjemna opowiastka. Ot, ona kocha jego, on kocha ją. Lecz nawet nie zauważyłam, kiedy owa urocza historia przemieniła się w kawał mocnej, wstrząsającej literatury. Literatury, która zmusza do refleksji, która wzbudza kontrowersje. Literatury, która potrafi zainteresować Czytelnika. Literatury, która prezentuje pewne postawy, przedstawia historię nastolatków, która może przytrafić się każdemu. Ten styl. Piękny język, cudowna poetyckość, dobrze zbudowane zdania. Płynność dialogów, ciekawe opisy. Te emocje. Niekontrolowane wybuchy śmiechu, łzy, wycieranie nosa przez prawie całą powieść, obgryzanie paznokci, przecieranie oczu ze zdumienia. I pustka w sercu. I tępota myśli. I kac książkowy.
Polubiłam Maję. Przeżyła wiele. Zasługiwała na miłość. Była taka nieśmiała, urocza, romantyczna, początkowo i cnotliwa. Przede wszystkim milczała. Nie należała do kategorii tych dziewczyn, które paplają dużo, nawet jeżeli nie mają nic ciekawego do powiedzenia. Pokochałam dziewczynę jak siostrę, jak najlepszą przyjaciółkę. A Alek? Alek to zupełnie inna historia. Nie zamierzam o nim pisać. Niech każda z Was, drogie Panie (i Panowie też jeśli tylko chcą), odkryje tę postać samodzielnie. Bo warto. Alka pokochałam, Alek pozostanie w moim sercu na zawsze. Napisałabym, że to ideał, marzenie każdej dziewczyny. Ale chyba tak nie jest. Bo Alek był tylko człowiekiem. Aż człowiekiem. Fenomenalni i prawdziwi bohaterowie, uwierzcie.
Choćbym chciała, a chcę bardzo, nie potrafię lepiej określić tego co czuję. Niektórych książek po prostu nie da się opisać tak pięknie jak na to zasługują. Już nie pamiętam kiedy jakaś książka tak mną wstrząsnęła. Tak zachwyciła. Z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że "Zabłądziłam" to jedna z lepszych lektur, jakie w życiu czytałam. Każdy powinien ją przeczytać. Pożerając debiut Agnieszki Olejnik będziesz miał szansę odkryć tę historię, zatracić się w niej i przeżywać te wszystkie skrajne emocje. I musisz, po prostu musisz wykorzystać ową szansę.
"Tydzień to cała epoka. Czasami jeden dzień może zmienić komuś życie - zauważa gorzko. - A co dopiero tydzień."
Życie. Bywa przewrotne, smutne, szalone. Jest ciężkie. Trudne. Obfituje w piekielne wydarzenia. Czasami musimy zaryzykować, skoczyć na głęboką wodę. Życia nie da się porównać z niczym. Bo życie to rozmaite uczucia. Miłość i nienawiść. Smutek i radość....
2014-04-19
"Co takiego jest w dzieciństwie, od czego człowiek nigdy nie potrafi się uwolnić, nawet kiedy jest taką ruiną, że trudno uwierzyć, iż kiedykolwiek był dzieckiem?"
Kto nosił Cię w brzuchu przed 9 miesięcy? Kto jako pierwszy Cię zobaczył, kiedy pojawiłeś się na świecie? Kto tulił Cię do snu, czytał bajki na dobranoc, całował skaleczony paluszek? Z kim odrabiałeś lekcje, rozmawiałeś, bawiłeś się? To mama. Niby kobieta jak tysiąc innych, a dla ciebie tak wyjątkowa i niepowtarzalna. Skóra, oczy, włosy, uszy. Niby ciało takie jak ma każdy, lecz serce inne. Bo to Ona i tylko Ona towarzyszy Ci na każdym kroku, pomaga i uczy jak godnie żyć. Jej nikt nie zastąpi. Bo mama jest tylko jedna. Matka, Mamusia, Mateczka.
Na postać Chicka Benetta składa się już tylko ciało. Dusza zniknęła pomiędzy jedną butelką wódki, a drugą. Z dnia na dzień, mężczyzna upada coraz niżej, aż wreszcie decyduje się zakończyć swoje życie. Uważa się za pijaka, bezwartościowego nieudacznika, który stracił w życiu wszystko, co było mu drogie. Kupuje sześciopak ulubionego trunku, podchmielony wsiada do samochodu i wyrusza w podróż do rodzinnej miejscowości. Ażeby koło zostało zamknięte - tam, gdzie się urodził, tam i umrze. Jednakże Chick'owi nie było dane dotrzeć do Pepperville Beach. Zdarzył się wypadek, który okazał się też szansą. Szansą na jeszcze jeden dzień w towarzystwie matki.
"Policzcie godziny, które mogliście spędzić ze swoimi matkami. Uskłada się z nich całe życie."
Ujrzałam zapowiedź, przeczytałam opis. Wiedziałam, że muszę sięgnąć po tę książkę. I tak też się stało. Nawet szybciej niż sądziłam. Ale zaprawdę powiadam Wam, nie ma nic piękniejszego od bycia recenzentką i czytania fenomenalnych książek przedpremierowo. Uczucie, które temu towarzyszy jest wręcz nie do opisania. Masz świadomość, że jeszcze przez kilka tygodni ta historia będzie tylko Twoja. Pozna ją zaledwie garstka osób, a Ty czujesz się wybrany. Wyjątkowy. Bo jeszcze nikt nie ma pojęcia jak potoczy się życie Chicka Benetta. A ty już to wiesz. A fakt ten napełnia cię dumą. I właśnie tak się czuję. Przepełniona szczęściem, że poznałam już tę opowieść, a teraz mogę spisać moje odczucia i zapewnić Was jak piękna, życiowa i wzruszająca jest to lektura.
Mitch Albom nie pisze o życiu bezpośrednio. Co prawda, znajdziemy tu całą masę cytatów, lecz to Czytelnik ma się zastanowić nad pewnymi sprawami. Ta lektura jedynie ułatwia myślenie, ukierunkowuje nas na pewien tor rozmyślań. To my sami mamy dojść do konstruktywnych wniosków i zmienić coś w swoim życiu. W przypadku tej powieści - docenić rolę matki, obdarzyć życie szacunkiem i zrozumieć ulotność chwili. Chick Benett jedynie nam pomaga, a dzięki realistycznej kreacji przypomina ciebie i mnie. Mężczyzna jest złamaną personą, oszukaną przez życie, wyrzuconą na margines społeczny. A nic na to nie wskazywało. W wieku dwudziestu paru lat przyszłość jawiła się przed nim (prawie) idealnie. Ale w pewnym momencie gdzieś się pogubił. A zgubienie ścieżki grozi każdemu z nas. I mnie, i tobie, i panu w sklepie, i pani w kolorowym kapeluszu.
"Jeszcze jeden dzień" porusza tematykę niezwykle ważną. Mitch Albom pisze o macierzyństwie, miłości do dziecka, do rodziny do życia i świata. W książce przedstawione są sceny z życia Chicka. Chronologii tu brak. Początkowo to skakanie z kwiatka na kwiatek mnie irytowało, lecz później przyzwyczaiłam się do tego zabiegu i doceniłam go. Dzięki niemu książka jest nieprzewidywalna i pełna głębszych emocji. Lecz niech Was to nie zmyli. Mimo prawdziwości opowieści i poważnej tematyki nie płakałam... no dobra, tylko przy zakończeniu, ale to się nie liczy, bo koniec książki był tak przepiękny, że nawet istota pozbawiona empatii by się wzruszyła. W każdym bądź razie przez cały czas kłębiły się w moim sercu emocje. Ta historia niczym górnik, wzięła do ręki łopatę, wykopała inne lektury i zrobiła w moim zapełnionym sercu miejsce dla siebie.
Historia jest krótka, lecz jakże wartościowa. Nieco ponad 200 stron wzruszającej lektury, która jest w stanie diametralnie zmienić Twoje życie i przywrócić zakopane wartości. "Jeszcze jeden dzień" przypomina nam, kim jest najważniejsza kobieta naszego życia, uczy nas miłości do niej i upomina jak krótkie bywa życie i jak szybko ludzie odchodzą z tego świata. Myślę, że każdy powinien po tę książkę sięgnąć. Każdy, kto jest gotowy na wzruszenia i zmiany. Każdy kto ma świadomość tego, że relacje z rodzicielką nie są takie jak być powinny. Każdy, kto chce uniknąć podobnych sytuacji. Naprawdę niesamowita i szokująca historia!
"Co takiego jest w dzieciństwie, od czego człowiek nigdy nie potrafi się uwolnić, nawet kiedy jest taką ruiną, że trudno uwierzyć, iż kiedykolwiek był dzieckiem?"
Kto nosił Cię w brzuchu przed 9 miesięcy? Kto jako pierwszy Cię zobaczył, kiedy pojawiłeś się na świecie? Kto tulił Cię do snu, czytał bajki na dobranoc, całował skaleczony paluszek? Z kim odrabiałeś lekcje,...
2014-04-16
"Lepiej kochać i stracić miłość, niż nie kochać wcale."
Czy zastanawiałeś się kiedyś, jak to jest przez całe życie nie widzieć błękitnego nieba i nie czuć na twarzy promieni słońca? Nie chodzi nawet o zwyczajne niewychodzenie z domu. Przecież przez szybę też wpada światło, które rozświetla naszą twarzy. Chodzi o coś innego. Znacznie poważniejszego. Czy zastanawiałeś się kiedyś, kochany Czytelniku, jak wyglądałoby życie na statku kosmicznym? Sztucznie wytworzone światło słoneczne, brak widokowych wschodów i zachodów słońca, pogoda ręcznie sterowana i brak możliwości ucieczki. Jakkolwiek wielki statek by nie był to wciąż są tylko cztery ściany, w których jesteśmy uwięzieni...
Statek kosmiczny o nazwie "Błogosławiony" a na nim Żywiciele, którzy mają za zadanie tworzyć żywność i wydawać potomstwo. Nad tymi ludźmi czuwa Najstarszy, czyli bezlitosny dyktator. Jego uczniem, a zarazem następcą jest Starszy - nastolatek, który pragnie jedynie dowiedzieć się prawdy. Nieoczekiwanie odkrywa wiele tajemnic - w tym jeden najstraszniejszy, budzący grozę sekret. Pod pokładem znajdują się zamrożeni ludzie. I Ona. Czerwonowłosa piękność o imieniu Amy.
"Wspomnienia. Wspomnienia zawsze niszczą koszmary."
O książce autorstwa Beth Revis swego czasu było bardzo głośno. Lektura zbierała ( i w sumie dalej zbiera) same pozytywne opinie. Serie dla młodzieży traktujące o tematyce kosmicznej mamy dwie - tą autorstwa Revis i "Gwiezdnych wędrowców" Kathleen - Ryan. Ja miałam przyjemność najpierw przeczytać "Blask" i "Iskrę" i oba tomy pokochałam całym sercem. Obawiałam się, że "W otchłani" będzie powielała schematy, bałam się podobieństw. Ale nie, nie Kochani. Mimo że akcja obu serii rozgrywa się w kosmosie, książki różnią się jak niebo i ziemia. Tylko w ocenie są takie same. Bo obie zachwycają, zadziwiają i przedstawiają piękną, nieprawdopodobną i niezwykle brutalną historię. Obie są po prostu świetne.
"W otchłani" wciągnęło mnie już od pierwszych stron. Autorka kreśli przed nami wizję życia na statku kosmicznym, równocześnie przedstawia fabułę z punktu widzenia dwojga nastolatków. Poglądy Amy i Starszego stykają się, Czytelnik ma możliwość poznania większej ilości tajemnic, przede wszystkim jest ciekawiej. Rozdziały są niebywale krótkie, a niektóre z nich kończą się w TAKIM momencie, że nie miałam serca porzucić lektury. Bywało też i tak, że otwierałam swą szanowną buzię ze zdziwienia i zastanawiałam się, dlaczego nie wpadłam na takie rozwiązanie. Tajemnica, za tajemnicą. Na naszych oczach sekrety statku wychodzą na światło dzienne. Coś wspaniałego! Już dawno nie czytałam tak emocjonującej lektury, która dosłownie wcisnęła mnie w fotel!
Oczywiście nie zabrakło wątku miłosnego. No bo jak to tak, młodzieżówka bez romansu. Na szczęście nie był to wątek aż tak zarysowany, choć śmiem przypuszczać, że zostanie rozwinięty w kolejnym tomie. "W otchłani" to książka, w której świat przedstawiony jest pełen sprzeczności. Z jednej strony, główni bohaterowie przeżywają swoje pierwsze, nieśmiałe uczucie. A z drugiej, mają miejsce Gody, czyi zwierzęce uprawianie miłości i tworzenie potomstwa. Brutalność lektury bardzo mi się spodobała, lecz z przyczyn prostych, nie zamierzam na ten temat się rozwodzić. W końcu nie chcę Wam zepsuć radości z lektury, liczę też na to, że tak jak i ja życie na Błogosławionym, jego historie i władza Wami wstrząsną!
Autorka używa niezwykle plastycznego, lekkiego języka. Potrafi zainteresować Czytelnika wydarzeniami. Nie brakuje wartkiej akcji, nie brakuje opisów, nie brakuje też monologów wewnętrznych głównych bohaterów. "W otchłani" to powieść doskonale wyważona, zachwyca każdym elementem i nie pozwala o sobie zapomnieć. Naprawdę nie jestem w stanie pojąć, dlaczego dopiero teraz sięgnęłam po tę książkę. Dlaczego marnowałam czas na średniaki, skoro taka perełka kurzyła się na mojej półce?! Nie potrafię wskazać żadnej wady. A może i nie chcę. Bo pokochałam tę opowieść. Za intrygi. Za tajemnice. Za akcję. Za bohaterów. Za życie, które nie zawsze było kolorowe. Za kreację człowieka. Niby normalnego, a jednak tak od nas różnego. Polecam całym sercem! Perfekcyjna książka.
"Lepiej kochać i stracić miłość, niż nie kochać wcale."
Czy zastanawiałeś się kiedyś, jak to jest przez całe życie nie widzieć błękitnego nieba i nie czuć na twarzy promieni słońca? Nie chodzi nawet o zwyczajne niewychodzenie z domu. Przecież przez szybę też wpada światło, które rozświetla naszą twarzy. Chodzi o coś innego. Znacznie poważniejszego. Czy zastanawiałeś się...
2014-03-18
Nie wiem dlaczego tak jest, lecz my ludzie - istoty nad wyraz pospolite - bardzo łatwo przywiązujemy się do miejsc. Nie bez powodu mawiamy "wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej". Rezerwując wakacyjny pobyt z ogromną dokładnością sprawdzamy miejsce, a kiedy już urlop się skończy i przygoda dobiegnie końca, siedząc w szkolnej ławce z błogim uśmiechem na twarzy wspominamy tamte chwile. Niektóre miejsca są rozchwytywane przez turystów, obfotografowywane przez setki tysięcy aparatów, popularne w tak dużym stopniu, że każdy owo miejsce zna. Do takich światowych turystycznych metropolii możemy zaliczyć Paryż, Rzym, czy Londyn. Lecz niezaprzeczalnie, po drugiej stronie oceanu, takich miejsc jest więcej. Biały Dom w Waszyngtonie, wodospad Niagara, czy... Nowy Jork. Ach! To miasto jest klasą samą w sobie, symbolem nowoczesności. Mieszkańcy niczym mrówki przechadzają się po zatłoczonych ulicach, turyści z twarzą rozdziawioną w niemym zachwycie podziwiają Nowy Jork i widzą w nim magię i czar. Ukrytą głęboko, w najciemniejszym zakamarku wiecznie żywego miasta.
Nowy Jork nie zawsze był kojarzony z żółtymi taksówkami. U progu XX w. to amerykańskie miasto to przede wszystkim Statua Wolności, tabuny emigrantów, mieszanka kulturowa i religijna. Miastem rządzą uliczne gangi, a do najpotężniejszych z nich należy Peter Lake. Nastolatek o nieznanym pochodzeniu, wychowany przez Przymorzan, naraził się szefostwu Krótkich Ogonów. Od kilku lat jest ścigany, a takie życie wyraźnie go nie satysfakcjonuje. Żeby zarobić choć na jedną kromkę chleba kradnie i włamuje się do mieszkań. Od nieprawego życia może uratować go tylko miłość. Miłość na dobre i na złe, uczucie, które wygra ze zdrowym rozsądkiem i trzeźwym myśleniem. Na razie nic się na to nie zanosi, Peter ucieka na białym koniu przed wrogami. Ale kto wie, kto wie. W końcu przyszłość jest tylko i wyłącznie niewiadomą, a cytując Enisteina pewny jest tylko wszechświat i idioci.
"Kot to wymówka dla samotnej kobiety, żeby mogła do siebie mówić."
Początkowo obawiałam się, czy aby na pewno jest to lektura dla mnie. Nie przepadam za dużymi objętościowo książkami, a oglądając tę powieść na księgarnianej półce ilość opisów negatywnie mnie zaskoczyła. Jednakże bardzo pozytywne recenzje odsunęły moje wątpliwości i dosłownie zmusiły do sięgnięcia po lekturę. Zaczęłam czytać, a moja reakcja była jednym wielkim przemieszaniem z poplątaniem. Z jednej strony już pierwsze strony mnie zaintrygowały, z drugiej bardzo ciężko szło mi wdrażanie się w świat przedstawiony. Helprin kreuje cudowne scenerie i opisuje je wyśmienitym słowem pisanym, lecz równocześnie świat przez niego stworzony nie jest dla wszystkich dostępny. Trzeba mieć głowę pełną wyobraźni, otworzyć się na prezentowaną treść, ażeby móc zatracić się w tej historii. W innym wypadku ta powieść będzie udręką i istną drogą krzyżową. Na szczęście już po pierwszych 75. stronach powieść zaczęła mnie wciągać, a ja nie mogłam się oderwać od tej lektury! Przygody Petera Lake'a tak mnie pochłonęły, że nie byłam w stanie myśleć o niczym innym. Liczyli się tylko bohaterowie, których w książce jest naprawdę sporo. Co więcej, każdy z nich jest inny, co tylko potęguje wrażenie oryginalności.
W "Zimowej opowieści" jest pełno magii. (Prawie) latający koń, miejscowe legendy i wyjątkowa atmosfera sprawiają, że ten Nowy Jork jest taki inny, mniej przyziemny. Widać, że Helprin kocha to miasto - sposób w jaki opisuje tą metropolię chwyta za serce i zapada w pamięć. Jesteśmy świadkami wielkich zmian, jakie zaszły w tym mieście. Mimo, że nigdy nie byłam w Nowym Jorku po tej lekturze czuję się tak, jakbym spędziła tam pół życia! Odnoszę wrażenie, że znam każdy zaułek, każdą ulicę i mosty. Będąc w Nowym Jorku chciałabym wyruszyć w podróż śladami Zimowej Opowieści - to dopiero byłoby coś. Tymczasem jestem w Polsce, trzymam w ręce tę książkę wpatruję się w okładkę i rozmyślam na tematy bliżej nieokreślone. I zastanawiam się, czym my, polscy Czytelnicy, sobie zasłużyliśmy, że na wydanie "Zimowej opowieści" czekaliśmy ponad 30 lat? Prawdopodobnie, książka została u nas wydana tylko i wyłącznie z powodu ekranizacji. A gdyby film nigdy nie powstał, nie poznałabym tej nieziemskiej historii? Jak żyć, panie premierze, jak żyć...
Przeczytałam i oniemiałam! Zgadzam się z wypowiedzią Doroty Wellman umieszczonej z tyłu okładki - nie mam zielonego pojęcia, czym ta książka tak naprawdę jest. Romansem nazwać tego nie można, fantasy tym bardziej, pojęcie sagi rodzinnej też nie wchodzi w grę. "Zimowa opowieść" plasuje się gdzieś pomiędzy każdym gatunkiem, a Helprin z każdego rodzaju literatury wyciągnął wszystko co najlepsze i umieścił w swojej powieści. To opasłe tomisko zawiera w sobie tyle wątków, że można by było nimi obdzielić co najmniej dziesięć książek. Ale nie - Helprin tą całą nietuzinkową historię postanowił zamknąć w jednym, gigantycznym tomie. W tym wypadku za ilością poszła jakość. W efekcie mamy cudowną cegłę, którą czyta się jednym tchem, a nad każdym elementem można piać z zachwytu. Coś niesamowitego, pięknego i ponadczasowego. Takiej historii nigdzie nie znajdziecie!
Nie wiem dlaczego tak jest, lecz my ludzie - istoty nad wyraz pospolite - bardzo łatwo przywiązujemy się do miejsc. Nie bez powodu mawiamy "wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej". Rezerwując wakacyjny pobyt z ogromną dokładnością sprawdzamy miejsce, a kiedy już urlop się skończy i przygoda dobiegnie końca, siedząc w szkolnej ławce z błogim uśmiechem na twarzy wspominamy...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-03-03
"Na koniec wszystko będzie dobrze. A jeżeli nie będzie dobrze, to znaczy, że jeszcze nie koniec."
Paryż. Mówią, że jest to miasto miłości. Ale dlaczego? Bo wieża Eiffla, urocze knajpki, Luwr, Sekwana, styl, klasa, elegancja i skośnoocy turyści fotografujący wszystko co się rusza i stoi w miejscu? Przecież to nie ma sensu. No zobacz, drogi Czytelniku, całe życie w kłamstwie. Paryż wcale nie jest miastem miłości. Przecież talerz ślimaków, czy francuski croissant nie sprawią, że czulszym okiem będziesz patrzeć na adoratora. Sklepiki z pamiątkami, które i tak są robione w Chinach też raczej nie pomagają podrywom i romansom. Bo choć Paryż jest miastem urokliwym, to komu miłość nie jest dana, w stolicy Francji też jej nie znajdzie. W tym natłoku filmów kręconych w europejskiej metropolii i romantycznych książek zapomnieliśmy, że miłość jest w naszym sercu, a nie w mieście. Warszawa, Legnica, czy nawet wieś z pięcioma domami na krzyż. Zasięg strzały amora jest wszędzie taki sam.
Bo nowoczesne kino to już nie to samo co kiedyś. Tą złotą zasadę wyznaje Alain Bonnard, właściciel odziedziczonego po wujku kina studyjnego Cinema Paradis. I mimo, że interes nie zaprowadzi mężczyzny na listę najbogatszych ludzi na świecie, to lokal ma swoich stałych klientów. Jednym z takich jest dziewczyna w czerwonym płaszczu. W każdą środę przychodzi do kina, ażeby obejrzeć film z cyklu Les Amours au Paradis. Zawsze zajmuje miejsce w siedemnastym rzędzie i zawsze przykuwa spojrzenie Allaina. W końcu mężczyzna odważył się zaprosić kobietę na kolację i już po chwili para gawędzi jak przyjaciele z dzieciństwa i całuje się jak małżeństwo. Umówiony na kolejną środę mężczyzna, żegna Melanie z rozmarzonym wzrokiem. Lecz kobieta nie pojawia się w wyznaczonym terminie. Zupełnie jakby zniknęła, zapadła się pod ziemię.
"- Z tymi wspomnieniami to już tak jest - [...] - Czasami wywołują smutek, nawet jeśli są piękne. Chętnie wraca się do nich myślami, są największym skarbem, jaki człowiek posiada, a mimo to zawsze nastrajają nostalgicznie, ponieważ coś bezpowrotnie minęło."
To bardzo nieładnie streszczać pół książki z tyłu. Równie dobrze wydawnictwo mogło napisać, od której strony mam zacząć lekturę. Mam na tym punkcie obsesję, no dobra - bzika i to co określa się brzydkim słowem na 'p'. Jedno słowo za dużo i już rzucam książką o ścianę - gdyby za takie coś zamykano w psychiatryku, ja pewnie trafiłabym tam jako pierwsza. Chyba najwyższy czas poprosić mamę, ażeby rozpakowywała moje koperty z książkami i zaklejała tył okładki. Opis książki Barreau właśnie zawiera parę słów za dużo. I to mnie zdenerwowało, rozżaliło i sprawiło, że odkładałam chwilę, kiedy to miałam sięgnąć po lekturę. Ale wreszcie postanowiłam. Przeczytam. Przynajmniej ją zrozumiem skoro wydawca zdradził pół fabuły, prawda? Ostatnie dni ferii, o Walentynkach pamięta już mało kto, więc z czystym sumieniem wracam do ukochanych, przeuroczych i romantycznych romansów (masło maślane, ale pomińmy - to tak dla wzmocnienia efektu). I przenoszę się do Paryża. Lecz nie tego, widzianego oczami turystów, lecz świata, który opisuje paryżanin z krwi i kości.
Zakochałam się w tej książce. "Wieczorem w Paryżu" przypomniało mi, że takie uczucie zdarza się tylko w powieściach, a równocześnie przeniosłam się na wyższy poziom romantyzmu. Bo romantyczką byłam od zawsze, ale teraz chodzę z głową w chmurach jeszcze częściej i żałuję i ubolewam, że życie jednak nie jest książką. I nigdy nie będzie. Dlatego zagłębiam się w papierowe historie i razem z nowymi papierowymi przyjaciółmi walczę o miłość i lepsze jutro. Przyjmuję na klatę każdy problem i porażkę, ażeby na ostatnich kartach lektury cieszyć się ze szczęśliwego zakończenia i przecierać łzy smutku, że rozstaję się z tą książką szybciej, aniżeli bym się tego spodziewała. "Wieczorem w Paryżu" uruchomiło we mnie pokłady emocji. Od lektury nie mogłam się oderwać. Czytałam w domowym zaciszu i zatłoczonym autobusie, gdzie napotykałam zdziwione spojrzenia starszych osób, które postrzegają młodzież jako chodzące komputery. Śmiałam się i płakałam wzruszona z nieprawdopodobieństwa tej historii. Płakałam, bo losy Alaina mnie przejęły - w końcu miłość od pierwszego wejrzenia to przypadek rzadki, jeszcze rzadziej mężczyzna aż rak walczy o serce kobiety. Coś NIESAMOWITEGO!
To nie tak, że "Wieczorem w Paryżu" nie ma wad. Ma i to parę. Po pierwsze Alain czasami zwracał się do swojego przyjaciela jak do XVII 'wiecznego kochanka. Kiedy widziałam "Ach, Robercie" (imię przyjaciela) miałam ochotę wyrzucić książkę przez okno. Język, jakim posługuje się Barreau też jakoś szczególnie nie zachwyca, przypomina styl Schmitta. Bywały niedociągnięcia, lecz nie mam w zwyczaju oceniać książki tylko na podstawie suchej oceny. To emocje kształtują moje zdanie, a te akurat - w trakcie lektury - były ogromne. Więc polecam całym sercem, każdej romantyczce i marzycielce, która jest przygotowana na uroczą książkę z wzruszającym happy endem. Emocje gwarantowane. Tak samo kac książkowy.
MOJA OCENA:
9/10
"Na koniec wszystko będzie dobrze. A jeżeli nie będzie dobrze, to znaczy, że jeszcze nie koniec."
Paryż. Mówią, że jest to miasto miłości. Ale dlaczego? Bo wieża Eiffla, urocze knajpki, Luwr, Sekwana, styl, klasa, elegancja i skośnoocy turyści fotografujący wszystko co się rusza i stoi w miejscu? Przecież to nie ma sensu. No zobacz, drogi Czytelniku, całe życie w...
2014-02-20
2014-02-03
"Kocham ciebie, choć mnie zabijasz, lecz czy mogę wybaczyć ci to, że zabijasz siebie?"
Czy nie męczy cię czasami, drogi Czytelniku, pośpiech i hałaśliwość miasta? Tłumy ludzi na ulicy, w autobusie, w galerii handlowej. Korki na drodze, kolejki w sklepach. Dostęp do wszystkiego, niby cały świat na wyciągnięcie ręki, niby zawsze wśród ludzi. A jednak czujesz się samotny, inny wykluczony. Marzysz o spokoju, chwili wytchnienia na świeżym powietrzu. Więc wychodzisz do parku, oddychasz głęboko, a w Twoim nosie pojawia się mieszanina spalin, dymów opałowych i innego brudu. Kichasz i kaszlesz, lecz ta zaraza nie chce z ciebie wyleźć. Jesteś naznaczony. Miastem, wysoko rozwiniętą cywilizacją i samym sobą uwięzionym wśród ludzi. Ach, jakbyś chciał... choć na chwilę, choć na sekundkę, znaleźć się gdzieś daleko, daleko stąd. Może by tak na pagórkach porośniętych pięknym, fioletowym wrzoścem? Rozważ tą opcję, kochany Czytelniku. Słoneczko oświetlające twoją twarz, bezchmurne niebo, zero ludzi. Tylko ty i te urocze, jakże cieszące wzrok roślinki. Ha. Dobre. Przecież od problemów nie da się uciec. Dopadną cię wszędzie. Nawet na tym fioletowym, porośniętym wrzosem końcu świata.
Wuthering Heights. Wichrowe Wzgórza. Ach jak to dumnie brzmi! I tak też wygląda. Uroczy domek, położony na przepięknych wrzosowiskach. Szanowana rodzina z tradycjami, która zamieszkuje te 4 ściany i tworzy wspólnotę. Kochająca się familia, która świata poza sobą nie widzi. Ojciec trochę podróżuje. No popatrz- teraz akurat jest w Liverpool'u, ale lada dzień wróci. Mijają dwie doby, tatuś puka do drzwi. Na rękach trzyma dziwne zawiniątko. Dziecko. Intruz. Obcy, którego mamy traktować jak brata. Dobre sobie. Przecież mały cygan nie jest nam równy, więc czemu mamy go szanować? Ale ja, w przeciwieństwie do mojego brata- Hidley'a- lubię Heathcliffa. Nazywam się Catherine. I sporo namieszam w historii mego zacnego rodu. Ale czego się nie robi dla miłości silniejszej niż śmierć...
O "Wichrowych wzgórzach" było głośno od zawsze. Od początku kontrowersyjna, oburzająca, lecz jakże prawdziwa powieść. Ta książka od wielu pokoleń towarzyszy Czytelnikom na całym świecie. A ja zdecydowałam się po nią sięgnąć dopiero teraz. Nie mam zamiaru się tłumaczyć, ale dopiero od jakiegoś czasu sięgam po klasykę. Do takich powieści trzeba dorosnąć, delektować się nimi na spokojnie, w zaciszu domowym z kubkiem herbaty w ręce. Nie są to książki do autobusu, samochodu, czy pociągu. Nie nadają się również do czytania pod szkolną ławką lub na ważnym wykładzie. Jak widzicie klasyka to klasyka- po prostu trzeba ją czytać, lecz musimy znaleźć odpowiedni moment. Ja takowy znalazłam. Co prawda, dopiero teraz, ale lepiej późno niż wcale, czyż nie? Zdecydowałam się na nowe tłumaczenie Pana Piotra Grzesika. Czytając tył okładki jesteśmy zapewniani, że "Wichrowe wzgórza" w tym przekładzie są bardziej rzeczywiste, pełne grubiańskiego języka i nietypowego humoru. Brzmi ciekawie, zgadza się?
Ta książka mnie po prostu zaskoczyła- jak się pewnie domyślacie pozytywnie. Oniemiała z zachwytu co i rusz przecierałam oczy ze zdumienia i zbierałam swoją szczękę z podłogi. Nie spodziewałam się czegoś takiego. Byłam święcie przekonana, że jest to lekko nudnawa , a przede wszystkim do bólu ckliwa opowiastka dla kobiet. Proszę Państwa, cóż za zaskoczenie! Zero nudy, już nie mówiąc o ckliwości, która w "Wichrowych wzgórzach" osiągnęła poziom: minus nieskończoność. Brutalności jest tu tyle co w powieściach Andrews- chyba odkryłam na kim wzorowała się autorka "Kwiatów na poddaszu". Emily Bronte prezentuje życie w czystej, najokropniejszej postaci. Niczym wzgórza, które są tak często tutaj przywoływane, raz jesteśmy na górze, raz na dole; raz miewamy chwile lepsze, innym razem gorsze. "Wichrowe wzgórza" pokazują oblicze człowieka złego i wiecznie potępionego. Uświadamiają Czytelnikowi, że psychika człowieka kształtuje się od najmłodszych lat. I to wcale nie wykształcenie, czy wyjście za bogacza sprawia, jakim człowiekiem będziemy. Nie, nie- to dziecięce lata, zabawy z rówieśnikami i pierwsze miłostki kształtują nasz charakter i osobowość. I to Bronte nam przekazuje. W sposób bezapelacyjnie mistrzowski kreśliła przed Czytelnikiem obraz brytyjskiej prowincji zagubionej wśród gór, zapomnianej przez cywilizację. I ludzi, którzy tam żyją i walczą z problemami. A Pan Grzesik jeszcze raz to przetłumaczył- i chwała mu za to, zadanie wykonał perfekcyjnie. Mowa brytyjskich parobków i niewykształconych osób? Niezastąpiona, dodające charakterku lekturze.
Pozwólcie, że w tej recenzji oszczędzę sobie opisu akcji, czy bohaterów. Oba elementy były świetne, choć kreacja osób występujących w utworze Bronte w minimalnym stopniu przesadzona. Postaci miały skomplikowany charakter- bynajmniej takie odniosłam wrażenie. Lecz jest to spowodowane tym, że śledziliśmy całe ich żywota, a nie tylko pojedyncze epizody. Poza tą przesadną wyrazistością czytadło to jest wprost idealne. Ambitne, życiowe, wzruszające i głębokie. "Wichrowe wzgórza" trzeba poznać. Przeczytać ze zrozumieniem, zastanowić się nad treścią i zinterpretować ją na swój własny, jedyny w swoim rodzaju sposób. Ja polecam- tak jak miliardy innych czytelników. Jeszcze nigdy klasyska nie była tak wzruszająca i emocjonująca!
MOJA OCENA:
9/10
"Kocham ciebie, choć mnie zabijasz, lecz czy mogę wybaczyć ci to, że zabijasz siebie?"
Czy nie męczy cię czasami, drogi Czytelniku, pośpiech i hałaśliwość miasta? Tłumy ludzi na ulicy, w autobusie, w galerii handlowej. Korki na drodze, kolejki w sklepach. Dostęp do wszystkiego, niby cały świat na wyciągnięcie ręki, niby zawsze wśród ludzi. A jednak czujesz się samotny,...
2014-01-28
Nikt nie lubi być zmuszany do zrobienia, czy powiedzenia czegoś. Każdy ma zapisany w swojej podświadomości charakter buntownika, lecz u jednych ujawnia się on bardziej, u drugich mniej. Tak czy siak mówiąc nam, że mamy coś zrobić nie czynimy tego i vice versa. Jeżeli mama każe małemu dziecku nie rozmawiać z nieznajomymi, dam sobie rękę uciąć, że dzieciaczek na widok miłego Pana, który proponuje mu cukierkową ucztę, podejmie z nim konwersację. Nawiązując do filmu o przygodach zielonego ogra- kiedy ktoś ci mówi ‘nie patrz w dół’, ty jak tępe ciele kierujesz wzrok w przepaść. Czyż nie jest tak? Ależ oczywiście, że jest. Koleżanka przekazuje ci najnowszą, najgorętszą dawkę ploteczek, a na koniec, konspiracyjnym szeptem dodaje: ‘tylko nie mów nikomu’. A ty, zaraz po przyjściu do domu, logujesz się na facebook’u i przekazujesz swojej znajomej, że dziewczyna o imieniu X z klasy Y właśnie zerwała ze swoim chłopakiem. Co z tego, że zostałaś proszona o dyskrecję. Przecież takimi gorącymi wiadomościami po prostu trzeba podzielić się z innymi! Nie zgadzasz się z moją filozofią? Oczywiście, nie musisz. Ale wiedz, że książkowe postaci właśnie tak postępują. Weźmy na przykład taką Emmę aka Sutton z The Lying Game…
Emma miała już okazję przeżyć parę dni jako Sutton, jednakże sytuacja w jakiej się znalazła dalej jest dla niej dziwna. I choć jej siostra bliźniaczka ma dosłownie wszystko- od kochających rodziców, do najnowszego modelu iPhone’a i markowych, drogich ubrań z najnowszej kolekcji, to nastolatka wciąż czuje się niekomfortowo. Musi cały czas mieć się na baczności i zachowywać się tak kontrowersyjnie i chamsko jak Sutton. Jest zmuszona baczyć na to, co mówi i z kim się zadaje. A najgorsze jest to, że nie może uciec i wrócić do swojego jakże skomplikowanego, lecz własnego życia. Morderca czuwa i obserwuje każdy krok dziewczyny. I tylko czeka na moment, kiedy będzie mógł zrobić jej to, co zrobił bliźniaczce. Czy Emma się podda lub straci czujność? Nigdy. Nigdy przenigdy…
„Dopiero wówczas, gdy coś tracimy- […]- uświadamiamy sobie, jak wiele to coś dla nas znaczyło.”
Parę tygodni temu miałam przyjemność czytam tom pierwszy z serii The Lying Game. „Gra w kłamstwa”, bo to o niej mowa, bardzo mi się spodobała, zwłaszcza że autorka wykreowała naprawdę oryginalną fabułę. A dzięki dwuosobowej narracji poznawanie historii Emmy było jeszcze ciekawsze. Fenomenalne zakończenie sprawiło, że „Nigdy przenigdy” chciałam przeczytać już- teraz-natychmiast. Lecz mam w zwyczaju robić kilkutygodniowy odstęp pomiędzy pochłanianiem lektur z danej serii, coby akcja mi się nie przejadła. Przecież każdy wie, że nawet najpyszniejsza szarlotka z cynamonem i gałką waniliowych lodów, w nadmiernych ilościach doprowadza nas do mdłości i bólu brzucha. A książki to taka moja szarlotka z cynamonem, lodami waniliowymi i przepyszną kawą w zestawie, wiec zasada złotego środka działa tutaj perfekcyjnie. W końcu umiar nikomu jeszcze nie zaszkodził, prawda? Lecz moje myśli wciąż krążyły wokół serii The lying game, toteż doszłam do jakże trafnego wniosku, że już czas. Czas na lekturę. Może nie ambitną i super-inteligentną, lecz jakże emocjonującą! Znalazłam wolny wieczorek, usiadłam wygodnie na łóżku i z książką i zieloną herbatką o smaku maślano-truskawkowych babeczek powróciłam do świata Emmy aka Sutton. Kochana, tęskniłaś za mną, prawda?
Ciężko mi napisać coś na temat „Nigdy przenigdy”. Mimo, że jestem już parę dni po lekturze na myśl o przygodach rozgrywających się w książce dostaje ślinotoku i jedyne, co przychodzi mi do głowy to: ndhuikfjhg kurczę no, to było cholernie dobre. Od tego czytadła wręcz nie można się oderwać, litera za literą, słowo za słowem coraz szybciej pochłaniałam każdy rozdział, chcąc poznać zakończenie. Podobnie jak z „Grą w kłamstwa” mamy do czynienia z tym oryginalnym typem narracji- historię poznajemy z punktu widzenia Emmy, lecz raz na jakiś czas swoje trzy grosze wtrąca również Sutton. Będąc przyzwyczajona do tego zabiegu, nie wytrącał mnie z równowagi. Jedynie zachwycał i przyprawiał o kolejne ochy i achy. Ale to taki malutki szczególik. Sara Shepard skupiła się na tworzeniu napięcia- w tej części mniej jest przełomowych wydarzeń, autorka tym razem wzięła sobie na cel granie na emocjach Czytelnikach, jakby były one gitarą elektryczną. Nie oznacza to jednak nudy- o nie, nie, nie! Na znużenie i odliczanie stron do końca historii nie ma miejsca. Ani się nie obejrzysz, a już będziesz w połowie tej niesamowitej historii.
Zwykle bywa tak, że w twórczości autora można wyróżnić jeden element, który za każdym razem wychodzi perfekcyjnie. Lecz w klasyfikacji dzieł Sary Shepard mam nie lada problem, bo jakby nie patrzeć zarówno pomysł, jak i sposób przedstawienia go jest po prostu zachwycający. Bohaterowie też niczego sobie, pod żadnym pozorem nie można się do nich ‘przyczepić’. W „Nigdy przenigdy” mamy do czynienia z całym wachlarzem różnorodnych postaci, które wykreowane są w tak świetny sposób, że nie dość że zachwycają to jeszcze nie pozwalają sobie na postawienie diagnozy, czy dana persona należy do tych dobrych, złych, czy może jeszcze gorszych. Bohaterów jest tu cała masa, lecz każdy ma jakąś cechę charakterystyczną, więc nikt się nie pogubi w tym labiryncie fikcyjnych osób. Charakterek Emmy od czasów „Gry w kłamstwa” jakoś szalenie się nie zmienił. Zwracałam uwagę na ten fakt w recenzji Gry, lecz pozwolę sobie na powtórzenie. Emma jest taka grzeczna, nie ma w niej aż tak dużo chamstwa i bycia wredną (za przeproszeniem!) suką. Postać zupełnie jak nie u Shepard. Czy to źle? Zdecydowanie nie, przecież lubimy różnorodność!
Przywiązuję wagę do zakończeń. W końcu to od ostatnich rozdziałów zależy jak książka zostanie przeze mnie zapamiętana. Bardzo często autorzy wykazują się nie lada sprytem i pomysłowością, a ja ich za to chwalę i zwracam uwagę na ten fakt. Ale… inni autorzy nie dosięgają Shepard nawet do pięt! Zakończenie „Nigdy przenigdy” doprowadziło mnie do palpitacji serca, ogryzania paznokci i nerwowego zagryzania warg. Cóż to była za akcja, cóż to były za emocje. Moi drodzy, moi kochani tego nie da się opisać słowami, to po prostu trzeba przeżyć! Tak, właśnie tak- dobrze przeczytałeś. Przeżyć. Nie przeczytać. Dla takich zakończeń, dla takich książek warto żyć. Polecam twarzą, nogami, rękami i wszystkimi innymi częściami ciała. Cud, miód i orzeszki.
MOJA OCENA:
10/10
Nikt nie lubi być zmuszany do zrobienia, czy powiedzenia czegoś. Każdy ma zapisany w swojej podświadomości charakter buntownika, lecz u jednych ujawnia się on bardziej, u drugich mniej. Tak czy siak mówiąc nam, że mamy coś zrobić nie czynimy tego i vice versa. Jeżeli mama każe małemu dziecku nie rozmawiać z nieznajomymi, dam sobie rękę uciąć, że dzieciaczek na widok...
więcej mniej Pokaż mimo to
Miłość dzieci do rodziców i vice versa, to chyba najpiękniejszy rodzaj miłości na ziemi. Uczucie, wręcz namacalne, wiszące w powietrzu. Dobroć, wzajemne zaufania, szczerość, pomoc. Ważne jest, ażeby nasze stosunki z rodzicielami były jak najlepsze. W końcu to z nimi spędzamy większość czasu. Przeżywamy zarówno chwile dobre jak i te gorsze. Tworzymy wspólnotę- kochającą się wspólnotę. I życzę każdej rodzinie żeby ten opis idealnie odzwierciedlał relacje panujące w familii. Lecz tym samym idę o zakład, że nie zawsze jest tak pięknie i kolorowo. Są rodziny, którym brakuje pieniędzy- to w sumie nie jest aż tak duży problem. Są też takie, w których brakuje miłości i ciepła- znacznie poważniejszy kłopot. Córka nie jest dla córki mamą, mama nie jest dla córki córką- ot, zwyczajni lokatorzy, którzy są zmuszeni mieszkać razem, w tych samych 4 ścianach. Lecz są też takie przypadki- najstraszniejszy scenariusz z możliwych- gdzie brakuje i środków do życia i miłości. Prawdziwy dramat. Podziurawione, brudne ubrania, psie warunki w domu, brak pożywienia. A rodzina nie jest jednością. Kłótnie, bardzo często bijatyki, krzyk, płacz i wszechogarniające uczucie bezsilności. No i alkohol. Choć niby pieniędzy nie ma, to na trunek zawsze wysupła się z kieszeni parę groszy. Monotonia dnia codziennego. Okropnego dnia codziennego.
Małe miasteczko, zagubione we wszechogarniającej przestrzeni USA. W porównaniu do wielkich miast, dzicz zupełna- ot, parę sklepów, drogeria, restauracja, szkoła i kościół. Lecz w porównaniu z górskimi chatami, które są niedaleko miasteczka, Winnerrow to metropolia. Tymabrdziej dla wieśniaków z gór, czyli głównie dla rodziny Casteel. Ci, są najbiedniejszymi mieszkańcami w okolicy. Ich chata, zagubiona w górach, prawie się rozpada- zimą jest przeraźliwie zimno, latem panuje upał. Do tego ta bieda. Dwóm osobom ciężko by się było utrzymać z wątpliwej pensji ojca, a co dopiero małżeństwu z gromadką dzieci, z rodzicami na karku! Sytuacja jest bardzo ciężka, a relacje panujące w rodzinie wcale jej nie polepszają. Dzieci chodzą do szkoły, lecz są wyzywane i gnębione, ojciec pojawia się i znika, zatapia swoje problemy w alkoholu, często bywa i tak, że nie ma czego włożyć do garnka. Mam dalej opisywać ten dramat? A po co? Sięgnijcie po książkę, a wszystko opowie Wam najstarsza dziewczynka z piątki rodzeństwa- Heaven.
"Kocham te góry i nienawidzę ich. Tyle mi dają i tyle zabierają. Są groźne i piękne. Bóg pobłogosławił tę krainę i przeklął jej mieszkańców, dlatego człowiek czuje się tu mały i nieważny. Chcę stąd uciec i jednocześnie chcę zostać."
Nie jest to moje pierwsze spotkanie z autorką. Z twórczością Pani Andrews miałam do czynienia przy "Kwiatach na poddaszu" i choć książką tą byłam zachwycona, nie zdecydowałam się na kontynuowanie serii. Rozpoczęłam za to nową- Rodzinę Casteel. Jak tylko zobaczyłam powieść na księgarnianej półce, przeczytałam, o czym czytadło traktuje i zauważyłam nazwisko autorki, wiedziałam, że muszę ją przeczytać. I tak też się stało. Moja ciekawość sięgała z zenitu, toteż rozpoczęłam lekturę jak tylko "Rodzina Casteel" pojawiła się w moich skromnych progach. Z narastającą ciekawością przerzucałam kartki, pochłaniałam kolejne wydarzenia, pożerałam wzrokiem słowa i nawet nie zauważyłam jak stałam się częścią akcji. Nie czułam się jak przypadkowa czytelniczka, a jak naoczny świadek całej historii; anioł stróż, który czuwa, lecz nie wtrąca się w życie swoich podopiecznych. Losy Casteel'ów całkowicie mną wstrząsnęły, w trakcie lektury nie mogłam się powstrzymać od łez. Napływały mi do oczu, lały się strumieniami- opowieść Heaven była taka piękna, taka smutna, wreszcie- taka nieprawdopodobna. Czas akcji nie jest podany i bardzo ciężko go określić. Z jednej strony są już samochody, luksusowe restauracje i supermarkety, co wskazywałoby na umiejscowienie akcji w czasach współczesnych. Z drugiej, jednak wizja domku w górach, dzieci, które codziennie drepczą 10 km do szkoły, przerażającej biedy, a także tego co działo się później jest wręcz nieprawdopodobna i pod żadnym pozorem nie wskazuje na dzisiejsze czasy. Momentami, sceny były tak wyssane z palca, tudzież głowy autorki, że prędzej uwierzyłabym w istnienie wampirów. Bo takie rzeczy w normalnym świecie wydarzyć się nie mogą. Bynajmniej taką mam nadzieję.
Virginia C. Andrews nie skusiła się na powiew świeżości w swojej twórczości. Idzie utartymi schematami, które ma już opanowane do perfekcji. Zauważalne jest tutaj podobieństwo do "Kwiatów na poddaszu"- patologia, patologia, i jeszcze raz patologia. Rodzeństwo musiało się zjednoczyć, ażeby razem przezwyciężyć zło tego świata. Relacja najstarszego rodzeństwa (o zgrozo, również w tej lekturze jest to brat i siostra!) jest dość dziwna- cały czas trzymają się blisko siebie, są wzajemną podporą w każdej sytuacji, nie szczędzą sobie miłych słówek, uścisków i pocałunków. Wykapany wątek z "Kwiatów na poddaszu". Wyróżniłam jeszcze jedno, bardzo rzucające się w oczy podobieństwo, jeżeli chodzi o kreację bohaterów, lecz nie chcę o tym wspominać, coby nie zepsuć Wam radości z lektury. Jeżeli chodzi o kreację bohaterów, również w mniejszym lub większym stopniu przypominają tych z "Kwiatów na poddaszu". Są życiowi- a to jest największa zaleta. Stykają się z problemami, próbują zawalczyć o lepsze jutro, jakoś ogarnąć swoje życie. A przede wszystkim popełniają błędy. I tu się będę denerwować. Przez całą książkę byłam święcie przekonana, że Heaven jest bohaterką idealną- odpowiedzialna, romantyczna, troszczy się o innych, nie zadziera nosa, wpada w kłopoty, aczkolwiek zawsze znajduje jakieś wyjście. Lecz ostatnie 150 stron to istna katorga. "Dziewczyna- niebo" zamieniła się w małego diabełka, łamała serce każdemu, stała się egoistką, nie mogłam patrzeć jak rujnuje życie swoje i innych. Jedyne co byłam w stanie zrobić to pojękiwać i wołać do istot wyższych: "Oddajcie mi starą, dobrą Heaven!".
Tak wiem, troszkę się rozpisałam. Ale inaczej się nie dało, ta książka zasługuje na takie długie rozważania. Wiem, że wymieniłam sporo wad. Zdaję sobie sprawę, że możecie nie być przekonani do tej powieści. Lecz ten akapit jest po to, żeby rozwiać Wasze wątpliwości, kochani. Owszem, akcja "Rodziny Casteel" przypomina "Kwiaty na poddaszu". Tak, zgadza się, Heaven spieprzyła sprawę po całości. Ale... ta powieść jest fenomenalna, wstrząsająca, nieprawdopodobna, równocześnie tak bardzo życiowa. Dla tego smutku, dla szacunku do tych nigdy nieistniejących postaci, dla tych łez rozpaczy i bezsilności- naprawdę warto przeczytać tę powieść. Chociaż w sumie... Może to wcale nie jest powieść? Może to po prostu lekcja życia i uświadomienie nas, że życie nie zawsze przypomina reklamy, bądź komedie romantyczne? Cholernie dobra książka. Polecam każdemu. Amen.
MOJA OCENA:
9/10
Miłość dzieci do rodziców i vice versa, to chyba najpiękniejszy rodzaj miłości na ziemi. Uczucie, wręcz namacalne, wiszące w powietrzu. Dobroć, wzajemne zaufania, szczerość, pomoc. Ważne jest, ażeby nasze stosunki z rodzicielami były jak najlepsze. W końcu to z nimi spędzamy większość czasu. Przeżywamy zarówno chwile dobre jak i te gorsze. Tworzymy wspólnotę- kochającą się...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-12-23
2013-12-20
Życie. Jest tajemnicą, której chyba nikt nie zgłębi. Bywa piękne, momentami brutalne. I choć byśmy próbowali zaplanować każdą minutę na niektóre sprawy i tak nie mamy wpływ. I pojawia się pytanie. Czy takie planowanie ma jakiś sens? Głosem eksperta stwierdza, że raczej nie. Oczywiście, warto mieć pomysł na życie, wyznaczone cele, ale... pozostawmy sobie trochę swobody. Niech życie nas zaskakuje, nawet jeżeli później mamy z tego powodu cierpieć. Spontaniczność. Wbrew pozorom to dobra cecha. Stosowana z delikatnym umiarem i odrobiną szczęścia może sprawić, że nasze życie będzie piękne. Chociaż przez chwilę. I tego Tobie życzę, mój drogi Czytelniku.
Kamila Nowodworska. Była szczęśliwym dzieckiem, uroczą nastolatką. Aż do spotkania tego jedynego, bynajmniej tak się wydawało szesnastoletniej Kamili. Powolutku jej życie zmierzało ku ruinie, aż w końcu rycerz wyparował, matkę zjadają robaki, a dziewczyna zamieszkała z ciocią w Krakowie. Nastolatka zamieniła się w 24. letnią kobietę, która dalej jest pogrążona w głębokim smutku. Lecz czas rozpocząć własne życie, spełnić swoje marzenia o pięknym, różanym ogrodzie. I Kamila dostaje taką szansę. Dobrze płatna praca, willa do wyremontowania, ogród nie z tej ziemi i przystojny mężczyzna. Bajecznie. Kręcisz noskiem, czujesz, że coś tu nie gra? Przeczytaj książkę, Czytelniku, i razem z Kamilą odkryj, o co w tym wszystkim chodzi!
"Ciesz się chwilą- wpajała Kamili od ośmiu lat ciotka.- Przeszłości już nie ma, przyszłości jeszcze nie. Liczy się tu i teraz, choć tak łatwo o tym zapominamy."
Pani Katarzyny Michalak chyba nikomu nie muszę przedstawiać. Wystarczy Czytelniku, że wejdziesz do księgarni, a na półce bestsellerów ujrzysz powieść Jej autorstwa. Skierujesz się na półkę z obyczajówkami i zobaczysz rządek książek z nazwiskiem Michalak na grzbiecie. Osobiście bardzo tę Panią sobie cenię, a Jej książki traktuję wręcz z namaszczeniem. Autorka używa pięknego słowa pisanego, dzięki czemu wydarzenia wykreowane w książkach bywają naprawdę realistyczne. Potencjalne Czytelniczki (bo te książki przeznaczone są bardziej dla płci pięknej) podczas lektury przecierają łzy i wzdychają, bo oto główna bohaterka przypomina je same, więc nie sposób się z takową istotką nie utożsamić. Te powieści niosą za sobą ponadczasowe przesłanie, nader wszystko ukazują historię, która może przydarzyć się każdej z nas. Są w taki naturalny sposób piękne. Nie można przejść obok nich obojętnie.
Urocza okładka. Delikatna. Zachwyca każdym detalem. Wygląda niezwykle niewinnie, lecz ja się nie dam nabrać, Pani Kasiu. Trochę Panią znam i wiem, że pod słodką okładką kryje się treść, która ma w zwyczaju ukazywać brutalność życia. Lecz mi to nie przeszkadza, wręcz przeciwnie. Od kiedy ujrzałam w zapowiedziach "Ogród Kamili" ostrzyłam sobie na tę książkę moje wampirze zęby i nie mogłam się doczekać rozpoczęcia lektury. Wyszło jak wyszło, czyli tak, że "Ogród..." przeczytałam w ten przedświąteczny, jakże zabiegany czas. Milion rzeczy do zrobienia, lecz... to wszystko nieważne, liczyła się tylko lektura. Z każdym kolejnym rozdziałem obiecywałam sobie, że właśnie ten będzie ostatni, że za chwilę wstanę z wygodnego łóżka i wezmę się za porządki. Haha. Cóż za naiwność. Dopóki nie skończyłam lektury nie mogłam normalnie funkcjonować, moje myśli wracały do tego, co aktualnie działo się w książce. A musicie wiedzieć, że działo się bardzo dużo. "Ogród Kamili" obfituje w wiele wydarzeń. Tych dobrych i tych złych. Jedno jest pewne: na nudę nie ma tu czasu!
Kreacja bohaterów jak zwykle zachwyca. Chociaż... główna bohaterka z początku mnie irytowała. Była mazgajowata, najzwyczajniej w świecie leniwa, okropnie zmienna. Lecz w miarę upływu czasu Kamila Nowodworska zaczęła zdobywać moje serce. Kobieta była przede wszystkim romantyczką. Szczególną miłością darzyła róże, książki, stare meble, nieustannie czekała na swojego księcia z bajki. Lubiła siedzieć i rozmyślać. Dla osoby o typie choleryka postać Kamili będzie porażką, lecz ja jako romantyczka do bólu, pokochałam kobietę siostrzaną miłością. Jeżeli chodzi o pozostałych bohaterów- byli wyraziści, co ważniejsze: różnorodni. Mamy do czynienia z całą gamą osobowości i tak jak w prawdziwym życiu każdy jest inny. Uważam, że jest to wielki plus.
Lecz jednego Pani Kasi nie wybaczę. Kiedy już całym sercem pokochałam bohaterów, czułam, że jestem uczestniczką tych wszystkich wydarzeń książka... zakończyła się. Tak po prostu. Z uporem maniaka sprawdzałam, czy aby na pewno ktoś nie wyrwał mi ostatnich stron, czy może przypadkiem kartki się nie skleiły. Nic z tych rzeczy. "Ogród Kamili" najzwyczajniej w świecie się skończył. Pytam się: jak?! Jakim cudem ta powieść została przerwana praktycznie w połowie akcji? Ech... Jak żyć? Jak żyć skoro nie wiem jak zakończyły się losy moich książkowych przyjaciół? Pozostaje mi czekać na premierę drugiego temu. Jest szansa, że jakoś przetrwam. Tymczasem, polecam Wam zapoznanie się z "Ogrodem..."- fenomenalna powieść spod pióra fenomenalnej pisarki w fenomenalnej formie! Fenomenalnie, prawda?
MOJA OCENA:
9/10
Życie. Jest tajemnicą, której chyba nikt nie zgłębi. Bywa piękne, momentami brutalne. I choć byśmy próbowali zaplanować każdą minutę na niektóre sprawy i tak nie mamy wpływ. I pojawia się pytanie. Czy takie planowanie ma jakiś sens? Głosem eksperta stwierdza, że raczej nie. Oczywiście, warto mieć pomysł na życie, wyznaczone cele, ale... pozostawmy sobie trochę swobody....
więcej mniej Pokaż mimo to2013-12-15
2013-11-20
"Miłość jest jednaka, dla księcia czy dla żebraka."
Miłość. Słowo, które towarzyszy nam praktycznie od początku naszego istnienia. Wybrzmiewa w naszej głowie, jesteśmy jej świadkami każdego dnia. Na ulicy, w telewizorze, w prasie, w szkole, w kawiarni, piekarni, restauracji, sklepie, kinie, galerii handlowej. Mam dalej wymieniać? Chyba nie ma takiej potrzeby. Uczucie to jest doprawdy piękne i zacne, honorowe, niezwykle wymagające. Lecz w całym tym swoim patosie potrafi też zranić i skrzywdzić człowieka. Bo nieodwzajemniona miłość boli najbardziej. Zwłaszcza wtedy, kiedy widzimy wszędzie dookoła zakochane gołąbeczki, niewinnie przytulające się do siebie, świergotające sobie do uszka jakieś miłe słówka. A ciebie aż trzęsie ze złości i chcesz odwrócić wzrok, lecz wiesz, że jest to działanie bezcelowe, bo zraz zobaczysz inną parę zakochanych. I znowu będziesz musiał przeżywać tą wewnętrzną walkę z samym sobą, uśmiechnąć się fałszywie i z nutą rozpaczy wysyczeć: "Pięknie razem wyglądacie". I tak mija dzień za dniem. Nic się nie zmienia. Dalej czekasz na swojego rycerza, który świata poza Tobą nie będzie widział. Dla którego będziesz światełkiem w tunelu i miłością życia.
Niektórzy z Was pewnie pamiętają Lady Jane. Osóbka, która w akcji "Alchemii miłości" sporo zamieszała, teraz powraca, ażeby znowu zaciekawić nas swoimi przygodami. Jak się okazuje stara miłość nie rdzewieje. Owdowiała osiemnastolatka trafia na dwór królowej, gdzie spotyka... James'a Laceya! Oboje są zajęci swoimi sprawami, lecz już na pierwszy rzut oka widać, że tych dwoje ma się ku sobie.Ale, ale...tak jak miłość nie rdzewieje, tak i stare sprzeczki i intrygi na zawsze pozostają w naszej pamięci i potrafią uprzykrzyć człowiekowi życie. Już pora po raz kolejny wkroczyć w czasy Tudor'owskiej Anglii i przyjrzeć się uczuciu, które pokona wszystko!
"Był szkodnikiem, a ona różą, która winna kwitnąć bez przeszkód, nieskażona jego dotknięciem."
Panią Eve Edwards przedstawiałam Wam, moi mili, przy okazji recenzji tomu pierwszego, czyli "Alchemii miłości". W tym momencie pragnę jedynie wspomnieć, że lekturę części rozpoczynającej serię wspominam naprawdę miło, więc jak tylko ujrzałam w zapowiedziach "Demony miłości" ostrzyłam sobie ząbki na tę powieść. Wreszcie, kiedy kontynuacja trafiła na moją przepełnioną półkę, patrzyłam sobie na nią i wzdychałam ciężko, bo tak bardzo chciałam rozpocząć lekturę, a nie mogłam, bo za każdym razem coś mi zawracało głowę i zajmowało myśli. Więc wgapiałam się w okładkę, która jak to już u wydawnictwa Egmont bywa, po prostu hipnotyzowała i krzyczała do mnie "Otwórz książkę, przeczytaj mnie. Bardzo cię proszę, Monisiu.". No i w końcu uległam. Będąc na pierwszej stronie, przybliżyłam do papieru swój garbaty nosek i powąchałam tę książkę tak jak wącha się przygotowany z miłością obiad. Ymm ten zapach. Oto nadchodzi wielka, książkowa uczta!
Przyznam szczerze (kto jak kto, ale ja szczera jestem zawsze i wszędzie), że spodziewałam się zupełnie czegoś innego. Byłam święcie przekonana, że "Demony miłości" będą traktować o dalszych losach głównych bohaterów, czyli Willa oraz Ellie. I cieszyłam się w duchu, bo tą parę darzę ogromną sympatią, zwłaszcza Ellie jest moją książkową przyjaciółką, do której tęskno mi było. Tymczasem, Eve Edwards postanowiła mnie zaskoczyć i na pierwszym planie umieściła losy James'a i Lady Jane. Obie postaci pojawiły się w "Alchemii miłości", wiec troszkę już ich znałam i co tu dużo mówić... niespecjalnie za nimi przepadałam, toteż zmartwiałam strasznie, że to z nimi spędzę najbliższe godziny. Lecz postanowiłam nie narzekać,jęczeć, stękać, czy marudzić. Obrałam sobie na cel pozytywne nastawienie, uśmiech na twarzy i czytanie książki, którą po zaledwie jednym rozdziale zaczęłam traktować jak wielką niewiadomą. I to moje pozytywne nastawienie w duecie z fenomenalnym kunsztem pisarskim zdziałało cuda! Losy Jane i James'a zaczęły mnie obchodzić, każdą stronę czytałam z namaszczeniem, w niemiłosiernej ciekawości jak się potoczą losy moich książkowych gołąbeczków. Nie zauważyłam nawet kiedy utożsamiłam się z bohaterami! Co tu dużo mówić- zdobyli moje serce i chyba trochę sobie w nim pomieszkają.
Tak jak w poprzedniej części mamy do czynienia z fenomenalnie wykreowanym wątkiem romantycznym. Jest on napisany z ogromną precyzją, autorka knuje wiele intryg, przez co nie znamy strony, kiedy zostaniemy po raz kolejny zaskoczeni jakąś tajemnicą, która na naszych oczach wychodzi na światło dzienne. Do tego ten język! Ach, wspaniale stylizowany na epokę Tudorów, delikatny i wytowrny, do bólu przepełniony emocjami. Eve Edwards pokazuje jak pięknie można się bawić słowem, jak można wykorzystać literki i stworzyć z nich oszałamiające dzieło. Każde słowo cieszyło me oczy, zdania wprawiały w zachwyt, akapity wywoływały szeroki uśmiech na mojej twarzy, po każdym rozdziale zbierałam szczękę z podłogi. I tak trwając w tej książkowej ekstazie znalazłam się na ostatniej stronie. I czar prysł. Wróciłam do szaro-burej rzeczywistości.
"Demony miłości" to przecudowna kontynuacja, która wprawi Was w osłupienie i zachwyt! Co więcej, historia jest spleciona z tomem pierwszym, razem tworzą zgraną całość. Lecz "Demony..." można również czytać bez znajomości poprzedniczki i raczej zrozumienie lektury nie sprawi Wam większych kłopotów. I jedyne co mnie martwi to to jak bardzo emocjonalnie odebrałam tę książkę. Co prawda nie popłakałam sobie, lecz muszę przyznać, że łzy są tuzinkowe, przeciętne, wręcz stały się już nudne. Popłakać sobie mogę przy komedii romantycznej, przy książkach szukam czegoś mocniejszego. Czegoś, co działa jak narkotyk, czy butelka dobrej wódki. A w "Demonach miłości" to znalazłam. Więc polecam, polecam, polecam!
MOJA OCENA:
9/10
"Miłość jest jednaka, dla księcia czy dla żebraka."
Miłość. Słowo, które towarzyszy nam praktycznie od początku naszego istnienia. Wybrzmiewa w naszej głowie, jesteśmy jej świadkami każdego dnia. Na ulicy, w telewizorze, w prasie, w szkole, w kawiarni, piekarni, restauracji, sklepie, kinie, galerii handlowej. Mam dalej wymieniać? Chyba nie ma takiej potrzeby. Uczucie to...
2013-11-17
"Wyobrażać sobie życie bez niego to jakby wyobrażać sobie życie, którego się nie przeżyło."
Żyjemy, umieramy. Jesteśmy na tej planecie przez określoną ilość czasu. A później znikamy. Jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Niby pozostaje po nas jakaś tam pamięć, lecz wiadomo- nic nie trwa wiecznie. I przychodzi taki moment, kiedy zostajemy wrzuceni do czeluści zapomnienia, gdzie nikt już o nas nie pamięta. Ba! Nikt nigdy o nas nie słyszał i nie wie kim byliśmy, co zrobiliśmy. Nic nie jest wieczne. Pamięć tym bardziej. Nawet o Hitlerze, czy Stalinie ludzie kiedyś zapomną, więc nie łudźmy się, że my- zwykli zjadacze chleba zostaniemy zapamiętani. Jesteśmy tutaj, żyjemy, wykorzystajmy ten dar. Sprawmy, żeby nasze jestestwo nie było przypadkowe, żebyśmy coś ze sobą zrobili, nie zmarnowali tej szansy. Ale nie łudźmy się, że nasze życie to nieskończoność. Nie łudźmy się. Proszę...
Finn Nordstrom to 26-letni historyk, który bada stare dokumenty. Stare- pewnie w Twojej głowie pojawia się obraz średniowiecznych ksiąg, prawda? A ja Cię, drogi Czytelniku, zaskoczę, bo przez słowo stare rozumiem dokumenty z początku XXI wieku! Tak, tak. Nie przewidziałeś się. Finn żyje w 2264 roku, w erze wszechobecnej technologii, procesorów w mózgach. W czasie, kiedy to Ziemia powoli odreagowuje epidemię straszliwych chorób oraz Mroczną Zimę, która wyniszczyła połowę cywilizacji. Wracając do wykonywanego zawodu, mężczyzna tłumaczy najczęściej dokumenty Deutsche Banku, które cudem ocalały. Próbuje ustalić ich treść, poznać historię zwykłych ludzi, którzy żyli w tamtych czasach. Wszystko zmienia się z chwilą, kiedy w jego ręce trafia... pamiętnik niemieckiej nastolatki oprawiony w śmierdzące, różowe futerko!
"Trzech rzeczy nie da się okiełznać- rzekła kiedyś do niego i Mannu- Dzikiego konia, dziecka uczącego się chodzić i pogody."
Sprawa pierwsza: okładka. Proszę się tu ze mną nie kłócić- jest śliczna i koniec kropka. Co prawda, jako grafika na blogu, nie powala, lecz kiedy weźmiesz książkę do ręki, zapewniam Cię, drogi Czytelniku, że się zachwycisz. Poczujesz tę nieziemską magię, popatrzysz sobie, nacieszysz swe piękne oczka i dojdziesz do wniosku, że to jest to. Delikatna, nieśmiała, lecz równocześnie zmysłowa. Mówimy o kobiecie? Nie, nie. W dalszym ciągu o okładce! Ja wiem, że to tak nie wypada, tak się zachwycać, ale.. ale zachwycać się będę. Bo naprawdę jest czym. Teraz już całkiem serio i poważnie, skończmy te miałkie i bezsensowne gadanie. Za dużo mam Wam dzisiaj do powiedzenia, żeby się zachwycać okładką, nie chcę Was zasłodzić- toż to przecież nie ostatnie miłe słówka, jakie dzisiaj przeczytacie. Mam na uwadze Wasze dobro, toteż od razu przejdę do konkretów.
Książka zaintrygowała mnie od chwili kiedy ujrzałam ją w zapowiedziach. Najpierw mój wzrok przykuła okładka (której poświęciłam cały akapit, więc już nic nie piszę na ten temat- choć pokusa wielka), następnie przeczytałam opis i już wiedziałam, że muszę mieć tę książkę na swojej półce. Musicie wiedzieć, że lektury z serii 'Poza czasem' cenię sobie wyjątkowo, toteż i oczekiwania miałam wielkie. Futurystyczna wizja świata, do tego jeszcze podróże w czasie, tajemnice i miłość. Czego chcieć więcej? Rozemocjonowana rozpoczęłam lekturę i od samego początku pochłonął mnie świat wykreowany przez Rahlens. Dużo dystopii i innych powieści, których akcja rozgrywa się w przyszłości, czytałam, a mimo wszystko nie znalazłam żadnych podobieństw! Bardzo oryginalna, choć nie tak brutalna jak myślałam, wizja świata. Sporo tutaj technologii i naukowego bełkotu, ale wszystko zmienia się, kiedy na scenę zostaje wprowadzony wątek miłosny. Początkowo twierdziłam, że jest zbyt ckliwy. Płakałam sobie, że było tak dobrze, a autorka wszystko zepsuła. Narzekałam, że nie potrafię trafić na idealną książkę, że przez moją surowość, wszędzie znajdę jakieś wady. Aż tu nagle... wątek romantyczny (bardzo, bardzo romantyczny!) zaczął mi się podobać! Z wypiekami na twarzy chłonęłam relacje bohaterów, ich silną więź, miłość. Autorka nie przestawała mnie zaskakiwać- tutaj chylę czoła jej niesamowitej wyobraźni. Miała fenomenalny pomysł, który w pełni zrealizowała, do ostatniego słowa zadziwiała. Klaszczę, uśmiecham się i proszę o więcej! Oto odkryłam kolejny pisarski talent.
Warto też wspomnieć, że "Nieskończoność" nie jest niewinną powieścią dla młodocianych nastolatek. Już sam wiek głównego bohatera (dla przypomnienia: 26 lat) wskazuje nam, że mamy do czynienia z czymś mocniejszym. Tym ostrzejszym akcentem był właśnie wątek romansu. Początkowo ckliwy i naiwny, później dojrzalszy- w niczym nie przypominał typowego romansu młodzieżowego. Szczegóły przemilczę, ale chyba niektóre istotki, wiedzą, co mam na myśli. Jeżeli już jesteśmy przy bohaterach to słów parę Wam o nich napiszę. Tak jak wszystko inne w tej książce zostali idealnie wykreowani. Mamy do czynienia z całą gamą różnorodnych bohaterów, są ci dobrzy i ci źli. Autorka tak manewruje akcją, że do końca powieści nie wiemy, komu możemy zaufać, kto jest naszym przyjacielem,a kto wrogiem.
Rahlens dokonała czegoś wielkiego. Stworzyła młodzieżówkę, w której pełno jest tajemnic, miłości i intryg. A to wszystko oprawione w motyw przyszłego świata oraz podróży w czasie. Mimo takiej różnorodności wszystko ze sobą idealnie współgrało. Przeżyłam z tą powieścią miłe chwile, a teraz żałuję jedynie, że tak szybko ją czytałam. Liczyłam, że zakończenie wszystko mi wyjaśni- nic z tych rzeczy moi mili! Koniec "Nieskończoności" jest niezwykle tajemniczy. Irytująco tajemniczy. Mam nadzieję, że autorka wróci do nas z równie boską kontynuacją. Na dzień dzisiejszy powiem tyle, że oddałabym życie, żeby poznać dalsze losy Finn'a. Myślę, że morał z tej recenzji jest jeden: tę książkę po prostu trzeba przeczytać! Wkroczyć do tej niezwykłej krainy, zanurzyć się w świecie androidów, procesorów w głowach, lecz nader wszystko ponadczasowej miłości, która zwycięży każdą przeciwność losu. I tego Wam wszystkim życzę.
MOJA OCENA:
9/10
"Wyobrażać sobie życie bez niego to jakby wyobrażać sobie życie, którego się nie przeżyło."
Żyjemy, umieramy. Jesteśmy na tej planecie przez określoną ilość czasu. A później znikamy. Jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Niby pozostaje po nas jakaś tam pamięć, lecz wiadomo- nic nie trwa wiecznie. I przychodzi taki moment, kiedy zostajemy wrzuceni do czeluści...
"Każdy z nas jest aktorem w teatrze życia."
Tak dużo jest książek o młodzieńczej miłości (a może powinnam napisać 'zauroczeniach'?). Tak dużo czytałam tego typu powieści. Tak dużo recenzji napisałam. Tak dużo wstępów o miłości. A mimo wszystko jeszcze mi się to nie znudziło. I choć mam świadomość, że te wstępy tak naprawdę niczym się nie różnią, bo ich przesłanie wciąż jest to samo to pisać je będę. Bo miłość jest takim uczuciem, którego nie da się wyprosić z naszego życia. Czasami nawet nie jesteśmy świadomi tego, że z nami jest. Niczym anioł stróż staje się nieodzownym towarzyszem, obserwuje nas, czasami również poucza i pokazuje brutalność i nędzę naszego brutalnego żywota. Miłość jest w każdym z nas, uczucie, niczym kiełkująca roślinka rozrasta się i rozrasta. Powinniśmy o nią dbać, ażeby pięknie wykiełkowała, stała się celem w naszym życiu i pokazywała uczucia, którymi darzymy drugą osobę. Powinna być idealna. Powinna być na dobre i na złe. Powinna być wieczna...
Weronika to szesnastoletnia dziewczyna, która prowadzi względnie normalne, lecz niezbyt pozytywne życie. Ma brata, którego szczerze nienawidzi, ojca, który nią gardzi, 'przyjaciółkę', która nią pomiata i psa, który jak na złość nie chce spełniać jej poleceń. Na dodatek w jej życiu pojawia się pewien Ktoś. Owy Ktosiek natychmiastowo zawładnął sercem nastolatki. Znajomość z Łukaszem (bo tak Ktosiowi na imię) prowadzi jednak, nie do miłości, a do... zimowych warsztatów teatralnych! Czy dziwny wyjazd zmieni życie dziewczyny? Przekonacie się, sięgając po "Bransoletkę"!
"Gdy ktoś cię denerwuje, to najczęściej oznacza, że jest obsadzony w złej roli i w tej roli nie pasuje do twojego scenariusza. Zmień mu rolę."
Ewy Nowak Wam nie przedstawię. Nie chcę pisać zwykłej, bezosobowej biografii osoby, którą darzę tak wielkim szacunkiem, taką sympatią, wręcz miłością. Bo musicie wiedzieć, kochani Czytelnicy, że książki Ewy Nowak towarzyszą mi od bardzo dawna. To z nimi przechodziłam najtrudniejsze etapy w moim życiu. One mnie oczyszczały, można by rzec, że po przeczytaniu którejkolwiek książki Pani Ewy starałam się być lepsza, mój sposób patrzenia na świat zmieniał się o 180 stopni. Przy nich płakałam, śmiałam się, dostrzegałam marność, lecz także i piękność życia. Jednym słowem cała gama rozmaitych emocji i przeżycia, które będę pamiętała do końca życia. Bo książki, które tobą wstrząsają, rozbijają twoje serce na miliony, drobnych kawałków są po prostu magiczne. A w czym jeszcze tkwi fenomen pisarstwa Nowak? To pytanie towarzyszy mi, chyba od początku mojej przygody z twórczością autorki, a dopiero kilka dni temu zdałam sobie sprawę, jaka jest odpowiedź. Te książki z wierzchu niczym się nie wyróżniają, to kolejna głupia, całkowicie banalna młodzieżówka. I może dla tych, którzy nie mają otwartego umysłu te książki takie są, lecz wystarczy otworzyć swoje serce, dokładniej się przypatrzeć treści i ... olśnienie! Krótkie, napisane potocznym językiem zdania, nagle zaczynają układać się w piękną, pełną metafor całość, a głupia bohaterka, która jeszcze przed sekundą tak strasznie cię irytowała, nagle zaczyna przypominać ci kogoś znajomego. Pomyśl jeszcze chwilkę, przypomnij sobie swoje dylematy nastolaty, chwile, w których cichutko łkałaś w poduszkę z przeświadczeniem, że nikt cię nie rozumie, momenty przelotnej miłości, która wydawała się być uczuciem na całe życie. Bingo! Ta bohaterka jest tak naprawdę tobą i pokazuje ci jak przeżyć godnie to życie, jakich błędów nie popełnić. Piękne, prawda?
"Bransoletka" jest pierwszą książkę Ewy Nowak, której nie czytałam w ramach miętowej serii. Jest troszkę, ale tylko troszkę, poważniejsza, lekko ambitniejsza, wręcz przepełniona niebanalnymi cytatami jak żyć, żeby życie było piękne. Jest to spowodowane głównie tym w jak sprytny sposób autorka pokierowała akcją lektury. Widać, że to nie jest żaden tam debiut, a książkę pisze doświadczona pisarka- Ewa Nowak panuje nad sytuacją, ani na sekundę nie traci panowania nad swoim dziełem, przez co powstaje nam całość do której nie można się przyczepić. Akcja poprowadzona jest w nieprzewidywalny sposób, bohaterowie są postaciami dynamicznymi, złożonymi, nietypowymi, łatwo się z nimi utożsamić. No i ten morał oraz przesłanie powieści- niezwykle mądre, dające do myślenia, uwrażliwia nas na pewne sprawy, uczy tolerancji i miłości do człowieka, który jest inny, choć niekoniecznie gorszy. Pokazuje, że każdy człowiek jest inny, lecz każdy zasługuje na sprawiedliwy osąd- nie warto oceniać człowieka po jednej rozmowie, jednej sytuacji, zwłaszcza wtedy, kiedy praktycznie nic o nim nie wiemy, nie znamy jego historii. "Bransoletka" w zabawny sposób pokazuje jak powstają jakieś chore plotki, durne opowiastki na czyjś temat. Uczy, bawi, wyciska łzy. Czysta perfekcja!
Tak naprawdę wszystko co miałam do napisania napisałam. Wiem, że jest to niezwykle nieskładny (nawet jak na mnie!) zlepek zdań, które teoretycznie nic Wam nie mówią. Lecz ta książką nie zasługuje na szufladkowanie, nie miałabym serca opisać ją według kategorii: akcja, bohaterowie, styl. Po prostu tak się nie da! Ta powieść jest zbyt piękna, dotyka zbyt ważnych problemów. Nigdy nie twierdziłam, że umiem pisać recenzje, wręcz zawsze podkreślam, że jestem nastoletnią amatorką, która jedynie robi to co kocha. Ten tekst jedynie pokazuje jak bardzo jestem bezradna mając przed sobą tak fenomenalną historię zamkniętą w niecałych 300. stronach i oprawionych w energetyczną, kanarkową okładkę. Jakkolwiek ten tekst chaotycznie brzmi, wniosek jest tylko i wyłącznie jeden: polecam całym sercem! Dla takich książek warto żyć.
MOJA OCENA:
10/10
"Życie od teatru różni się tylko tym, że w życiu nie ma prób generalnych."
"Każdy z nas jest aktorem w teatrze życia."
Tak dużo jest książek o młodzieńczej miłości (a może powinnam napisać 'zauroczeniach'?). Tak dużo czytałam tego typu powieści. Tak dużo recenzji napisałam. Tak dużo wstępów o miłości. A mimo wszystko jeszcze mi się to nie znudziło. I choć mam świadomość, że te wstępy tak naprawdę niczym się nie różnią, bo ich przesłanie wciąż...
http://ksiazka-na-kazdy-dzien.blogspot.com/2014/06/przedpremierowo-dziesiec-pytkich.html
" - Weź dziesięć płytkich oddechów. Przyjmij je. Poczuj je. Pokochaj je."
Naukowcy udowodnili, że ludzie nie przywiązują wagi do początków. Zwykle, po zakończeniu lektury czy skończonym filmie, nie pamiętają dokładnie jak owy utwór się rozpoczął. Więc po co pisać wstęp do recenzji? Czym on tak naprawdę jest? Budowaniem napięcia, odwlekaniem tego, co nieuchronne? Skoro i tak wstępu nie zapamiętacie, to szkoda tracić na niego czas! Lepiej od razu przejść do sedna sprawy, czyli do wychwalania książki K.A. Tucker pod tytułem "Dziesięć płytkich oddechów"!
Czym są tytułowe płytkie oddechy w ilości: sztuk dziesięć? Nawet po lekturze, nie jestem w stanie zdefiniować tytułu. Myślę, że każdy może zinterpretować go dowolnie. Czym jest opis z przodu i z tyłu okładki? Z pewnością kawałkiem dobrej treści, która zachęci niejednego do kupna lektury. Dla mnie, są to przede wszystkim słowa, które wskazują na gatunek, z jakim będziemy mieli do czynienia. New Adult. Aha, no super. Czyli kolejna powieść z cyklu: ona po przejściach, on po przejściach, wielka miłość, łóżkowe sceny. Dziewczyna ideał, chłopak, na którego widok każda nastolatka ma kisiel w majtkach - jednakże biorąc pod uwagę fakt, że persony przedstawione w książce są tylko i wyłącznie realne w powieści, pozostają jedynie westchnienia pełne zazdrości i paczka chusteczek, bo przecież nie sposób się nie wzruszyć. Czy taki schemat charakteryzuje również książkę Tucker?
I tak, i nie. Mamy tutaj Kacey, która jest personą skomplikowaną, lecz wzbudzającą sympatię. Mamy też i Trenta, którego po prostu nie sposób nie pokochać. Lecz w pewnym momencie ta historia o miłości schodzi na dalszy plan, a losy duetu Kacey+Trent już nie są takie ważne. Liczy się przeszłość, walka ze swoją naturą i wartości takie jak rodzina i przebaczenie. Co więcej, mamy do czynienia z całą gamą postaci - jest słodziutka Mia, mądra i dojrzała jak na swój wiek Livie, walcząca o lepsze jutro Storm i ... i cała reszta! Ta cudowna gromadka przyjaciół z rezydencji w Miami i nocnego klubu "Pałac Penny" z pewnością podbije Twoje serce i pozostanie w nim na baaardzo długi czas!
" - Zawsze nie trwa wystarczająco długo, jeśli chodzi o ciebie."
Śmiałam się jak idiotka. Płakałam, jakbym dowiedziała się o śmierci bliskiej mi osoby. Uśmiechałam się do tych kartek wypełnionych cudowną treścią. Ta książka wyzwoliła we mnie nieskończone pokłady rozmaitych emocji. Bo "Dziesięć płytkich oddechów" to książka fenomenalna w swojej prostocie i złożoności równocześnie. To przygoda, która mogłaby trwać wiecznie, a która tak naprawdę kończy się zbyt szybko. K. A. Tucker nie tylko przedstawia wzruszającą historię - ona kreuje wszystko tak pięknie, że zwykłe NA zamienia się w poradnik, który wskazuje nam kręte, życiowe ścieżki. To przede wszystkim lektura z morałem, który będzie odtąd prowadził Was za rękę przez całą resztę życia.
Nie wiem, co mnie bardziej martwi. Czy to, że już do pierwszych stron domyśliłam się finału tej historii, czy może to, że fakt ten wcale mi nie przeszkadzał i nie odbierał przyjemności lektury. Sherlockiem nie jestem i nigdy nie będę, ale większość New Adult pisanych jest na jedno kopyto - mimo że "Dziesięć płytki oddechów" to lektura niesztampowa, to finału tej historii domyślić się nietrudno. Lecz jest to jedyny minus tej lektury, na który mogę przymknąć oko, biorąc pod uwagę fakt, że historia jest bardzo pasjonująca i czyta się ją w tempie ekspresowym! W pewnym momencie, kiedy nieuchronnie zmierzałam ku końcowi, zaczęłam sprawdzać, czy aby na pewno nie skleiły się kartki. Za szybko, za szybko, za szybko. "Dziesięć płytkich oddechów" skończyło się zdecydowanie za szybko!
Takiej historii, z takimi emocjami i z takimi cudownymi bohaterami nie przeżyłam już dawno. Powinnam chyba wskazać, która persona najbardziej przypadła mi do gustu, lecz nie jestem w stanie. Każdy bohater był oryginalny, ludzki i, na swój sposób, zapadający w pamięć. Kacey pokochałam za jej ironię i nieprzewidywalność. Trenta za jego urok osobisty. Pozostałych bohaterów głównie za to, że mimo problemów zawsze starali się odbić od dna i zawalczyć o lepszą przyszłość. Dowodzili, że przeszłość jest tylko przeszłością - jakkolwiek straszna by nie była, nie ma prawa wpływać na teraźniejszość i przyszłość. Między innymi taką lekcję wyciągnęłam z tej lektury. A takich złotych rad znajdziecie tutaj dużo więcej.
Kiedy historia opowiedziana w książce dobiegła końca, a ja, przez łzy napływające do oczu niewiele już widziałam, dostrzegłam podziękowania. Zwykle ich nie czytam, bo są to po prostu puste słowa i obco brzmiące nazwiska, lecz tym razem jakaś nieznana siła pchnęła mnie ku nim. Tucker kończy podziękowania w sposób bardzo mądry, piękny i wzruszający. "Jeżeli ta książka powstrzyma choćby jedną osobę przed wskoczeniem za kółko po wypiciu kilku drinków, to dokona czegoś monumentalnego". Powstrzyma. Wierzę. Uwierzcie i Wy.
http://ksiazka-na-kazdy-dzien.blogspot.com/2014/06/przedpremierowo-dziesiec-pytkich.html
więcej Pokaż mimo to" - Weź dziesięć płytkich oddechów. Przyjmij je. Poczuj je. Pokochaj je."
Naukowcy udowodnili, że ludzie nie przywiązują wagi do początków. Zwykle, po zakończeniu lektury czy skończonym filmie, nie pamiętają dokładnie jak owy utwór się rozpoczął. Więc po co pisać wstęp do recenzji?...