-
Artykuły
Najlepsze książki o zdrowiu psychicznym mężczyzn, które musisz przeczytaćKonrad Wrzesiński10 -
Artykuły
Sięgnij po najlepsze książki! Laureatki i laureaci 17. Nagrody Literackiej WarszawyLubimyCzytać3 -
Artykuły
„Five Broken Blades. Pięć pękniętych ostrzy”. Wygraj książkę i box z gadżetamiLubimyCzytać15 -
Artykuły
Siedem książek na siedem dni, czyli książki tego tygodnia pod patronatem LubimyczytaćLubimyCzytać9
Biblioteczka
2018-01-03
2017-12-31
Zaina, z powodu paskudnej wojny panoszącej się na terenach Syrii, musiała zostawić za sobą dotychczasowe życie i, wraz z rodziną, opuścić ukochaną ojczyznę. Swoje nowe miejsce na ziemi odnajduje w Polsce, która przyjmuje ich z szeroko otwartymi ramionami, zapewniając bezpieczną przystań. Cała familia powoli przyzwyczaja się do myśli, że nic im nie grozi, a dotychczasowe zagrożenie odeszło w zapomnienie. Powoli, ponieważ Zaina natrafia na wiele przeszkód uniemożliwiających jej się zaaklimatyzować.
Koleżanka z klasy, Jadzia, nie potrafi zaakceptować faktu, że Zaina posiada ciemniejszy odcień skóry, nie do końca poprawny akcent oraz tego, iż ta nie przywdziewa modnych ubranek z wyższej półki. To powoduje, że dziewczynka staje się obiektem drwin. A to jeszcze nie wszystko. Buntująca się z powodu odmienności „nowej” nastawia przeciw niej prawie całą klasę, przez co ta czuje się nieco odizolowana od rówieśników. Na całe szczęście Zaina może liczyć na wsparcie pulchniutkiego Wojtka, który jako jedyny nie boi się przeciwstawić rządom Jadzi i przeciwstawia się jej „władzy”.
Tylko co się stanie, kiedy Jadzia zniknie na parę dni z powodu choroby? Czy nastąpi wtedy ogromna zmiana w zachowaniu uczniów? Czy inni przestaną słuchać słów Jadzi i postanowią dać szansę Zainie? A może tak naprawdę przyczyna tkwi znacznie... głębiej?
Bo najczęściej boimy się tego, co jest nam nieznane.
U każdego książkoholika przychodzi taki etap w życiu, że potężne tomiszcza uginające półki zaczynają odstraszać swoimi gabarytami, przez co z nadzieją poszukujemy czegoś lekkiego. Czegoś, co pozwoli wyzwolić się od skomplikowanych sytuacji, ogromu pułapek zastawionych przez pisarza oraz wielu rozterek głównego bohatera. U mnie właśnie nastąpił taki moment w życiu, ale dzięki pomocy pani Wandy Szymanowskiej, która była miła i ofiarowała mi do lektury egzemplarz „Zainy” szybko odnalazłam to, czego tak bardzo pragnęłam.
Nieprzyjemna atmosfera panująca w Syrii spowodowała, że rodzice Zainy zdecydowali o przeprowadzce do Polski, skąd pochodziła matka dziewczynki. W ten sposób pragnęli zagwarantować jej bezpieczeństwo oraz lepszy start w życie, lecz żadne z nich nie przypuszczało, iż pomimo tylu haseł propagujących pomoc uchodźcom, ich córka zostanie objęta zbiorowym ostracyzmem. Całkowicie odizolowana od przykrych skutków wojny Zaina nie mogła liczyć na wsparcie większości kolegów z klasy. Przecież każdy doskonale zdaje sobie sprawę z tego, iż początki w nowym miejscu bywają trudne i zaaklimatyzowanie się trwa trochę czasu, to jednak dzieci nie dopuszczały jej do siebie, raz za razem izolując ją, jakby samo przebywanie w tym samym pomieszczeniu, co ona i tak już przekraczało ich możliwości akceptacji. Było mi z tego powodu przykro, a jeszcze bardziej, kiedy poznaje się prawdziwy powód ich zachowania. To całe zapatrzenie w Jadzię i traktowanie tego, co ona powie za święte, jest dość typowym zjawiskiem, które rozprzestrzenia się jak wirus. Wyczuwałam, że każdy bał się przeciwstawić buntującej wszystkich koleżance i kiedy ta znajdowała się w ich zasięgu, to woleli nie ryzykować podpadnięciem. Ale i tak nieraz miałam ochotę wkraść się na karty książki i samodzielnie im wytłumaczyć, iż nie powinny tak się zachowywać. Jako że sama wielokrotnie bywałam obiektem drwin w szkole, doskonale rozumiałam położenie głównej bohaterki. Z całego serca współczułam Zainie tego całego zamieszania wokół jej osoby. Na szczęście mogła ona liczyć na wsparcie Wojtka, który jako pierwszy odważył się przeciwstawić Jadzi i pokazać, że nie obchodzi go odmienność koleżanki. Z ogromnym zaciekawieniem słuchał (a ja czytałam), jak ta opowiada o swojej ojczyźnie z czułością i z wyczuwalną tęsknotą w głosie. Pokazała, że pomimo trudnej sytuacji potrafi docenić każdą wspaniałą chwilę, gdzie większości społeczeństwa nawet się nie śniło, aby cieszyć się z tego, że nie muszą borykać się z aż tak ogromnymi problemami.
Oczywiście drobnym minusem okazała się przewidywalność niektórych zdarzeń, ale w moim przypadku warto wspomnieć, że jest to zupełnie naturalne. W swoim dwudziestokilkuletnim życiu przeczytałam kilkaset książek, gdzie autorzy muszą naprawdę się postarać, aby mnie zaskoczyć, a jako że „Zaina” jest skierowana do znacznie młodszej grupy odbiorców, z ogromną przyjemnością przymknę na to oko. Również zachowam się w ten sposób ze względu na skromne opisy oraz dialogi prowadzone między bohaterami. Wiadomo – chętnie zagłębiłabym się w danym świecie, zachłysnęłabym się nim bez opamiętania, a przecież trzeba brać poprawkę na to, iż nie każde dziecko będzie w stanie przyswoić ogrom informacji, dlatego ta forma przedstawienia losów Zainy jest ogromnym ułatwieniem.
„Nie ma normalnego życia pośród ruin, bez elektryczności, wody, lekarstw, szkoły, sklepów. Człowiek potrzebuje normalności, każdy człowiek, szczególnie jednak dziecko. A jak się nie bać bombardowań, eksplozji, strzelaniny, gwałtownych hałasów?”
Zaina, pomimo dość młodego wieku, wielokrotnie zdołała udowodnić, że jest znacznie silniejsza psychicznie od wielu dorosłych osób. Pokazała to poprzez pozostanie sobą i pielęgnowanie zwyczajów towarzyszących jej w Syrii, kiedy większość zapewne poddałaby się wpływowi przykrych słów i spróbowała przypodobać się swoim oprawcom. Dziewczynka wykazała się również ogromną dojrzałością, kiedy w kryzysowej sytuacji swojego „wroga” zachowała zimną krew, wyciągając do Jadzi pomocną dłoń. Nie można jednak zapominać, że nadal jest ona dzieckiem, które potrzebuje zdrowego kontaktu z rówieśnikami. I wtedy, niczym Anioł Stróż, wkracza przyjazny, pełny optymizmu Wojtek. Chłopiec odrzucił na bok wszelkie uprzedzenia i z ogromną radością zaprzyjaźnił się z Zainą, tym samym również wykazując się odwagą. Niestety przykro się robiło, kiedy Jadzia raz za razem próbowała zniszczyć szczęśliwe chwile dziewczynce i jej druhowi poprzez swoje zachowanie. Tylko tutaj nie można winić aż nadto dziecka, ponieważ to właśnie rodzice są najbardziej odpowiedzialni za to, by nauczyć swoją pociechę szacunku do innych. Taką wiedzę wynosi się właśnie z domu, znikąd indziej.
To moje pierwsze spotkanie z twórczością pani Wandy Szymanowskiej i muszę stwierdzić, że jest całkiem udane. Autorka zadbała o to, aby odbiór przedstawianej przez niej historii i przekazywana przez jej treść lekcja była akceptowalna dla młodszych czytelników i słuchaczy. Dzieci bez problemu wsiąkną w lekturę, a pomocne w tym ilustracje oraz cieszące oko zdobienia stron znacznie bardziej przyciągną ich uwagę. Rodzice również nie będą zawiedzeni! Otóż mogą oni bez problemu sprawdzić wiedzę wyniesioną przez swoje pociechy poprzez liczne zadania znajdujące się na ostatnich stronach „Zainy”. Moim zdaniem to doskonała okazja, aby przećwiczyć z nimi umiejętność zrozumienia tekstu, która będzie potrzebna w dalszych etapach życia.
Podsumowując:
Pomimo skromnej objętości, „Zaina” uczy młodszych czytelników, że każdy, niezależnie od koloru skóry, wagi, wieku, płci czy innych widocznych różnic w wyglądzie bez żadnego „ale” zasługuje na szacunek oraz możliwość przedstawienia się we właściwy sposób. Książka uświadamia również rodziców, że warto rozmawiać z pociechami na takie tematy, aby nigdy nie powtórzyła się taka sama historia, jak w przypadku Zainy i Jadzi.
Zaina, z powodu paskudnej wojny panoszącej się na terenach Syrii, musiała zostawić za sobą dotychczasowe życie i, wraz z rodziną, opuścić ukochaną ojczyznę. Swoje nowe miejsce na ziemi odnajduje w Polsce, która przyjmuje ich z szeroko otwartymi ramionami, zapewniając bezpieczną przystań. Cała familia powoli przyzwyczaja się do myśli, że nic im nie grozi, a dotychczasowe...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-11-23
Pomimo posiadania sporej ilości nowości czytelniczych, postanowiłam ponownie przejrzeć zawartość domowej biblioteczki, aby sięgnąć po coś, co czeka na moją uwagę od dawien dawna i nie potrafi się doczekać. Tym samym w moje ręce trafiła [Beta] autorstwa Rachel Cohn (prezent urodzinowy sprzed kilku lat) i czym prędzej zasiadłam do czytania. Jako że pogoda nas nie rozpieszcza, śnieg z deszczem znaczą swoje terytorium, wiecznie słoneczne, przepełnione feerią barw Dominium stanowiło doskonałą odskocznię od listopadowej pluchy. I jak też zazwyczaj nie marzę o luksusach i korzyściach, jakie te niosą ze sobą, odczuwałam drobne rozczarowanie, że ja sama nie mogę tam zamieszkać! Tamtejszy klimat, przepiękny krajobraz, liczne udogodnienia oraz wszechobecny spokój pozwoliłyby odpocząć człowiekowi od problemów i – w końcu – odseparować od reszty świata. Tak samo, jak Elizja, z sekundy na sekundę czułam się zaintrygowana tą rzeczywistością i zachłannie chłonęłam ją pełnymi garściami. Prawie że zazdrościłam naszej replikantce możliwości przebywania w tym raju! Prawie, bo wszystko, co piękne, szybko się skończyła. Dotąd przyjazna dla ludzkości wyspa z aniołka przeistoczyła się w krwiożerczego demona, ukazując coraz to więcej, ponoć dobrze strzeżonych sekretów. Pozornie przyjaźni mieszkańcy zmieniali swoje zachowania jak w kalejdoskopie, utwierdzając mnie w przekonaniu, że niekiedy nadmierny dostęp do luksusów ma właściwości psujące, znacznie silniejsze, niż środki owadobójcze. Także ja sama ocknęłam się z letargu, dzięki czemu zaczęłam dostrzegać znacznie więcej paskudnych rzeczy. Jak wcześniej pojmowałam ideę posiadania klonów, które przejęły sporą część obowiązków ludzi (gdzie doskonale się spisywały), tak olśniło mnie, że przecież ci – ponoć pozbawieni dusz – replikanci nie zasługują na masę okropieństw, na jakie je skazywano. Drwiny, wyżywanie się na nich z powodu własnych niepowodzeń, nadgminne wykorzystywanie w innych celach, niż te, do których zostali zaprogramowani... nic dziwnego, że klony zmieniały swoje nastawienie, tym samym dodając historii atrakcyjności.
Nigdy też nie mogłam czuć się pewnie w kwestii nieplanowanych niespodzianek, których znalazłam tutaj aż nadto. Ich liczba wzrastała w zdrowym tempie, zapewniając mi wiele wrażeń, jednakże to, co stało się na sam koniec, śmiało uznam za kpinę. Po tak długim budowaniu napięcia nastąpiła jakaś awaria systemu, przez co wszelkie wysiłki autorki spełzły na niczym. Jak tutaj wczuwałam się w akcję, dawałam się jej raz za razem porywać, tak tutaj pragnęłam odłożyć książkę na bok i dać sobie z nią święty spokój. Owszem, ponownie mnie zaskoczono, ale nie na tyle, abym powiedziała: Ja i moje domysły musimy się rozstać, bo ten związek nie ma sensu... W tej kwestii odczuwam olbrzymi niedosyt.
„Aby przeżyć, muszę pozostać ich zabawką”.
Elizja, od początku książki, przeszła olbrzymią metamorfozę. Ze spokojnej, niewinnej i potulnej replikantki, która starała się jak mogła, aby nie skompromitować się w oczach swojej „rodziny” powoli przeistaczała się w pewną siebie, pragnącą posiadania własnego zdania nastolatkę. Zanim jednak zaczęła racjonalnie myśleć oraz dostrzegać prawdziwy obraz świata, w którym przyszło jej żyć, wielokrotnie przyszło mi powstrzymywać się od śmiechu, kiedy ta dawała pokaz swojej zaprogramowanej inteligencji. No i, rzecz jasna, ta zmiana odbywała się stopniowo, ale Elizja najwięcej postępów uczyniła, gdy na jej drodze stanął słynny Tahir. To właśnie ten wycofany, niezbyt rozmowny nastolatek sprawił, że zapragnęła innego życia, a co więcej – zapragnęła zaznać miłości. Czułam się potwornie, kiedy dziewczyna kombinowała ile wlezie, aby ten zwrócił na nią uwagę, co niestety nie działało. Wiedziałam, że to zrozumiałe, bo klony nie powinny marzyć o czymś takim, ponieważ związki między nimi a ludźmi nie miały prawa istnieć, ale prawda wyglądała zupełnie inaczej. Kiedy ją poznałam, poczułam się tak głupio, że aż zrobiłam popularnego facepalma. Przecież mogłam domyślić się przyczyny tego zachowania znacznie wcześniej, ale zaślepiona tamtą formułą nie myślałam racjonalnie. Co nie zmienia faktu, że polubiłam tę dwójkę i z przyjemnością poznawałam ich dalsze losy, czego nie mogę powiedzieć o większości członków rodziny, która zakupiła Elizję. To właśnie ich najmocniej zobowiązuje to stwierdzenie, jakiego użyłam we wcześniejszej części recenzji. Nie powiem – z początku ich uwielbiałam, ale z każdym kolejnym rozdziałem moje nastawienie zmieniało się, aż przerodziło się w nienawiść. I zasługiwali na nią, bo to, co zgotowali Elizji... Na samą myśl o tym mam ochotę rozszarpać te wyimaginowane potwory!
Każdy sporo wymagający czytelnik raczej nie czułby się zachwycony kunsztem pisarskim Rachel Cohn, jednakże ci, którzy tylko pragną przeczytać coś dla relaksu, nie natykając się co rusz na trudne określenia i mocno pokręconą fabułę znajdą to w [Becie]. Autorka posługuje się prostym, zrozumiałym językiem, a opisywaną przez nią rzeczywistość można sobie wyobrazić bez jakichkolwiek problemów. Także kreacja bohaterów jest na dobrym poziomie, co gwarantuje, że nie zetkniemy się z samymi ideałami. Nawet sama historia dostarcza wielu wrażeń, gdzie człowiek pragnie nieprzerwanie śledzić rozwój zdarzeń, lecz zapewne każdy może poczuć się rozczarowany zakończeniem, o którym również już zdążyłam co nieco napisać...
Podsumowując:
[Beta] to książka, która nie jest pozbawiona wad, bo można ich co nieco znaleźć, ale doskonale sprawdza się jako środek relaksujący po ciężkim dniu w szkole lub pracy. Dlatego też, jeżeli nie wymagasz zbyt wiele i pragniesz po prostu oderwać się od rzeczywistości, to czym prędzej zabezpiecz się w ciepłą herbatkę, koc w kratę (można też wybrać w inne wzory, także spokojnie), własny egzemplarz dzieła Rachel Cohn i zasiąść gdziekolwiek, aby rozpocząć nową przygodę. Gwarantuję, że Elizja zrobi wszystko, aby wam to ułatwić!
Pomimo posiadania sporej ilości nowości czytelniczych, postanowiłam ponownie przejrzeć zawartość domowej biblioteczki, aby sięgnąć po coś, co czeka na moją uwagę od dawien dawna i nie potrafi się doczekać. Tym samym w moje ręce trafiła [Beta] autorstwa Rachel Cohn (prezent urodzinowy sprzed kilku lat) i czym prędzej zasiadłam do czytania. Jako że pogoda nas nie rozpieszcza,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-11-16
Sage Fowler, po śmierci jedynego rodzica – ukochanego ojca – trafia pod opiekę wymagającego wujostwa, które automatycznie stawia sobie za cel wychować ją na doskonałą panią domu. Niestety problem polega na tym, że ta inteligentna, odważna jak mało kto, zakochana po uszy w książkach krnąbrna dziewczyna nie zamierza ułatwić zadania swoim opiekunom i robi dosłownie wszystko, aby tylko zniweczyć ich plany. Nawet, pomimo wielu przygotowań oraz uczeniu się istotnych w ważnej rozmowie formułek na pamięć, spotkanie Sage z najlepszą w swoim fachu swatką, Darnessą Rodelle nie kończy się pomyślnie, przez co zamążpójście panny z niższych sfer staje pod ogromnym znakiem zapytania. Próbującej pozostać niezależną osobą dziewczynie ani odrobinę nie przeszkadza taki bieg zdarzeń, lecz kiedy odkrywa, że jej niestosowne zachowanie mogło przysporzyć problemów kuzynostwu, postanawia schować dumę do kieszeni i ponownie odwiedzić kobietę, aby załagodzić sytuację. Kolejna rozmowa również zdaje się nie kleić, ale jej finał niezmiernie zaskakuje młodszą z rozmówczyń...
Sage otrzymuje propozycję pracy dla swatki, którą – po dłuższej chwili namysłu – postanawia przyjąć. Od tamtej pory uważnie obserwuje potencjalnych kandydatów na mężów dla wpływowych panien, również dbając o to, aby i one nie pozostawały dla niej tajemnicą. Dlatego też, kiedy żołnierze eskortują swatkę, wysoko postawione damy do stolicy, aby tam mogły je zaprezentować oraz ją samą, dziewczyna ma doskonałą okazję, aby odkryć, czy któryś z nowych towarzyszy nie okaże się dobrą partią dla ich podopiecznych. Panna Fowler niestety nie przypuszcza, że w czasie wykonywania tej misji stanie na jej drodze ktoś, kto może sprawić, iż jej zdanie o własnym zamążpójściu może nabrać zupełnie innych kształtów.
Czy Sage pozwoli na to, aby jej skamieniałe serce nadal pozostało w takim stanie? A może zaryzykuje i da się porwać w ramiona uczuciu, jakim jest miłość? I jak potoczą się losy ich wszystkich, kiedy nieprzyjacielowi zacznie przeszkadzać panująca dotąd sielanka i postanowi rozpętać piekło w królestwie?
Po ekstremalnych przeżyciach, jakie zafundowałam sobie poprzez lekturę [Teatru snów] pani Iwony Anny Dylewicz, gdzie praktycznie na każdym kroku musiałam mieć się na baczności, pomyślałam sobie, że tę odrobinę wytchnienia da mi książka [Pocałunek zdrajcy] autorstwa Erin Beaty. Wywnioskowałam to po dość skromnym opisie i jakież to ogarnęło mnie zdziwienie, kiedy zamiast wsiąknąć w coś lekkiego, w coś wymagającego mniejszego skupienia, ponownie nastąpiłam na czytelniczą minę. A co za tym idzie? Ponownie wyzwoliłam rażącą dawkę wrażeń, ale muszę przyznać, że ani odrobinę tego nie żałuję!
Kiedy otrząsnęłam się z niemałego szoku, dość szybko pozwoliłam porwać się średniowiecznej scenerii, gdzie odwieczne waśnie między królewskimi rodami czy wszechobecne na każdym kroku intrygi zdawały się rozprzestrzeniać znacznie szybciej niż choroby zakaźne. Zanim jednak pozwolono wdrążyć mi się w takowe realia tego świata, potraktowano mnie łagodnie, skromnie przedstawiając obowiązki swatki oraz jej asystentki, w którą wcielała się sama Sage. I właśnie ten moment wydaje mi się najdelikatniejszym w całej książce, bo to, co później się działo ciężko nazwać czymś, przy czym można się zrelaksować, prawie że pragnąc samemu przeżyć tam parę czy paręnaście lat. A wystarczyła jedynie obecność żołnierzy, aby akcja nabrała tempa oraz ostrzejszych wątków, a tym samym mnie samą pobudzając do znacznie uważniejszego śledzenia tekstu. Praktycznie co chwilę działo się coś, co zasługiwało na moją uwagę, aczkolwiek największa czujność uruchomiła się u mnie w chwili, kiedy sama dałam się wkręcić w jedną z wielu intryg. Spowodowała ona, że zaśmiałam się z własnej niedomyślności oraz pogratulowałam w myślach autorce, iż w jakiś sposób zdołała uśpić moją czujność i zaatakowała z niespodzianką w najmniej oczekiwanym momencie. To przyczyniło się do tego, że moja podejrzliwość wzrosła, tym samym napędzając mnie do rzucania fałszywych (lub też prawdziwych) oskarżeń. Momentalnie nawet niewinne osoby stawały się w moich oczach wrogami i każdy ruch z ich strony oceniałam pod każdym możliwym kątem. I mam wrażenie, że ten zabieg został zaplanowany z premedytacją, aby czytelnik nie odszedł ani na chwilę od fabuły, aby oddychał ją, spożywał w nieograniczonych ilościach – po prostu żył nią! A ja nie mam jej tego za złe, bo dzięki tej zagrywce wgryzłam się w [Pocałunek zdrajcy] jak wygłodniały student w ofiarowaną przez kolegę kanapkę!
Niestety nie obyło się bez wątpliwości. Wraz z rozwojem znajomości Sage z jednym z żołnierzy zaczynało robić się coraz goręcej, a co za tym idzie – obawiałam się, że wątek miłosny przysłoni pozostałe skrawki fabuły. Ale – na moje szczęście – tak też się nie stało. Sercowe rozterki między tą dwójką stanowiły jedynie tło dla politycznych rozgrywek, które – pomimo swej intensywności – nie zamęczały, a wręcz przeciwnie – z minuty na minutę coraz bardziej angażowały do biernego uczestniczenia w wojnie. Wprost nie potrafiłam doczekać, jakie będą efekty danych zagrań i czy w trakcie ich realizowania nie wpadną na coś znacznie kreatywniejszego, czym zaskoczą wroga. Za to pragnę poskarżyć się, że mimo wcześniejszego uprzedzenia do wątku ze swatką, to wraz z rozwojem wojskowych potyczek z armią nieprzyjaciela zaczynało mi go brakować. Owszem, od czasu do czasu powracał on na tapetę, ale kiedy przychodziło co do czego, to zostawał przysłonięty i musiał cierpliwie czekać na swoją kolej. To nieładnie, pani Erin Beaty, nieładnie!
„Gniew był płaszczem, który nosiła z przyzwyczajenia, chociaż na dłuższą metę nie dawał jej ciepła”.
Sage, pomimo drobnej postury, młodego wieku oraz wielu paskudnych przeżyć, udowodniła, że nie można oceniać ludzi po pozorach. W trakcie lektury wielokrotnie zaimponowała mi swoją inteligencją, sprytem oraz stanowczością, kiedy ktoś zamierzał decydować o jej losie bez wcześniejszego zapytania, czy taka wizja przyszłości odpowiada samej dziewczynie. Może niekiedy zdawała przesadzać ze swoją walecznością i chęcią „zagryzienia” każdego, kto nie brał jej słów na poważnie, ale właśnie w ten oto sposób zdobyła znacznie więcej, niżeli podczas bycia pod opieką wujostwa. Chociaż Sage szanowała ich i czuła się wdzięczna za okazane wsparcie, to jednak życie z wymagającą i nieznoszącą sprzeciwu swatką, panną Rodelle, pozwoliło jej osiągnąć więcej, a co więcej – dało wymarzoną wolność słowa. Także godny uwagi okazał się sam obiekt westchnień panny Fowler, który pomimo maski aroganckiego mężczyzny okazał się pełnym ciepłych uczuć doskonałym kawalerem dla rozbrykanej Sage. To właśnie on pokazał tej damie, że wiara w siebie i swoje możliwości (oraz – rzecz jasna – wsparcie innych) doprowadzą ją znacznie dalej, niż wieczna samokrytyka. Nie mogę także zapomnieć o samym nieprzyjacielu, którego również przyszło mi poznać, o którym mogę powiedzieć, że przedstawił się jako cwana bestia! Sama nie chciałabym mieć z nim do czynienia. Już od samego tytułu tego mężczyzny wyczuwałam, iż z nim nie będzie lekko...
Erin Beaty już od pierwszego rozdziału zdołała oczarować mnie wyimaginowanym przez siebie światem, a zarazem nieco zszokować panującymi tam zasadami. Trudno się temu dziwić, bo przecież nie jestem przyzwyczajona do średniowiecznych obyczajów i zabawy związane z łączeniem rodów poprzez swatanie młodych na tej samej stopie majątkowej nie są u nas na porządku dziennym. To nie zmienia jednak faktu, że autorce udało się stworzyć brutalną rzeczywistość, a poprzez umiejętne posługiwanie się opisami oraz wykorzystanie trzecioosobowej narracji zdołałam poznać znacznie lepiej realia tamtej rzeczywistości i chłonąć jej krajobrazy bez jakiejkolwiek ochoty na oderwanie się od tego wszystkiego. Także pragnę podziękować za samą mapę tego królestwa, bo dzięki temu miałam wgląd na to, jak ono w ogóle się prezentuje i czy aby na pewno nie zostało ono przesadzone!
Podsumowując:
Nie dajcie się zwieść opisowi, który zapowiada lekką, pełną miłosnych uniesień historię sieroty wychowywanej przez wujostwo. [Pocałunek zdrajcy] wyciąga pazury i atakuje w najmniej spodziewanym momencie swoim ognistym temperamentem i prawie że pożera! Dlatego też warto zabezpieczyć się przed potencjalnymi ranami, bo ta lektura to ostra jazda bez trzymanki, gdzie przy każdym zwrocie akcji można nabawić się wielu kontuzji, a co więcej – zapragnąć samemu przenieść się do tych średniowiecznych realiów!
Sage Fowler, po śmierci jedynego rodzica – ukochanego ojca – trafia pod opiekę wymagającego wujostwa, które automatycznie stawia sobie za cel wychować ją na doskonałą panią domu. Niestety problem polega na tym, że ta inteligentna, odważna jak mało kto, zakochana po uszy w książkach krnąbrna dziewczyna nie zamierza ułatwić zadania swoim opiekunom i robi dosłownie wszystko,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-11-13
Chaos, chaos, jeszcze ociupinka chaosu oraz szczypta zdradzieckiej dezorientacji bezpardonowo plującej nam w twarz – właśnie w ten sposób mogę śmiało określić swoją przygodę z książką [Teatr snów], która tymi „składnikami” mocno namieszała w mojej głowie. Wystarczyło doprawdy niewiele (czytaj: kilka akapitów pierwszego rozdziału), abym nie wiedziała, co ze sobą począć i jak postrzegać to, co właśnie było mi dane przeczytać. Każda kolejna strona powodowała, że formowane w umyśle proste, a zarazem banalnie brzmiące pytania zaczęły ewoluować w złożone potwory, na które nadal nie potrafiłam odnaleźć właściwych odpowiedzi. Do tego jeszcze dochodziła podzielona narracja, gdzie przyszło mi obserwować batalię Rudej o własnej życie widzianą jej oczami oraz z perspektywy „prześladowcy”, gdzie wydarzenia toczące się w śnie lub na jawie początkowo są sprzeczne względem siebie, by następnie wywoływały wrażenie déjà vu, powoli ukazując, jak te dwa odmienne światy zaczynają w pewnym stopniu przenikać przez siebie... totalne szaleństwo! W tej chwili zapewne myślicie, że zaraz zacznę swoją tradycyjną tyradę o tym, jakie to jest złe, jak można tak postępować i robić zwyczajnego czytelnika na szaro, ale niestety muszę was rozczarować. Otóż... to wszystko nie zostało wykreowane od czapy. Taki był zamysł samej autorki! Wraz z głębszym wniknięciem w fabułę otrzymywałam coraz to więcej wskazówek mogących doprowadzić mnie do właściwych wniosków, gdzie zagadki – z pozoru bez ładu i składu – zaczęły formować się w logiczną, zwartą całość. Poza tym dodatkowym atutem było utrzymanie przyprawiającej o zawał serca grozy panoszącej się niczym mysz w spiżarni, przez co wielokrotnie drżałam o losy głównej bohaterki. Nieraz chciałam krzyknąć, aby uważała na siebie i nie robiła czegoś pochopnie, bo zakapturzone kreatury czają się tuż obok, byle tylko ponownie ją pochwycić i doprowadzić przed oblicze paskudnego pana Cairo. I jak na początku nie potrafiłam aż nadto wczuć się w historię przedstawioną na kartach książki, tak tuż prawie pod sam koniec ciekawość zżerała mnie od środka, a każdą kolejną stronę połykałam w ekspresowym tempie! Jak widać, opłaca się cierpliwie czekać na dalszy rozwój sytuacji, bo przypuszczam, że gdybym odpuściła gdzieś w połowie, to ominęłoby mnie wiele ciekawych atrakcji.
„[...] zazdrość bywa równie niebezpieczna, jak miłość”.
Ruda należy do tej grupy bohaterów książkowych, których można kochać bezgranicznie, a zarazem darzyć ich tak ogromną nienawiścią, że ma się ochotę ją tulić i dusić za jednym zamachem. Ceniłam ją za zaradność, pomysłowość, przebiegłość czy samą wolę walki o własne życie, lecz niekiedy irytowała mnie zbyt raptownie podejmowanymi decyzjami, które – niestety – w większości nie wychodziły jej na dobre. Ale właśnie taka kreacja spowodowała, że nie mogę uznać ją za cyborga bez uczuć, bo Ruda, pomimo twardej postawy, nieraz okazywała słabość i bezsilność, prawie zatracając się w swej beznadziejnej sytuacji. Natomiast, jeżeli chodzi o słynnego pana Cairo i jego anorektycznych pomagierów to muszę przyznać, że doskonale odegrali swoje role, bo gdyby teraz przyszło mi się z nimi zmierzyć, to uciekałabym, gdzie pieprz rośnie, aby tylko nie stawać z nimi twarzą w twarz!
Styl pisania pani Iwony Anny Dylewicz teoretycznie nie wprowadza niczego nowego na rynek czytelniczy. Przecież mamy od grona książek, gdzie zetkniemy się z jakimiś potwornymi tajemnicami, a główny bohater będzie starał się je rozwikłać, w międzyczasie uważając na wszelkie złe moce próbujące uniemożliwić to zadanie. Teoretycznie, bo ta autorka wprowadza te pozornie często powielane schematy na zupełnie wyższy poziom! Jak już wcześniej wspominałam, tutaj praktycznie na każdym kroku musimy spodziewać się kolejnych niewiadomych, gdzie te przynoszą ze sobą zaskakującą mieszankę gatunków literackich, które – o dziwo – w większości doskonale ze sobą współpracują. Niestety w pewnym momencie czułam lekki przesyt tego wszystkiego, bo jak dobrze wiemy „Co za dużo, to niezdrowo” i w tym przypadku również można odnieść się do tego stwierdzenia. Ale za to nie mogę narzekać na ilustracje, które dodawały całej tej historii mrocznego klimatu i pozwalały ujrzeć to, co dotąd jedynie sobie wyobrażałam.
Podsumowując:
[Teatr snów] to jedna z wielu książek, których szpony tajemniczości i macki grozy spowodują, że nie będziesz w stanie zaprzepaścić okazji poznania największych sekretów ukrytych na kartach powieści i zostaniesz wręcz zmuszony do poznania odpowiedzi na zadawane wiecznie w myślach pytania. To również historia ukazująca, że nawet gdyby cały świat zwrócił się przeciw nam, to nie wolno nam się poddawać – musimy walczyć o swoje lepsze jutro, próbując udowodnić, że jesteśmy warci swojego istnienia. Tylko uprzedzam – to nie jest lektura dla każdego!
Chaos, chaos, jeszcze ociupinka chaosu oraz szczypta zdradzieckiej dezorientacji bezpardonowo plującej nam w twarz – właśnie w ten sposób mogę śmiało określić swoją przygodę z książką [Teatr snów], która tymi „składnikami” mocno namieszała w mojej głowie. Wystarczyło doprawdy niewiele (czytaj: kilka akapitów pierwszego rozdziału), abym nie wiedziała, co ze sobą począć i jak...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-10-25
Każdy, kto kiedykolwiek miał możliwość spotkać na swej drodze osiemnastoletnią Elizę Mirk, nie potrafił przejść obok niej obojętnie. Chorobliwie nieśmiała, skrywająca się pod warstwą przydużych ubrań, wiecznie pochylona nad szkicownikiem drobnej postury nastolatka znacznie wyróżnia się na tle pozostałych uczniów, co – niestety – przysparza jej wiele przykrych niespodzianek. Nielubiana z tego powodu przez swoich rówieśników staje się dla nich idealnym kozłem ofiarnym, gdzie uszczypliwe uwagi, drwiny czy wyzwiska są na porządku dziennym. Dlatego też dziewczyna stara się jak tylko może przemykać po korytarzach niczym kanałowy szczur, byle tylko nie dać nikomu okazji do rozpoczęcia swojego paskudnego przedstawienia. Również we własnym domu próbuje udawać niewidzialną, gdzie po powrocie ze szkoły barykaduje się w pokoju, który stanowi dla niej idealny azyl. Tylko tam Eliza czuje się całkowicie bezpieczna, ale nie tylko z tego powodu uważa to miejsce za swoje małe królestwo.
Właśnie tam, w tej małej przestrzeni, panna Mirk porzuca realny świat na rzecz Internetu, gdzie przeistacza się w LadyKonstelację, ekstremalnie popularną autorkę komiksu „Morze Potworne”. Również dzięki bywaniu w sieci poznała wielu wartościowych ludzi, którzy są dla niej wsparciem i swoją obecnością powodują, że w jakimś stopniu zwalcza swoją nieśmiałość. Tym samym Eliza całkowicie zatraca się wirtualnym świecie, zapominając o tym rzeczywistym. Do czasu...
Do jej szkoły trafia Wallace, milczący fan „Morza Potwornego” oraz twórca rozchwytywanych w sieci fan fiction na jego podstawie. Początkowo podchodzi do niego nieufnie, ale z każdą kolejną rozmową stają się sobie coraz bliżsi. Niestety nawet to nie przekonuje Elizy do tego, aby wyznać mu największą tajemnicę.
Jak zareaguje panna Mirk, kiedy odkryje, że ich niespodziewana relacja zaczyna kiełkować w coś bardziej wymagającego uczuciowo? Czy będzie w stanie wyjść ze swojej skorupy zwanej „antyspołeczność” i odważy się zaakceptować fakt, że nie wszyscy ludzie w realnym świecie potrafią jedynie krzywdzić? I co zrobi w chwili, gdy odkryje, iż jej pilnie strzeżony sekret nie jest już tak bezpieczny, jak dotychczas?
Przesiąkająca pierwsze strony monotonność czynności wykonywanych przez Elizę zdawała się pożerać niczym zachłanna bestia każdy pozytywny wydźwięk realnego życia, zostawiając jej jedynie resztki w postaci tych kaleczących samoocenę. Strasznie ciężko robiło mi się na sercu, kiedy otoczenie w żaden sposób nie zamierzało akceptować pasji nastolatki, co pokazywało w dość okrutny sposób. Szyderstwa, wyzwiska, drwiące uśmieszki... ten drobny pakiet stanowił nieodłączną część egzystencji osiemnastolatki, przez co nawet się nie dziwiłam, że wolała poświęcać więcej czasu wyimaginowanemu przez siebie światu czy rozmowom z ludźmi, którzy – pomimo dzielącej ich odległości – całkowicie ją akceptowali i wspierali w najtrudniejszych momentach. Przełom następuje dopiero wtedy, gdy poznaje milczącego Wallace'a. Jego obecność spowodowała, że wszechobecna rutyna zaczęła ustępować miejsca drobnym szaleństwom, przełamywała stworzone dotąd bariery, pozwalając doświadczyć wielu niezapomnianych wrażeń. Eliza wręcz odżywała, a fabuła nabierała kolejnych barw, co powodowało, że coraz ciężej było mi się oderwać od książki. Te zmiany zaowocowały również w dozę poczucia humoru zręcznie wplatanego w fabułę, że z trudem powstrzymywałam uśmiech. Ba, nawet raz czy dwa zapewne (tradycyjnie, a jakże!) wystraszyłam sąsiadów swoimi niekontrolowanymi wybuchami śmiechu. Ale wiadome jest, że przecież to, co piękne i cieszące ludzkie oko, nie może trwać wiecznie. Wraz z pogłębiającą się zażyłością panny Mirk i Wallace'a, gdzie powolny rozkwit cieplejszych uczuć pobudzał do działania słynne motylki w brzuchu, rozrastała się również sieć kłamstw, jakich dopuściła się nastolatka. Obserwowałam jej walkę samą ze sobą, kiedy próbowała przestać oszukiwać swojego ukochanego i wyznać mu całą prawdę o sobie. Bała się, autentycznie obawiała się o swoją anonimowość, którą do tej pory udało jej się utrzymać (aż dziw, że żaden hacker jak dotąd nie poruszył nieba i ziemi, aby poznać tożsamość coraz bardziej dokazującej w sieci słynnej LadyKonstelacji). Popadała ze skrajności w skrajność, co zaowocowało wieloma przykrymi konsekwencjami, które z impetem ścięły ją z nóg, wyciskając z płuc całe powietrze. Zastanawiałam się, czy da sobie z nimi radę, skoro już wcześniej nie potrafiła sobie poradzić ze znacznie łagodniejszymi problemami. Czy podołała? Tego już wam nie zdradzę, ale powiem tylko jedno – z tego powodu czeka was wiele niespodziewanych zwrotów akcji, że z powodu rosnącej z sekundy na sekundę ciekawości wyżłobicie koleiny w dywanach, bo nie będziecie w stanie usiedzieć w miejscu!
„Ludzie w depresji nie chowają się przed swoimi potworami. Ludzie w depresji dają się im pożreć”.
W przypadku Elizy miałam naprawdę trudny orzech do zgryzienia. Doceniałam ją za to, że pomimo ogromnej popularności swojego graficznego dziecka nadal pozostawała sobą, broniąc rękoma i nogami swoją anonimowość, na której bardzo – ale to bardzo – jej zależało. Popularność nie uderzyła jej do głowy i nadal pozostawała skromną, nieśmiałą nastolatką, która nieudolnie wtapiała się w tło stworzone z pozostałych nastolatków. Niestety sympatia do niej przestawała mieć jakiekolwiek znaczenie, kiedy ze spokojnej i wrażliwej dziewczyny przeistaczała się w opryskliwe dziewuszysko. Sposób, w jaki odnosiła się do własnej rodziny zakrawał na chęć wzięcia młotka w dłoń i stuknięcia ją w tył czaszki na spamiętanie! Nawet nie przypuszczałam, że ktoś taki jak ona jest zdolny do czegoś takiego. Już z większym szacunkiem odnosiła się do swoich internetowych znajomych, gdzie z nimi potrafiła spędzić więcej czasu, niż z rodzicami i braćmi. Dopiero obecność małomównego Wallace'a spowodowała, że Eliza spojrzała na siebie krytycznym okiem i powoli zaczynała dostrzegać popełniane przez siebie błędy. Chłopak nie tylko nauczył ją szacunku do tego, co człowiek posiada, ale również dał jej wiele życiowych lekcji, które wiele zmieniły. Wallace nikogo nie udawał, był naturalny i szczery wobec świata, za co ogromnie go polubiłam. Także bracia Elizy, którzy – pomimo nieciekawych relacji z siostrą – pokazali jej, że rodzeństwo wcale nie jest takie straszne, jak to zawsze uważała. To właśnie oni stali się oporą, kiedy przeżywała największe załamanie. Jak widać, nie ocenia się książki po okładce.
Szara myszka, nowy chłopak w szkole, tajemnicze przyciąganie... wydawałoby się, że schemat nieudolnie goniący schemat to doskonały przepis na katastrofę, ale Francesca Zappia udowodniła, że pozory mylą. Autorka sięgnęła po wiele sprawdzonych motywów, ale dzięki swojej niebywałej kreatywności udoskonaliła je wszystko, nadając im zupełnie znacznie ciekawszych, niezmiernie kuszących kształtów. A to wszystko – w połączeniu z lekkim piórem, plastycznymi opisami oraz dobrze zarysowanymi postaciami – przekształca się w pełnowymiarową lekturę, którą czyta się w ekspresowym tempie, a ostatnie zdanie wywołuje jęk zawodu. Francesca Zappia zaczyna się rozkręcać, co mnie ogromnie raduje. To znak, że cały czas się rozwija, a to się chwali! Spodobało mi się również to, że w sposób prosty i przyswajalny dla młodszych czytelników autorka pokazała, że Internet nie tylko niesie ze sobą korzyści, ale również może narazić nas na wiele niebezpieczeństw, o których nawet nie wiemy, że istnieją.
Podsumowując:
[Eliza i jej potwory] to barwna, pełna radości i wzruszeń opowieść o przekraczaniu granic, podejmowaniu trudnych decyzji oraz ponoszenia konsekwencji każdego wykonanego ruchu. Pouczająca, skłaniająca do refleksji nad własnym postępowaniem udowadnia, że wystarczy niewiele, aby czarno-biały świat w pełni nabrał barw, a unosząca się mgła rozeszła się, pozwalając dostrzec to, co się za nią znajduje. Francesca Zappia znowu wykonała kawał dobrej roboty!
Każdy, kto kiedykolwiek miał możliwość spotkać na swej drodze osiemnastoletnią Elizę Mirk, nie potrafił przejść obok niej obojętnie. Chorobliwie nieśmiała, skrywająca się pod warstwą przydużych ubrań, wiecznie pochylona nad szkicownikiem drobnej postury nastolatka znacznie wyróżnia się na tle pozostałych uczniów, co – niestety – przysparza jej wiele przykrych niespodzianek....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-10-22
Gdyby kiedykolwiek Amelia odważyłaby udać się do jakiegokolwiek lekarza ze swoim problemem zdrowotnym, to ten z miejsca postawiłby tylko jedną i najbardziej wytłumaczalną diagnozę jej niecodziennego stanu – amnezja. Trudno się temu dziwić, skoro dziewczyna niewiele pamięta ze swojego krótkiego życia, a każda próba przypomnienia go sobie kończy się fiaskiem. Ale wizyta u specjalisty i chęć podjęcia kroków w tej sprawie jest zupełnie wykluczona. Uniemożliwia to jeden ważny szczegół: Przecież żaden lekarz nie będzie w stanie porozumieć się z... duchem!
Jedyne wspomnienia, jakie zachowała Amelia, są powiązane ze wzburzonymi wodami rzeki, gdzie właśnie pożegnała się ze swoim życiem. Nawet nie potrafi sobie przypomnieć okoliczności, w jakich doszło do tak tragicznego wydarzenia. Nie zważając na szybko upływający czas, błąka się samotna, pogrążona w bólu, smutku i niepewności, całkowicie niewidoczna dla świata, do którego niegdyś przynależała.
Czarna rozpacz traci swoją moc w chwili, kiedy dziewczyna dostrzega w felernej rzece tonącego chłopaka. Pomimo ograniczeń, jakie są na nią nałożone, postanawia nie dopuścić do tego, aby niebezpieczny nurt przyczynił się do śmierci kolejnej niewinnej osoby. W jakiś niewytłumaczalny sposób jej się to udaje. I na tym zwycięstwie mogłaby zakończyć się cała ta historia, gdyby uratowany nastolatek, Joshua, zdołał zapomnieć o swoim „Aniele Stróżu” i nie postanowił wszcząć poszukiwań tajemniczej, ciemnowłosej wybawicielki. Po krótkotrwałych oporach i zwalczeniu lęku przed czymś zapomnianym Amelia zgadza się nawiązać bliższą znajomość z chłopakiem. Razem próbują rozwikłać zagadkę, jaką jest tożsamość dziewczyny, ale nawet nie przeczuwają, że ta wspólna misja spowoduje, iż z dnia na dzień staną się sobie coraz bliżsi...
Czy związek między człowiekiem a duchem jest w ogóle możliwy? A może to rozkwitające, zakazane uczucie zostanie wystawione na ciężką próbę, kiedy Amelia pozna rodzinną tajemnicę Joshui? I co zrobi dziewczyna, gdy skryte dotąd w cieniu zło, które jedynie ją obserwowało, postanowi się w końcu ujawnić?
Przypuszczałam, że [Pomiędzy] rozdrażni mnie banalnym wstępem, gdzie do rozwinięcia ciekawszych wątków zostanę skazana na tak zwane „lanie wody”, ale ogromnie się myliłam. Z impetem zostałam wciągnięta w jeden z wielu koszmarów, jakie nawiedzają Amelię, gdzie te nie pozwalają jej zapomnieć o tym, w jaki sposób zginęła i jak wiele wycierpiała, nim wydała z siebie ostatnie tchnienie. Mroczne, bolesne wspomnienia owijały ją sobie wokół palca, przez co groźna atmosfera przejmowała pałeczkę, uniemożliwiając dziewczynie ujrzeć jasne strony wiecznego życia między światami. Ogromny przełom nastąpił dopiero w momencie, kiedy niespodziewanie na drodze dziewczyny stanął Joshua. Chociaż przygnębiająca samotność powoli ją dręczyła, to nie wyobrażała sobie, aby ktoś – tak samo, jak ona – zginął w odmętach zdradzieckiej wody. I właśnie decyzja o uratowaniu życia chłopaka spowodowała, że niebiosa postanowiły ją wynagrodzić. Z przyjemnością patrzyłam na rodzącą się zażyłość między tą dwójką, chociaż niektóre jej aspekty uwierały mnie znacznie gorzej, niżeli upierdliwy, maleńki kamień wewnątrz noszonego buta. Strasznie ciężko jest mi uwierzyć w miłość od pierwszego wejrzenia (nawet jako nastolatka w nią nie wierzyłam), a właśnie to spotyka Amelię i Josha. Oczywiście powinnam się tego spodziewać, bo przecież oficjalny opis wyraźnie wskazywał na tego typu nadzieję, ale właśnie w tej materii liczyłam na zupełnie inny scenariusz. Na szczęście nadmiar słodyczy wyciekający z kartek książki zniwelowały pewne czynniki, które nieraz zagrażały naszym bohaterom. Z przerażeniem w oczach poznawałam ciemniejsze strony życia pozagrobowego, gdzie jego zakamarki w żadnym stopniu nie przypominały tego, co już zdążyliśmy poznać w trakcie bycia człowiekiem. A żeby było mało, to również w rzeczywistości zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu niebezpieczeństwa, których celem było odesłanie zbłąkanych dusz w ich właściwe miejsce spoczynku. Cała ta mieszanka powodowała, że nigdy nie mogłam poczuć się pewnie, bo przecież w każdej chwili mógł nastąpić zwrot akcji niepozwalający choćby na chwilę oderwać się od książki. I tak teoretycznie działo się do samego końca. Teoretycznie, bo w praktyce wyglądało to zupełnie inaczej. Owszem, ponownie otrzymałam dawkę niezapomnianych wrażeń i w większym stopniu czułam się usatysfakcjonowana, ale jednak brakowało tego czegoś, co wbije mnie w fotel i nie będę w stanie się z niego wydostać przez długie godziny.
„Godziny mogą ciągnąć się niczym lata, kiedy się na coś czeka niecierpliwie. Zwłaszcza na coś, czego się jednocześnie pragnie i bardzo obawia”.
Nic nie wskazywało na to, że jakkolwiek polubię Amelię. Wiecznie ubolewająca nad swoim marnym bytem jedynie wzbudzała we mnie współczucie, nic poza tym. Dopiero znajomość z Joshem spowodowała, że poznałam ją zupełnie od innej strony. Dotąd pesymistycznie nastawiona do wszystkich i wszystkiego, przesiąknięta bólem i porażką, powoli odzyskiwała radość „życia” (wybaczcie, ale w przypadku ducha strasznie ciężko użyć tego stwierdzenia). I chociaż to powodowało, że musiałam znosić wyidealizowanego Josha, który jako nieliczny potrafił ją dostrzec i się z nią porozumieć, to i tak miło było patrzeć na tę transformację. Również odzyskiwała straconą pewność siebie, co pozwoliło jej stanąć twarzą w twarz z wieloma przeciwieństwami losu i niebezpieczeństwami, jakie czyhały na nią, ale również na ukochanego. Niestety zupełnie inaczej było w przypadku antagonistów, którzy czasami, zamiast mnie przerazić do tego stopnia, że bałabym się nawet własnego cienia, to wzbudzali jedynie politowanie. Możliwe, że mają na to wpływ znacznie brutalniejsze książki, gdzie stykałam się z takimi czarnymi charakterami, że w ich obecności strach byłoby oddychać, co nie zmienia faktu, że mogli zostać znacznie lepiej wykreowani.
To moje pierwsze spotkanie z Tarą Hudson i przypuszczam, że gdybym przeczytała [Pomiędzy] kilka lat temu, tuż zaraz po jej premierze, to zapewne z miejsca zakochałabym się w lekkim piórze autorki oraz wykreowanym przez nią świecie, przez co walczyłabym z wydawnictwem o wydanie kolejnych części. Aktualnie jestem jedynie zauroczona jej kunsztem pisarskim oraz tym, że tej książki się nie czyta – przez nią się płynie. Także Tara Hudson ukazuje, iż życie potrafi nas zaskakiwać w najmniej spodziewanych momentach. Niestety, oprócz nieudanej kreacji kilku bohaterów, natknęłam się również na wiele schematów, które powodują, że zgrzytam zębami, chociaż ten temat powinnam sobie odpuścić z racji, że od 2011 roku minęło już sporo czasu i wtedy to, na co natknęłam się w [Pomiędzy] było nowością na rynku, od której część fali rozpoznawalnych motywów mogła się rozpocząć.
Podsumowując:
Chociaż [Pomiędzy] Tary Hudson skrywa w sobie paranormalny romans, który parę lat po swojej premierze nie jest już w stanie aż nadto zaskoczyć książkowych wyjadaczy, to jednak jestem zdania, że każdy rozpoczynający swoją przygodę z tego typu literaturą dostrzeże w niej potencjał. Ja sama mile spędziłam z tą powieścią czas i, pomimo drobnych „waśni”, nie żałuję tego, że dałam jej szansę!
Gdyby kiedykolwiek Amelia odważyłaby udać się do jakiegokolwiek lekarza ze swoim problemem zdrowotnym, to ten z miejsca postawiłby tylko jedną i najbardziej wytłumaczalną diagnozę jej niecodziennego stanu – amnezja. Trudno się temu dziwić, skoro dziewczyna niewiele pamięta ze swojego krótkiego życia, a każda próba przypomnienia go sobie kończy się fiaskiem. Ale wizyta u...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-10-17
Wystarczyło bardzo niewiele, aby siedemnastoletni Carver Briggs w jednej chwili z anonimowego nastolatka stał się najbardziej rozpoznawalnym chłopakiem w swojej okolicy. Niestety nie przyczyniły się do tego jego opowiadania, które tak namiętnie tworzy, co rusz je udoskonalając. Również nie pomogły mu w tym występy w śmiesznych filmikach nagrywanych wraz z paczką najlepszych przyjaciół, gdzie te prędzej czy później trafiały do sieci. Nagły szum wokół jego osoby ma swoje korzenie w zwyczajnej czynności, ale nikt dotąd nie podszedł do niego w celu zrobienia wspólnego zdjęcia czy poproszenia o autograf. I nikt tego nie zrobi, ponieważ nagła sława Carvera wcale nie posiada pozytywnego wydźwięku. Co więcej – z dnia na dzień wydaje się coraz gorzej. A to wszystko za sprawą jednej wiadomości, której odczytanie przyczyniło się do tragicznej śmierci Marsa, Blake'a i Eliego.
Siedemnastolatek nie potrafi pogodzić się z myślą, że przez własną głupotę oraz zgubną niecierpliwość doszło do łańcucha reakcji, który doprowadził do śmierci jego najbliższych przyjaciół. Pogrążony w rozpaczy próbuje w jakiś sposób wrócić do normalności, lecz otaczający go ludzie wcale mu tego nie ułatwiają. Niegdyś serdecznie nastawieni do niego, teraz izolują go od siebie, starając się unikać kontaktu z mordercą. Również świadomość, że ojciec jednego z jego zmarłych druhów, wpływowy sędzia, ani odrobinę nie napawa optymizmem. Na szczęście Carver może jeszcze liczyć na wsparcie swoich troskliwych rodziców, starszej siostry Georgii oraz Jesmyn – dziewczyny Eliego. Przepraszam, byłej dziewczyny, ponieważ jego już nie ma.
Bliscy Blake'a, Eliego i Marsa proszą, a niekiedy wręcz żądają od nastolatka, aby ten przeżył wraz z nimi czas pożegnań. Pragną, by spędził z nimi jeden dzień, podczas którego będą wspominać tragicznie zmarłych oraz robić to, co robiliby z nimi przed ich śmiercią. Za każdym razem wygląda to zupełnie inaczej, za każdym razem rozdrapywane rany bolą znacznie bardziej, za każdym razem na światło dzienne wychodzą informacje, które dotąd skrywały się za zasłoną dymną.
Czy Carver udźwignie ten bolesny ciężar na swoich barkach i kiedyś dostrzeże promienie słońca nieśmiało wydobywające się zza ciemnych chmur? A może pozwoli, aby czarna rozpacz przejęła nad nim kontrolę, przez co całkowicie zapomni o radości życia? I jak potoczy się jego groźna batalia z sędzią, który nie zawaha się pociągnąć za wszystkie sznurki, aby tylko udowodnić nastolatkowi winę?
Chyba nie ma na świecie takiego środka masowego przekazu, w którym nie wspominano o konsekwencjach, jakie niesie ze sobą korzystanie z telefonu komórkowego podczas prowadzenia samochodem. Praktycznie wszędzie trąbi się o tym, aby ignorować tę pokusę, aby nie stwarzać zagrożenia na drodze. Przecież zawsze można odpisać po dotarciu na miejsce docelowe, a jeżeli już naprawdę nie potrafimy się powstrzymać, to warto zjechać na najbliższy parking i oddać się lekturze. Niestety niektórzy nadal nie potrafią pojąć tych słów, ignorują je ile wlezie, przez co dochodzi do wielu wypadków, które dość często posiadają masakryczny finał. Właśnie taki scenariusz spotkał najlepszych przyjaciół Carvera, gdzie kierujący samochodem postanowił zaspokoić ciekawość siedemnastolatka i szybko udzielić mu odpowiedzi na dręczące go pytanie. Tym samym, zamiast przeżywać kolejne zwariowane przygody, o których mogłoby być głośno, siedemnastolatek musiał pogodzić się z myślą, że nigdy więcej nie zobaczy swoich druhów z Brygady Sos. Już samo to powoduje, iż świat nagle staje się czarno-biały, a śmiech zdaje się jedynie wspomnieniem. Dlatego też trudno się dziwić, że wystarczyło – w moim przypadku – przeczytać paręnaście stron i już po omacku poszukiwać paczki chusteczek mogących pomóc mi się pozbyć paskudnych łez napływających mi do oczu. A to jeszcze nie koniec przykrych niespodzianek. Posądzany o dołożenie sporej cegiełki do wypadku Carver wielokrotnie mierzył się z nieprzyjaznymi spojrzeniami, przykrymi słowami czy samym odrzuceniem przez uczniów, którzy stanęli po stronie tych, co z ogromną chęcią ujrzeliby nastolatka w pasiastym uniformie więziennym.
Przez to, co aktualnie przedstawiłam, może wydawać się, że ta książka stanowi pojemny zbiór dołujących, wywołujących chandrę, wyciskających łzy wydarzeń, ale nie martwcie się – to tylko złudzenie. Każdy doskonale wie, że „po burzy zawsze wychodzi słońce” i promieni takowego tutaj nie zabrakło! Uaktywniane z dobrym wyczuciem czasu liczne wspomnienia przygód Brygady Sos pozwalały odetchnąć od całego cierpienia, wywołując szeroki uśmiech i niesamowitą chęć odkrycia tego, co działo się dalej. Również późniejsze wydarzenia powoli odciążały obolałe od nadmiaru wrażeń umysły, nabierając coraz chętniej lekkości. Również co rusz napotykałam się na chwytające za serce cytaty, przy których ciężko było nie oderwać się na chwilę od lektury i zasiąść w zadumie nad ich prawdziwością. A samo zakończenie... Rany, że ja przy tej książce się nie odwodniłam, to jest cud nad cudami!
„Nauczycielka fizyki zadała nam kiedyś pytanie: „Co jest według was cięższe? Kilogram piór czy kilogram ołowiu?”. Wszyscy bez wahania odpowiedzieliśmy, że kilo ołowiu. Dzisiaj już wiem, że ciężar trumny najlepszego przyjaciela nie równa się ciężarowi ołowiu i pierza. Jest znacznie cięższy”.
Strasznie ciężko jest polubić bohatera, kiedy ten co rusz użala się nad sobą, próbując ukazać wszystkim dookoła, jak bardzo jest mu ciężko. Wtedy ma się ochotę wziąć taką osobę za ramiona i ostro nią potrząsnąć, coby oprzytomniała. Aczkolwiek, gdyby to Carver specjalizował się w tego typu zachowaniach, to nie potrafiłabym mieć mu tego za złe. Owszem, chciałabym mu przemówić do rozumu, ale brałabym poprawkę na to, przez co niedawno przeszedł. Przecież dobrze wiemy, że już utrata jednej bliskiej nam osoby powoduje, że w powietrzu zaczyna brakować właściwej ilości tlenu, a co dopiero, kiedy śmierć odbiera nam aż trzech najwspanialszych kompanów! Wtedy nasze umysły przestają prawidłowo funkcjonować, a zdrętwiałe serca z trudem wybijają swój naturalny rytm. A żeby tego jeszcze było mało, niektórzy bliscy tragicznie zmarłych chłopaków dokładają mu cierpień w postaci setek oskarżeń. I zapewne, gdyby nie wsparcie Georgii oraz Jesmyn, to Carver – z powodu natłoku negatywnych bodźców – nie byłby w stanie normalnie funkcjonować. Z ich pomocą powoli wychodził ze skorupy utkanej z bólu, próbując na nowo pokochać otaczający go świat. Także pomagał mu w tym specyficzny tok rozumowania, który nie wszyscy są w stanie pojąć i oswoić. Ja nie miałam z tym żadnego problemu. Ba, nawet wiele razy gratulowałam mu w myślach doskonałego przemyślenia, na które sama w życiu bym nie wpadła. Niestety najbardziej bolał mnie fakt, że wielu ludzi zrobiło sobie z Carvera kozła ofiarnego, na którym można wyładować własne frustracje. Owszem, był w jakimś stopniu winny tego, co się stało, ale – na litość boską! – przejrzeliby w końcu na oczy, że najwięcej winy ponosili ci, co nie zareagowali na gest kierowcy. Niestety mroczne uczucia przysłoniły im prawdę, co zaskutkowało takim, a nie innym przebiegiem powrotu do normalności siedemnastolatka.
Po raz pierwszy w życiu przyszło mi się zmierzyć z twórczością Jeff Zentnera i muszę przyznać, że gdybym wcześniej wiedziała, iż opisywane przez niego historie są tak przesiąknięte realizmem, to już wcześniej dałabym mu szansę. Oprócz plastycznego języka, wielu życiowych mądrości oraz bohaterów z krwi i kości pokochałam go za to, że potrafił ukazać prawdziwą twarz pogrążonego w żałobie człowieka. Udowodnił, że odtworzenie realnego procesu przeżywaniu bólu po stracie kogoś bliskiego wcale nie polega na „O, nie żyjesz. Potęsknię za tobą jakieś kilka dni, a później kogoś poznam, od czasu do czasu o tobie wspomnę, ale i tak cię zapomnę”. Jeff Zentner daje również życiową lekcję, która powinna wielu otworzyć oczy i uświadomić, że zakazany owoc może i smakuje najlepiej, ale jego zjedzenie może przynieść zgubę.
Podsumowując:
[Goodbye Days] to książka, która powinna zostać wpisana do kanonu lektur szkolnych, i to w trybie natychmiastowym! Porażająca realnością, zachwycająca mądrością i celnością, poruszająca nie tylko serca, ale również wyobraźnię, wzruszająca historia Carvera powoduje, że wystarczy naprawdę niewiele, aby dać się porwać wielobarwnym emocjom emanującym na kartkach i totalnie przeniknąć do tego świata. Dlatego też, jeżeli pragniecie sięgnąć po tę książkę, to zarezerwujcie sobie na nią sporo czasu, bo dość szybko się od niej nie uwolnicie!
Wystarczyło bardzo niewiele, aby siedemnastoletni Carver Briggs w jednej chwili z anonimowego nastolatka stał się najbardziej rozpoznawalnym chłopakiem w swojej okolicy. Niestety nie przyczyniły się do tego jego opowiadania, które tak namiętnie tworzy, co rusz je udoskonalając. Również nie pomogły mu w tym występy w śmiesznych filmikach nagrywanych wraz z paczką najlepszych...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-10-10
Jeszcze do niedawna Magdalena była zwyczajną dziewczyną, która precyzyjnie dzieliła swój czas między pracą w małej księgarni i domowymi obowiązkami. Tylko nieliczni wiedzieli, że oprócz tego również „hobbystycznie” wspierała wujka w niebezpiecznym interesie, jakim jest walka ze słowiańskimi kreaturami zagrażającymi życiu nieświadomych ich istnienia ludziom. Nawet udało jej się zaznać pięknego uczucia, jakim jest miłość, chociaż zła sława rodziny wskazywała na to, że nie będzie jej to dane. Niestety dosyć krwawe spotkanie z Pierwszym prawie niszczy wszystko, co do tej pory udało jej się osiągnąć. Właśnie – prawie, ponieważ nikt nie przypuszczał, że spomiędzy obrzmiałych bólem i cierpieniem chmur przeciśnie się z impetem promień słońca.
Po prawie roku nieobecności Magda powraca do świata żywych. I chociaż jej dusza zamieszkuje cudze, a nie własne ciało, to ten fakt niezmiernie ją raduje. Czym prędzej opuszcza zamieszkiwane dotąd miasto i wyrusza w podróż do Wiatrołomu, aby odnaleźć Feliksa i podzielić się z nim swoim planem związanym z likwidacją Pierwszego. Zanim jednak wyruszą na wspólnego wroga, będą musieli skontaktować się z najstarszym żniwiarzem, aby ten ofiarował im swoją drogocenną wiedzę, która pozwoli im zwiększyć swoje szanse. A to nie jest takie łatwe, bo słuch o nim zaginął, a każda kolejna poszlaka zdająca się prowadzić do wyznaczonego celu szybko przeistacza się w ślepą uliczkę. Do tego jeszcze dochodzi codzienna walka z nawimi, gdzie ich liczba wzrasta w zastraszająco szybkim tempie...
Czy Magda i Feliks podołają tej próbie? A może ogrom pracy i fałszywych wskazówek zniweczy ich plany? I jak żniwiarzowi będzie układać się współpraca z Magdaleną, która w sporym stopniu odziedziczyła paskudny charakterek poprzedniej właścicielki ciała? I co takiego wymyśli sam Pierwszy, który również na nich poluje?
Wielokrotnie zdarzyło mi się otrzymać prezenty urodzinowe, które ani odrobinę nie przypadły mi do gustu. Trudno się temu nie dziwić, gdyż tylko nieliczni znają moje preferencje, ale żeby nie było – zawsze szczerze dziękuję za ten drobny gest, bo tak naprawdę liczy się pamięć. Jednakże w przypadku Magdaleny strasznie ciężko o tego typu zachowanie. Przecież nikt o zdrowych myślach nie zacznie skakać z radości, kiedy w dniu swoich urodzin dowiaduje się, że najbardziej zaufana osoba cały czas bezczelnie cię okłamywała, aby chwilę później „pomóc” ci odejść z tego świata. Ale nikt nie spodziewał się... no dobra, po jawnym spoilerze w [Pustej nocy] (oraz świadomości, że przecież główna bohaterka nie może zostać tak perfidnie uśmiercona, kiedy to książka będzie posiadać kontynuację) doskonale zdawałam sobie sprawę, że Magda powróci do gry znacznie silniejsza i nie pozwoli na to, aby jej morderca napawał się zwycięstwem. Tym samym wiadome było, że rozpocznie się niebezpieczny pościg za oprawcą, ale nie przypuszczałam, że w międzyczasie rozwinie się znacznie więcej wątków, które tylko z pozoru przypominały fabularny zapychacz. Po wdrążeniu się w nie odkrywałam nowe źródło informacji, tym samym czerpałam zawarte tam fakty pełnymi garściami. Aczkolwiek w pewnym momencie zaczęłam obawiać się, że nowe ścieżki tejże historii zaczną przysłaniać najistotniejszą część [Czerwonego słońca], ale na szczęście obyło się bez pisania skargi do autorki za ten potworny czyn. Także długopis został odstawiony, kiedy do starych i dobrze już znanych słowiańskich kreatur dołączyły zupełnie nowe, znacznie silniejsze stwory, dzięki czemu całość nabrała mroczniejszego klimatu. Doprawdy ciężko było nie drżeć ze strachu o Magdę czy Feliksa, kiedy jakaś pewna siebie poczwara urządza sobie wyciętą spod prawa imprezę i nie zamierza zakończyć zabawy bez walki o swoje „przywileje”. Muszę przyznać, że w tym tomie żniwiarze mieli pełne ręce roboty, której niestety nie ubywało, ale tym samym wiecznie coś się działo, dzięki czemu nie potrafiłam oderwać oczu od zadrukowanych stron, by powrócić do realnego świata. Ponownie wcieliłam się w rolę słynnej skarpetki, gdzie książka odgrywała rolę bezwzględnej pralki, a wszyscy doskonale wiemy, że to połączenie może mieć tylko jeden finał... A skoro mowa o zakończeniu, to w przypadku [Czerwonego słońca] miałam nieodparte wrażenie, jakbym ponownie powróciła do poprzedniego tomu i przeżywała bolesne deja vu, ale na szczęście (chociaż nie jestem pewna, czy to dobre sformułowanie) akcja potoczyła się zupełnie inaczej, chociaż wywołała u mnie ogromne zaskoczenie, przez co – znowu – nie potrafię doczekać się kontynuacji! Pani Paulino, dlaczego pani mi to robi? To powinno podlegać karze grzywny lub więzienia!
Jeżeli wcześniej Magda potrafiła pokazać pazurki, nieraz doprowadzając Feliksa do szewskiej pasji, to wyobraźcie sobie jego cierpienie, kiedy ta powraca z podrasowanym charakterkiem! Dawna część osobowości głównej bohaterki po zmieszaniu z tą od prawowitej właścicielki ciała stworzyły istną mieszankę wybuchową, gdzie wystarczy tylko iskra, aby odczuć jej działanie. Tym samym poznawałam Magdalenę na nowo, co tym razem wcale nie było aż takie łatwe. Nawet pochmurny i zdystansowany Feliks czy milczący Mateusz wypadali znacznie lepiej, ale z czasem przyzwyczaiłam się do jej nowej natury. Co więcej – poczułam się tak, jakbym odnalazła w niej swoją bratnią duszę! Jak widać przez wrednotyzm wrodzony do serca! Za to znacznie ubolewałam, że uwielbiany przeze mnie intrygant Pierwszy stanął w ogromnym cieniu i przez dłuższy czas nie potrafił wyjść poza jego granice. Aczkolwiek, kiedy tylko to zrobił, ponownie mnie zaskoczył, gdzie z miejsca wybaczyłam jego paskudną nieobecność!
Nowy tom, nowi bohaterowie – to typowe zjawisko, dlatego też nie zdziwiłam się, kiedy wraz z kolejnymi wątkami przybyły również następne ofiary „słowiańskiego kultu”. I jak pewna krnąbrna staruszka Janina doprowadzała mnie do szału, przez co zapragnęłam, aby dostała zawału (tak, życzę komuś bardzo źle, ale nie zapominajmy, że to tylko fikcyjna postać), tak kuzyni Magdy powalali mnie swoją głupotą oraz lekkomyślnością. Trudno się dziwić, skoro zostali wykreowani na stereotypowych cwaniaczków, których twarze nie są skalane inteligencją. Ale i tak wolałam, kiedy fabuła skupiała się na nich, bo dzięki temu całkowicie rozluźniałam się po mrożących krew w żyłach scenach, a moje serce powracało do normalnego rytmu.
Paulina Hendel nadal jedynie wzoruje się na demonologii słowiańskiej, ale dalej nie mogę stwierdzić, że wychodzi jej to źle. W tej części przedstawia nam kolejnych kandydatów, którzy mogą śnić się po nocach, zamieniając rozkoszny sen w istny koszmar! Do tego wszystkiego dodajmy umiejętne władanie piórem autorki, która nie zamierza ukrywać swojego talentu pisarskiego, czego nie można jej mieć za złe. Jedynie męczył mnie wątek miłosny, który w pewnym stopniu nie odbiegał niczym od tych, jakie dane było nam poznać poprzez powieści dla młodzieży. Ale muszę przyznać, że schemat „od nienawiści do miłości” w jakimś stopniu ma to coś, dzięki czemu parska się śmiechem.
Podsumowując:
Paulina Hendel raz jeszcze udowadnia, że polska fantastyka ma się bardzo dobrze i wcale nie musi być gorsza od zagranicznych odpowiedników. Ponownie zostałam wciągnięta w mroczny, pełen krwiożerczych i niebezpiecznych demonów świat, gdzie trzeba pilnować się na każdym kroku, by nie zostać czyimś pożywieniem. Dlatego też, jeżeli jeszcze nie znacie poprzedniego tomu, to czym prędzej nadrabiajcie zaległości, bo ucieka wam sprzed nosa kawał dobrej lektury!
Jeszcze do niedawna Magdalena była zwyczajną dziewczyną, która precyzyjnie dzieliła swój czas między pracą w małej księgarni i domowymi obowiązkami. Tylko nieliczni wiedzieli, że oprócz tego również „hobbystycznie” wspierała wujka w niebezpiecznym interesie, jakim jest walka ze słowiańskimi kreaturami zagrażającymi życiu nieświadomych ich istnienia ludziom. Nawet udało jej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-09-29
Po wielu traumatycznych przeżyciach Jane postanawia odseparować się od bezwzględnej przeszłości i zacząć wszystko od początku. Jednakże szybko odkrywa, że rozpoczęcie nowego etapu w życiu wcale nie jest takie proste, jak wcześniej zakładała. A wszystko zaczyna się w chwili, gdy próbuje znaleźć mieszkanie do wynajęcia. Niestety każde proponowane przez wynajętą do tego celu agencję posiada jedną istotną wadę – wysokość opłat. I kiedy już myśli, iż jej poszukiwania spełzną na niczym i zostanie zmuszona odejść z kwitkiem, los się do niej uśmiecha. Wreszcie natrafia na Folgate Street 1, które bezapelacyjnie podbija serce kobiety. Przyćmiona ultranowoczesnymi warunkami Jane zgadza się nawet żyć według surowych reguł, jakie narzuca na swoich lokatorów właściciel mieszkania, byle tylko jej plany stały się rzeczywistością. Kobieta nie spodziewa się jednak, że wraz z podpisaniem umowy ściągnie na siebie znacznie więcej problemów...
Jane wdaje się w romans z pedantycznym właścicielem apartamentu, Edwardem Monkfordem. Chociaż ich związek opiera się jedynie na wzajemnej fascynacji i pożądaniu, kobieta pragnie, aby ta enigmatyczna więź przerodziła się w coś znacznie głębszego. Nawet postanawia poznać nieco lepiej swojego ukochanego, ale z każdym kolejnym faktem o Edwardzie robi się coraz gorzej. Dzięki zabawie w detektywa odkrywa, że ówczesna lokatorka Folgate Street 1, niejaka Emma Matthews, również nie była obojętna Monkfordowi. A to jeszcze nie koniec niespodzianek. Otóż kobiety łączyło o wiele więcej, niżby się spodziewały. Co więcej, Emma w znacznym stopniu przypominała istną kopię samej Jane, co również brzmi niepokojąco. Najbardziej przerażające jest to, że dawna ukochana właściciela apartamentu umarła z powodu przykrego wypadku.
Kto przyczynił się do śmierci Emmy Matthews? Czy Jane powinna obawiać się chłodnego i zdystansowanego Edwarda? A może niebezpieczeństwo czyha na nią z zupełnie innej strony?
Każdy, kto kiedykolwiek musiał zmierzyć się z misją „wynajęcie mieszkania”, doskonale zdaje sobie sprawę, że osoby z niskimi dochodami nie zawsze mogą liczyć na łut szczęścia. Zazwyczaj te tanie mieszkania miewają wiele elementów zaskoczenia (gdzie strasznie trudno określić to zjawisko pozytywnym) lub z automatu uznajemy je za istną ruderę. Przez ten koszmar przechodziła sama Jane, jedna z głównych bohaterek [Lokatorki]. Z powodu marnej pensji wiele ciekawych ofert wynajmu przechodziło jej koło nosa, aż – w końcu – trafiła na istną perełkę, a mianowicie apartament mieszczący się na Folgate Street 1. Jane, urzeczona minimalizmem oraz ultranowoczesnymi warunkami życia, postanowiła zaryzykować i powalczyć o możliwość zamieszkania tam. Nawet nie odstraszały ją wszelkie zakazy i nakazy, jakich musi wystrzegać się potencjalny lokator! Trudno się dziwić – wielu dałoby się pokroić za takie wygody, ale mnie samą to miejsce przerażało i wszelkie jego opisy wywoływały gęsią skórkę. Również sam właściciel, niejaki Edward Monkford wprowadzał wiele zamętu, chociaż tak naprawdę niewiele czynił. Wystarczyło jedynie, że Jane zaczęła węszyć (tak, wiem – brzydkie określenie, ale doskonale odzwierciedla jej śledztwo), przy czym co rusz czułam się atakowana przeróżnymi zaskakującymi faktami napędzającymi lawinę powoli nabierającą ogromnych kształtów. Autor umiejętnie przeplatał je między sobą, tworząc solidny łańcuch, którym oplatał mój umysł i nie pozwalał na uwolnienie się od tej historii, nim poznam całą prawdę. Niejednokrotnie prawie że przeczuwałam, kto stoi za tajemniczą śmiercią Emmy, kiedy ponownie odbierano mi wygraną kartę. Ale muszę przyznać, że na początku wcale nie odczuwałam aż takiej dawki adrenaliny, jak w późniejszych rozdziałach [Lokatorki]. Było to spowodowane wątkami miłosnymi, gdzie sceny erotyczne wymagały wiele do życzenia. Przy jednej nawet tak się skrzywiłam, jakbym wypiła szklankę świeżo wyciśniętego soku z cytryny. Za to ostatnie kilkadziesiąt stron książki... Naprawdę nie spodziewałam się aż tak ogromnych niespodzianek! Z szeroko otwartymi oczami obserwowałam toczącą się akcję, nie dowierzając temu, co się właśnie odprawia. „Czy to jakiś żart?” – szeptałam sama do siebie aż do ostatniej strony. Również rozwiązanie największej zagadki postawionej przez autora spowodowało u mnie ogromne zaskoczenie! Jak widać, JP Delaney nieźle manipuluje swoimi czytelnikami, nie ma co. Gdyby startował w wyborach na prezydenta Polski, na pewno omamiłby mnie swoimi obietnicami. Słowo daję!
„Czy »przymus powtarzania« i »odtwarzanie« nie są tylko wydumanymi określeniami tego, że ludzie są z natury niewolnikami przyzwyczajeń?”
Chociaż Emma i Jane nie są ze sobą w żaden sposób spokrewnione, to podobieństwo zewnętrzne wywołuje u wielu otaczających je ludzi pewien dyskomfort. Na szczęście każda z nich może pochwalić się indywidualnym charakterem, dzięki czemu śmiało wytypowałam swoją ulubienicę, którą została druga z kobiet. Emma wielokrotnie mi podpadała swoimi manipulacjami, przez co w pewnym momencie przestałam jej współczuć trudnego położenia. Cień kłamstw, jaki rzucała, powodował, że nie tylko ja miałam jej serdecznie dość. Sama również wpadła we własną pułapkę, czym popadała ze skrajności w skrajność. Owszem, jej gry aktorskiej mogłoby pozazdrościć wiele sławnych kobiet z filmowej branży, ale odczuwałam ogromną ulgę, kiedy powracałam do zrównoważonej i pełnej ciepła Jane. Ogromnie kibicowałam jej, by życie kobiety ponownie zyskało jasne barwy mogące rozwiać ciemne chmury dawnej tragedii. I już, kiedy prawie do tego doszło, dała się ponieść chwili, co spowodowało wmanewrowanie w pokrętny związek ze słynnym Monkfordem. Nie potrafiłam zrozumieć, co ona takiego w nim widzi. Ona, ta mądra kobieta, która przyrzekała samej sobie, że ponownie nie popełni tego samego błędu. Dopiero z czasem pomyślałam sobie, iż ta zażyłość musi mieć drugie dno. Tylko czy miała? Tego już nie mogę zdradzić, ale powiem jedno – po tych bohaterach można się wszystkiego spodziewać!
W moim odczuciu zabrzmi to odrobinę chamsko, ale jeżeli przyszłoby mi stwierdzić, skąd już znam styl pisania, jakim posługuje się JP Delaney, bez wahania podałabym nazwisko autorki bestsellerowej trylogii {Niezgodna}, czyli Veronici Roth. Tak samo, jak ona nie bawi się w masywne opisy, a dni zdają się nieubłaganie pędzić przed siebie, dzieląc dane wydarzenia nawet o grube miesiące. Tych pisarzy dzieli jednak to, że u pana JP Delaneya od początku do końca jest w większości dobrze rozplanowane. Dialogi nie cuchną sztucznością, a bohaterowie są dokładnie nakreśleni, przez co człowiek nie ma wrażenia, że co rusz czyta o jednej i tej samej postaci, tylko że o zmienionych danych osobowych. Również przypadło mi do gustu ukazanie, jak często dajemy się zwodzić otaczającym nas maszynom. Sama doskonale wiem, jak nowoczesna technologia ułatwia nam egzystowanie, ale również zdaję sobie sprawę, że wystarczy tak niewiele, aby uzależniła nas od siebie i złapała w pułapkę swoich niedopracowań i wad. Tylko nadal nie potrafię przeboleć tych makabrycznych scen erotycznych. Owszem, nie znalazłam ich aż nadto, bo w końcu to była jedynie zagrywka psychologiczna, aby co rusz czytelnik posiadał mętlik w głowie, ale niesmak pozostał i zapewne dość szybko o nim nie zapomnę.
Podsumowując:
Pomimo wielu pozytywnych opinii wzniecających apetyt na tę książkę, nadal odczuwałam pełno obaw związanych z jej lekturą. W jakimś stopniu nabrały one realnych kształtów, ale koniec końców muszę stwierdzić, że autor wykonał kawał dobrej roboty! Początkowo wątpiłam, czy aby na pewno mam do czynienia z thrillerem psychologicznym, ale im bliżej byłam końca [Lokatorki], nabierałam pewności, że rzucałam fałszywe oskarżenia. Dlatego, jeżeli pragniecie pobawić się w detektywów, sponsorując sobie dawkę skrajnych emocji, gdzie dodatkowo setki przypuszczeń nie pozwolą wam na spokojny żywot – koniecznie sięgnijcie po ten tytuł!
Po wielu traumatycznych przeżyciach Jane postanawia odseparować się od bezwzględnej przeszłości i zacząć wszystko od początku. Jednakże szybko odkrywa, że rozpoczęcie nowego etapu w życiu wcale nie jest takie proste, jak wcześniej zakładała. A wszystko zaczyna się w chwili, gdy próbuje znaleźć mieszkanie do wynajęcia. Niestety każde proponowane przez wynajętą do tego celu...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-09-21
Na pierwszy rzut oka Magda sprawia wrażenie zwyczajnej dwudziestolatki. Przecież nie ma nic dziwnego w tym, że pracuje w małej księgarni, wspomagając przy tym rodzinny interes. Także pomoc w domowych obowiązkach nie jest czymś nadzwyczajnym – w końcu zmywanie naczyń, wynoszenie śmieci czy mycie podłóg to normalne czynności pozwalające utrzymać własne cztery ściany w nienagannej czystości. Również widoczna troska o najbliższych wzbudza ciepłe uczucia względem dziewczyny i doprawdy ciężko wtedy uwierzyć pozostałym, że z rodziną Magdaleny jest coś nie tak. Jak widać, wystarczy tak niewiele, by zamaskować swoje prawdziwe oblicze...
W wolnych chwilach, zamiast imprezować ze swoimi rówieśnikami w popularnych klubach czy spędzać długie godziny przed komputerem, uzbrojona w przeróżne zioła i bronie dwudziestolatka ratuje nieświadomą niebezpieczeństw ludzkość przed upiorami rodem ze słowiańskich zwierzeń. Ale nie jest w tym zajęciu odosobniona. Od lat dowodzi jej żniwiarz skrywający się pod maską jej wuja, który jako doświadczony łowca kreatur z nie tego świata nauczył ją wielu przydatnych technik pozwalających obronić się przed ich atakami. Niestety żadne z nich nie przypuszczało, że nabyta przez nich wiedza wkrótce okaże się im bardziej przydatna, niż do tej pory.
Do Wiatrołomu, ich rodzinnego miasta, przybywa nieobliczalny i potężny wróg, który nie cofnie się przed niczym, byle tylko zrealizować swój niecny plan. Skryty pod cudzą tożsamością wprowadza swoją intrygę w życie, drwiąc z ich niedomyślności.
Czy ogrom pracy pozwoli Magdzie i jej wujowi rozwikłać zagadkę nadzwyczajnej aktywności upiorów? A może nadmiar obowiązków nie pozwoli im na dalszy krok w tej sprawie? I jak to będzie z zaangażowaniem w tę sprawę samej Magdaleny, której serce zaczyna mocniej bić w towarzystwie pewnego młodzieńca? I co, jeśli wróg skrywa się za maską kogoś, kto jest im dobrze znany?
„Cudze chwalicie, swego nie znacie” – ten dobrze znany frazeologizm może zostać śmiało wykorzystany z myślą o wierzeniach pradawnych ludzi, którymi od najmłodszych lat są karmione nasze umysły. Na lekcjach historii notowaliśmy w zeszytach informacje powiązane z religią Rzymian, Greków tudzież Egipcjan, ale czemu pomijamy tę istotną dla naszego kraju? Wyplewiona i niemalże przesłoniona przez chrześcijaństwo wiara słowiańska również zasługuje na wielki powrót, co stara się udowodnić wielu autorów, w tym sama Paulina Hendel. Strasznie ciekawiło mnie wykorzystanie tego motywu i niecierpliwie czekałam na dość mocne spotkanie z nim. I w sporym stopniu się nie zawiodłam! Już w pierwszym rozdziale demoniczne paskudy dają o sobie znać, a ich pobratymcy niebezpiecznie brykają w dalszej części książki, dostarczając wielu wrażeń. Stopniowo wprowadzany motyw grozy wywołujący skoki ciśnienia zapełniał luki między melancholijnymi, pełnymi zwyczajności i rutyny momentami, nadając całokształtowi wyrazistych kształtów. Dzięki temu ani przez chwilę nie czułam się znudzona, wręcz przeciwnie: doprawdy z trudem odrywałam się od lektury. Oczywiście poza zmniejszaniem populacji kreatur oraz prowadzenia spokojnego życia, można również liczyć na spore dawki intryg, które – moim zdaniem – mocno zaskakują. Sam największy wróg Magdy oraz jej wuja Feliksa stanowił dla mnie ogromną zagadkę, że kiedy poznałam jego tożsamość, poczułam się tak, jakbym wreszcie uwolniła się zza tafli lodu. Plułam sobie w brodę, że przecież rozwiązanie stało tuż przede mną, a ja po omacku obarczałam kolejne osoby. Pani Paulino, jest pani kolejną autorką, która wyprowadziła mnie na manowce. Ładnie to tak?
Aby nikt nie pomyślał, że jedynie słodzę, pragnę szybko powrócić do momentu, kiedy to stwierdziłam, iż „w sporym stopniu się nie zawiodłam”. Poczułam ogromny zawód, kiedy moje ciche nadzieje powiązane z uzupełnieniem luk w edukacji zakończyło się niepowodzeniem. Owszem, autorka przedstawia nam sylwetki kilku demonów, jakie kiedyś zatruwały życie i co takiego nastanie, gdy staną na naszej drodze, ale brakowało mi większego wniknięcia w tę sferę. Czułam się ociupinkę zawiedziona tym, że nie nawiązano do żadnych bóstw, dzięki czemu mogłoby być jeszcze ciekawiej, bo wiele z nich nadawałoby się do tej historii. Tak – pobawiłam się w szperacza i co nieco sobie poczytałam, ale niektóre artykuły zawierały typowy naukowy bełkot, a, znając autorkę, zapewne napisałaby to w przyswajalny i ciekawy sposób. Także zakończenie wydawało mi się takie... nietrafione? Nie powiem, wywołuje niemałe zaskoczenie, ale muszę przyznać, że można było zaczekać z tym wątkiem do kolejnego tomu. A tak raczej nie otrzyma się obrażeń wewnętrznych od wybuchu słownej bomby. Raczej, bo nigdy nic nie wiadomo...
„To, że ktoś lepiej dostrzega rzeczy niewidoczne, nie znaczy, że jest wariatem [...]”.
Znacie ten typ człowieka, który – pomimo przeróżnych ostrzeżeń i zakazów – stara się udowodnić swoją rację, co rusz narażając się na ogrom niebezpieczeństw? Jeżeli nie, to obiecuję, że poznając Magdę, nadrobicie tę zaległość. Dwudziestolatka wielokrotnie ignorowała słowa wuja, samoistnie wpychając się w paszczę lwa. Nawet nie zważała na to, że jej ośli opór powiązany z chęcią pokazania Feliksowi, że nie trzeba na nią dmuchać i chuchać może posłać ją dwa metry pod ziemię. Dopiero z czasem zrozumiałam pobudki Magdaleny i sama zaczęłam się wściekać na jej wujka. Przecież dziewczyna już od dawna siedziała w tym bagnie po uszy i to jasne jak słońce, że z czasem zapragnęła pójść o krok dalej, bo wieczne zbieranie informacji dla żniwiarza czy użyczanie mu własnego samochodu nie jest szczytem marzeń kogoś z ambicjami. Tylko Feliks również miał ku temu swoje powody. Chociaż szanował swoją familię, jednak kiedy ktoś się wykruszał, to nie potrafił zbyt długo za tą osobą tęsknić. Zupełnie inaczej było z Magdą. Jej nadzwyczajna wrażliwość na obecność upiorów spowodowała, że czuł się za nią odpowiedzialny i nie wyobrażał sobie, aby kiedyś miało jej zabraknąć. Tym samym stawał się strasznie podejrzliwy, kiedy ktoś obcy kręcił się wokół jego bratanicy. Sam adorator dwudziestolatki, Mateusz, nie miał z nim lekko! A co się tyczy samego antagonisty...
Powiem szczerze, że od samego początku go polubiłam. Pierwszy (w końcu zaczynam mówić o nim, posługując się jego imieniem) znakomicie bawił się w kotka i myszkę z naszym wspaniałym duetem. Wykreowana przez niego intryga doskonale zdawała swój egzamin, przez co do samego końca nie potrafiłam domyślić się, pod czyją maską może skrywać się ten potwór. Może wcielił się w wielbiącego procentowe trunki lekarza Waldemara odpowiedzialnego za leczenie żniwiarzy? A może zainfekował swoją obecnością ciało cioci Jadwigi, wykorzystując, że kobieta potrafiła wzbudzać respekt wśród członków rodziny? A może to sam Mateusz? Tylu podejrzanych, wiele ślepych zaułków... Tak czy inaczej, jestem zdania, iż to najlepiej wykreowana postać!
Paulina Hendel może całkowicie nie odwołuje się do wierzeń słowiańskich i zapożycza z nich jedynie te drastyczniejsze elementy, to udało jej się wykreować świat, który w pewnym stopniu przemieszcza się z papieru do rzeczywistości. Niejednokrotnie po lekturze [Pustej nocy] wyobrażałam sobie, że gdzieś w ciemnościach czają się na mnie potwory! I chociaż powieść nie jest wybitnym arcydziełem oraz zawiera parę dobrze znanych schematów, to umiejętne władanie piórem autorki powoduje, że przymykamy na to oko i po prostu brniemy przez książkę, aż nie dostrzeżemy brzydkiej kropki umieszczonej tuż po ostatnim zdaniu!
Podsumowując:
Coraz częściej sięgam po twórczość polskich autorów i muszę przyznać, że wcale tego nie żałuję. Doprawdy nie wiem, czemu jest ona tak niedoceniana przez czytelników, bo po raz kolejny udało mi się natrafić na coś godnego uwagi. [Pusta noc] powoduje, że w jednej chwili zapominamy o tym, iż potwory nie istnieją i każdy niespodziewany szmer powoduje szybsze bicie serca i nerwowe rozglądanie się na boki, a w połączeniu z klimatycznym i pełnym tajemnic Wiatrołomem zyskujemy godziny niezapomnianych wrażeń oraz kilka prawie bezsennych nocy. No co? Przecież licho nie śpi!
Na pierwszy rzut oka Magda sprawia wrażenie zwyczajnej dwudziestolatki. Przecież nie ma nic dziwnego w tym, że pracuje w małej księgarni, wspomagając przy tym rodzinny interes. Także pomoc w domowych obowiązkach nie jest czymś nadzwyczajnym – w końcu zmywanie naczyń, wynoszenie śmieci czy mycie podłóg to normalne czynności pozwalające utrzymać własne cztery ściany w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-09-14
Praca na planie zdjęciowym serialu kryminalnego „Stój, bo strzelam!” nigdy nie należała do najłatwiejszych. Każdy, kto „służył” słynnej producentce Palomie musiał liczyć się z tym, że ta kobieta nie cierpi półśrodków i to, co wychodziło spod jej rąk, potrzebowało maksymalnego doszlifowania. Dlatego też scenarzyści pracowali w pocie czoła, aby dalsze losy bohaterów nie wiały nudą; aktorzy perfekcyjnie wczuwali się w swoje role, byle tylko wypaść naturalnie i nie tracić czasu na duble, gdy pozostali wykorzystywali nabyte umiejętności, by złożyć wszystko w doskonałą całość. Ale nie robili tego tylko dla tej surowej i dość wymagającej kobiety. Każdy, kto stał na straży jakości serialu, pragnął nie zawieźć pokładów zaufania i sympatii setki widzów. Niestety nikt nie spodziewał się, że tuż przed samym finałem sezonu dojdzie do ogromnej tragedii...
W tajemniczych okolicznościach ginie producentka serialu, a wszelkie ślady wskazują na to, że popełniła samobójstwo. Większość pracujących z nią ludzi przyjmuje tę wiadomość bez wyszukiwania jakichkolwiek luk. Właśnie – większość.
W autentyczność tej informacji nie wierzy jedynie dwójka scenarzystów. Wyposażeni w bogatą wyobraźnię, skromną wiedzę o współpracownikach oraz sieć domysłów rozpoczynają prywatne śledztwo. Krok po kroku przekraczają bariery, które dotąd pozostawały dla nich niewidoczne, dostarczając sobie nowych elementów sporej układanki. Jednakże nikt nie bierze ich na poważnie. Nawet policja – zaznajomiona z ich stylem bycia – otwarcie sobie kpi z pokracznych teorii spiskowych. Do czasu aż nie ginie kolejna osoba z obsady.
Czy tym razem stróże prawa postanowią uwierzyć słowom dwójce kreatywnych scenarzystów? A może skupią się jedynie na morderstwie drugiej osoby, zapominając o przeklętej Palomie? I jak zareaguje dwójka detektywów-amatorów, gdy ich szeregi zapragnie zasilić jeden z aktorów serialu? Czy zaryzykują i zaufają komuś, kto dotąd również nic sobie nie robił z ich podejrzeń?
Nie od dziś wiadomo, że „śmierć” jakiegokolwiek człowieka na planie serialu kryminalnego stanowi chleb powszedni i strasznie ciężko kogoś zdziwić tak oczywistym zjawiskiem. Przecież tam praktycznie co chwilę kręci się sceny, gdzie ktoś zasila szeregi dumnych właścicieli drewnianych M1 wsuwanych parę metrów pod ziemię, głęboko tam zakopywanych. Ten gatunek tak już ma i byłoby dziwnie, gdyby tego zabrakło. Aczkolwiek kiedy do akcji wkracza prawdziwy morderca i odbiera życie w realnym świecie, nikt tego już nie uznaje za rozrywkę tworzoną specjalnie dla ludzi. W takiej właśnie sytuacji zostali postawieni wszyscy współpracujący z producentką „Stój, bo strzelam!”. Szok, niedowierzanie, dziwne uczucie pustki po kimś, kto traktował cię gorzej niż zirytowani ludzie wydzwaniających co parę sekund ankieterów – to ogromny miszmasz przeplatających się reakcji, jakie towarzyszyły Sylwii i Kubie Leśniewskim, rodzeństwu zatrudnionemu na planie jako scenarzyści. Inni również nie umieli zrozumieć, co takiego wstąpiło w słynną Palomę, że postanowiła popełnić samobójstwo, ale tylko wspomniana wcześniej dwójka jakoś tak przestała wierzyć w tę historię. Nawet nie przemawiał do nich fakt, że policja potwierdziła tę wersję zdarzeń, zamykając śledztwo. Ale ich przesiąknięte intrygami umysły nie dopuszczały do siebie takiego zakończenia. Uparcie wierzyli, że znienawidzona Paloma, której lista wrogów wydana jako książka zdobyłaby miejsce w księdze Guinnessa w kategorii najgrubsze dzieło, zginęła z rąk kogoś, kto miał jej po prostu dość. Ich kreatywność w wymyślaniu intryg oraz sprawdzanie, czy aby na pewno są autentyczne, nieraz doprowadzały do cichych parsknięć z mojej strony. Może tylko od czasu do czasu udawało się autorowi doprowadzić mnie do wybuchów śmiechu tak głośnych, że sąsiedzi aplikowali sobie zatyczki do uszu, ale wszelkie komplikacje oraz ślepe uliczki powodowały, że nawet przysięga „jeszcze jeden rozdział i daję odpocząć oczom” nic nie dawała. Wielokrotnie już miałam nadzieję, że obserwowany aktualnie podejrzany okaże się zwycięzcą, gdzie nagrodą główną do zdobycia zostaną srebrne bransoletki, przejazd limuzyną na najbliższy komisariat policji oraz ekskluzywny pokój w tym hotelu, a tu pudło! No tak nie można, panie Wojciechu! Pan to zrobił specjalnie, abym ślęczała nad książką nawet w porze, kiedy to jej strony oświetla sztuczne światło, z którym nie znoszę współpracować! Także niektóre powtarzające się informacje na temat rodzeństwa powodowały, że na ich widok przewracałam oczami. Skoro wcześniej wiedziałam, że Sylwia nie jest fanką pewnej rzeczy, kiedy jej brat to ubóstwia, dzięki czemu może się puszyć, to powielanie tego jako zapychacza w moim przypadku okazało się błędem. Ale nie powiem, rekompensata w postaci wybuchu potężnej bomby oraz kilku petard fabularnych spowodowała, że nie założę sprawy w sądzie za takie niedogodności.
„Oto tajemnica życia – pomyślała, patrząc na swą najnowszą ofiarę. Ciągła ucieczka przed cierpieniem, które i tak prędzej czy później dopadnie nas i wypatroszy. Wszystkich i każdego z osobna...”
Sylwia na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie schematycznej szarej myszki. Trudno się temu dziwić, skoro wiecznie pozwalała wieść prym narcystycznemu bratu, tłumacząc się listą wydumanych wad własnego ciała i umysłu. Właśnie, sprawiała takie wrażenie, ale prawda wyglądała zupełnie inaczej. Wystarczyło jedynie pozwolić jej działać, a udowadniała, że Kuba nie dorasta jej do pięt! Kiedy ten wymyślał tak pokrętne teorie, że gdyby można było z nich szyć ubrania, to zapewne dawna Lady Gaga chętnie by się w nie ubierała, Sylwia przywracała go na ziemię bardziej realistycznymi myślami. A kiedy jeszcze do ich amatorskiego biura detektywistycznego dołączył Artur (którego uparcie nazywam Arkiem), aktor odgrywający ważniejszą rolę w serialu, to już w ogóle robiła wszystko, aby się nie zbłaźnić. Co zaś się tyczy samego Kuby... Nie powiem, w jakimś stopniu go polubiłam, ale gdybym musiała spędzić w jego towarzystwie więcej czasu, to sympatia zamieniłaby się w nienawiść. Nie powiem, jego troska o siostrę jest godna podziwu, ale ludzie z przerośniętym ego dość często są u mnie na przegranej pozycji. Za to sam Artur totalnie zaskakuje! Spodziewałam się po nim kogoś pokroju Kuby, gdzie sodówka tak uderzyła mu do głowy, że nawet posiada mieszkanie ozdobione własnymi zdjęciami. Inteligentny, umiejący dostrzec własne wady, nieoceniający po pozorach – to tylko nieliczne plusy jego postaci. I chociaż początkowo wątpił w zdolności detektywistyczne scenarzystów, nie wypominał im wpadek, szydząc po kątach z innymi aktorami. Co więcej, sam wiele razy służył cennymi radami! Och, chciałabym napisać znacznie więcej o bohaterach występujących w [Spisku scenarzystów], ale przypuszczam, że wtedy niepostrzeżenie wygadałabym się w istotnych sprawach, a przecież nie wolno psuć zaskakujących niespodzianek. A niektóre postaci posiadają ich aż nadto! To chyba bezpieczna informacja, prawda?
Wiadomo nie od dziś, że w show-businessie wcale nie jest tak kolorowo, jak to pragną ukazać wszelakie magazyny. I kiedy Wojciech Nerkowski postanowił tego nie ukrywać, pomyślałam sobie jedno: W co ja się, do zielonego bluszcza, wpakowałam? Oczywiście żartuję. Zdążyłam się przygotować do spotkania z tym światkiem, ale nie przypuszczałam, że pomiędzy morderczymi wizjami można tak zręcznie przeplatać zabawne wątki. Jak już wcześniej wspominałam, nie śmiałam się donośnie, ale parsknięcia oraz szeroki uśmiech świadczyły, iż ten kryminał posiada istotne dla siebie wątki komediowe, dzięki czemu nikt nikogo nie okłamuje. Ale muszę przyznać, że właśnie dzięki temu książka nabiera realistycznych kształtów i gdyby coś takiego wydarzyło się naprawdę, uwierzyłabym w taką wersję wydarzeń. Po prostu widać, że pan Wojciech jest już doświadczony w boju i żadna sztuczność z jego strony nam nie grozi.
Podsumowując:
Jeżeli sądzicie, że poruszane w polskich serialach wątki kryminalne są cudowne, to chyba jeszcze nie mieliście do czynienia z genialną intrygą zaistniałą w [Spisku scenarzystów]! Pozwólcie, aby poważny konkurent Alka Rogozińskiego, Wojciech Nerkowski, poprowadził was poprzez ciemne zakamarki show-businessu, zapewniając sobie ogrom niezapomnianych wrażeń. Dajcie się porwać śledztwu Leśniewskich, gdzie nie każda poszlaka musi jedynie wywoływać ciarki na plecach. Och, po prostu przygotujcie się na to, że podczas czytania może was nieco rozboleć szczęka, a wskazówki zegara będą płynąć w zaskakująco szybkim tempie!
Praca na planie zdjęciowym serialu kryminalnego „Stój, bo strzelam!” nigdy nie należała do najłatwiejszych. Każdy, kto „służył” słynnej producentce Palomie musiał liczyć się z tym, że ta kobieta nie cierpi półśrodków i to, co wychodziło spod jej rąk, potrzebowało maksymalnego doszlifowania. Dlatego też scenarzyści pracowali w pocie czoła, aby dalsze losy bohaterów nie wiały...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-09-09
Leo teoretycznie niczym nie różni się od pozostałych ludzi przechadzających się po świecie. Przecież tak samo jak oni ciężko pracuje, aby zapewnić sobie lepszy byt w przyszłości, znajduje czas na spotkania w gronie najbliższych czy przyjaciół oraz stara się ułożyć życie uczuciowe, chociaż na każdym kroku czyha na niego wiele pięknookich pokus pragnących go usidlić.
Teoretycznie, bo w praktyce wygląda to zupełnie inaczej...
Każdy, kto go doskonale zna, wie, że od dziecięcych lat posiada bowiem pewną przyjaciółkę, Leilę. Kobieta stanowi dla wszystkich ogromną zagadkę, ponieważ dotąd nikt nie dostąpił zaszczytu poznania jej i spędzenia z nią choćby pięciu minut. A nadarzało się przecież tyle doskonałych okazji, na które otrzymywała zaproszenia od samego Leo, ale to na nic. Nawet sam mężczyzna niewiele wie o swojej przyjaciółce, choć stara się na każdym ich spotkaniu tuż nad brzegiem morza cokolwiek z niej wyciągnąć, lecz ta jedynie dzieli się z nim swoimi przemyśleniami oraz cennymi radami.
Podczas jednej z imprez Leo poznaje intrygującą Ninę, która zdaje się mieć wypisane na czole, iż stanowi jego idealną drugą połówkę. Mężczyzna praktycznie zaczyna wariować na jej punkcie, jednak jest jeden istotny kłopot: Leila. Tajemnicza dziewczyna znad brzegu morza również zajmuje istotne miejsce w jego sercu. Sprawy miłosne zaczynają się komplikować, a przecież trzeba podjąć właściwą, dorosłą decyzję.
Co w takiej sytuacji postąpi Leo? Czy wybierze, z którą z kobiet postanowi spędzić resztę życia? A może będzie na tyle zachłanny, że nie pozwoli żadnej z nich odejść? I co się stanie, kiedy mężczyzna odkryje, że Leila skrywa ogromny sekret, które w jakiś sposób dotyczy również i jego? I czy w końcu znajdzie odpowiedź na zadawane przez cały czas pytanie: Czym tak dokładnie jest miłość?
„Czym jest miłość?” – to niewinnie wyglądające pytanie zadaje sobie praktycznie każdy, wliczając również tych, którzy na co dzień posługują się słowami ściśle powiązanymi ze sferą uczuciową, a mianowicie kocham cię. Z takim samym problemem boryka się Leo, główny bohater [Jeśli tylko...], gdzie jego problemy sercowe zaczynają wymykać mu się spod kontroli. Z jednej strony jest oczarowany Niną, przepiękną i mądrą rudowłosą damą, poznaną podczas swojej imprezy urodzinowej, kiedy z drugiej czai się przyjaciółka od dziecięcych lat, równie powalająca urodą i intelektem czarnowłosa Leila. Obie kobiety sprawiają, że mężczyzna nie potrafi o nich zapomnieć, a przecież granie na dwa fronty nie przystoi komuś, kto pragnie stabilizacji. Przyglądałam się tym zawirowaniom bohatera ze szczyptą ciekawości, powoli prowadzącej mnie przed oblicze samego władcy Piekieł. Zastanawiałam się, jakich wyborów dokona i czy każdy ruch zostanie przez niego dokładnie przemyślany. Niestety Leo dość często działał po omacku, tworząc komplikację za komplikacją, a mi dostarczając powodów do chwytania się za głowę. Ale chwila, moment... przecież ta książka nie jest jedynie o miłości! Przecież prawie co rusz przyszło mi się mierzyć z filozoficznymi postrzeżeniami na temat ludzkiej egzystencji, panoszących się w niej emocji, przejmujących nad nią kontrolę uczuć czy otaczającego nas świata. Wiele z nich trafiało w samo sedno, dawało powód do refleksji, przez co sama zaczynałam się nad tym wszystkim zastanawiać. Kiwałam wtedy główką niczym te słynne pieski towarzyszące kierowcom autobusów w trasie, aczkolwiek co za dużo, to niezdrowo. Czasami udawało mi się przez to zapomnieć, czym tak naprawdę zajmuje się Leo, a przecież jego zawód wymaga skupienia oraz rozsądnego podejmowania decyzji, kiedy on sam nie dawał sobie rady nawet przy najprostszych czynnościach. Także tajemnica unosząca się nad sylwetką damy znad brzegu morza nie dawała mi spokoju (w sensie pozytywnym, rzecz jasna), ale – niestety – całej prawdy o niej domyśliłam się nad wyraz szybko. Nie powiem, zostało to kreatywnie ukazane i wielu może mieć problem z rozwikłaniem tej zagadki, ale ja i mój żądny mocniejszych akcentów umysł nie doczekaliśmy się wspaniałej niespodzianki. To tak mnie zasmuciło, że porzucam swoje uprzedzenia do czułości i poproszę o takie miśkowate przytulenie. Tak w ramach pocieszenia. Czy jest ktoś chętny wspomóc czerwonowłosą blogerkę?
Kolejnym przykrym aspektem książki są... literówki. Tak, ta zmora panoszy się jak mało kto, przez co powoduje wiele przykrych komplikacji. Ciężko sobie wyobrazić „odrywanie wzorku” od kogoś, chyba że w ten sposób niszczymy cudzą własność, ale tutaj raczej chodziło zupełnie o coś innego. Także w wielu dialogach dostrzegłam paskudne dywizy, za co w niektórych miejscach można porządnie dostać po łapkach. Zło, zło i jeszcze raz zło!
„Łatwo przychodzi ocenianie innych i zapominanie o własnych błędach [...]”.
Pomimo zbliżającej się wielkimi krokami trzydziestki, Leo nadal pozostawał małym, zagubionym chłopcem w dorosłym świecie. Chociaż dwoił się i troił, aby się w nim połapać, co mu się nieraz udawało, nie jestem w stanie zapomnieć o ogromnym tchórzostwie, jakie niekiedy opanowywało jego ciało. Wiele razy uciekał przed narastającymi problemami, zamiast automatycznie stawić im czoła. To nie zmienia jednak faktu, że dość szybko zdobył moją sympatię, co pozwoliło na lepsze poznanie jego wielu twarzy. Leila również znalazła się w gronie lubianych przeze mnie osób. Choć często przemawiała w dość dziwny, a zarazem tajemniczy sposób oraz nad wyraz szybko wybaczała Leo nawet najbrzydsze obelgi rzucane w jej kierunku (za które ode mnie dostałby tak solidnego liścia, że nie wiem, czy odważyłby się użyć takiego określenia w moim kierunku ponownie), to kupiła mnie swoim opanowaniem oraz chłodnym ocenianiem sytuacji bez faworyzowania jednej ze stron. Wspierała swojego przyjaciela ciepłym słowem oraz uśmiechem, przez co nie dziwię się, że ten nie potrafił określić swoich uczuć. Natomiast Nina... nawet nie wiecie, jak często chciałam ją udusić, ewentualnie wrzucić pod jakikolwiek nadjeżdżający samochód! Ta kobieta doprowadzała mnie do szewskiej pasji! Pod byle pretekstem wywoływała burzliwe kłótnie, robiąc z siebie wielce pokrzywdzoną. Rozumiem, zazdrość potrafi zaślepiać, ale żeby co rusz obrażać się o każdą uwagę? Litości! To już zagmatwane uczucia Leo stanowiły lek na to zło, co w moim przypadku może zaskoczyć. Zgadłam?
Mówiąc szczerze, styl pisania Karoliny Klimkiewicz nie stanowi niczego innowacyjnego i wyszukanego. Jako że to dopiero debiut i przed autorką jeszcze wiele pracy, to aby ułatwić udoskonalanie kunsztu, pragnę poprosić o udoskonalenie jakości opisów, którym czasami brakowało dodatkowych słów mogących przedstawić daną sytuację w znacznie wyraźniejszy sposób. Ale to nie zmienia faktu, że wyraźnie widoczna (i doskonale wyczuwalna) lekkość pióra oraz niecodzienne przedstawienie tajemniczej historii spowodowały, że nie potrafiłam się oderwać od [Jeśli tylko...]. Przeczytałam ją w jeden dzień, co ostatnio stanowi u mnie ogromny wyczyn!
Podsumowując:
Chociaż książka nie jest pozbawiona wad i czasami człowiek pragnie dosadnie postawić do pionu pewnych bohaterów, to jestem pewna, że każda romantyczna dusza odnajdzie w [Jeśli tylko...] ukojenie oraz spędzi z tą powieścią wiele cudownych chwil. Umożliwi to niesamowita, pełna zawirowań miłosnych oraz refleksyjnych wynurzeń historia, której zakończenie nie wywołało u mnie łez, ale nie ręczę za to, że wrażliwi powstrzymają wzruszenie.
Leo teoretycznie niczym nie różni się od pozostałych ludzi przechadzających się po świecie. Przecież tak samo jak oni ciężko pracuje, aby zapewnić sobie lepszy byt w przyszłości, znajduje czas na spotkania w gronie najbliższych czy przyjaciół oraz stara się ułożyć życie uczuciowe, chociaż na każdym kroku czyha na niego wiele pięknookich pokus pragnących go usidlić....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-09-06
Po tragicznych w skutkach Wojnach Pogodowych ludzie zapragnęli odseparować się od przykrych wspomnień, chcąc czym prędzej zapomnieć o kataklizmach, jakie na nich zsyłano. Dlatego też postanowiono przywołać do życia Atopię – położone między Kalifornią a Azją Południowo-Wschodnią futurystyczne miasto-wyspę, gdzie rozwijająca się w zastraszającym tempie nauka to wszystko umożliwiała. Tamtejszym naukowcom udało się opracować system oparty na nanotechnologii, pieszczotliwie nazywany psis, który pozwalał swojemu użytkownikowi na odseparowanie od własnego ciała. W tym celu każdy, kto otrzymał możliwość testowania tego gadżetu na własnej skórze, zyskiwał swojego sobowtóra. Dzięki temu, podczas przebywania w wyimaginowanej przez siebie alternatywnej rzeczywistości, wykreowany przez system przejmował pieczę nad ludzką skorupą, dbając o jej najważniejsze potrzeby. Także to udogodnienie pozwalało na rozwijanie się w wielu dziedzinach naukowych, przez co Atopijczycy górowali nad resztą świata.
Niestety nie zawsze wszystko idzie po myśli nawet największych umysłów. Pomiędzy niewinną zabawą a wypełnianiem obowiązków oraz udoskonalanie tego zacnego dzieła, następuje ogrom komplikacji, które ciągną za sobą nieprzyjemne konsekwencje. Psis, uznawany dotąd za dar od samego Boga, staje się prawie że przekleństwem, a każdy użytkownik tego systemu zaczyna odczuwać jego skutki. Rzeczywistość zaczyna mieszać się z wytworzonymi „techświatami”, a czający się między serwerami wrogowie są w stanie wykorzystać nawet najdrobniejsze błędy ofiar.
Czy Atopia nadal zasługuje na miano raju? A może ludzie przesadzili, nadając takie miano tej futurystycznej wyspie? I jak zareagują stwórcy, ponoć idealnego, systemu, nad którym sami zaczynają tracić kontrolę, kiedy niebezpieczeństwo zacznie czyhać również poza granicami ich cudownego miasta?
Dość często zdarza mi się marudzić z powodu nadmiaru obowiązków, jakie spadają mi niespodziewanie na głowę. Prawie że rozpaczam nad listą dodatkowych prac, nie wiedząc dokładnie, od czego zacząć. Wtedy pragnę uporać się z tym w ekspresowym tempie, aby zagwarantować sobie trochę czasu dla siebie. Jednakże w świecie wykreowanym przez Matthew Mathera stwierdzenie „Przecież się nie rozdwoję!” stałoby się obłudnym kłamstwem! Stworzona na miasto-wyspie technologia, potocznie zwana psis, pozwalała każdemu użytkownikowi na robienie kilku czynności równocześnie, choć jego ciało grzecznie wylegiwało się na łóżku lub grzało miejsce w fotelu. To niesamowite udogodnienie zyskiwało coraz to więcej zwolenników, choć przeciwników również nie ubywało. Ja sama czułam się zaintrygowana tym wszystkim i przez pewien moment pragnęłam odczuć taki „dar” na skórze, ale kiedy autor zaczął ukazywać coraz ciemniejsze zakamarki takiej potęgi... Nie powiem, miewałam ciary, a czyhające zewsząd pułapki przechodziły ludzkie pojęcie! Jednakże przeistaczająca się w wewnętrznego demona sytuacja jeszcze bardziej mnie nakręcała. Z ogromnym entuzjazmem starałam się zatracić w [Kronikach Atopii], chcąc chłonąć wiedzę niczym materiał tenisówek stykający się z ogromną kałużą. Tak, starałam, bo im głębiej wnikałam w ten świat, tym coraz ciężej pojmowałam zawartą tutaj terminologię. Z całkiem dobrze skonstruowanych opisów autor postanowił przeskoczyć na totalnie naukowy bełkot. Czułam się wtedy tak, jakby ktoś uderzał we mnie wiedzą, śmiejąc mi się w twarz, że muszę czytać jakiś fragment wielokrotnie, chociaż i tak nie zawsze to pomagało. Nawet krzyknięcie „Czy jest na sali tłumacz?” niewiele by dało. Dlatego też zacisnęłam zęby i liczyłam w duchu na to, że – w końcu – pan Mather zlituje się nade mną i wyciągnie pomocną dłoń. I nie przeliczyłam się. Dopiero prawie ostatnie dwieście stron (gdzie to tomiszcze zawiera ich ponad sześćset!) całkiem sporo mi wyjaśniło, ale i tak głowa pękała od nadmiaru terminów nie z tej ziemi. Ale nie tylko przez to potrzebowałam pewnej dawki medykamentów przeciwbólowych...
Ogrom „miałów” oraz „byłów” totalnie mnie zamurował! Chyba nie znalazłam strony, gdzie nie widnieje żadne z tych słów w wielu formach. Sama wielokrotnie przekształcałam sobie zdania z pomocą synonimów, bo nie potrafiłam już tego znieść. Także natknęłam się na wiele kwiatków, takich jak jedzenie „siadania” czy posiadanie brody pod samymi oczami. I teraz nie wiem, czy sam autor zawinił i tłumacz przetłumaczył dosłownie, co redaktorzy zaakceptowali czy jednak ci ostatni nie dostrzegli tak istotnych błędów. Tak czy siak, z tych właśnie powodów dosyć często odkładałam książkę na bok, bo nie dawałam rady czytać dalej. Potrzebowałam ogromnych przerw, by przetrawić to i lecieć dalej.
„Czasem trzeba się zgubić, by móc się odnaleźć”.
Kolejnym, aczkolwiek małym, minusem jest ogrom bohaterów, jacy zostali przedstawieni na kartach [Kronik Atopii]. Gubiłam się w plątaninie imion, próbując sobie przypomnieć, kto jest kim dla kogo i jaka jest jego rola w tym wszystkim. Specjalistka od reklamy Olympia Onassis, matka-stworzycielka wszystkiego Patricia Killiam, zatracający się w alternatywnych rzeczywistościach Bobby Baxter, przekładający pracę nad ukochaną i przyjaciół William McIntyre, uciekający od tysiąca zaplanowanych dla niego śmierci Vince Indigo... Można wymieniać i wymieniać! Na całe szczęście każda z tych osób przewijała się przez życie pozostałych, dzięki czemu z czasem udało mi się okiełznać tę jakże trudną wiedzę i stwierdzić, czyj styl bycia jest najbardziej przyswajalny. Nie powiem, każda z tych osób zrobiła na mnie jakieś wrażenie, ale to Bobby oraz Patricia – moim zdaniem – bili wszystkich o głowy, dzięki czemu chętniej zatracałam się w tym wyimaginowanym świecie. Bob okazał się doskonałym przykładem tego, jak współczesna technologia umiejętnie miesza w głowach, prawie robiąc z mózgu papkę. Wystarczyło tak niewiele, aby pozostał zniewolony przez psis, a co za tym idzie – więźniem własnego ciała. Natomiast Patricia zaimponowała mi swoimi „umiejętnymi” intrygami oraz chęcią odbudowania swojej pozycji, gdzie z dnia na dzień było coraz gorzej. To jeszcze nie koniec. Także pewien człowiek okazał się na tyle genialnym charakterem i jego kreacja totalnie mnie zauroczyła, ale nie chcę nikomu zdradzać, któż to taki, bo wtedy popsuję potencjalnym czytelnikom zabawę, a to nie jest wskazane!
Matthew Mather zaskoczył mnie swoją wiedzą oraz umiejętnym wykorzystaniem jej w [Kronikach Atopii], nadając tej książce ogromnej siły rażenia. Już od dawna nie zetknęłam się z tak mocno polegającym na technologii świecie, co mnie wbiło w siedzenie. Autor udowadnia, że posiadając rozległą wiedzę w danej dziedzinie można stworzyć coś naprawdę... skomplikowanego? Chyba inaczej tego nie ujmę. Niestety nie zawsze dawałam radę się tym cieszyć, o czym już wcześniej zdążyłam opowiedzieć. Tak, cały czas jestem zła za te formuły, przez które zwyczajny Kowalski czy nijaka Aleksandra, prowadząca bloga Bluszczowe Recenzje, poczują się gorsi i tacy niedokształceni w tej dziedzinie. A wystarczyło ociupinkę to uprościć i wytłumaczyć w bardziej przystępny sposób. Oj, zaczynam za wiele wymagać... Na szczęście nie potrzeba mojego zrzędzenia przy przyziemnych sprawach, które też zostały poruszone przez pana Mathera. Pomimo zaawansowanej technologii, ludzie nadal musieli zmierzyć się z uczuciami, intrygami oraz wszędobylskimi tajemnicami, które nieraz potrafiły zmieść mnie z podłogi. Podobało mi się to, bez dwóch zdań!
Podsumowując:
Jeżeli kiedykolwiek zapragnęłabym zacząć handlować „byłami” i „miałami” zaistniałymi na kartach [Kronik Atopii], to po wyprzedaniu wszystkich tych słów bez wątpienia stałabym się bardzo, ale to bardzo bogata. Co nie zmienia faktu, że ta książka daje wiele do myślenia pod kątem zniewalającej nas technologii, która już i tak trzyma nas mocno w zmechanizowanych łapach. Dlatego też, jeżeli czujecie się na siłach i spore błędy plus nieprzystępne dla zwyczajnego umysłu kwestie nie są wam straszne, śmiało odkryjcie, co nas może czekać w przyszłości! Tylko ostrzegam – nie odpowiadam za wszelkie zniszczenia, kiedy ewentualnie postanowicie rzucać w nerwach tą książką po pokoju!
Po tragicznych w skutkach Wojnach Pogodowych ludzie zapragnęli odseparować się od przykrych wspomnień, chcąc czym prędzej zapomnieć o kataklizmach, jakie na nich zsyłano. Dlatego też postanowiono przywołać do życia Atopię – położone między Kalifornią a Azją Południowo-Wschodnią futurystyczne miasto-wyspę, gdzie rozwijająca się w zastraszającym tempie nauka to wszystko...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-08-10
Świat składający się z samych idealnych ludzi, całkowicie pozbawionych rys na charakterze – to największe marzenie Trybunału, który znalazł doskonałe rozwiązanie tego paskudnego problemu. Otóż każdy, kto dopuści się czynu, uznanego przez nich za szkodliwy, zostaje napiętnowany Skazą, czyli wypaleniem na pewnej części ciała paskudnej litery „S”. Oprócz tak drastycznego czynu, ludzie skazani na taką karę mają rzucane kłody pod nogi w postaci godziny policyjnej, biedniejszych racji żywnościowych czy ograniczonych miejsc w środkach transportu miejskiego. Muszą również nosić specjalną opaskę informującą pozostałych, z kim mają do czynienia. Przez takie utrudnienia stają się obiektem drwin perfekcyjnego w każdym calu społeczeństwa, które znacznie odsuwa się od takich ludzi, boleśnie pokazując im miejsce poza zwartym szeregiem.
Siedemnastoletnia Celestine, ślepo zapatrzona w taki system Trybunału, popierała go każdą cząsteczką ciała. Sama dziewczyna śmiało mogłaby stanowić ikonę idealności, gdzie mieszkańcy kraju mogliby brać z niej przykład. Taka postawa zagwarantowała jej nie tylko zaufanie ludzi, ale również samego sędziego Crevana, z którego synem, Artem, się spotykała. Tylko czasami wszystko, co piękne, nie może trwać wiecznie...
Wystarczył jeden nieprzemyślany ruch, aby pożegnać się z łatką doskonałości. Przerażona takim obrotem spraw Celestine nadal nie potrafi pogodzić się z utratą przywilejów oraz z tym, że odtąd ona sama stanowi obiekt do naśmiewania. I to jeszcze przez tych, których niegdyś mogłaby uznać za przyjaciół. Także tajemnicze zniknięcie ukochanego oraz nieprzychylne spojrzenia sędziego nie podnoszą jej na duchu. Przytłoczona tym wszystkim niemalże popada w czarną rozpacz.
Jednakże wielu odnajduje w jej napiętnowaniu nadzieję na obalenie rządów tych, którzy pragną narzucać społeczeństwu swoje moralne i obyczajowe dogmaty. Zafascynowani jej postawą, przez którą odkryto domniemaną Skazę na jej charakterze, robią wszystko, aby Celestine stanęła po ich stronie, stając się ikoną zbliżającej się wielkimi krokami rewolucji.
Czy siedemnastolatka odrzuci ich propozycję i na zawsze pozostanie w czterech ścianach swego pokoju, opłakując swój los? A może odnajdzie w sobie siłę i pomoże innym napiętnowanym w walce o lepsze prawa, ucierając tym samym nosa samemu Crevanowi? I czy będzie w stanie pogodzić się z ucieczką kogoś, kto ją ponoć kochał i powinien wspierać w najtrudniejszych momentach?
Należę do grona osób, które kiedy tylko mogą, wyciągają pomocną dłoń, niezależnie od znajomości i sympatii. Nieraz to okazywałam komuś pomoc w zapakowaniu towaru do reklamówek, przytrzymania drzwi, wniesienia ciężkiego wózka do autobusu czy podniesienia kogoś, gdy kierowca zahamował niespodziewanie, z taką gwałtownością, przez co pasażerowie stawali się żywymi kręglami. Jednakże w świecie przedstawionym w [Skazie] musiałabym zważać na to, kogo pragnę wesprzeć, bo gdybym tylko wykonała tak ciepły gest w stronę napiętnowanego, to cóż... mogłoby się to źle skończyć! Przekonała się o tym sama Celestine, której poukładane i zaplanowane niemalże do samej starości życie tak naprawdę stanowiło odpowiednik bańki mydlanej, gdzie jeden dobry uczynek przebił ją swym paluchem, wszystko przekreślając. Boleśnie było czytać o tym, jak ludzie potrafią być bezwzględni, tak zażarci w swej nienawiści, nieobliczalni w czynach, jeżeli w grę wchodziło napotkanie na swej drodze naznaczonego skazą. Przyglądałam się życiu siedemnastolatki z przerażeniem wymalowanym na twarzy, bo nie mieściło mi się w głowie, że można tak traktować innych. Niestety właśnie tak działa okrutna presja otoczenia. Ślepe podążanie za tłumem. Jeżeli jedna osoba nie zamierza podpaść komuś wyżej postawionemu (w tym przypadku Trybunałowi), to raczej nikt nie odważy się wyjść ze zwartego szeregu. Razem, w zwartej grupie, będą wielbić trzęsących krajem i działać tak, aby ich zadowolić. Tylko zastanawiałam się, czemu więźniowie – w trakcie lub po odbyciu kary – mieli więcej przywilejów od naznaczonych krwistą skazą. Skoro uczynili coś na ich poziomie lub znacznie gorszego, co spowodowało odsiadkę, to również nie stanowili doskonałego przykładu człowieka bez rys na charakterze. Wydaje mi się, że ten element fabuły nie został dopracowany przez autorkę. Nie winię jej za to – w końcu napisała tę książkę w sześć tygodni, ale gdyby tylko poświęciła jej nieco więcej uwagi, zapewne nie doszłoby do takiego „skandalu”. I przypuszczam, że nie jestem odosobniona w tych rozmyśleniach.
„Chcę od wszystkich współczucia, bo ono świadczy o tym, że ludzie są nadal ludźmi, a nie tym, czym mi się teraz zdają”.
Przez całą książkę byłam świadkiem ogromnej przemiany, jaka zachodziła w Celestine. Niegdyś wręcz zakochana w systemie działania Trybunału, znająca jego regulamin na pamięć, nie potrafiłaby nawet odezwać się do kogoś napiętnowanego, ale kiedy tylko sama przeszła przez to piekło, zrozumiała, że przez całe swoje siedemnastoletnie życie wielbiła coś tak okrutnego. Świadomość tego faktu spada na nią z ogromną siłą, niemal przygniatając ją i doprowadzając do depresji. I gdyby nie wsparcie najbliższych osób na pewno nie umiałaby wyjść z dołka, a zaczęłaby w nim znacznie głębiej kopać, próbując się przysypać kolejnymi pesymistycznymi myślami. Z czasem zaczęła dostrzegać promień szansy i wykorzystywała sarkazm niczym tarczę, raz za razem racząc ludzi szczerością. I właśnie ten słowny bunt wobec systemu spowodował, że naznaczeni Skazą zaczęli widzieć w niej swoje wybawienie. Tylko jak tu się zgodzić stanąć po stronie „pobratymców”, kiedy czuje się oddech sędziego Crevana i jego popleczników na karku, a miłość życia, Art, po prostu zostawił ją samej sobie? Naprawdę nie mogłam pojąć, jak mógł zrobić coś takiego człowiek, który cały czas twiedzi, że ją kocha, a za chwilę zostawia w najgorszej chwili. Przecież tak się nie robi! Więcej wsparcia zapewniali jej obcy ludzie, niżeli on sam. Naprawdę irytowało mnie, gdy ten pan pojawiał się na kartach książki. Chciałam wtedy wejść do wnętrza [Skazy] i go spoliczkować! Tak samo chciałam potraktować siostrę Celestine, Juniper, która również nie zaskarbiła sobie mojej sympatii. Już w trakcie czytania pierwszego rozdziału wiedziałam, że jej nie zdobędzie i moje przeczucie się nie myliło. Za to pokochałam całym sercem dziadka dziewczyn, który – podobnie jak Celestine – nie bał się mówić tego, co mu leżało na wątrobie. Mógł sobie przez to narobić kłopotów, ale jak to powiadał: „Kłopoty to moje drugie imię”. A że tę dewizę życiową przejęła po nim wnuczka... Cóż – przecież bycie nudnym napiętnowanym jest przereklamowane!
Już przy opinii [Love, Rosie] wspominałam, że jeszcze kiedyś sięgnę po książkę spod pióra Cecelii Ahern. Jak widać, słowa dotrzymałam i muszę przyznać, iż tego nie żałuję, bo po raz kolejny przekonałam się o tym, że ta autorka jest utalentowana w swoim fachu. Może jej twórczości jeszcze daleko do perfekcji i doskonałości w każdym calu, ale większość czytelników nie może zaprzeczyć jednego: jej książek się nie czyta – przez nie się płynie! Owszem, zdarzają się słowne progi zwalniające, ale i tak człowiek chłonie zapisane przez nią słowa niczym gąbka wodę i, pomimo przesytu, pragnie ich więcej i więcej. Doprawdy muszę pozazdrościć Cecelii Ahern samozaparcia, bo napisanie czegoś tak dobrego w ciągu sześciu tygodni to ogromny wyczyn. Ale, niestety, tak krótki czas spowodował, że parę wątków zostało niedopracowanych oraz niektórzy bohaterowie wydawali się papierowi, jednakże w jakimś stopniu jestem w stanie wybaczyć te skazy. Zdziwieni?
Podsumowując:
Jeżeli liczysz na to, że [Skaza] wbije cię w fotel i nie pozwoli na to, byś po jej zakończeniu nie potrafił usiedzieć w miejscu, to muszę cię ostrzec – właśnie tego musisz się po tej książce spodziewać! Wystarczył tylko moment, abym przepadła i nawet nie wiedziałam, kiedy spoglądałam na kropkę zwieńczającą wszystko. Totalnie przepadłam! Historia Celestine wzrusza, nakazuje na chwilę refleksji, daje powód, aby mieć nadzieję. Nadzieję, że kolejny tom wciągnie z taką samą precyzją. Doprawdy nie żałuję, iż na tę książkę chorowałam. Było warto przeżyć to wszystko!
Świat składający się z samych idealnych ludzi, całkowicie pozbawionych rys na charakterze – to największe marzenie Trybunału, który znalazł doskonałe rozwiązanie tego paskudnego problemu. Otóż każdy, kto dopuści się czynu, uznanego przez nich za szkodliwy, zostaje napiętnowany Skazą, czyli wypaleniem na pewnej części ciała paskudnej litery „S”. Oprócz tak drastycznego...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-08-07
Lirr za nic w świecie nie potrafi przywołać do siebie wspomnień sprzed okresu, zanim załoga Zielonej Harpii – z przerażającym Hego na czele – nie postanowiła wyłowić jej z czeluści zdradliwych wód morza. Pozbawiona bliskich, spragniona rodzinnego ciepła, z biegiem lat zżywa się z wybawicielami, nie wyobrażając sobie już życia poza tym statkiem pirackim. Pech jednak chce, że powodu pewnych komplikacji dziewczyna nie może dłużej zostać na pokładzie, co wiąże się z nagłą przeprowadzką. Odzwyczajona od stałego lądu Lirr jest zmuszona zamieszkać w Ysborg, teoretycznie trafiając pod opiekę samej księżnej tych ziem, Maeve. Teoretycznie, bo w praktyce nie jest tam mile widziana przez samą władczynię, gdzie ta na każdym kroku stara się udowodnić swoją niechęć do „podrzutka”. Niezrażona tak podłym traktowaniem dziewczyna zbliża się do jej syna, Caela, odnajdując w nim doskonałego powiernika sekretów i towarzysza niedoli. Żadna dworska etykieta nie jest w stanie uniemożliwić im kontaktu ze sobą oraz wspólnego spędzania czasu. Ta zażyłość powoduje, że serce Lirr zaczyna mocniej bić w obecności księcia. Niestety nie ma ona na tyle odwagi, by wyznać mu swoje uczucia, ale wtedy jeszcze nie wie, że los postanowi jej dopomóc.
Maeve podupada na zdrowiu, a stosowane dotąd medykamenty zdają się nie mieć już żadnych leczniczych właściwości. Ten fakt przeraża nie tylko najbardziej oddanych służących władczyni, ale również samego Caela, który z dnia na dzień przestaje zarażać optymizmem i sam prawie staje się wrakiem człowieka. Królowa, zrażona do magii, odrzuca swoje uprzedzenia i sprowadza do zamku słynnego medyka, który także nie przywozi dobrych wieści. Jedynym ratunkiem pozostaje receptura, gdzie do jej wykonania brakuje istotnego składnika, jakim jest święta woda. Aby ją zdobyć, trzeba odbyć długą, aczkolwiek niebezpieczną podróż na samą Wyspę Mgieł, ale to nie wszystko. Wstęp na nią mają jedynie kobiety, ale nawet wpuszczenie takowej na jej teren nie musi wiązać się z sukcesem. Dlatego Lirr, dość niechętnie, zgadza się wyruszyć po „zbawienie” dla królowej. Ale nie robi tego ze względu na nią. Ma w tym swój ukryty cel...
Czy Cael, dość często zawieszony między jawą a rzeczywistością, odkryje prawdziwe intencje Lirr? A może poznał jej mały sekret znacznie wcześniej i sam maczał palce w możliwym ratunku swej ukochanej matki? Jak potoczą się losy samej Lirr, która zdaje się ciągnąć swego słynnego pecha za sobą, który zna bardzo niebezpiecznych ludzi? I dlaczego – na litość boską! - jak cień podąża za nią jakiś upierdliwy kruk?
Czasami zdarza mi się podejmować pochopne decyzje pod wpływem chwili czy impulsu, co nie zawsze ma pozytywny skutek. Również od czasu do czasu robię coś wbrew sobie tylko po to, aby przywołać uśmiech na twarzy osoby, której najbardziej na tym zależało. Zgadza się, to niezdrowe i brak w tym asertywności, ale niekiedy to jedyna droga, aby uzyskać zamierzony efekt. Taką drogą postanowiła również podążać sama Lirr, kiedy przyjęła propozycję wyruszenia w nieznane tylko po to, by uratować znienawidzoną przez siebie władczynię, a matkę Caela, który jako pierwszy wybudził w niej ukrytą dotąd dziewczęcą naturę. Jednakże czym by była długa, bardzo ważna wyprawa bez komplikacji? Przecież nie przystoi nie wykorzystać okazji do popisania się swoimi umiejętnościami uprzykrzania bohaterowi życia! I to jeszcze przy pomocy kreatur nie z tego świata! Po tę możliwość sięgnęła sama autorka, dzięki czemu z pozoru nudna wyprawa zamieniła się w istną pogoń wrażeń, gdzie wystarczył tylko moment nieuwagi, by przeoczyć coś wywołującego dziki galop serca. Nieraz sama dawałam się przyłapać na tym, że kiedy następowała chwila na wyregulowanie oddechu, czekałam, aż ponownie rozpęta się fabularny sztorm. Aczkolwiek w pewnym momencie zaczynałam się obawiać, iż narastające niespodzianki zaczną mnie męczyć, bo jak dobrze wiecie – co za dużo, to niezdrowo. Na szczęście obyło się bez uczenia książki latania, bo każdy element powieści prędzej czy później doskonale wpasowywał się niczym kot do kartonowego pudła (a wszyscy dobrze wiemy, że one opanowały tę sztukę do perfekcji). Ale, ale... przecież nie samymi niebezpiecznymi, pełnymi wrażeń zdarzeniami człowiek żyje! Przecież nie mogę zapomnieć o humorystycznej części [Wyspy Mgieł], bo jej tutaj również nie zabrakło. Owszem, prawie pierwsze dwieście stron ma jej niewiele, ale kiedy tylko poznajemy słynnego Raidena, to następuje zwolnienie blokady, a czytelnik nie jest w stanie pohamować parsknięć i wybuchów śmiechu. Pełne politowania spojrzenia ze strony mamy to jeszcze pikuś, ale jeżeli takimi raczył mnie już pies... chyba w tym przypadku nie potrzebujecie większej wizualizacji ich rażenia, prawda?
Nie potrafię także zapomnieć o tym, jak wielokrotnie wodzono mnie za nos. Może raz czy dwa zdarzało mi się przewidzieć dalszy przebieg akcji i puszyć się niczym paw, ale co mi po tym, skoro Maria Zdybska okazała się sprytną manipulatorką i niemal boleśnie mi o tym przypominała? Toż to karygodne! Jak tak można wyprowadzać mnie w pole z taką nonszalancją, z nieukrytym wdziękiem? O nie, tak się nie będziemy bawić, dlatego mam dla autorki łagodnego pstryczka w nos. Aby nie było za pięknie, bo nie oszukujmy się – przecież zawsze muszę się czegoś przyczepić – pragnę zwrócić uwagę na dość widoczny trójkąt miłosny, do którego zawsze podchodzę z rezerwą. Zgadza się, początkowo nie odczuwa się go aż nadto, ale niemalże pod koniec myśli Lirr wirują między dwoma panami i sama już nie wie, który jest bliższy jej sercu. Gdyby to ode mnie zależało, chętnie bym jej wskazała swojego faworyta, a drugiego adoratora posłała ku rusałkom, aby pokazały mu swoje „wdzięki”. Nawet sama bym go do nich zaprowadziła. Niech zna moje „dobre” serce...
„Być może prawdziwa wolność jest zawsze okupiona samotnością”.
Lirr, jak na przybraną córkę pirata przystało, twardo stąpała po ziemi i rzadko kiedy bała się konsekwencji swoich czynów (a uwierzcie – miała sporo za uszami). Uparta do granic możliwości, pyskata jak mało kto krnąbrna nastolatka nieraz udowadniała samej królowej, że nie tak łatwo ją sobie podporządkować. Ale stało się. Ugięła się pod wpływem miłości, jaką darzyła syna znienawidzonej przez siebie kobiety, pokazując, że tak łatwo potrafimy stracić głowę, gdy wydawałoby się ją mieć niemal przylutowaną do karku. Jakoś nie umiałam pojąć, dlaczego Cael stał się jej obiektem westchnień. Jak dla mnie niczym szczególnym się nie wyróżniał, a niektóre jego zachowania pozostawały wiele do życzenia. Tak to nie potrafił dostrzec w Lirr kobiety, ale kiedy ta nieco odmieniła swój styl, nagle nie mógł oderwać od niej wzroku. Rozumiem, mężczyźni są wzrokowcami, co nie zmienia faktu, że już wcześniej powinien dostrzec urodę swej przyjaciółki, i to nie tylko tę zewnętrzną. Natomiast w innym świetle postrzegałam Raidena, aroganckiego maga, umiejącego doprowadzić główną bohaterkę do szewskiej pasji. Słowa przechodzące przez jego usta bardzo ją irytowały, co prowadziło do ciekawych, pełnych sarkazmu rozmów, od których powoli się uzależniałam. Także ciężko byłoby nie wspomnieć o Mildzie, uroczej rusałce; Asterle, dość bezpośredniej rudowłosej dziewoi czy słynnym kruku, bo oni także zdobyli moją sympatię. Jednakże gdybym miała wybierać między tą trójką, to bez wahania wskazałabym na czarne ptaszysko. Wprost nie mogłam doczekać się chwil, kiedy ponownie odwiedzi Lirr i zaskoczy ją czymś nowym. Sama czułam z nim ogromną więź, dlatego jego nieobecność źle na mnie oddziaływała. A co się tyczy Maeve i jej „cudownego” medyka... nie. Pozwólcie, że swoje głębsze przemyślenia o nich pozostawię dla siebie, a wam zdradzę jedynie tyle, że chętnie zrzuciłabym tę dwójkę z urwiska...
Maria Zdybska, która niektórym swoim czytelnikom pozwoliła się wcześniej poznać na portalu Wattpad jako EliseBlackpool, to kolejna obiecująca debiutantka na naszym rynku literackim. Naprawdę jestem zdziwiona, że o [Wyspie Mgieł] jest tak cicho, bo ta książka zasługuje na większą uwagę. A to niby dlaczego? Nie dość, że za pomocą zwyczajnie brzmiących słów stworzyła niesamowicie wciągającą historię, gdzie magię otaczającego nas wyimaginowanego świata odczuwa się na każdym kroku, to także udało jej się stworzyć wspaniałych bohaterów. Każdy z nich jest na swój sposób wyjątkowy, i to nie tylko ze względu na swe widoczne wady czy zalety. Gołym okiem widać, że włożyła w tę książkę wiele serca!
Podsumowując:
Osaczana natrętnymi reklamami pewnej książki nie mogę zrozumieć, dlaczego w tych samych miejscach nie znajduje się okładka [Wyspy Mgieł], gdzie książka Marii Zdybskiej naprawdę zasługuje na większą uwagę czytelników. To niedorzeczne, że tak niewiele osób miało przyjemność zapoznać się z Lirr i samemu odbyć niesamowitą, pełną magii i mrocznych niespodzianek przygodę, zwieńczoną zaskakującym zwrotem akcji! Dlatego pozwólcie sobie od czasu do czasu zaszaleć i śmiało sięgajcie po debiuty, bo te nieraz zdołają mnie zaskoczyć. Mogę to potwierdzić rękami i nogami!
Lirr za nic w świecie nie potrafi przywołać do siebie wspomnień sprzed okresu, zanim załoga Zielonej Harpii – z przerażającym Hego na czele – nie postanowiła wyłowić jej z czeluści zdradliwych wód morza. Pozbawiona bliskich, spragniona rodzinnego ciepła, z biegiem lat zżywa się z wybawicielami, nie wyobrażając sobie już życia poza tym statkiem pirackim. Pech jednak chce, że...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-08-04
Adrian, syn Wielkiego Maga oraz władczyni Fellsmarchu, od lat uważa się za zbędnego i bezużytecznego członka swej rodziny, gdzie niemal wszyscy jej przedstawiciele swoimi uczynkami zdobyli zaufanie i szacunek mieszkańców królestwa. On niestety sam czego tylko się dotknie, prędzej czy później potrafi zepsuć. No, prawie wszystko. Jest jedna dziedzina, w której Adrian odnajduje się bez problemu i to właśnie ją pragnie opanować do perfekcji. Nawet chwali się swym pomysłem przed ojcem, lecz wtedy jeszcze nie wie, że ta chwila radości, kiedy ten zaakceptował jego chęć zostania magicznym uzdrowicielem, zniknie wraz ze wpadnięciem w zasadzkę zastawioną przez wroga, z której tylko Adrianowi udaje się wyjść cało. Chłopak jednak nie zamierza pozostawiać tego okrutnego czynu bez echa. Niesiony chęcią zemsty, czym prędzej wyrusza w nieznane, aby odnaleźć nauczyciela, który obiecał mu kiedyś przekazać istotną wiedzę. A że liczy również na doskonalenie znajomości trucizn... Natomiast Jenna, dziewczyna naznaczona tajemniczym znamieniem na karku, również nie ma lekko w życiu. Od lat zostaje zmuszana do katorżniczej pracy w kopalniach miasta Delphi, aby tylko władca Ardenu dalej mógł żyć w luksusach, do których został przyzwyczajony. Niestety pech wiszący nad nią wcale nie umniejsza swej potęgi. Pewnego dnia, kiedy podczas jednej ze zmian wybucha ogromne zamieszanie, w trakcie którego giną jej najbliżsi przyjaciele oraz ona sama naraża się samemu królowi, postanawia zasilić szeregi buntowników walczących o lepsze jutro. A to wcale nie jest takie łatwe. Jenna musi wyrzec się resztek luksusów i zacząć udawać zupełnie inną osobę, byle tylko podtrzymywać kłamstwo, że zginęła tamtego felernego dnia. Przecież licho nie śpi. Co gorsza – ma swych popleczników w każdym możliwym miejscu, gotowych zaprowadzić ją przed oblicze władcy, Mointaigne'a, by ten mógł wymierzyć jej karę.
Wspólna chęć zemsty powoduje, że ta dwójka natrafia na siebie na terytorium wroga. Spragnieni odegrania się na władcy Ardenu starają się jak tylko mogą, byle pozbyć się raz na zawsze obrzydliwego wrzodu, którego twarz wywołuje u nich bolesne wspomnienia. A ich misja wcale nie należy do łatwych. Muszą uważać na wiernych niczym psy poddanych króla, gotowych zrobić wszystko, aby uchronić go przed tym, czym sam się dzieli bez opamiętania – śmiercią.
Czy Adrian i Jenna spełnią swoje marzenie? A może ich budujące się zaufanie zostanie zniszczone młotem niepewności? I co takiego kieruje samym władcą Anderu? Czyżby chęć zapanowania nad całym kontynentem była dyktowana przez coś, co – według niego – nigdy nie powinno mieć miejsca?
Czasami miewam skłonności masochistyczne, które uaktywniają się w najmniej spodziewanych momentach. Tak właśnie było teraz. Żar lał się nieubłaganie z nieba, ludzie prawie że uczyli się kroków do tańca przywołującego deszcz, a ja postanowiłam sięgnąć po książkę [Zaklinacz ognia], gdzie również trwała gorąca, wręcz piekielna atmosfera. Trudno się temu dziwić, skoro trwająca od lat wojna między dwoma potężnymi królestwami umieszczonymi w fantastycznym świecie, Anderem oraz Fellsmarchem, doprowadziła do tego, że ludzie obawiali się własnego cienia nawet wtedy, gdy nie mieli nic na sumieniu. Nikt nie marzył o tym, aby odczuć gniew władcy pierwszej z krain. Jednakże wizji okrutnej śmierci nie obawiali się Adrian oraz Jenna. Każde z nich działało na swój sposób, mniejszymi lub większymi krokami zbliżając się do upragnionego celu. W międzyczasie walczyli również z własnymi problemami, które rozmnażały się niczym wirusy podczas jesieni. Niemalże cały czas coś się tutaj działo, a ja siedziałam prawie że z otwartymi ustami, obserwując to z ogromnym zaciekawieniem. Oczywiście nasi bohaterowie mogli liczyć na wsparcie, ale nigdy nie byli całkowicie pewni, że dana osoba faktycznie ma szczere intencje i robi to dla ich dobra. Wiele razy tak się zdarzyło, iż za grosz nie ufałam jakiejś osobie, by za chwilę potwierdzić swoje przypuszczenia lub wyrzucić je do najbliższego kosza na śmieci. Jednakże intrygi nadal panoszyły się na dworze królewskim, co nakazywało mieć się na uwadze i czujnie wyszukiwać potencjalnych wrogów. Nie obyło się również bez luźniejszych chwil, gdzie humor na pewnym poziomie potrafił rozluźnić atmosferę, pozwalając na odrobinę wytchnienia.
„Po co zajmować się wydumanymi potworami. Mamy ich dość w prawdziwym życiu”.
Także nie mogę zapomnieć o magii panoszącej się w powieści, bo ona też jest istotnym elementem. Gdyby nie ona, to właściwie nie miałabym o czym opowiadać, bo w większości fabuła jest nią posklejana, dzięki czemu otrzymywała właściwe kształty. Byłam ogromnie ciekawa historii pieczęci, jaką dzierżyła na swej skórze Jenna. Przypuszczałam, że kryje się za nią coś niezwykłego i... się nie pomyliłam. Nie spodziewałam się takiego rozwiązania, chociaż praktycznie miałam odpowiedź podaną na tacy! Aczkolwiek ogromnie żałuję, że autorka skupiła się tutaj jedynie na kreacji Anderu, gdzie Fellsmarch od czasu do czasu wychylał się zza barczystej sylwetki tego królestwa, przypominając o swej obecności. Naprawdę chciałam poznać nieco lepiej rodzinne ziemie Adriana, ale cóż... ogromnie liczę na to, że zostanie to czym prędzej naprawione, bo epilog spowodował u mnie niedosyt i chęć rozwikłania zagadki, jaką pozostawiła dla nas Cinda Williams Chima. Nie spodobał mi się również ogromny przeskok w czasie, gdzie do któregoś rozdziału po nim nie umiałam się dostosować. W jednej chwili miałam do czynienia z dzieciakami dopiero smakującymi nastoletnie lata, a tu nagle ni stąd, ni zowąd są już starsi o kilka wiosen. Także wątek miłosny mocno kuleje. Miałam nieodparte wrażenie, że został on wykreowany na siłę, byle tylko go tutaj wplątać. Niezwykle mi to przeszkadzało, co uczyniło pewien fragment lektury... męczarnią? Nie, to za mocne słowo. Moim zdaniem mogłoby się bez niego obyć, dzięki czemu [Zaklinacz ognia] wiele by zyskał.
„Czasami dom jest jedynym miejscem, w którym można znaleźć uzdrowienie”.
Adrianowi nie mogę odmówić jednego – samozaparcia. Zdążyłam go poznać jako niepewnego siebie, nieco niezdarnego chłopca, który na moich oczach przeistoczył się w młodzieńca umiejącego zdziałać cuda. Także wzrosła jego samoocena, a to za sprawą zdobytej wiedzy, która pomogła mu udoskonalić umiejętności oraz znaczniej spoufalić się z magią ukrytą w głębi ciała. Niestety przykre doświadczenia sprawiły, że odsuwał od siebie ludzi, wybierając los samotnika. Dopiero z czasem zrozumiał, iż obecność drugiego człowieka pozwala na zrzucenie większości ciężaru niesionego na barkach. Pomogła mu w tym znajomość z Jenną, która jako pierwsza zdołała dotrzeć do jego serca i zrozumieć jego oschłość. Trudno się dziwić, skoro sama nie miała lepiej. Już od najmłodszych lat zmuszano ją do ciężkiej pracy w kopalni, gdzie większość czasu spędzała kilka czy kilkanaście metrów pod ziemią. Również nie potrafiłam wyjść z podziwu, że przez tyle lat udawało jej się ukrywać swoją tożsamość, co oznaczało doskonałą grę aktorską. Tych dwoje naprawdę było sobie pisanych, ale ich szybko rozwijająca się relacja... szczerze powiedziawszy, przypuszczałam, że raczej kto inny wywoła u nich przysłowiowe motyle w brzuchu. Mam tutaj na myśli Lilę, szpiega od arcytrudnych zadań, umiejącą jednym sarkastycznym wyrażeniem położyć mnie na łopatki oraz Destina, posłusznego królowi podwładnego, który swoim dziwnym zachowaniem nie zdobył mojej sympatii. Każde z nich znacznie lepiej wyglądałoby u boków głównych bohaterów, ale cóż... czasami pozostają jedynie marzenia. Za to Gerard, często wspominany przeze mnie władca, miał genialnych speców od „wizerunku”, bo jakoś nie umiał wzbudzić we mnie lęku. Wręcz przeciwnie – współczułam mu pokrętnej logiki oraz chorobliwej chęci władzy nad wszystkim i wszystkimi. Trochę żałuję, że nie było mi dane wejść w jego umysł, bo wydaje mi się, że świat przedstawiony jego oczami mógłby wyglądać dość... interesująco!
Cinda Williams Chima znacznie szybko porwała mnie z realnego świata i przeniosła do tego, gdzie magia jest wyczuwalna na każdym kroku, tak wyraźnie kusząca swymi „kształtami”. Nawet nie wiedziałam, kiedy zatraciłam się do tego stopnia, że nie potrafiłam oderwać od lektury. Z czasem – niestety – zaczęło robić się ociupinkę nieznośnie (powody tego stanu znajdziecie znacznie wyżej), ale nadal byłam pod wrażeniem kunsztu pisarskiego tej pani. Nieraz czułam się tak, jakbym znajdowała się pośród bohaterami, obserwując ich losy ze znacznie lepszego punktu. Tylko nie wiem, czy to zamysł autorki czy tłumacza, aby uznać słowo „kość” za coś odzwierciedlającego brzydkie wyrażenie. Za pierwszym razem naprawdę chciało mi się z tego śmiać, ale się opamiętałam. Tak czy inaczej, mam nadzieję, że kiedyś odkryję prawdę na ten temat, bo ogromnie mnie ciekawi, czy w oryginale można przeczytać „bone”!
Podsumowując:
Jeżeli macie już dość historii osadzonych w naszym świecie i pragniecie liznąć czegoś innego, to możecie to zrobić wraz z [Zaklinaczem ognia]. Może fabuła wyda wam się nieco znajoma, a przy jej niektórych elementach będziecie łapać się za głowy, ale te drobne niedogodności przysłoni wartka akcja oraz nietuzinkowi, znacznie różniący się od siebie bohaterowie. Dlatego zabezpieczcie się w ciśnieniomierze i dajcie się porwać historii spisanej przez Cindę Williams Chima!
Adrian, syn Wielkiego Maga oraz władczyni Fellsmarchu, od lat uważa się za zbędnego i bezużytecznego członka swej rodziny, gdzie niemal wszyscy jej przedstawiciele swoimi uczynkami zdobyli zaufanie i szacunek mieszkańców królestwa. On niestety sam czego tylko się dotknie, prędzej czy później potrafi zepsuć. No, prawie wszystko. Jest jedna dziedzina, w której Adrian...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-08-01
Taniec od zawsze stanowił ważny element w życiu Livii Innocenti. Nic więc dziwnego, że dziewczyna związała swoją przyszłość z zespołem, wraz z którym tworzy niesamowite show podczas koncertów oraz w teledyskach najbardziej cenionych i uznawanych gwiazd sceny muzycznej. I chociaż ta praca wymaga wiele poświęceń, gdzie jednym z nich jest częsta zmiana miejsca pobytu, Livia czuje się przeszczęśliwa, że może stanowić część tego świata, poznawać nowe zakątki kuli ziemskiej czy współpracować z najpopularniejszymi osobistościami. Ale niestety przychodzi taki moment, kiedy zaczyna przeklinać na swój zawód...
James Sheridan, bożyszcze fanek w różnych granicach wiekowych, ulubieniec wszelkiej maści portali plotkarskich ze względu na swój nietypowy związek, niedługo ma rozpocząć swoje tournée po Europie, jednakże brakuje mu – prócz kolejnego zejścia się z ukochaną – zespołu tanecznego pomagającego dokonać z jego zwyczajnego koncertu (o ile jego koncerty można takimi nazwać) coś, co ludzie będą mogli zapamiętać do końca swych dni. W tym celu zatrudnia profesjonalną ekipę, w której skład wchodzi właśnie Livia. Jako że dziewczyna jest do niego uprzedzona, ich współpraca nie wygląda zbyt dobrze. Na dodatek Liv zostaje zmuszona do częstszego oglądania twarzy zarozumiałego i aroganckiego piosenkarza, a to za sprawą choreografii, według której kilka utworów muszą wykonać w duecie. A James wcale tego nie ułatwia. Prawie na każdym kroku pokazuje, że ma nad panną Innocenti znaczącą przewagę, którą odważnie wykorzystuje. Tym samym dochodzi między nimi do spięć i nieprzyjemnych nieporozumień, lecz pomiędzy dogryzaniem sobie oraz wzajemnym oszczerstwom przychodzi moment stanowiący ogromny przełom w ich relacji.
Jak potoczy się niecodzienna znajomość Livii i Jamesa? Czy ich nieprzyjemny początek znajomości zostanie zamieciony pod dywan i zapomniany, dzięki czemu będą mogli poznać się na nowo i zrozumieć, że ich serca już od dawna biją jednym rytmem? Tylko jak przeskoczyć fakt, że James nadal coś czuje do swojej byłej i nie wyobraża sobie kogoś innego u swego boku? A może Livia ma stanowić jedynie odskocznię od problemów w pokręconym związku gwiazdora? Czy ten wspólny taniec nie przyniesie jedynie bólu?
Jako osoba wielbiąca filmy taneczne (och, człowiek spędził wiele godzin na ich oglądaniu i marzeniu, by samemu spróbować dorównać utalentowanym tancerzom...), pomyślałam sobie, że debiut Layli Wheldon, gdzie taniec stanowi dość ważny element fabularny, nie może pozostać przeze mnie nie zauważony. Niemalże rozpromieniona możliwością poznania Livii, której świat kręci się wokół tej wspaniałej, aczkolwiek wymagającej dziedziny, wręcz nie mogłam się doczekać lektury. I jak przypuszczałam, początek stanowił niesamowity wstęp do całej powieści. Był przepełniony miłością do tańca. Mgiełka stworzona z pasji i poświęceń dość długo unosiła się nad rozdziałami, a towarzyszące przy tym emocje tworzyły doskonały pakiet wrażeń. Tylko że po jakimś czasie to cudo zeszło ze sceny, ustępując miejsca szalonej historii miłosnej, gdzie uczucia bohaterów zdawały się być napędzane oparami przeszłości oraz nieprzychylnej i niepewnej przyszłości. Nieraz stawałam się świadkiem pięknych i zmysłowych scen, gdzie autorka zgrabnie i ze smakiem przedstawiła sceny łóżkowe, dodając skomplikowanej miłości pikanterii godnej papryczki chilli. Nie obyło się także od ognistych kłótni, a to za sprawą wybuchowych charakterów naszych bohaterów. Jednakże nawet ukazanie prawdziwej przyjaźni czy miłości nie mogło wyzbyć się ze mnie uczucia, że po jakimś czasie brakowało mi tego, co od początku napędzało lawinę zdarzeń i pomogło Livii oraz Jamesowi stanąć na swojej drodze. Także ukazanie związków, gdzie docieranie do siebie poprzez słowa dość często zostawało zastępowane stosunkami seksualnymi czy drobnymi gestami, które wydawały mi się takie... zmechanizowane. Owszem, zdarzały się momenty pełne wyznań i próby załagodzenia spraw, co pozwalało odetchnąć od erotycznych wrażeń, ale i tak bałam się, że lada moment to przeminie i ponownie nastanie ogromny wybuch TYCH uczuć. Dopiero kiedy główna bohaterka przebywała poza zasięgiem naszego gwiazdora, odczuwałam ogromną ulgę, bo właśnie wtedy mogłam odetchnąć od tych scenerii. Rozumiem, mam do czynienia z romansem, ale czy to oznacza, że niemalże na każdym kroku muszę mieć styczność z tego typu scenami? Już nawet chciałam zrobić wyjątek dla pojawiających się w tekście wulgaryzmów (sami dobrze wiecie, jaki mam do nich stosunek), ale kiedy tylko James zaczynał ich używać jako przecinków, chciałam uderzyć go słownikiem, coby mógł odkryć nowe słownictwo. Porzucając jednak te przykre incydenty, wciskając je w ciemny kąt, muszę rzec, że zostałam oczarowana wykreowanym światem. Może jakoś nie ciągnie mnie do zachłyśnięcia się sławą i możliwości płynących z wysokiego statusu, nie mogę odmówić temu wszystkiego jednego – realności. Nie jestem również w stanie zapomnieć o części humorystycznej książki, bo dla niej również nie zabrakło miejsca. Niekiedy musiałam się powstrzymywać przed gwałtownymi wybuchami śmiechu, bo raczej ludzie przechodzący pod moim oknem mogliby się przestraszyć i zejść na zawał, a ja nie chciałabym mieć nikogo na sumieniu! Tylko szkoda, że zakończenie wydawało mi się takie... pospolite? Tylko to słowo ciśnie mi się na usta. Żeby nie było, pobudza ono chęć szybkiego poznania kontynuacji losów Livii i Jamesa, ale mam nieodparte wrażenie, że to już po prostu było.
„Warto ryzykować. Na tym właśnie polega życie. Na ciągłym ryzykowaniu i graniu va banque. O wszystko. Nie zamykaj swojego serca, ponieważ zostało zranione i złamane. Może ktoś w przyszłości wejdzie z butami do twojego życia z taśma klejącą zrobioną z miłości i wszystko poskleja w całość”.
Tylko świadomość, że ja jestem realna, a Livia jedynie wymyślona, powstrzymuje mnie przed uduszeniem tej dziewczyny, gdzie w międzyczasie walczyłabym z chęcią przytulenia jej. Uwielbiałam ją za cięty język, umiejętność wyrażania własnego zdania oraz miłość, jaką obdarzała swoją pasję, jednakże kiedy w grę wchodziły uczucia, wydawała się nie tą osobą, którą polubiłam. Jej niemalże toksyczny związek z Jamesem (inaczej nie potrafię go określić) powoli ją niszczył, Liv stawała się cieniem samej siebie. Chyba niewielu lubi, kiedy bohater wiecznie się upija, aby tylko pogonić w siną dal smutki. A kiedy przyszedł moment zagubienia, nieumiejętne sterowanie własnym ciałem, chciałam potrząsnąć naszym gwiazdorem, by ten wreszcie zdecydował, którą z pań tak naprawdę kocha, bo przez cały czas bawił się uczuciami naszej bohaterki. Chociaż z drugiej strony nie obiecywał jej czegoś stałego, także nie wiem, czy jest sens obarczania go winą... Jednakże pewna była przyjaźń, jaka łączyła Livię z Kathy. Dziewczyny zawsze mogły na siebie liczyć i nawet kiedy ta druga była w szczęśliwym związku, potrafiła stanąć na wysokości zadania i wspierać przyjaciółkę. I jak na osobę pełniącą tę funkcję umiała również sprawić, aby ta wyszła z otępienia i przestała przypominać zombie.
Layla Wheldon, a raczej Sandra Sotomska (bo to właśnie ta dama ukrywa się pod tym pseudonimem artystycznym), jak na debiutantkę przystało, popełnia jeszcze nieco błędów, ale już teraz mogłam zauważyć, że ma potencjał i naprawdę nie dziwi mnie ogromne zainteresowanie jej dziełami na Wattpadzie. Dziewczyna ma ogromny talent do kreowania charakterystycznych i rzucających się w oczy bohaterów, którzy nie tylko mają zalety, ale również dzielą się z resztą świata swoimi wadami. Także plastyczne opisy są w stanie wywołać kompleksy u tych, którzy sami mają z nimi problem. Człowiek rzeczywiście ma wrażenie, jakby przechadzał się tymi samymi ścieżkami, co postaci w książce! Tylko pragnę uprzedzić, że tym samym autorka podniosła sobie poprzeczkę i życzę szczęścia, aby kolejny tom uniknął spotkania z klątwą krążącą nad słabszymi jakościowo kontynuacjami serii!
Podsumowując:
Chociaż [Miłosny układ] nie jest wybitną powieścią, nie znajdziesz tutaj wielu pouczających słów mogących wywołać zadumę nad życiem oraz chęć zostania filozofem, ale towarzyszące podczas lektury wrażenia nie pozwolą ci usiedzieć w miejscu. Czasami nawet nie warto mrugać, aby nie przegapić akcji, której tempo jest porównywalne do prędkości, jaką może osiągnąć bolid formuły 1. Także jeżeli chcesz poznać dobry debiut, gdzie pasja oraz gorąca, ociekająca erotyzmem znajomość utalentowanej tancerki oraz gwiazdora światowego formatu stanowią klucz do wniknięcia w szeregi wyższych sfer – ta książka jest zdecydowanie dla ciebie!
Taniec od zawsze stanowił ważny element w życiu Livii Innocenti. Nic więc dziwnego, że dziewczyna związała swoją przyszłość z zespołem, wraz z którym tworzy niesamowite show podczas koncertów oraz w teledyskach najbardziej cenionych i uznawanych gwiazd sceny muzycznej. I chociaż ta praca wymaga wiele poświęceń, gdzie jednym z nich jest częsta zmiana miejsca pobytu, Livia...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-07-25
Alex, po przykrym incydencie w starej szkole, zostaje przeniesiona na ostatni rok nauki do liceum East Shoal, aby rozpocząć wszystko od początku, z całkiem czystą kartą. No, może z prawie czystą, bo narzucone dodatkowe zajęcia są tak naprawdę karą za pewien incydent, przez co przeszłość nie może zostać całkowicie zapomniana. Ale to nie jest największą zmorą dziewczyny...
Nastolatka stara się również strzec jak oka w głowie swego największego sekretu, bo gdyby tylko wyszedł na jaw, to ponownie skomplikowałaby sobie życie. Przecież nie każdy jest wyrozumiały, jeżeli chodzi o schizofrenię. Dlatego też o tej chorobie wiedzą jedynie najbliżsi Alex, psychiatra zajmujący się jej przypadkiem oraz szef restauracji, gdzie dziewczyna dorabia, tym samym próbując zasmakować normalności. A to nie jest takie łatwe, skoro czasami nie potrafi odróżnić prawdziwego życia od złudzenia. Codziennie staje do rywalizacji z własnym umysłem, który uwielbia podsyłać fałszywe obrazy, sugerując, że to się dzieje nie tylko w jej głowie. Aby walka była uczciwa, wyposażyła się w aparat fotograficzny, którym dokumentuje nieprawdopodobne zdarzenia.
Alex postanawia jednak się nie poddawać. Tym samym, starając się pozostać przy zdrowych zmysłach, próbuje poszerzyć krąg znajomych, chodzić z nimi na imprezy. Ba – nawet za namową mamy zamierza startować do walki o miejsce w college'u. Bo to robi zwyczajna nastolatka, nieprawdaż?
Tylko na jak długo starczy jej sił? Czy stosowane lekarstwa będą trzymać w ryzach nieobliczalną schizofrenię? A może prędzej czy później Alex zostanie zmuszona do specjalistycznej terapii, by całkowicie nie poddać się chorobie, która skłóci się z medykamentami? I jak dziewczyna poradzi sobie, kiedy jej serce mocniej zabije do chłopaka? Do chłopaka, którego jakimś cudem zna, chociaż okoliczności wskazują na coś zupełnie innego?
Od jakiegoś czasu stałam się znacznie odważniejsza, jeżeli chodzi o literaturę młodzieżową. Tak, może to dziwnie brzmi, ale jak inaczej określić moje niecodzienne zamiłowanie do książek, gdzie życie głównego bohatera jest zależne od jego stanu psychicznego? Tym samym zmierzyłam się już z motywem porwania i abstrakcyjnym życiem z psychopatą pod jednym dachem („Uwięzione”), próbą odseparowania się od toksycznej przyjaciółki – anoreksji („Niepoliczalne”) czy też chęcią zrozumienia swej obecności w samych podziemiach szpitala psychiatrycznego („Projekt Królowa”). Postanowiłam jednak iść o krok dalej i wejść do umysłu nastolatki, której – z powodu choroby – wyobraźnia nie raz płatała figle. I jak jeszcze pierwsze rozdziały stanowiły odpowiednik oceanu, gdzie fale jedynie delikatnie uderzały o brzeg, tak z czasem zerwał się potworny sztorm i... utonęłam w przerażającej otchłani!
Schizofrenia to ciężka choroba i czasami niewiele trzeba, aby pokierowała ona człowiekiem, by ten dokonał tragicznej w skutkach czynności. Przekonała się o tym sama Alex, która przez jeden incydent została zmuszona do zmiany szkoły, i to jeszcze w ostatnim roku liceum! Ja sama pamiętam, jaki to był dla mnie koszmar, gdy w połowie trzeciej klasy podstawówki musiałam pożegnać starą klasę, by wejść do grona całkiem obcych, zżytych ludzi. Jednakże Alex nie przeszkadzał sam fakt „przeprowadzki”, a to, że obawiała się ujawnienia swego małego sekretu. Przecież doskonale wiemy, jak ludzie reagują na nieznane. Nawet ci, co krzyczą o tolerancji, prędzej czy później zapominają o własnych słowach i dołączają do swoich przeciwników, aby uprzykrzać życie odmieńcowi. I tak też zapewne by było, gdyby dziewczyna nie postanowiła jak najściślej trzymać swój sekret pod kluczem, co nie było aż tak łatwe. Sama widziałam, jaki miała kłopot z ukrywaniem swej inności. Zapętlając się w sieć tych wszelkich zdarzeń, sama podkładała sobie kłody pod nogi, przez co prawie na samym końcu już ja sama nie potrafiłam określić, co jest prawdą, a co złudzeniem. Misz-masz absurdalnych historii wytrącał z równowagi, a co dopiero zmierzenie się głównej bohaterki z dojrzewającym uczuciem... Nie zrozumcie mnie źle, ale bałam się – okropnie się bałam – że to tylko fatamorgana i całość przekształci się w zbitą, niemalże trudną do zaakceptowania masę sprzecznych faktów. A kiedy światło dzienne ujrzały skrywane dotąd pod ciasną skorupą sekrety... Aż chciałam krzyczeć, aby ktoś wskazał mi drogę powrotną, bo zagubiona w wyobraźni autorki (i głównej bohaterki) zaczynałam popadać w obłęd. Ale muszę przyznać, że mi się to podobało! Dzięki temu zżyłam się z Alex i odrobinę lepiej zrozumiałam jej drobny problem.
„Jeśli pokochaliśmy coś jako dzieci, będziemy to kochać zawsze”.
Z główną bohaterką wiele mnie łączy. Nosimy takie samo imię, nasze włosy są identycznej barwy (tylko moja czerwień zaistniała dzięki magicznym zdolnościom farb), potrafimy wyrazić własne zdanie w dosadny sposób oraz mamy tendencję do wyobrażania sobie bicia kogoś patelniami. I może dzieli nas pewna drobnostka, to i tak uwielbiam swoją imienniczkę! Na każdym kroku zarażała mnie swoim optymizmem, chociaż dziwiłam się, z jaką łatwością przychodziło jej akceptowanie własnej inności. Przypuszczam jednak, że byłoby zupełnie inaczej, gdyby na swej drodze nie spotkała Milesa czy Tuckera. Oni stanowili przysłowiową nić Ariadny pomagającą wydostać jej się z obłędu. Inaczej jednak było z samymi rodzicami dziewczyny. Nawet nie przypuszczacie jak klęłam pod nosem w ich kierunku. Ich przeklęta gra, w jaką wprowadzili dziewczynę... Nie jestem w stanie pojąć, kto normalny robi coś takiemu własnemu dziecku! I to jeszcze w tak perfidny sposób! Moim zdaniem oni również powinni oddać się pod opiekę specjalisty, bo to nie było normalne. To już więcej wsparcia otrzymywała od obcych osób!
Francesca Zappia rzuciła się na głęboką wodę, decydując się na tak trudną tematykę, jaką jest schizofrenia. I chociaż spotkałam się z określeniami, że nie udało jej się utożsamić z osobą cierpiącą na tego typu zaburzenia, to ja jednak nie potrafię się z tym zgodzić. Doskonale wiemy, że bywają różne odmiany tej choroby i każdy inaczej przez nie przechodzi, a wszystko to, co zostało przedstawione w [Wymyśliłam cię] jest dla mnie akceptowalne. Także autorka zasługuje na pochlebne słowa za wykreowanie tak wspaniałej bohaterki i umiejętne bawienie się słowami, dzięki czemu czytelnik nawet nie wie, kiedy lektura pochłonie go bez reszty. W pewnym momencie rzeczywiście weszłam w skórę samej Alex i odczułam, jak dokładnie wygląda jej walka o rzeczywisty obraz, co świadczy o umiejętnościach tej kobiety. Aż dziwne, że to dopiero debiut! Co będzie, kiedy Francesca Zappia jeszcze bardziej się rozkręci?
Podsumowując:
[Wymyśliłam cię] porusza trudny temat, którego jednak nie trzeba się obawiać. Autorka w dość przystępny sposób pokazuje nam, że nie powinniśmy obawiać się nieznanego, a wręcz przeciwnie – pozwólmy rozwinąć skrzydła ciekawości i dajmy szansę odkrywaniu. A pomoże w tym nadzwyczajna bohaterka i równie nadzwyczajna historia, gdzie ciężko będzie wam uwierzyć w taki zbieg wydarzeń. Dajcie tej książce szansę i sami oceńcie, czy potraficie oddzielić prawdę od fikcji.
Alex, po przykrym incydencie w starej szkole, zostaje przeniesiona na ostatni rok nauki do liceum East Shoal, aby rozpocząć wszystko od początku, z całkiem czystą kartą. No, może z prawie czystą, bo narzucone dodatkowe zajęcia są tak naprawdę karą za pewien incydent, przez co przeszłość nie może zostać całkowicie zapomniana. Ale to nie jest największą zmorą...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-07-21
Emily wybudza się z dość długiego snu, ale nawet lekko oszołomiona resztkami sennego świata zalegającymi pod powiekami dostrzega, że coś jest nie tak. Zaniepokojona sterylnymi warunkami panującymi w pokoju, postanawia dowiedzieć się, co jest grane. Tym samym opuszcza przypuszczalne schronienie przed niebezpieczeństwami, co skutkuje spotkaniem na swej drodze siódemki osób, z którymi nigdy wcześniej nie miała do czynienia. Pełna nadziei próbuje wyciągnąć od nich niezbędne informacje. Ze strzępek wspomnień udaje jej się dowiedzieć, że aktualnie znajdują się w podziemiach szpitala psychiatrycznego. Niestety świadomość całkowitego zamknięcia oraz zablokowania możliwości kontaktu ze światem zewnętrznym psują tymczasową idyllę oraz wywołują atak paniki. Przerażeni swym położeniem jednak jeszcze nie wiedzieli, co dla nich przygotowano...
Emily wraz z nowo poznanymi ludźmi musi stanąć na wysokości zadania i wziąć udział w grze, w której logiczne myślenie oraz dobrze zaplanowana strategia uchronią ich przed niepożądanymi skutkami. Staną do rywalizacji z niewidocznym wrogiem na śmierć i życie, gdzie ten nie zawsze będzie walczył uczciwie. Rzeczywistość zacznie mieszać się z jawą, a prawda stanie ramię w ramię z kłamstwem. Przed nimi długa droga ku upragnionej wolności.
Czy staną na wysokości zadania i udowodnią swojemu wrogowi, że są od niego sprytniejsi? A może to on, z pomocą ukrytych asów w rękawie, pozbawi ich złudzeń i pokaże, że ich waleczność nie jest warta świeczki? I co, jeśli ludzie zaczną popadać w obłęd i przestaną sobie ufać? Jak zakończą się znajomości, które powoli kiełkowały w coś znacznie więcej, a wszędobylskie tajemnice zaczęły napierać na rodzące się silne więzi?
Na początku tego roku przyszło mi się zmierzyć z książką, gdzie tajemniczość grała pierwsze skrzypce i ciągnęła za sobą lawinę niespodziewanych zdarzeń. Wyskakujące z najciemniejszych kątów rozwiązania łamigłówek zajmujących miejsce w głowie powoli rysowały całokształt, dzięki czemu byłam w stanie – w końcu – stanąć po właściwej stronie barykady pod kątem „podobało mi się” lub „co to miało być?”. Tak, mam tutaj na myśli książkę [Żywi] od Scotta Siglera, do której pragnę porównać dzieło Dominiki Rosik, bo tak samo jak tamten autor zaskoczyła mnie ilością porozrzucanych puzzli, które miałam zebrać i ułożyć z nich odpowiedni obraz. Może książka tej autorki ([Projekt Królowa], coby nie było niedomówień) nie zaskakiwała mnie na każdym kroku, bo wiele rzeczy byłam w stanie przewidzieć oraz niektóre elementy fabuły wytrącały mnie z równowagi, jednakże spędziłam z nią kawał czasu, który nie jestem w stanie uznać za zmarnowany. Wręcz przeciwnie – bawiłam się niczym dziecko nieumyślnie zamknięte na całą noc w parku rozrywki!
Zacznę może od klimatu, jaki przez większość panoszył się na stronach powieści. Naprawdę ciężko było nie mieć gęsiej skórki, kiedy to na bohaterów zsyłano coraz to więcej nieprzyjemnych niespodzianek wywołujących zdezorientowanie. Uczucie strachu o własne życie odbierało niektórym radość, a czasami śmiech tylko mógł ratować przed popadnięciem w obłęd. Tylko co miało powodować uśmiech na twarzy? Zamknięcie w podziemiach szpitala psychiatrycznego? Z garstką obcych ludzi, o których niewiele wiemy? Świadomość, że nie znamy powodu własnej obecności w tym miejscu? Ja sama bałabym się przebywać choćby pięć minut w takim więzieniu, a co dopiero tam mieszkać. Dobrze, ich jedyną ucieczką od pozostałych był Ogród Zimowy (który tak mnie zachwycił, że chciałabym się tam przespacerować), ale nawet tam byli zamknięci niczym figurki w szklanych kulach. Niestety nie mogli się tam ukrywać przez nieskończoność czasu, bo przecież czekała ich arcyważna gra, w której musieli walczyć o własną wolność. I to właśnie ten wątek został najlepiej skonstruowany! Użycie w tym celu pewnej, starej jak świat, strategicznej gry planszowej okazało się strzałem w dziesiątkę! Ja sama nie pojmowałam jej zasad, ale autorka zadbała o to, by nawet nieobeznani w zasadach czytelnicy mogli zrozumieć każdy ruch, który równocześnie był powiązany z życiem bohaterów. Pokazywało to, jak łatwo nadszarpnąć czyjeś zaufanie i udowodnić potencjalnemu rywalowi, że danym gestem informuje go o swej nieufności. Niestety wątek miłosny już mnie tak nie nastrajał, a wręcz przeciwnie – odtrącał. Moim zdaniem stanowił on zbędny element całej fabuły, bo prawdę powiedziawszy niewiele wnosił do akcji. Tak samo niektóre wyjaśnienia wątków nie robiły na mnie wrażenia, bo już wcześniej przeanalizowałam poprzednie rozdziały i sama odnalazłam odpowiedzi. Nie mogę jednak zaprzeczyć, że wiele elementów było na tyle zaskakujących, że nie umiałam usiedzieć na miejscu. Ostatnie sto stron... wtedy to już całkowicie musiałam się powstrzymać od wiecznego łażenia po pokoju w celu rozładowania targających mną emocji. Dominiko Rosik – niech się pani przyzna, że to było celowe, aby moja czaszka eksplodowała od nadmiaru wrażeń i danych!
„Przeszłość jest natrętnym prześladowcą. Zawsze cię odnajdzie”.
Jeżeli mam być szczera, to do końca nie wiem, jak to jest ze mną i z Emily. Z jednej strony cenię ją za umiejętność logicznego myślenia, chęć pomocy innym czy też twarde stąpanie po ziemi, gdy z drugiej jej pobudzający się od czasu do czasu egoizm oraz humorki doprowadzały mnie do szału. Rozumiem, że w takiej sytuacji strasznie ciężko komukolwiek zaufać, ale jak można mieć pretensje do kogoś z powodu tajemnic, kiedy sama nie do końca mówi tej osobie prawdę? Hipokrytka, aż miło. Za to doskonale wiem, że złapałabym dobry kontakt z wycofanym Alexem. Może Matthew brylował ze swym poczuciem humoru (czym mnie kupił), ale nie umiałam znieść tych jego umizgów do Emily. To było tak słodkie, że nawet producenci białej czekolady bili się o tę odmianę cukru. Natomiast Alexander zaimponował mi swoją inteligencją oraz zastosowaną grą aktorską. Dobrze, na początku mnie irytował, bo nie byłam w stanie go rozgryźć, ale kiedy ten pan nieco się odsłonił to... byłam w szoku! Przeszłość Alexa stanowiła bombę z opóźnionym zapłonem, która właśnie wtedy wybuchła i zmiotła wszelkie negatywne opinie na jego temat z powierzchni ziemi. To chyba najlepiej wykreowana postać w tej książce, bo kiedy myślę o rodzeństwie, Azjacie oraz dawnym wojskowym to nie mogę wykrzesać o nich żadnego zdania. Po prostu stanowili doskonałe luki między najistotniejszymi graczami. Nawet Katia, pomimo swego specyficznego stylu bycia, zasłużyła sobie ode mnie usłyszeć: Jesteś dzi...wną i szaloną kobietą!
Dominika Rosik całkowicie kupiła mnie swoim kunsztem pisarskim! Może fabularnie popełniała błędy, o które niekiedy się potykała, ale nie jestem w stanie jej odmówić talentu łączenia zwyczajnie brzmiących słów w zdania powodujące totalną mieszankę wybuchową, eksplodującą w umysłach czytających. Podziwiam tę autorkę za kreatywne podejście do tematu, który niektórzy mogliby już uznać za oklepany i schematyczny do bólu kości. Jak widać jeszcze można stworzyć wyśmienite danie z czegoś, co zdaniem innych należałoby wrzucić do kosza zapomnienia. Mam jednak nadzieję, że Dominika Rosik nie spocznie na laurach i wraz z drugim tomem obudzi we mnie ukryte zwierzę, które będzie warczeć dniami i nocami, że chce więcej i więcej!
Podsumowując:
Obok tej książki nie można przejść obojętnie! [Projekt Królowa] to całkiem udany debiut Dominiki Rosik, który pozwala nam, czytelnikom, uwierzyć w moc rodzimych pisarzy i pokazuje, że „cudze chwalicie, swego nie znacie”. Wszędobylskie sekrety zakradające się zakamarkami podziemia, narastająca w siłę dezorientacja i wola przetrwania oraz niecodzienne znajomości, których ścieżki mogą poprowadzić w naprawdę zaskakujące miejsca – to tylko nieliczne atrakcje, jakie możecie tutaj odnaleźć. Dlatego też, jeżeli chcecie przeżyć niesamowitą przygodę, oderwać się od pędu rzeczywistego świata i sprawdzić swoje umiejętności logicznego myślenia: ta książka jest w stanie wam to zapewnić. Tylko uważajcie, bo nigdy nie wiecie, co jest prawdą, a co fikcją!
Emily wybudza się z dość długiego snu, ale nawet lekko oszołomiona resztkami sennego świata zalegającymi pod powiekami dostrzega, że coś jest nie tak. Zaniepokojona sterylnymi warunkami panującymi w pokoju, postanawia dowiedzieć się, co jest grane. Tym samym opuszcza przypuszczalne schronienie przed niebezpieczeństwami, co skutkuje spotkaniem na swej drodze siódemki osób,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Piętnastoletnia Emilia, jak na nastolatkę przystało, musi zmagać się z wieloma problemami, które idealnie odzwierciedlają jej młody wiek. Już od wczesnych lat szkolnych stanowi idealną ofiarę paskudnych żartów najgorszych klasowych szumowin powodującą, że – pomimo nabytej wiedzy – woli nie wychylać się na zajęciach. Niczym typowy nerd izoluje się od świata zewnętrznego, dopuszczając do niego zaledwie garstkę najlepszych przyjaciół stanowiących dla niej doskonałą ucieczkę od nadmiaru upokorzeń. Również sytuacja materialna rodziny wymaga wiele do życzenia, gdzie jeden z większych problemów tkwi w telefonie komórkowym, gdzie bez jakichkolwiek problemów znalazłaby dla niego miejsce w muzeum jako eksponat. A to jeszcze nie koniec tej wyliczanki.
W jednym ze swoich zwariowanych snów Emi spotyka chłopaka o turkusowych oczach, który nosi na szyi tajemniczy pryzmat i zaraz tuż po przebudzeniu postanawia, poprzez rysunek, utrwalić jego wizerunek w swojej pamięci. I jakież ogarnia ją zdumienie, gdy dnia następnego ten sam nastolatek pojawia się w jej szkole. Ni stąd, ni zowąd ich losy zaczynają się przeplatać, a towarzyszące temu zdarzenia okazują się doprawdy trudne do wytłumaczenia. No bo jak wyjaśnić komuś to, że te trójkątne rany na dłoniach są wynikiem działania dziwnej maszynerii, a wplątani w całą tę akcję nastolatkowie wykazują zdolności paranormalne?
Czy to aby na pewno dzieje się naprawdę? A może to tylko kolejny z tych dziwnych snów, jakie nawiedzają Emilię, a ta nie potrafi się z niego wybudzić? I jak – na litość boską! – dziewczyna ma zrozumieć dziwne zachowanie pewnej starszej pani, która bezpodstawnie oskarżyła ją o spowodowanie końca świata?
I niech ktoś tu powie, że nastoletnie życie może ociekać nudą...
Niedawno starałam się nieco uciec od nowości książkowych, które nieprzerwanie zalewają nasz rynek czytelniczy. Prawie że broniłam się przed nimi rękami i nogami, dając szansę nieco zapomnianym tytułom. Prawie, ponieważ jeden tytuł spowodował, że porzuciłam bezsensowną walkę i bez poczucia winy sięgnęłam po [Leonidy] autorstwa Nanny Foss. Wszechobecny szum wokół tej książki oraz ogrom pozytywnych opinii napełniły mnie nadzieją, iż teoretycznie mnie nie zawiedzie. A jak to było w praktyce?
Akcja początkowo jest powiązana z trudami nastoletniego życia: liczne problemy szkolne, prześladowania rówieśników, nieumiejętność porozumienia się z rodzicami, którzy nie potrafią pojąć nowoczesnych trendów... Wszystko idzie w odstawkę, gdy magiczne zrządzenie losu powoduje (nieodwracalne) gwałtowne zmiany, gdzie niezapowiedziana kartkówka z trygonometrii stanowi jedynie drobne ziarenko piasku na plaży problemów. Nastoletni znajomi muszą w pełni zrozumieć, co takiego zaszło i z czym to się je, a niecodzienne zdarzenia wcale im tego nie ułatwiają. Tak z dnia na dzień musieli odrzucić wszelkie uprzedzenia wobec samych siebie, próbując złapać dobry kontakt. Na dodatek ktoś depcze im po piętach i nie do końca wiadomo, czego ten człowiek od nich chce i – co gorsza – jakie ma wobec nich plany. Praktycznie cały czas krąży się wokół licznych zmian, jedynie drobne wyrywki ukazują ocieplające się (lub też odwrotnie) relacje między zdezorientowanymi bohaterami, gdzie wzajemne zaufanie oraz chęć wsparcia miewają załamania niczym pogoda. Po prostu nie ma tutaj miejsca na nudę, która mogłaby bezceremonialnie strącić ze sceny właściwego aktora. A nutka ekscytacji powiązana z odkrywaniem coraz to nowszych kart powodowała, że nawet klejące się od zmęczenia oczy musiały zaczekać na odpoczynek od wytężonej pracy. Ale, ale – nie obyło się też drobnych wpadek.
Wystarczy tylko rzucić okiem na opis książki, aby już dostrzec, że czytelnik będzie miał do czynienia z dobrze znanymi schematami, które od lat zadręczają pochłaniające tonami książki i nie zamierzają odpuścić. Tajemniczy chłopak, niespodziewane spotkanie, nieodwracalne zmiany zachodzące w życiu bohaterów, możliwy trójkąt miłosny – przecież to już jest tak odgrzewany kotlet, że lada moment zostanie z niego jedynie bryłka węgla. [Leonidy] uratowało jedynie to, że wszystkie te znane dotąd motywy obierały nowe kursy, dzięki czemu smród spalenizny został wywietrzony. Również pewne przewidywalne do bólu zdarzenia przekształcały się w coś niespodziewanego, dając kolejne pole do popisu autorce, co ta potrafiła wykorzystać. Tylko dotąd nie potrafię pojąć, dlaczego z taką lekkością udało jej się poprowadzić historię tak, że Emilia sypiała (bez skojarzeń) ze swoim nastoletnim przyjacielem w wąskim łóżku. Rozumiem, że można to tolerować, kiedy jesteśmy dziećmi, ale nie wtedy, gdy w naszych ciałach włącza się tryb „dojrzewanie”. Ewentualnie to ja jestem jakaś zacofana i nie znam się na tego typu sprawach...
„Nie da się uniknąć odczuwania strachu, ale można uniknąć poddawania się jego rządom”.
Doprawdy trudno uwierzyć człowiekowi w swoją wartość, kiedy na każdym kroku musi się pilnować, coby ponownie nie stać się główną atrakcją w paskudnej zabawie największych chuliganów. Tak właśnie dzieje się w przypadku Emi, która od lat zmaga się z „wyważonym poczuciem humoru” Jonatana i jego świty. Chyba nie było jeszcze takiego tygodnia, aby nastolatka obyła się bez uszczypliwości z ich strony czy innych – znacznie gorszych – niespodzianek. W całym tym piekle może liczyć na wsparcie niewidomego (z powodu powikłań związanych z chorobą z czasów dzieciństwa) Albana oraz jego brata Linusa, gdzie łączy ich ogromna miłość do nabywania wiedzy oraz zdobywania kolejnych poziomów w popularnych grach. Emilia również wiele czasu spędza zawieszona z ołówkiem w dłoni nad swoim zeszytem, który pęka w szwach od jej szkiców, co także daje jej odrobinę bezpieczeństwa. Z doświadczenia wiem, że takie wycofanie oraz akceptacja tego stanu mogą znacznie bardziej zaszkodzić, niżeli pomóc, dlatego też potężna dawka pozytywnej energii w postaci nowych uczniów, Noa oraz jego siostry o wdzięcznym imieniu Pi, są niczym doskonałe lekarstwo na tę chorobę. I chociaż obecność tej dwójki spowodowała ogrom zmian w życiu Emi, to dzięki temu przejrzała ona na oczy. Zrozumiała, że stojąc na uboczu nigdy nie zrobi kroku ku lepszej przyszłości, a co za tym idzie – nigdy nie pozbędzie się wrzodu w postaci Jonatana. Powoli, drobnymi kroczkami, wraz z rozwojem akcji, uczyła się akceptacji samej siebie, ukazując pozostałym swoją prawdziwą, skrywaną dotąd pod warstwami niepewności, twarz.
Nanna Foss, jak na kolejną autorkę powieści fantastycznej dla młodzieży przystało, musiała stanąć na wysokości zadania, aby zaspokoić moje czytelnicze podniebienie i... udało jej się to osiągnąć. Autorka bez wątpienia potrafi czarować słowami, tworząc z ich pomocą barwne opisy pozwalające dostrzec to, co ona sama miała na myśli, a kwestie dialogowe nie zostały przez nią nafaszerowane sztucznością, dzięki czemu brzmią naturalnie. Także prawie nie mogę doczepić się do kreacji bohaterów (już zdążyłam wytknąć jeden drobny błąd), ponieważ ani odrobinę nie odstają od swoich realnych rówieśników. Poza tym, Nannie Foss udało się wybrnąć z nadmiaru schematów obronną ręką, co również zasługuje na podziw z mojej strony. Wielu wykładało się na tych stworkach, a ta pani bez problemu je oswoiła, dodatkowo ucząc je nowych sztuczek.
Podsumowując:
Jeżeli w waszym życiu brakuje nastoletnich problemów lub macie ich zdecydowanie, to [Leonidy] zdecydowanie wam je zapewnią. Oczywiście – w pozytywnym znaczeniu! Już dziś dajcie się porwać nadnaturalnym losom Emi, gdzie przyjaźń, miłość oraz wzajemne zaufanie stoczą walkę z ludzką złośliwością, tuzinem niedopowiedzeń oraz potęgą czasową, gdzie teraźniejszość zręcznie splata się z przeszłością i przyszłością. Niechaj ta książka spowoduje, że zdążycie zapomnieć o całym bożym świecie!
Z niecierpliwością oczekuję dalszych losów tych dzieciaków!
Piętnastoletnia Emilia, jak na nastolatkę przystało, musi zmagać się z wieloma problemami, które idealnie odzwierciedlają jej młody wiek. Już od wczesnych lat szkolnych stanowi idealną ofiarę paskudnych żartów najgorszych klasowych szumowin powodującą, że – pomimo nabytej wiedzy – woli nie wychylać się na zajęciach. Niczym typowy nerd izoluje się od świata zewnętrznego,...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to