-
ArtykułyCzytamy w weekend. 24 maja 2024LubimyCzytać292
-
Artykuły„Zabójcza koniunkcja”, czyli Krzysztof Beśka i Stanisław Berg razem po raz siódmyRemigiusz Koziński1
-
ArtykułyCzy to może być zabawna historia?Dominika0
-
ArtykułyAntti Tuomainen: Tworzę poważne historie, które ukrywam pod absurdalnym humoremAnna Sierant4
Biblioteczka
2021-09-20
2021-09-18
Bajki. Najczęściej to właśnie one kształtują nasz pogląd na przeróżne magiczne krainy, jakie wtedy poznajemy. Przesiąknięte feerią barw, zamieszkałe przez wspaniałe nadnaturalne istoty, oczarowywał młode umysły i sprawiał, że aż chciało się do niego wkroczyć. Pragnęliśmy poznać mieszkańców, przeżywać z nimi szalone przygody, otoczeni wspaniałymi stworzeniami, gdzie najczęściej bywały tam ukazywane jednorożce.
Dopiero z biegiem lat pozwalano nam odkrywać coraz to mroczniejsze zakamarki tamtych ziem. Odkrywaliśmy wszelkie zło, jakie tam się skrywało, powoli zastanawiając się, czy aby na pewno pragniemy porzucić wszystko i przenieść się właśnie tam, gdzie nigdy nic nie wiadomo. Może jest tam wiele dobra i piękna, to strach przed tym, co czai się w cieniu, mógłby obezwładniać. Znający zagrożenia z własnej rzeczywistości, gdzie nie przed każdymi jesteśmy w stanie się uchronić, bylibyśmy skłonni zaryzykować i pchać się w paszczę wygłodniałego lwa? Inaczej jednak, gdy ktoś zadecyduje za nas i sprawi, że porzucimy obecne życie i podążymy niepewnym krokiem w nieznane; do miejsca, gdzie każdy najdrobniejszy ruch może zadecydować o naszym być lub nie być...
NIE KAŻDY ŚWIAT PRZYWITA CIĘ Z SZEROKO ROZWARTYMI RAMIONAMI.
Nie tak łatwo wgryzłam się w tę książkę. Jak nic pamiętam pierwsze rozdziały, które – choć już budowane na dozie tajemniczości i dreszczyku emocji – sprawiały wrażenie pozbawionych większej iskry nadającej temu duszy. Stonowane opisy rzeczywistości nie zachwycały; pozbawiały możliwości większego zaangażowania w wyobrażenie tego, co otaczało bohaterkę i jak bardzo wpływało to na jej osobowość i reakcje. Nie zapowiadało się obiecująco. Czułam lekkie rozczarowanie, jednakże, wraz z przekroczeniem pewnej bariery, wszelkie troski zaczynały odlatywać. Zaciskanie zębów zanikało, powoli luzowałam szczękę, lekko uchylając usta z zaskoczenia. I właśnie wtedy, przeskakując pewną granicę, pojęłam, że – być może – stanowiło to nie lada zagrywkę autorki, umożliwiającą jej rozwinąć skrzydła kreatywności. Znużenie przeistaczało się w pragnienie; pragnięcie brnięcia dalej, aby znacznie lepiej zrozumieć otaczający Apopi, główną postać, świat. A ten, choć piękny, pokazał pazury pokryte jadem, powoli przenikającym do krwiobiegu…
Wiele bajek nauczyło nas tego, że elfy to cudowne i miłe istoty, gotowe wyciągnąć pomocną dłoń, racząc nas swoją mądrością i specjalnymi zdolnościami. W „Hegemon Apopi” trzeba zapomnieć o tym obrazie i przestawić umysł na zupełnie inny tok rozumowania. Bo choć te zajmują przepiękne rejony i ich życie sprawia wrażenie nad wyraz pięknego, pozbawionego wszelkich trosk, przy zrzuceniu maski przedstawia ono prawdziwe oblicze: przerażające, mrożące krew w żyłach, soczyście krwiste. Surowe. Oszołomiona tym, co tam spotykałam, raz za razem otrzymywałam coraz to kolejne wiązki brutalności. Świat wykreowany przez autorkę stawia elfy ponad ludzi, traktując ich jak największą zarazę chodzącą po ziemi. Człowiek nie mógł tam liczyć na taryfę ulgową, w tym sama Apopi, choć los przygotował dla niej dar w postaci roli Hegemona, przyznawanej tylko tej „lepszej” rasie. Raz za razem, niczym bohaterka, odczuwałam niechęć innych, doglądając, jak ta walczy o przetrwanie w tym nieprzyjaznym środowisku. Dodatkowo tamtejsze zwyczaje znacznie różniły się od tego, co ona znała, tym samym przychodziło zagubienie oraz próby oswojenia tego stanu. I choć część tego widziałam „zza pleców”, pogrążona w stawianiu pierwszych kroków, odczuwałam tamtejszą atmosferę całą sobą. Nieraz drżałam, próbując uspokoić przerażone serce. Łapałam się również na tym, że muszę normować oddech, jakbym właśnie zaliczyła dłuższą przebieżkę. Z tymi istotami nie było taryfy ulgowej. Trzeba było mieć się na baczności, doglądając kolejnych niespodzianek, pozostawianych za rogiem. A trzeba przyznać, że co nieco ich było, choć obawiałam się, że tak właściwie zabraknie źródła tego wszystkiego. Brakowało mi wyjaśnienia tego stanu. Chciałam pojąć, skąd taki światopogląd, a nie inny, lecz każdy kolejny rozdział nie przynosił mi tych informacji. Do czasu… A wtedy wszystko stało się jasne. Wszelkie luki zostały zapełnione, lecz wydaje mi się, że za tym kryje się coś więcej. Dosłownie liczę na to, iż odkryję, że ominięto jakąś część, gdzie pozorna perfekcja nie okaże się tym, co warto podziwiać, by móc napawać się czymś znacznie lepszym. Nastawiło mnie do tego emocjonalne, mocne zakończenie, po którym nabrałam apetytu na więcej!
Podobała mi się kreacja świata i system, jaki tam panował. Osobiście nie chciałabym tam zamieszkać z wiadomych względów, lecz Córy i Synowie Lasów, Hegemoni i Zabójcy… Wszystko to pozornie gdzieś już posiada swoje korzenie, lecz tym razem wypuściło zupełnie nowe kwiaty. Nadawało kształt temu wszystkiemu, raz jeszcze pozwalając odkryć magię fantasy. Dobrze poprowadzone, choć – jak już mówiłam – liczę na zgoła więcej. Chcę widzieć to w pełnej okazałości!
Pani J. K. Komuda nie boi się sięgać po drastyczne środki. Choć książka nie jest naszpikowana scenami łóżkowymi, wyraźnie wyczuwa się od niej woń erotyzmu, przenikającej większość stron. Elfy nie wstydziły się własnej seksualności, tym samym bez wahania poruszały się w tej tematyce, ukazując siebie w pełnej okazałości. Nie ma tutaj również czegoś takiego jak cenzura. Przekleństwa, niczym brutalność, są tutaj na porządku dziennym i – o dziwo – obecnie nie wyobrażam sobie, aby ich tam zabrakło. Mogą razić w oczy, wywoływać niesmak, jednak w połączeniu z innymi elementami, wpasowują się, tworząc spójną całość. Odzwierciedlają przerażenie oraz okazują wewnętrzny bunt przed całą wrogością. Jednak jest coś, co niezwykle wadziło; coś, co jest na tyle pospolite, że niektórzy zaczną przy tym kręcić nosem. O czym prawię? Mianowicie o fascynacji główną bohaterką, ukazaną przez wielu bohaterów. Niczym egzotyczny okaz w zoo, kusi i sprawia, że lgną do niej jak drapieżniki do ofiary. Mamią ją, górują nad nią, wywołując wrażenie bezbronnej, pozbawionej obrony. Rozumiałam, że Apopi wzbudzała ciekawość, lecz czy było w niej coś tak intrygującego, by tracić dla niej głowę, biorąc pod uwagę fakt, że traktowano ją jak zarazę? Intruza, który przyjął rolę, na którą nie zasługiwała? W porządku, miała w sobie to coś, lecz po tym, jak ją przedstawiano, nieraz bywało to abstrakcyjne. Ale cóż – wszystkiego można się spodziewać.
WILK W OWCZEJ SKÓRZE CZY OWCA W WILCZEJ SKÓRZE?
Zagubienie. Błądzenie we mgle, poszukiwanie odrobiny jasności, aby wywinąć się z macek otaczającej ciemności. Właśnie to uczucie towarzyszyło Apopi na każdym kroku, nie pozwalając do końca rozluźnić się i poczuć, że właśnie rozpoczęła nowe, pozornie lepsze życie. Kobieta, wyrwana z monotonii naznaczonej przez studia i pracę, przeniesiona do krainy, gdzie ludzie tacy jak ona są traktowani gorzej niż zepsuty, zbędny przedmiot, na każdym kroku musiała mierzyć się z szyderczymi, pełnymi pogardy spojrzeniami. I choć zgrywała rolę twardej, umiejącej odszczeknąć się pannicy, wewnątrz cała drżała z obawy o siebie. Stosująca przekleństwa niczym przecinki, sprawiająca wrażenie wiedzącej czego chce, w krytycznych sytuacjach bywała bezbronna, gdzie bez pomocy innych na pewno nie przetrwałaby tam ani jednego dnia. Próbująca również poradzić sobie z niecodzienną rolą, jaka jej przypadła, reagując sarkazmem… Jednakże podobała mi się jej kreacja. Autorka nie zrobiła z niej perfekcyjnej damy, pochłaniającej wiedzę jak gąbka, gdzie władanie mieczem miałaby we krwi. Powoli poznająca panujące tam zasady, wdrążała się w nie naturalnym tempem, co pozwalało utożsamić się z nią. A pomagało jej w tym wielu panów, którzy – drastycznie różniąc się od siebie – wnosili różne odcienie do jej chaotycznego światka. Jednakże zastanawiająca jest dla mnie jej przeszłość oraz właściwe znaczenie imienia, jakie nosiła. Bo coś czuję, że za tym stało coś znacznie więcej, niżeli widzimisię rodziców...
Skoro już wspomniałam o pomocnikach, to warto się nad nimi nachylić. Nie powiem, ich imiona mogą sprawić, że człowiek zaczyna się gubić, lecz wystarczą pewne cechy charakteru, aby porządnie ich odróżnić. Sheut oraz Shiro. Człowiek-Zabójca, gotowy bronić Apopi, swojego Hegemona, być na każde jego skinienie oraz elf, syn najważniejszej osobistości, potężny Hegemon i czarujący bawidamek. Tak różni od siebie, choć podobnie intrygujący. Sheut odznaczał się swoją tajemniczością i pozą mruka, nabytą przez lata upokorzeń i traktowania go przedmiotowo. Jako ten gorszy nie miał lekko, przez co wiele wycierpiał, aby osiągnąć to, co obecnie posiadał, choć to i tak nie było żadnym wyróżnieniem. Natomiast Shiro to istny chaos. W jednym momencie jest gotowy obedrzeć cię ze skóry, by sekundę później uśmiechać się zawadiacko, czarując cię słowami. Elf o stu twarzach, totalnie przebijający słynnego Greya. Jednakże, za tym wszystkim, widać było, że – niczym Sheut – doskwiera mu samotność, z której ciężko się wydostać. Obaj panowie zdobyli moje serce i ciężko by mi było wybrać, który z nich zasługuje na większą uwagę. Pozostaje mi jedynie liczyć, jak w przypadku Apopi, na rozwinięcie ich ról i ukazanie ich bez nałożonych masek.
Podsumowując. „Hegemon Apopi” to nie jest kolejna powieść z gatunku fantasy, która oczaruje nas swoją delikatnością oraz pięknem otaczającego nas magicznego świata; to książka, gdzie – choć nie brakuje jej uroku – ukąsi ciemniejszą, mroczniejszą stroną, wciągając w niebezpieczny wir zdarzeń. Dzięki niej dostrzeżemy, jak kruchymi istotami jesteśmy i jak niewiele trzeba, aby móc nas złamać, jednakże równocześnie udowadnia, że inny nie oznacza gorszy, co wywołuje wewnętrzny bunt i chęć walki o lepsze jutro.
Najmłodsi powinni omijać ten tytuł szerokim łukiem, lecz ci, co nie boją się wyzwań czy wulgarność i seksualność oblepiona fantastycznym, zapierającym dech w piersi z wielu powodów światem, nie stanowią dla nich problemu, na pewno odnajdą tutaj coś dla siebie. Przyznaję, przepadłam i chcę więcej, i więcej. I więcej!
Książka została otrzymana z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl
Bajki. Najczęściej to właśnie one kształtują nasz pogląd na przeróżne magiczne krainy, jakie wtedy poznajemy. Przesiąknięte feerią barw, zamieszkałe przez wspaniałe nadnaturalne istoty, oczarowywał młode umysły i sprawiał, że aż chciało się do niego wkroczyć. Pragnęliśmy poznać mieszkańców, przeżywać z nimi szalone przygody, otoczeni wspaniałymi stworzeniami, gdzie...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-09-14
Błędy przeszłości nigdy nie sypiają. Przycupując na ramieniu, oplatając je szczelnie, przymykają jedynie powieki, symulując, czekają na właściwy moment, aby sączyć truciznę; aby szeptać przykre słowa, czerpiąc satysfakcję z rozpaczy ogarniającej człowieka, który pragnie zaznać spokoju i wyciszyć się, izolując od złego.
Błędy przeszłości można łatwo wykorzystać. Złowrogie słowa, osiadające na dnie serca i umysłu, posłużą za broń, kiedy nie pozwolimy sobie na udrękę. Nieodłączne urywki tego, co stało się skutkiem źle podjętych działań są w stanie posłużyć jako materiał do naprawienia poczynionego zła. Choć łatanie dziur nie przywróci poprzedniego wyglądu, ale zdoła zapobiec ich powiększaniu. Tylko od nas zależy, czy zapragniemy podjąć się tego wyzwania…
PÓKI TLI SIĘ NADZIEJA, SERCE KRZYCZY „WALCZ!”, A UMYSŁ SIĘ TEMU PODDAJE, NIE MOŻNA REZYGNOWAĆ.
Po wstrząsającym, dosłownie łamiącym nawet najtwardsze serca zakończeniu „Jeziora Cieni”, oczekiwanie na ten tom przychodziło z trudem. Dlatego wraz z chwyceniem książki w ręce rozpoczęła się upragniona przygoda, za którą tak tęsknie wyglądałam; przygoda, w której strach, poczucie winy, miłość, nienawiść, niepewność oraz nadzieja znacznie się wybijały ponad przeciętną, zarażając przy tym czytelnika. Podróżowanie po tej mistycznej krainie, chłonięcie tamtejszych widoków i dosłownie czucie na skórze wibrującego od nadmiaru emocji klimatu sprawiało, że pamiętanie o dostarczaniu tlenu do płuc nieraz bywało dla mnie priorytetem. Podążanie za Lirr, akceptowanie ze spokojem – lub wykrzykiwanie sprzeciwów – podejmowanych przez nią decyzji, jej wewnętrzne dylematy i próby odzyskania tego, który sprawił, iż wreszcie dostrzegła szansę dla siebie, uzależniało i nie wypuszczało ze swych kruczych skrzydeł. Nawet chłodne powiewy, wysysające nieraz nadzieję na pochwycenie promieni słonecznych i dojrzenie nadziei na lepsze jutro nie stanowiły żadnych przeszkód. Co więcej, z wysoko uniesioną głową podążałam w stronę nadchodzącego sztormu. Wiedziałam, że walka z czytelniczym żywiołem może przynieść zgubę, ale podskórnie czułam, iż jeśli to przetrwam, zyskam nie tylko kolejne doświadczenie, ale też sowite wynagrodzenie za wyglądanie za tym, co pozornie umykało z rąk. Spektakularne zakończenie, wywołujące nieposkromioną radość – a zarazem parszywy smutek – to coś, na co czekałam! Nie powiem, znajdą się elementy, do których zdołałabym przyczepić metkę „czuję niedosyt”, ale Maria Zdybska tak przepięknie manewrowała słowami, tak wybitnie stworzyła klimat, iż ten kulminacyjny moment… ach, z trudem powstrzymywałam się przed przerzucaniem spojrzenia nie tylko o parę linijek niżej, ale też o parę stron, byle tylko stanąć naprzeciw wybuchu. Eksplozji zmiatającej z nóg!
„Wybrzeże Snów” to przede wszystkim przesiąknięte magią pejzaże oraz zaskakujące zwroty akcji, gdzie nieraz mrugałam jak szalona, nie dowierzając temu, co właśnie przeczytałam. Wyjaśnione wątki, odnalezione zamknięcia napoczętych wcześniej fragmentów – to jest coś, co pozwala zaspokoić, ale. Właśnie – ale. Słynna metka „czuję niedosyt” może też otrzymać siostrę w postaci „czegoś mi nie powiedziałaś, autorko”. Krucze serce to trylogia, dlatego też jestem zaskoczona, że Maria Zdybska pozostawiła niektóre wątki otwarte. Wiem, że to pozwala dopowiedzieć czytelnikowi, co wydarzy się później i trzymać tej wersji zdarzeń, aczkolwiek… czy to nie jest brutalne? Bo jednak narasta nadzieja; nadzieja na to, że być może, niczym w przypadku sagi Zmierzch, nastanie kontynuacja, a wraz z nią odpowiedzi na przepełniające umysł pytania. Czy tak nastanie? Czas pokaże…
UWOLNIJ SWOJE WEWNĘTRZNE ZWIERZĘ I DAJ MU SIĘ POKIEROWAĆ, O ILE ONO NIE SPRAWI, ŻE SIĘ ZAGUBISZ.
Pozwolę sobie zacytować jedno ze zdań samej Lirr: „Jestem idiotką”. I szczerze? Przez grzeczność nie zaprzeczę. Nie zdołam zliczyć, ile to razy działała pod wpływem impulsu, kompletnie ignorując możliwe konsekwencje. Wybuchowa przybrana córka piratów, do której nieraz nie docierały dobrze sformułowane argumenty, nawarzyła piwa, gdzie wreszcie przyszło jej je wypić. Błędy przeszłości przytłaczały ją, czuła się przez nie stłamszona, ale kiedy ponownie zatliła się w dziewczynie iskra – wtedy nie było zmiłuj. Nadal potykała się o własne nogi, jednak tym razem było w tym odrobinkę rozwagi. Zaczęła też bardziej współpracować, chwytając pomocną dłoń. Kierowana silnym uczuciem oraz chęcią odzyskania Raidena z determinacją brnęła w ogień, nie zważając na to, iż ten jest w stanie zamienić ją w proch. Posiniaczona, rozbita, a zarazem odważna i zadziorna. Natomiast nasz mag… Przyznam, że niekiedy brakowało mi jego słynnego pazura. Owszem, bywał sarkastyczny i jego uwagi doprowadzały mnie do wielu parsknięć, ale i tak nie czułam tego dawnego Raidena. Ale cóż się dziwić – pewne zdarzenia kształtują człowieka na nowo. Odbierają jakąś cząstkę, uzupełniając ją czymś innym lub pozostawiając pustkę. Nasz król ciętych ripost przeszedł swoje, to odbiło na nim piętno, tym samym poznaliśmy jego nowe oblicze. No i też inny czynnik odsłonił jego drugą twarz, ale o tym wolę tymczasowo nie opowiadać, coby za dużo nie powiedzieć…
Cael. Ślepo zapatrzony w swoją upiorną mamusię książę, który nauczony tego, że Lirr mu się nie przeciwstawia, pokazuje pazurki i – niczym kapryśna nastolatka – próbuje udowodnić swoją rację. Nieznoszący sprzeciwu, pozwalający na to, by nim manipulowano chłopiec (bo mężczyzną bym go nie nazwała), a zarazem największy wrzód, z jakim nasza rozczochrana bohaterka (gęste, bujne włosy, pamiętacie?) miała do czynienia. Od pierwszego tomu go nie cierpiałam, a każda kolejna część wzmagała to uczucie, gdzie tutaj moja nienawiść do niego niemal zalewała ulice Jastrzębia. A kiedy jeszcze pojawiała się wzmianka o Maeve, to już w ogóle obawiałam się, że to uczucie przekroczy granice miasta i zaatakuje sąsiedztwo. Owładnięta szaleństwem, spragniona boskiej władzy kobieta traciła kontakt z rzeczywistością, a jej postępki – wprowadzane z zimną krwią – wywoływały gęsią skórkę. Nie ma co, diabelska natura władczyni Ysborga wygrywała demoniczne melodie, pragnące przejąć stery. Ale wiecie co? Poniekąd jej współczułam. Nienawidziłam babsztyla, jednak czuło się, że za tym wszystkim musi stać ogromna krzywda, aczkolwiek to jej w żaden sposób nie tłumaczy. Gdyby tylko… No właśnie – co? Tę myśl pozostawię dla siebie.
Stara, poczciwa Milda. Niekiedy nieco przesadzało ze swoim matkowaniem, to fakt, ale udowodniła, że możesz być mitycznym potworem, jednak to ty decydujesz, czy pozostaniesz wiernym pierwowzorowi, czy wsiądziesz na statek i popłyniesz we własny rejs. Jej troska o Lirr rozczulała, ukazywała właśnie, że nie zawsze to, co jasne, jest dobre, a to, co ciemne, złe. I to nie tylko ona jest tego dobrym przykładem. Praktycznie każdy tutaj może to udowodnić. Cenna lekcja, którą dobrze zapamiętać.
Podsumowując. „Wybrzeże Snów” to długo wyczekiwane przeze mnie zamknięcie trylogii. To książka, która – moim zdaniem – jest najlepszą w dorobku Marii Zdybskiej. Kunszt pisarski autorki został udoskonalony, co wyraźnie odczułam. Jeszcze więcej emocjonalnych przeżyć, jeszcze więcej porywów serca. To tytuł, który pochłonęłam w zaledwie parę godzin, niemalże rozkoszując się przesiąkniętym solą morską, trzepotaniem kruczych skrzydeł oraz odwiecznymi bataliami z własnymi słabościami przygodami krnąbrnej, a zarazem nieco dojrzalszej Lirr. Na taki finał warto było czekać!
Błędy przeszłości nigdy nie sypiają. Przycupując na ramieniu, oplatając je szczelnie, przymykają jedynie powieki, symulując, czekają na właściwy moment, aby sączyć truciznę; aby szeptać przykre słowa, czerpiąc satysfakcję z rozpaczy ogarniającej człowieka, który pragnie zaznać spokoju i wyciszyć się, izolując od złego.
Błędy przeszłości można łatwo wykorzystać. Złowrogie...
2020-08-09
Kiedy myślę o „Magii cierni”, od razu mam w głowie wyobrażenie wspinaczki pod stromą górkę. Najeżony wieloma informacjami wstęp, nieco przytłaczał. Poznawanie go szło mi opornie. Praktycznie przymuszałam się, by brnąć dalej, przez co traciłam nadzieję, że wraz z następnym rozdziałem nadejdzie upragniona ulga. I szczerze mówiąc cieszy mnie to, iż zdobyłam ten czytelniczy szczyt, gdyż nagroda mnie udobruchała, a tamtejsze widoki wywołały szeroki uśmiech!
Wystarczył drobny pstryczek w ten prawie że monotonny bieg zdarzeń, aby dojrzeć piękno, które trzymało w zanadrzu wiele niespodzianek fabularnych, przy których wstrzymywanie oddechu stało na porządku dziennym...
NAJBARDZIEJ BOIMY SIĘ TEGO, CO JEST NAM OBCE. CZYLI WIELU BOI SIĘ MYŚLEĆ?
W tym iście przepełnionym magią, o średniowiecznej aurze, świecie nastała jasność, a wraz z nią nastąpił szereg zdarzeń, gdzie wyrwanie się ze szponów lektury graniczyło z cudem. Prawie że nie mrugając, towarzyszyłam w niesamowitej, pełnej niebezpieczeństw, intryg, sekretów oraz fantazji podróży Elizabeth, wraz z nią odkrywając otaczający ją krajobraz. A trzeba przyznać, że nieraz miewałam gęsią skórkę, kiedy sytuacja stawała się napięta niczym struna i ciężko było ocenić, cóż takiego zaraz nastąpi. Bo w sumie nawet nie zliczę, ile razy autorka zdołała mnie zaskoczyć swoją pomysłowością. Choć niektóre elementy zdołałam rozszyfrować sama, jednakże często pozostawałam z szeroko otwartą buzią – tak się dawałam wmanewrować! I przyznam, że nie mam tego pani Rogerson za złe. Co więcej, miło było być wodzoną za nos z taką precyzją, z takim smakiem. Poprzednie złe wrażenie zostało zatarte, a ja mogłam być robiona balona tyle, ile się dało, byle tylko dalej zanurzać się w tej niebiańsko fantastycznej historii, błagając tylko, aby za szybko się nie skończyła. Pragnęłam, aby trwała wiecznie. Udobruchana dobrze skrojoną akcją, zaoferowana poznawaniem bohaterów i ich wkładem w całość, nie zamierzałam szybko opuszczać tej wyimaginowanej krainy. Czułam się tym nienasycona. Chwile poświęcane na wyrównanie tętna przyjmowałam z ochotą, lecz i tak tęsknie wypatrywałam kolejnego BUM!.
Gdy już powoli dochodziłam do końca, przerywałam czytanie, aby pozostawić sobie choć trochę tego na później. Jak to się kończyło? Cóż… czym prędzej wracałam do „Magii cierni”. Niepowstrzymana ciekawość pragnęła wiedzieć, jakie jeszcze ładunki wybuchowe podłożyła autorka, aby człek nie mógł usiedzieć w miejscu! Czy zakończenie mnie usatysfakcjonowało? Jak najbardziej! Nie powiem, nutka zawodu była, iż potoczyło się nieco tak, jak zdołałam (jakimś cudem) je sobie wyobrazić, ale nie chciałabym zobaczyć tutaj żadnego innego. Doskonale pasowało, dodatkowo zostawiając otwartą furtkę na więcej. A nie obraziłabym się, gdyby kontynuacja trafiła kiedyś w moje ręce!
„Jeżeli pragniesz nadać smaku swojej fantastycznej powieści, to wrzuć ją w średniowieczne realia i działaj!” – wielu autorów podąża za tym motywem, co może sprawiać wrażenie przeżutego (choć nie dla wszystkich). Co jak co, ale trzeba zadbać o każdy najdrobniejszy szczegół, aby przypadkiem nie popełnić historycznej czy technologicznej gafy. W przypadku tej autorki nie ma mowy o niedociągnięciach. Bezapelacyjnie udowodniła, iż ma do tego smykałkę, tworząc scenerię, gdzie przemieszczanie się po tamtejszych ziemiach sprawiało niemałe wrażenie. Czułam się oczarowana tym klimatem oraz wyczerpującymi opisami, umożliwiającymi lepsze ujrzenie tego! Dodatkowo zamieszczona na przodzie książki mapka umożliwiała śledzenie trasy, jaką podążano, dzięki czemu miało się to odzwierciedlenie żmudnej, długiej trasy, jaką nieraz pokonywali. A nowe wcielenie książek? To już w ogóle była petarda! Zachwytom nad tym, jak zostały ukazane i jaka właściwie była ich rola, nie było końca. Dlatego też nie dziwiłam się, że Elizabeth je kochała, choć część z nich mogłaby wyrządzić człowiekowi krzywdę – autorka ukazała, że one też posiadają duszę. Różne temperamenty, odmienne charaktery, lecz ten sam cel – wnieść coś do rzeczywistości. No, może w pewnym aspekcie aż nadto by tego chciały, lecz zawarta w nich wiedza nieraz pozwalała zrozumieć to, co okazywało się niejasne. No i stanowiły, obok głównej bohaterki, główne postaci, dlatego też nie warto je ignorować.
BYWA TAK, ŻE WPADAM W TARAPATY, ALE TO TAKA MOJA SPECJALNOŚĆ. PONIEKĄD NOSZĘ ZNAMIĘ PECHA, ALE ONO RÓWNIEŻ MOŻE PRZYNIEŚĆ WIELE KORZYŚCI.
Elizabeth od dziecka wiedziała, kim pragnie zostać w przyszłości. Przygarnięta przez dyrektorkę jednej z wielu instytucji bibliotecznych, przesiąknięta miłością do miejsca, gdzie została wychowana, zapragnęła strzec jej zasobów przed wszelkim złem. I tak zapewne by potoczył się los tej pragnącej dążyć do wyznaczonego sobie celu nieco niezdarnej nastolatki, gdyby zbieg okoliczności nie skrzyżował jej ścieżek z tajemniczym czarodziejem, gdzie wraz z jego pojawieniem nastąpiła drobna zmiana planów. Nieufna wobec władającego magią młodzieńca, musiała odrzucić wszelkie uprzedzenia, aby móc udowodnić swoją niewinność. A Nathaniel wcale tego nie ułatwiał. Niejednokrotnie brał ją pod włos, tym samym podsycając strach zasiany przez lata nauk zdobytych w murach biblioteki. Może bywało to trochę okrutne, to jednak jego nieco wypaczone poczucie humoru nieraz wprawiało mnie w dobry nastrój, czym sobie u mnie punktował. Chyba nikogo nie zdziwi fakt, że to właśnie jego obecność nieco ożywiła tę książkę, gdzie dopiero z czasem Elizabeth się rozruszała, wreszcie odkrywając swoją prawdziwą twarz wojowniczki gotowej poświęcić własne życie w imię prawdy i pokoju. Ten duet dostarczał wielu wrażeń, a wraz z tym nachodziła myśl, że tak sprzeczne, a zarazem podobne bieguny, przyciągają się i odpychają wzajemnie, lecz los na bank przygotował dla tych dwojga, doświadczonych przykrymi doświadczeniami, niespodziankę. I to nie jedną. Nie ma co, pokochałam tę dwójkę i z ogromną przyjemnością towarzyszyłam w tym rozgardiaszu, pragnąć poznać ją znacznie lepiej. A w tym wszystkim podobało mi się, że umieli okazać słabość. Nie zawsze stali twardo twarzą w twarz z niebezpieczeństwami. Tym samym okazywali się autentyczni, niemalże żywi.
Nie samą tamtą cudowną parką człowiek żyje, dlatego bez wahania przejdę do Silasa. Równie tajemniczy jak Nathaniel, od początku wyczuwałam, że jest z nim coś nie tak (Aleksandro, sama autorka to podkreślała, więc tutaj nie chwal swoich zmysłów), jednak nie żywiłam do niego negatywnych uczuć. Choć pragnął udowodnić, że nie zasługuje na to, to i tak widziałam w nim przede wszystkim istotę godną zaufania. Wierny towarzysz, dla którego warto popsuć sobie opinię, byle tylko mieć go po swojej stronie. Chyba nikogo nie zdziwi fakt, że sama bym się z nim zakumplowała. Natomiast co się tyczy samego intryganta, naszego niezłomnego antagonistę, którego imię pozostawię nieujawnione, by nie psuć niespodzianki… Wyczuwałam od początku, że to on. Jak tylko się pojawił, od razu zamierzałam wykrzyknąć, aby bohaterka trzymała się od niego z daleka, bo on nie wróży niczego dobrego. Dążący do wyznaczonego celu, nie spoglądał na liczne ofiary, jakie za sobą pozostawiał, byle tylko dopiąć swego. Nienawidziłam go, choć z drugiej strony… współczułam mu. Pogubiony we własnych myślach, ślepy na liczne kontrargumenty, zatracił się w swych intrygach, przez co tak właściwie nie wiedział, na co się porywa. Dziwnie to brzmi, wiem, ale zaślepionym ludziom ciężko cokolwiek uzmysłowić, tym samym pozostaje jedynie walczyć o to, aby pokrzyżować im plany, posyłając smutne, pełne litości spojrzenia…
Podsumowując. „Magia cierni” może nie od razu wpuszcza w swoje niesamowite progi, ale warto zacisnąć zęby i przebrnąć przez uciążliwy początek, aby później otrzymać skarb w dobrze skrojonej fabule, gdzie intrygująca bohaterka, w iście malowniczych krajobrazach i zapierających dech gmachach i dworach, raz za razem ukazuje, jak wiele jeszcze rzeczy nie wiemy o świecie, w którym żyjemy. Chwyć się jej płaszcza i wraz z nią podążaj w nieznane, starając się uniemożliwić to, czego twarz poznajemy na nowo. Nie ma co, ani trochę nie żałuję, że wzięłam udział w Book Tour zorganizowanym przez Anię z konta @NeaveCreations na Instagramie. Ślicznie dziękuję za możliwość przeżycia magicznej przygody, której długo nie zapomnę!
Kiedy myślę o „Magii cierni”, od razu mam w głowie wyobrażenie wspinaczki pod stromą górkę. Najeżony wieloma informacjami wstęp, nieco przytłaczał. Poznawanie go szło mi opornie. Praktycznie przymuszałam się, by brnąć dalej, przez co traciłam nadzieję, że wraz z następnym rozdziałem nadejdzie upragniona ulga. I szczerze mówiąc cieszy mnie to, iż zdobyłam ten czytelniczy...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-02-10
Nikt z nas nie jest idealny. Choćbyśmy chcieli, prędzej czy później popełnimy pozornie drobny błąd, który niestety może zaważyć na tym, jak będziemy postrzegani. I to w naszym interesie zostaje kwestia tego, czy postanowimy go naprawić, modląc się o uzyskanie drugiej szansy, czy jednak pozwolimy, by tocząca się ze wzgórza skała dalej siała spustoszenie. Zazwyczaj wybieramy mniejsze zło. Okazujemy skruchę, eliminując jej skutki, dzięki czemu zasługujemy na łagodniejszy wyrok w oczach innych. Stąpamy niczym po kruchym ludzie, uważając na każdy najdrobniejszy krok, by uzyskać upragnione wybaczenie. Tylko nigdy nie możemy wiedzieć, czy to nie jest gra. Gra pozwalająca uśpić czujność, by móc zaatakować ze zdwojoną siłą, siejąc przy tym wymarzone spustoszenie...
POKÓJ NIGDY NIE BYŁ OPCJĄ
Po spektakularnym zakończeniu „Mroku”, wyczekiwanie na „Iskrę” stało się niemal moim priorytetem. Nieświadomość tego, co dzieje się z bohaterami doprowadzała do granic szaleństwa! Dlatego też ledwo co powstrzymywałam się przed piciem herbatek uspokajających, wyrywaniem włosów oraz obgryzaniem paznokci, kiedy dostrzegałam przesuwającą się premierę. To sprawiło, że ponowne wkroczenie do świata Zaprzysiężonych stało się dla mnie intensywniejsze. Pierwsze rozdziały, przypominające poruszający się na wietrze niepewny płomień świecy, tylko wzmagały apetyt na mocniejsze doznania, których – na całe szczęście – nie zabrakło. Urywające narracje dolewały jedynie oliwy do ognia. Przeskakujące w kulminacyjnych momentach, pozwalały wzniecić ogień ekscytacji, niepewności i frustracji. Pomieszane z ogromem tajemnic, wiszących w powietrzu skomplikowanych intryg oraz ogromem podchwytliwych wątków, wprowadzały zdrowy chaos, napędzając lawinę zwaną pożądaniem. Pożądaniem wiedzy oraz magii, jaka otaczała bohaterów. Czułam jej wzmocnione działanie, całkowicie otworzyłam się na te przepełnione mocą doznania. Z precyzją ryjącego w ziemi kreta zagłębiałam się w tym świecie. Nie zamierzałam poprzestać na zerwaniu z niego warstwy wierzchniej. Liczyło się tylko to, by całkowicie się przede mną obnażył, na co Alicja Wlazło, choć niechętnie, przystanęła. Nadal pozostaje wiele niewiadomych, do których nie jestem w stanie się dobrać, lecz udzieliła mi odpowiedzi na wiele zabłąkanych w umyśle pytań, dzięki czemu czuję się jeszcze bardziej zżyta z tym fantastycznym światem. Światem, który zawsze znajdzie sposób, aby zaczaić się za plecami i wbić w nie sztylet. Tak… zakończenie „Iskry” ścina z nóg, a każda próba podniesienia się nie przynosi zamierzonego efektu. Alicja – coś ty znowu odwaliła?
Jak w poprzednim tomie fabuła najczęściej kręciła się wokół Ziemi, iście związanej z pragnącą odzyskać swoich bliskich Laureen, tak w „Iskrze” możemy – wreszcie – w pełni podziwiać widoki terenów zamieszkałych przez Zaprzysiężonych. Surowe warunki Daenionu, choć pozornie niesprzyjające zamieszkiwaniu tamtejszych rejonów, zawładnięte przez obdarzonych magią wojowników, zyskiwały w oczach. Wybitnie uświadamiały, że nie służyły one przede wszystkim do odpoczynku. Przebywając tam, miało się pewność, iż wkrótce zacznie się wylewać siódme poty lub wyczekiwać na zadania, pozwalające odkrywać dalsze ziemie. Ziemie przesiąknięte innymi barwami, naznaczone obcą kulturą, deptane przez odmienne gatunki, gdzie te nie zawsze posiadały pokojowe namiary. Do ukazania tak drastycznych różnic warunkowych trzeba posiadać olbrzymią wyobraźnię oraz umiejętność ukazywania ich, by zachwycać, a nie zadręczać czytelnika, co niewielu jest w stanie osiągnąć. W przypadku autorki nie trzeba się o to martwić. Syte opisy nie kolidują z dynamizmem akcji. Stają się jednością, gotową na to, by komuś służyć.
Nie samym pędem za niebezpiecznymi zdarzeniami, przelewami krwi (zarówno winnych, jak i niewinnych) oraz zwalczaniem skomplikowanych ścieżek losu człowiek żyje, dlatego należałoby zadbać o uspokojenie wewnętrznego pożaru. Ugaszenie jego części, aby ten nie spopielił każdego skrawka ziemi. A że autorka uwielbia szaleństwa, obawiałam się, czy nadejdzie chwila spokoju. Niepotrzebnie. Alicja Wlazło zadbała o zdrowie czytelników, nie chcąc mieć nikogo na sumieniu. Po każdej fabularnej burzy pozwala słońcu wyłonić się zza ciężkich chmur, byśmy mogli ogrzać się w jego cieple i uspokoić rozszalałe serce. Może to sprawiało, że otrzymywała czas na podłożenie kolejnego ładunku wybuchowego, jednak to uczy cieszenia się chwilą. Trochę dziwnie to brzmi, ale taka jest prawda. W połączeniu z historią pomaga w nauce doceniania tego, co się dostaje. Życie wielokrotnie może nam wkładać kamienie do butów i obsypywać bieliznę proszkiem wywołującym swędzenie, ale gdy tylko będziemy skupiać się na problemach, prędzej czy później oszalejemy. A na to nie można pozwolić!
POPEŁNILIŚMY JUŻ TYLE BŁĘDÓW… PORA NA KOLEJNE!
W życiu Laureen, a raczej Kalisty, zaszły kolejne zmiany, tym razem teoretycznie dobrze zaplanowane. Jako nowicjuszka w szeregach Zaprzysiężonych mogła wreszcie przestać udawać kogoś, kim nie jest. Zrzucić maskę i ukazać drzemiącą w duszy prawdziwą naturę. Sięgnąć po upragnioną wiedzę, chłonąć ją i udoskonalać techniki walk, pozwalające jej przetrwać w tak brutalnym świecie. Teoretycznie, gdyż nadal ciążyły na niej pewne przyrzeczenia, o których nie zamierzała zapomnieć, co wyraźnie odbijało się na relacjach kobiety z pozostałymi. Choć znalazła sprzymierzeńca w Sigarrze, mężczyźnie gotowym brać na siebie całe jej cierpienie, wyraźnie odczuwała, jak ich pozornie silna więź oraz zrozumienie powoli słabną. Ośli upór Liz wyraźnie wzmagał niechęć Zaprzysiężonego do planu. Dostrzegając w nim same wady, uparcie odmawiał wcielenia go w życie, czym niezmiernie ją ranił. Ale wiecie co? Tak właściwie Sigarr… sam nie wiedział, czego chce. Raz pozwalał kobiecie się do siebie zbliżyć, by parę uderzeń serca później skutecznie ochładzać ich i tak napięte relacje. Po części wina leżała po stronie niezdecydowanej Kalisty, która także do końca nie wiedziała, czy pozwolić sobie na nowe uczucie, czy też czekać cierpliwie na wieści o mężu, ale sam Zaprzysiężony niczego nie ułatwiał. A to spowodowało, że została otworzona furtka dla kogoś zgoła innego. Kogoś, kogo już w pierwszym tomie pokochałam do szaleństwa i piszczałam z radości, gdy dostał więcej przestrzeni do pokazania swojej cudowności. Tak, tak, mowa o Silimirze, którego oficjalnie mianuję moim książkowym mężem! Mężczyzna zdobył mnie swoją inteligencją oraz chłodną kalkulacją, a przede wszystkim zdrowym rozsądkiem. Zdarzało mu się popełniać błędy, jednak kiedy było trzeba, stawał na wysokości zadania, oferując pomocną dłoń. No i – jakżeby inaczej – w wielu aspektach nadal pozostał wielką niewiadomą, no ale w jego przypadku było to sporym pozytywem. Także wykrzyczę to głośno i wyraźnie: JESTEM W #TEAMSILIMIR! I się tego nie wstydzę!
Pamiętam, jak niegdyś Nancy zrobiła na mnie dobre wrażenie. Serdeczna kobieta, totalne przeciwieństwo nieumiejącego panować nad sobą Ladysława, była niczym zbawienna maść na trudno gojące się rany. Dlatego jej obecne zachowanie sprawiało, że miałam spory mętlik w głowie. Sympatia, jaką obdarzyłam bohaterkę, przez co często przyłapywałam się na tym, że jestem względem niej podejrzliwa. Przestawałam jej ufać, co przy „Mroku” byłoby to nie do pomyślenia. Również inni objawiali swoje nieprzyjacielskie oblicza, skazując się na to, że nie wiedziałam, co tak naprawdę mam o nich myśleć. Ale to wyraźnie podkreśliło, że nawet najlepszym zdarzają się chwile słabości. Że również popełniają błędy, od których zależą losy innych. Że tak właściwie błądząc, próbując odnaleźć swój cel i go wypełnić. Tym samym nie można im odmówić autentyczności, bo cóż… przecież nie zalicza się ona do zdradzieckiej perfekcyjności.
Podsumowując. Wrzesień, październik, listopad… Nie mogłam się doczekać, aż „Iskra” trafi w moje ręce, a kiedy tylko ją dorwałam, pochłonięcie jej stało się moim priorytetem. I ani trochę nie żałuję, że przez to przestawałam istnieć dla reszty świata, bo na taką kontynuację warto było czekać. Dostałam właśnie to, o czym skrycie marzyłam: przemyślane w każdym calu intrygi, czy rozrastające się niczym chwasty tajemnice. Nie zabrakło też miejsca na porywającą akcję, po której żaden włos nie znajduje się w tym samym miejscu, co przed wyruszeniem w fantastyczną, pełną niebezpieczeństw przygodę. Dlatego też ponownie zaryzykuj i oddaj się w ręce Zaprzysiężonych lub stań się pożywką dla potępionych, ale jedno jest pewne: Jeżeli znasz „Mrok”, koniecznie dorwij swój egzemplarz „Iskry”. Gwarantuję swoim nazwiskiem, że warto było wykazać się cierpliwością, by otrzymać taką dawkę sytej kontynuacji, gdzie zakończenie bez wahania wyszarpuje serce z piersi!
Nikt z nas nie jest idealny. Choćbyśmy chcieli, prędzej czy później popełnimy pozornie drobny błąd, który niestety może zaważyć na tym, jak będziemy postrzegani. I to w naszym interesie zostaje kwestia tego, czy postanowimy go naprawić, modląc się o uzyskanie drugiej szansy, czy jednak pozwolimy, by tocząca się ze wzgórza skała dalej siała spustoszenie. Zazwyczaj wybieramy...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-01-22
Bezdenna pustka. Bezczelne uczucie samotności w tłumie ludzi. Nieudolne nakierowywanie myśli na coś zajmującego, powodujące, że troski codzienności zostają zakopane gdzieś na dnie umysłu. Chęć odnalezienia lekarstwa mogącego skleić potrzaskane serce. Próby wydobycia z otchłani ciemności, gdzie każdy kolejny ruch jeszcze bardziej zniewala. Nawet świadomość wygranej z potężnym wrogiem nie pomaga Tessie odzyskać równowagi. A przecież nie ma czasu na cierpienie! Świat nie zwalnia, a na miejsce martwego czarnego charakteru jest multum innych, chcących się wykazać w tym „przedsięwzięciu”. Już nawet rozpoczęli swoje podchody, powodując multum komplikacji. Czy nasza łowczyni demonów była gotowa się z nimi zmierzyć? A może gdzieś po drodze odpadła, wpadając w objęcia kuszącej otchłani?
WSTAWAJ, BUNTOWNICZKO. MAMY ŚWIAT DO OCALENIA! EHH… NO I PARĘ BUTELEK WHISKY DO OBALENIA… I WINA...
Jak przy „Tylko żywi mogą umrzeć” demonicznie fantastyczne odłamki zdawały się emanować zaskakującą powagą ze sporą domieszką zabawnych scen, tworząc nietuzinkowy duet, tak w kontynuacji wyczuwałam drobny spadek żartów. Nadal można go dostrzec, przy czym uśmiech sam wpełza na usta, a otaczający ludzie przezornie zatykają uszy, jednak nie zostałam obojętna na fakt, że musiały ustępować miejsca. Ukazywały się przesycone niespotykanym jak na dorosłe osoby humorem fragmenty, to i tak uderzająca jest tutaj dojrzałość. Dość łatwo znaleźć źródło tego „problemu”. Uprzednie wydarzenia odcisnęły wyraźne piętno na bohaterach, naznaczając ich wrażliwe serca bólem. Oblepiły umysł zwątpieniem oraz niezrozumieniem, a poczynania wyraźnie wskazywały na żal do świata, wyraźnie sugerujący, iż ten jest niesprawiedliwy. Pech jednak chciał, że to nie był koniec przykrych niespodzianek. Sprawa zaginionych skarabeuszy spowodowała, że nadal nie uzyskali chwili odpoczynku. Wszechpotężne zło nie zamierzało odpuścić. Kumulując resztki sił, zbierało liczną armię, aby zaatakować z podwójną mocą, a na to nie zamierzali pozwolić. Pokiereszowani, postanowili raz jeszcze stanąć ramię w ramię, aby udaremnić zniszczenie tego, co dotąd było im znane i (nie dla każdego) cenne… Chwile smutku oraz wzajemnych pretensji zręcznie wkradały się w tłum zdających się rywalizować ze sobą akcji, nadając dynamizmu całej historii. Atakujące niczym spragnione krwi komary tajemnice nie pozwalały o sobie zapomnieć, raz za razem szturmując i tak przesiąknięte sprzecznymi emocjami umysły, dokładając zmartwień oraz niekiedy uniemożliwiając dojście do porozumienia. Wyczuwalna doza nieufności spoufalała się z nimi, prezentując swoje sztuczki. Nieumiejętne znalezienie wspólnego języka wprowadzało chaos w szeregach, a w połączeniu z wizją nadchodzącej raz jeszcze Apokalipsy wypalało i tak zszargane nerwy. Chyba powinnam przy tej książce pić melisę, coby aż tak tego nie przeżywać! Spacery po pokoju i snucie domysłów stało się normą, a kiedy tylko próbowałam się uwolnić, zakończyć czytanie na danym rozdziale...
...wpadałam w zasadzkę. W dobrze przemyślaną pułapkę, prawie uniemożliwiającą ucieczkę do rzeczywistości. Każdy akapit kusił, przywoływał spragnioną duszę, niemal przeistaczając w inkantację przywiązania. Nawet wydawało mi się, że słyszę ciche nawoływanie, kiedy odkładałam książkę na półkę, także… kto wie, czy faktycznie tak nie było? W końcu D. B. Foryś niejednokrotnie udowodniała, że przy niej nie ma co liczyć na rutynę i zbijanie bąków, więc zapewne stać ją na taki ruch. Tylko teraz, czy mogę czuć się bezpiecznie? Skąd mieć pewność, że nie wyjawiłam sekretu i nie czeka mnie sroga kara? Jak coś, piekielnie gorąco błagam: NIE RÓB MI KRZYWDY!
ZADZIERASZ ZE MNĄ? ZE MNĄ?! TO TY CHYBA NIE WIESZ, ŻE NIE DRAŻNI SIĘ ZRANIONEJ KOBIETY!
Ciężko zatrzeć wspomnienia o kimś, kto – choć doprowadzał cię do szału – umiał dostrzec w tobie wrażliwą duszę. Nie tak łatwo zapomnieć uśmiech tego, który zachęcał twoje serce do szaleńczego pędu oraz wypełniał niemal każdą myśl. Jak pozostawić za sobą przeszłość, która rozświetlała czający się wokół mrok? Tessa, po zniknięciu ukochanego, kombinuje, ile wlezie, aby zagłuszyć cierpienie poprzez zatracanie się w pracy. A raczej próbuje, gdyż aktualnie zajmowane przez nią stanowisko ani trochę jej nie satysfakcjonuje. No bo jak w mgnieniu oka z działającej w pojedynkę pogromczyni można zacząć słuchać czyichś rozkazów? Na dodatek w życiu łowczyni demonów pojawia się tajemniczy mężczyzna, którego obecność źle na nią wpływa. To jednak nie sprawiło, że zapomniała języka w niewyparzonej buzi. Co to, to nie! Nadal kąsała słowami, i to dwa razy mocniej, próbując w ten sposób wyzbyć się zalegającego w klatce piersiowej uciążliwego ciężaru. Wielu może takie zachowanie zrażać, lecz doskonale ją rozumiałam. Nie jest łatwo z dnia na dzień spróbować przejść do porządku dziennego, z zaprzątniętą myślami głową, przy okazji próbując spełniać wymagania innych. Na szczęście był jeszcze ktoś, na kim mogła polegać. Gabriel, choć sam wiele przeżył, nie zamierzał zostawić jej w potrzebie. Niczym prawdziwy ojciec, dbał o Tessę i nie chciał pozwolić na to, by ją pochłonęła ciemność. Jednakże… nie byłam zdolna mu całkowicie zaufać. Zyskał drugą szansę, lecz nadal miałam się na baczności. Łowczyni również w pewnym stopniu trzymała go na dystans, ale łącząca ich więź i tak wygrywała to starcie. Co zaś się tyczy Killiana... Uwielbiam go. Doskonale rozumiałam, czemu podjął tak drastyczne kroki, lecz – na ognie piekielne! – nie jestem w stanie całkowicie pojąć jego toku rozumowania. Wiem, co za tym stało, ale i tak wypadałoby… Agh! Na dodatek jego relacje z Tessą wyraźnie się ochłodziły. Jak na dłoni widziałam, że ciągnie ich ku sobie, ale liczne niedomówienia stawiały granice. Granice, których nie dało się przekroczyć bez niezbędnej rozmowy. A wyraźnie czułam, że gdy tylko do niej dojdzie, już nic nie będzie takie samo…
Krwawe starcia mają to do siebie, że prędzej czy później ktoś będzie musiał opuścić szeregi poszczególnej strony, zaznając „wiecznego” odpoczynku. I to nie ominęło naszej niecodziennej ekipy. Osłabieni, nie mieli w planach otwierania się na innych, by sponiewierane serca znowu nie zostały zdeptane. A, jak wiadomo, nie jest łatwo dotrzymywać obietnic, gdy los raz jeszcze pcha ich w paszczę lwa. Nowe twarze, trudne do rozszyfrowania charaktery, nie tak łatwo dawały się poznać. Niektórzy zdobywali sympatię oraz zaufanie, kiedy reszta długo na to pracowała (lub ani trochę się nie starała). Obecność każdej nowej osoby wprowadzała lekki zamęt, a tym samym działała kompatybilnie z rozgrywanymi zdarzeniami. Jednakże, czy intuicja Tessy oraz pozostałych wreszcie zadziałała tak, jak należy? A może zawiodła, dopuszczając nie tych, co trzeba? Nie od dziś wiadomo, że aktorów jest więcej, niż miejsc na deskach teatrów czy ról w filmach, dlatego muszą szukać innych życiowych przygód...
D. B. Foryś już raz zawładnęła moją wyobraźnią i tym razem nie było inaczej. Lekkie pióro oraz wyczuwalna miłość do pisania emanują od środka książki, a zaklęte na jej stronach emocje uderzają niczym bokserzy w worki treningowe. Ale to nie wszystko. Pomiędzy wersami daje się usłyszeć ważną lekcję, jaką jest nawoływanie do zwolnienia tempa. Możemy chcieć być w centrum wydarzeń. Możemy próbować robić paręnaście rzeczy równocześnie, starając się nie dopuścić do tego, że ktoś pokrzyżuje nasze plany, ale poprzez to zdarza nam się zatracać własne „ja”. Zagłuszamy bolesne myśli, zamykamy je i ukrywamy na dnie umysłu, ale wtedy przestajemy być sobą. Nie wyrażamy tego, co tak naprawdę czujemy. Wypieramy coś, co dotąd pielęgnowaliśmy. Nie warto. Nie warto przeistaczać się w bezuczuciowy głaz. Łzy czy strach nie są czymś, czego powinniśmy się wstydzić. Niech sobie mówią, że to oznaka słabości. Niechaj rozgłaszają, iż tylko powściągliwi, trudni do odczytania ludzie są groźni. Najwięcej siły mają w sobie ci, którzy nie boją się uzewnętrzniać. Wydobywać na zewnątrz to, co wyniszcza od środka. Bo czy ważna jest opinia tych, którzy ślepo brną za stereotypami?
Podsumowując. Autorka wykreowała piekielnie dobry świat, w którym nigdy nie można być pewnym swojej przyszłości, kiedy przeszłość ingeruje w teraźniejszość, a świetny humor nadaje powieści zupełnie nowych barw. Napędzana pozbawiającymi tchu zwrotami historia, która w mgnieniu oka chwyci cię w szpony i nie wypuści, nim nie odkryjesz jej piękna. Dosłownie! Bo nic bardziej nie kusi, niż dowiedzenie się, jak dalej potoczą się losy tej zwariowanej, nietuzinkowej gromady!
Bezdenna pustka. Bezczelne uczucie samotności w tłumie ludzi. Nieudolne nakierowywanie myśli na coś zajmującego, powodujące, że troski codzienności zostają zakopane gdzieś na dnie umysłu. Chęć odnalezienia lekarstwa mogącego skleić potrzaskane serce. Próby wydobycia z otchłani ciemności, gdzie każdy kolejny ruch jeszcze bardziej zniewala. Nawet świadomość wygranej z...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-12-01
W czasach, kiedy wydawnictwa kuszą coraz to ciekawszymi tytułami, ciężko jest powracać do książek, z którymi przygodę czytelniczą mamy dawno za sobą. Choć wciągały bez reszty, ofiarując wiele godzin niesamowitej rozrywki, to i tak podążanie za nowościami stało się niemal priorytetem. Nowe wydanie „Tylko żywi mogą umrzeć” okazało się idealnym pretekstem, aby zmienić nastawienie. Z olbrzymią radością powróciłam do dobrze mi znanego świata, próbując odkryć go od zupełnie innej strony. Tylko czy towarzyszyły mi te same emocje, co wtedy?
WMAWIAJ SOBIE, ŻE TO TYLKO ZBIEG OKOLICZNOŚCI, JEDNAK PRAWDA JEST ZGOŁA IN… HEJ, CZY TY MNIE W OGÓLE SŁUCHASZ?
Można tylko pomarzyć o łagodnym wdrążaniu w skomplikowaną sytuację, w jakiej znalazła się pozornie nieszukająca kłopotów Tessa. Odkrycie tożsamości złodzieja krucyfiksu miało być zleceniem, przy którym nawet nie złapałaby zadyszki. Miało, bo jakże dziwnym zbiegiem okoliczności okazało się to wkroczeniem na drogę pełną wybojów! Trzeba uważnie obserwować czytelniczą trasę, by przypadkiem nie obrać złego kursu. Czasami chwila nieuwagi może sprawić, iż pominiemy istotne dla fabuły informacji.
Wbita w siedzenie, niemal czułam na skórze pęd tejże fantastycznej akcji! Choć wiedziałam, co lada moment się wydarzy, dalej czułam tę nutkę ekscytacji, jakbym dopiero co odkrywała szalone przygody bohaterki i jej nietuzinkowych towarzyszy. Niczym psychofanka śledziłam każdy ich ruch, czując, że lada moment nadmiar wrażeń wykończy moje biedne serce. A żeby tego było mało, D. B. Foryś wyposażyła „Tylko żywi mogą umrzeć” w sporą dawkę humorystycznych scen, przy których ból szczęki oraz brzucha stają się czymś zupełnie naturalnym. Raz prawie że zapominałam o oddychaniu, gdy demoniczne pokraki próbowały zdominować świat i pokazać swą potęgę, by za chwilę łapczywie łapać powietrze, bo nie umiałam wyrobić ze śmiechu. Ta wybuchowa mieszanka sprawiła, iż muszę wydać oficjalne ostrzeżenie – musicie czytać tę książkę w czyjejś obecności, by ktoś (w razie czego) zdołał udzielić pierwszej pomocy!
Pamiętam, jak przy poprzedniej recenzji jęczałam z powodu powtarzalnych scen walk. Choć autorka stworzyła je nad wyraz zręcznie, dzięki czemu bez problemu dało się je zwizualizować w głowie, to odnosiłam wrażenie, jakby co jakiś pojawiały się identyczne. Teraz gdy się mocniej skupiłam, odkryłam, że… byłam w błędzie. Za każdym razem Tessa pokazuje znacznie więcej umiejętności, jakie przyswoiła przez lata walk z demonami. Dodawało to dynamizmu i powiewu świeżości w chwilach, gdy myślało się, iż czeka nas powtórka z rozrywki. Jednak nadal odczuwałam, iż piekielnym pokrakom brakowało pazura. Choć chętnie zatruwały życie bohaterce, krzyżując plany, jednak przyzwyczajona do zupełnie innego obrazu tych istot, ubolewałam nad ich stylem bycia. Tylko wiecie co? Można to też uznać za niemałą odmianę, no bo kto to powiedział, że demony zawsze muszą przypominać krwiożercze, pełne nienawiści stwory?
LEPIEJ ZE MNĄ NIE ZADZIERAJ. CHYBA ŻE CHCESZ, ŻEBYM PRZETESTOWAŁA NA TOBIE SWOJE ZABAWKI, PRZERABIAJĄC CIĘ W KONEWKĘ LUB SITKO.
Jeżeli istnieje ktoś, kto myśli, że „adoptowana” w nastoletnim wieku przez księdza Tessa będzie wzorem cnót, to chyba naprawdę cierpi na syndrom śnienia na jawie. Lepiej nie liczyć na taki obrót spraw, bo można się gorzko rozczarować! Nasza polująca na – poniekąd – swoich pobratymców bohaterka to kobieta, z którą nikt nie chciałby zadzierać. Kiedy trzeba, bez wahania atakuje nie tylko fizycznie, ale również psychicznie. Stosowany przez nią sarkazm zamykał usta wielu cwaniaczkom, dlatego też gdy na jej drodze stanął równie dobry w te klocki Kilian, nieraz sama traciła język w gębie. Na dodatek co rusz wchodził jej w paradę, a przecież nikt nie lubi, gdy mu się przeszkadza, nieprawdaż? Tym samym nikogo nie powinno zdziwić to, że nie od razu zapałali do siebie sympatią. Nieumiejący odnaleźć się w nowej sytuacji, jaką jest ich niecodzienna współpraca, co rusz robili wszystko, aby utrudnić życie temu drugiemu. A jakimi dobrymi tekstami rzucali! Wiele z nich nadaje się do powtórzenia w rzeczywistości! Z czasem jednak wzajemne odpychanie powoli przeistaczało się w coś znacznie innego. Głębszego. W coś, co mogłoby wydawać się istnym szaleństwem w chwili, gdy losy całego świata stały pod znakiem zapytania. Jednak wiem, że było im to potrzebne. Złaknieni bliskości, doskonale wiedzieli, jak wesprzeć tego drugiego, dając mu więcej powodów do walki. Rozumieli się niemal bez słów, a w takich relacjach jest to jednym z najważniejszych elementów. Dlatego nie narzekam na sferę romantyczną, bo – muszę przyznać – autorka stworzyła ją ze smakiem. Pojawiło się nieco pikanterii, lecz nie takiej, przy której chce się ganiać pewną parkę z wodą święconą.
Skoro już wspomniałam, że Tessa została „adoptowana”, wypadałoby powiedzieć co nieco o księdzu Gabrielu, który odważył się przyjąć ją pod swoje skrzydła. O krnąbrnym, kochającym jedzenie i nieetycznie zachowującym się nastolatku, utkwionym w ciele duchownego. Powtórzę się, ale przypuszczam, że gdyby nie sutanna oraz czuwający Watykan, byłby gotowy nieźle szaleć, próbując dorównać łowczyni. Ten wesoły „staruszek” nieraz zapewniał rozrywkę, dlatego bez mrugnięcia okiem obdarzyłam go sympatią. Czułam, że mogłabym się z nim dogadać. Tyle że i tak czułam, że skrywa przed bohaterką jakiś sekret… Pozostali bohaterowie (w tym przecudowny Deamon, gdzie jego – niestety – było tak malutko. Smuteczek) również zwracali na siebie uwagę. Każdy wyróżniał się czymś szczególnym, dzięki czemu zdarzało im się mieszać mi w głowie. Doprowadzali do szewskiej pasji, wprawiali w osłupienie, wyciskali gorzkie łzy czy też doprowadzali do ataków śmiechu. Każda postać wnosiła coś do podążającej ku Apokalipsie fabuły, udowadniając, że wystarczy zasiać ziarnko niepewności, aby zdrowo namieszać.
JUŻ WYSTARCZY, NAPRAWDĘ. NIE MUSISZ AŻ TAK MNIE ROZPIESZCZAĆ!
D. B. Foryś już o tym. Wy również, ale pozwolę sobie to powtórzyć, by to podkreślić: autorka zdobyła moje serce wyśmienitymi, przepełnionymi humorystyczną nutą dialogami, które zręcznie wplotła w tę demonicznie fantastyczną historię. Lekkie pióro oraz przemyślana fabuła z dodatkiem w postaci dobrze wykreowanych bohaterów sprawiają, że książkę pochłania się w ekspresowym tempie, co nieco przeraża. Wiecie dlaczego? Bo człowiek chce jak najdłużej „romansować” z tym światem. Cóż, po prostu się od niego uzależnia! No i – przede wszystkim – D. B. Foryś pokazuje, że wcale nie trzeba bać się podążać znanymi wielu szlakami. Jak widać, wystarczy tylko chcieć, aby coś, co uznajemy za „odgrzewanego kotleta” nabrało innego smaku!
Podsumowując. Na ognie piekielne! Lekarza! Wezwijcie lekarza, bo nie mogę oddychać! Nie, żebym zrobiła sobie na własne życzenie, ale cóż poradzić na to, iż tak bardzo pragnęłam powrócić do tej piekielnie wciągającej, pozbawiającej tchu historii? „Tylko żywi mogą umrzeć” to nie tylko książka – to papierowa dawka smakowitości. Dlatego nie zwlekaj. Po prostu wejdź do tego świata i pozwól mu się opętać!
W czasach, kiedy wydawnictwa kuszą coraz to ciekawszymi tytułami, ciężko jest powracać do książek, z którymi przygodę czytelniczą mamy dawno za sobą. Choć wciągały bez reszty, ofiarując wiele godzin niesamowitej rozrywki, to i tak podążanie za nowościami stało się niemal priorytetem. Nowe wydanie „Tylko żywi mogą umrzeć” okazało się idealnym pretekstem, aby zmienić...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-10-24
Często zdarza nam się myśleć, że po wypełnieniu danego celu, w który włożyliśmy ogrom wysiłku i pracy, wreszcie możemy odetchnąć. Wziąć głęboki wdech i wykrzyczeć magiczne: „Nareszcie święty spokój!”. Zapominamy jednak, iż niestety tak się nie da. Choć jedno zadanie zostało ukończone, gdzieś tuż za rogiem, w kolejce, mogą ustawiać się kolejne. I to właśnie one zadecydują przy wyborze kolejnej życiowej ścieżki.
Bycie Koleżką miało być jego ostatnim wcieleniem. Należycie wypełnił swoją rolę, dlatego kiedy nadszedł ten nieunikniony moment, liczył się z tym, że zaśnie i nigdy więcej się nie obudzi. Niedoczekanie! Nasz czworonożny bohater jeszcze nie wiedział, że pojawienie się w jego życiu Clarity spowodowało, iż przyjdzie mu powrócić z kolejnym ważnym celem. Miał zadbać o nią, tak jak kiedyś opiekował się Ethanem. Czy to mu przeszkadzało? Mowy nie ma. Psiak był gotowy zrobić dosłownie wszystko, aby jego dziewczynce ani jeden włos nie spadł z głowy!
JA NIE PŁACZĘ, JA PO PROSTU UTOŻSAMIAM SIĘ Z JESIENNĄ PLUCHĄ. TAK… ZNOWU TO SOBIE ZROBIŁAM...
W poprzedniej części zdarzało się, że Bailey mijał się ze swoim chłopcem. Odradzał się z dala od niego, przez co ich ścieżki życiowe nie zdołały raz jeszcze się przeciąć. Tym razem autor postawił na przywiązanie, gdyż czworonożny bohater, pewnym zrządzeniem losu, raz za razem lądował w ramionach ubóstwiającej go Clarity. I jeśli ktoś myśli, iż to spowodowało, że w książce zapanowała monotonność oraz nuda – jest w ogromnym błędzie. Sama na początku nie przypuszczałam, że takie rozwiązanie okaże się dobre. Wydawało mi się to wręcz nierealne (jakby sam element odradzania się takowy był, ale lepiej to przemilczmy), bo jak można poprowadzić fabułę bez słynnych przerywników? Nawet w głowie narodziła mi się myśl, jakoby autor sam wymierzył sobie strzał w kolano. Tyle że to z czasem zaczynało oddziaływać. Przewrotna akcja, gdzie „dziewczynkę” nie omijały problemy codzienności oraz nadprogramowe kłopoty, doprowadziła do swego rodzaju przywiązania. Zżyłam się z tą dwójką, dlatego też łzy stawały mi w oczach, kiedy psiak musiał raz jeszcze się z nią pożegnać. Ba, nawet słyszałam, jak pękały szwy ledwo co zszytego serca, przez co na nowo ulegało deformacji. Każdy nawet najdrobniejszy element, choć wydawałby się wyrwany z kontekstu, prędzej czy później wskakiwał na właściwe miejsce, doprowadzając do wrzenia rozszalałych emocji. Samo zakończenie rozłożyło mnie totalnie. Wpatrywałam się w ostatnią stronę, nie wiedząc, kim jestem i co tak właściwie się wydarzyło. Nie chciałam tego, a zarazem chciałam. Miałam setki, jak nie tysiące myśli w głowie, przez co uporządkowanie ich przypominało walkę z wiatrakami. Wdech… wydech…
„Był sobie pies 2” przeżywałam znacznie bardziej, niż poprzednią część, choć nie da się nie zauważyć, iż czegoś brakowało. Dramatyzm historii Clarity przysłaniał jaśniejsze barwy życia. Owszem, zdarzały się szczęśliwe momenty (same ponowne spotkania tej dwójki aż kipiały radością), przy których uśmiech nie schodził z twarzy, ale nie da się ukryć, że wraz z postawieniem na przywiązanie do jednej osoby, pan Cameron znacznie poważniej podszedł do tego tematu, nad czym odrobinę ubolewam. Rozumiem jednak, iż było to konieczne. Tym oto sposobem ta książka stała się dojrzalsza. Bogatsza w prawdziwe trudy dorosłości, które nie zawsze da się przeskoczyć rozczulającym zdarzeniem. Dająca jeszcze większego kopa do walki o lepsze jutro.
Z TOBĄ MOGŁABYM NAWET KOPAĆ DZIURY W OGRÓDKU, GRYŹĆ ŚMIERDZĄCĄ KOŚĆ I OBSZCZEKAĆ IRYTUJĄCEGO SĄSIADA. KOLEJNOŚĆ NIE ZOBOWIĄZUJE.
Jeżeli jeszcze jest ktoś, kto nie pokochał czworonożnego bohatera tej książki, to przy tej części na pewno to się zmieni. Ja już zdążyłam obdarzyć go uczuciem, które nadal tli się we mnie i nie pozwala na to, by powiedzieć o nim choć jedno złe słowo. Może Bailey (pod różnymi postaciami) miewał wzloty i upadki, ukazując swoje umiejętności lub czekając na odpowiedni moment, aby je ujawnić, rozczulał i nie pozwalał na to, by być obojętnym na jego obecność. Stał się najlepszym kompanem zadziornej, pragnącej wyrwać się spod opieki zapatrzonej w siebie matki Clarity. To właśnie on powodował szczery uśmiech na jej twarzy nawet wtedy, gdy wpadała w tarapaty lub ukazywała swoje największe słabości. Stanowili, niczym swego czasu z Ethanem, doskonale dobrany duet, gdzie nie wyobrażałam sobie, by którekolwiek z nich przebywało z dala od tego drugiego. Clarity June, a raczej CJ, popełniała w życiu wiele błędów, przez które prędzej czy później musiała odpokutowywać, jednak zdobyła moją sympatię determinacją oraz wyraźnym sprzeciwianiem się rodzicielce. Brzmi to dość drastycznie, lecz przyrzekam, że nikt nie chciałby mieć do czynienia z Glorią, jej matką. Kobieta niejednokrotnie doprowadzała mnie do szału swoim zadzieraniem nosa. Zachowywała się jak rozkapryszona diva, której w niesmak było macierzyństwo, jednak największym potworem okazywała się w chwilach, gdy tuż obok niej pojawiał się nasz czworonóg. Uwierzcie mi, nieraz chciałam potraktować ją tak samo, jak ona jego. Ba, nawet gorzej (żadna nowość, prawda?)! Można nie przepadać za zwierzętami, ale czy nie lepiej je jawnie ignorować, niżeli wymyślać tak drastyczne rozwiązania pozbycia się ich z domu? No i samo to, w jaki sposób się prowadzała… Nie była doskonałym wzorem do naśladowania, choć ona miała odmienne zdanie. Nawet teraz krew mnie zalewa, gdy o niej myślę!
Styl pisania autora ani odrobinę się nie zmienił. Nadal nie można po nim oczekiwać arcydzieła, za które zgarniałby liczne nagrody literackie, jednak śmiem przypuszczać, że „Był sobie pies 2” lada moment również stanie się bestsellerem w każdej księgarni. Pan Cameron udowadnia, iż nie trzeba wiele, aby oczarować czytelnika i doprowadzić go do granic wytrzymałości. Niemal bezczelnie bawi się uczuciami, raz częstując słodyczami, by za chwilę, prawie niepostrzeżenie, zaaplikować w nie truciznę. No i – przede wszystkim – raz jeszcze uczy empatii oraz uświadamia, że możesz pojawić się choćby na chwilę w czyimś życiu, by coś w nim zmienić. I tylko od ciebie zależy, czy pójdzie to w dobrym kierunku.
Podsumowując. „Był sobie pies 2” to jedna z tych książek, gdzie wiesz, co prędzej czy później czeka bohatera, jednak kolejne rozstania stają się boleśniejsze. Również nie zaleca się, po zakończeniu, czytania wyrywkowych fragmentów czy powracania do zakończenia, bo rozpacz tylko czeka, by znowu opanować ciało.
Emocjonująca, ukazująca piękno prawdziwej, bezwarunkowej przyjaźni oraz miłości historia, która uczy, że nie można podejmować się samodzielnej walki z potworami codzienności. W tej rywalizacji warto mieć przy sobie kogoś, kto wesprze dobrym słowem, a nawet donośnym szczeknięciem. Wzruszająca, pozbawiająca tchu na znacznie dłużej, niż to zalecane. Po lekturze odbądź rozmowę ze swoim czworonożnym towarzyszem. Przytul go i podziękuj za to, że jest przy tobie i pomaga przetrwać nawet najgorszy dzień!
Często zdarza nam się myśleć, że po wypełnieniu danego celu, w który włożyliśmy ogrom wysiłku i pracy, wreszcie możemy odetchnąć. Wziąć głęboki wdech i wykrzyczeć magiczne: „Nareszcie święty spokój!”. Zapominamy jednak, iż niestety tak się nie da. Choć jedno zadanie zostało ukończone, gdzieś tuż za rogiem, w kolejce, mogą ustawiać się kolejne. I to właśnie one zadecydują...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-10-18
Ciągle słyszy się, że tylko my, ludzie, jesteśmy zdolni wcielić się w wiele życiowych ról. Dopasować pod kątem danego wyglądu, podrobić nawet najtrudniejszy akcent, umiejętnie podkreślić cudze wady bądź zalety, czy przedstawić czyjś (skomplikowany lub nie) charakter. Niczym karnawałowy strój, przywdziewamy inną skórę. Jednakże w każdym momencie możemy przerwać zabawę. Zdjąć przebranie i wrócić do realnej postaci, ciesząc się z tego doświadczenia. A co ze zwierzętami, które również umieją się kamuflować? Robią, co tylko mogą, aby uchronić się przed drapieżnikami lub samemu zapolować na nieświadome zagrożenia stworzenia. Też są w stanie zmieniać tożsamość! Prawda jest jednak taka, że ani ludzie, ani te stworzenia nie umywają się do naszego psiego bohatera, dla którego zmiana tożsamości wiąże się również z nowym ciałem. I to nieodwracalnie.
PYTASZ, GDZIE PODZIAŁY SIĘ MOJE OCZY? CÓŻ… WYPŁAKAŁAM JE!
Bycie szczeniakiem bezdomnej, zdziczałej suczki bez imienia miało być jedynym wcieleniem naszego bohatera. Zgodnie z powiedzeniem, iż „żyje się tylko raz” powinien, wraz z ostatnim przymknięciem oczu, stać się nicością. Jakieś było jego zdziwienie, gdy nagle uchylił powieki, odczuwając, że wrócił do psiego ciałka. I to zupełnie obcego! Lekko oszołomiony, z czasem postanowił to wykorzystać i, wyrywając się z potencjalnego więzienia, wyruszył przed siebie w poszukiwaniu sensu istnienia. Właśnie wtedy na jego drodze stanął chłopiec Ethan, z którym połączyła go nie tylko przyjaźń. Między tą dwójką wytworzyła się silna więź, o jakiej wielu mogłoby pomarzyć…
Przy lekturze „Był sobie pies” można liczyć się z tym, że ta książka, choć wydawać by się mogła lekka i odprężająca, odciśnie na czytelniku swoje piętno. Każde wcielenie naszego Baileya obfitowało w pełne nieprawdopodobnych wrażeń przeżycia, gdzie zdarzało się, iż uśmiech nie schodził mi z twarzy. Rozumiejący urywkowe wypowiedzi ludzi, reagujący na targające nimi emocje czy same ich gesty wydobywał z siebie nadmiar psich zachowań, które rozczulały najbardziej naburmuszonego człowieka. Sama nieraz śmiałam się z jego zagrywek, spoglądając wtedy z czułością na ułożonego przy nogach własnego futrzaka.
Ale halo, co tak właściwie tutaj miało odcisnąć swoje piętno? Wesołe zabawy z chłopcem? Jego starania, by ten nigdy nie emanował smutkiem? Niesienie pomocy w potrzebie? Oprócz tych wspaniałych obrazków pojawiają się również te smutniejsze, bez wahania wbijające setki małych igiełek w serce. Same pożegnania z poszczególnymi wcieleniami naszego psiego bohatera bywały bolesne. Ledwo co następował moment, kiedy podskórnie czuło się, że to koniec, a już łzy napływały mi do oczu, a obraz rozmazywał z prędkością światła. Wiedziałam, iż lada moment nadejdzie kolej na następne, ale przywiązanie robiło swoje. Każdy, kto choć raz musiał pożegnać swojego psiego towarzysza, wie jak ciężko jest pogodzić się z myślą, że jego zabraknie. Pozostanie na licznych fotografiach oraz w pamięci, ale nie będzie towarzyszyć przy kolejnych życiowych etapach. Nawet nie zdajecie sobie sprawy, że pisząc to mam wilgotne oczy i staram się powstrzymać przed wybuchnięciem. Ta książka zagwarantowała mi istny rollercoaster wrażeń, odczuwalny nawet parę dni po jej zakończeniu, co wyraźnie odczuwam. Hej, gdzie moje chusteczki?
MOŻESZ MYŚLEĆ, ŻE ŻYCIE BEZE MNIE BYŁO DLA CIEBIE DOBRE. WIEM, ŻE KIEDY JESTEM TUŻ OBOK, JEST O WIELE LEPIEJ.
Bailey, Bailey, Bailey… Zdawać by się mogło, iż był jedynie głupiutkim, zapatrzonym w przyjaznych dla niego ludzi psiakiem, dla których mógł zrobić dosłownie wszystko. Guzik prawda! Może zdarzało mu się nie grzeszyć inteligencją, wykazując nieprzyswajalne dla człowieka zachowania (w końcu mieli do czynienia ze zwierzęciem!), jednak z każdym kolejnym wcieleniem umiał znacznie więcej. Uzupełniał wiedzę, nabywał doświadczeń, a wraz z tym coraz bardziej czuł się świadomy tego, iż nie jest tylko po to, by wesoło merdać ogonem i biegać za rzucaną przez kogoś piłką. Powoli odkrywał, że nowe tożsamości są dla niego szansą, aby wykonać powierzoną mu przez los misję. Misję czuwania przy kimś, kto potrzebuje jego wsparcia.
Pokochałam tego psiaka. Gdybym tylko mogła, adoptowałabym go i nikomu go nie oddała. A jeśli znałabym jego tajemnicę, byłabym skłonna szukać jego każdego kolejnego wcielenia, byle tylko mieć go zawsze przy sobie. Rozczulający, wzbudzający miłość, skłaniający do tego, by porzucić, choć na moment, obowiązki, by odwdzięczyć się swojemu futrzanemu towarzyszowi za wszystko. Dlatego nie dziwię się Ethanowi, że wystarczyło jedno spojrzenie, by nie pozwolić go sobie odebrać. Chłopiec, wraz z kolejnymi etapami dorastania, zmieniał się w każdej sferze, ale uczucie do przyjaciela pozostawały stałe. Ta dwójka mogłaby być wzorem dla wielu dzieciaków, by te nie traktowały zwierząt jak zabawek, bo te też czują. I to zazwyczaj bardziej, niż nam się wydaje.
Nie można zapomnieć, iż nie tylko Ethan miał pod opieką tego wyjątkowego psiaka. Bailey trafiał do wielu najróżniejszych domów, gdzie każdy kolejny jego właściciel różnił się od poprzedniego. Oprócz Ethana, polubiłam pełną ciepła, gotową do walki o swoje lepsze jutro Mayę. Kobieta, choć wydawała się za słaba, by udźwignąć ciężar, jaki sama zrzuciła na ramiona, dzielnie walczyła, czując niemy doping naszego bohatera. Cieszyłam się z każdego jej małego sukcesu, bo na to zasługiwała!
To dopiero moje pierwsze spotkanie z twórczością pana Camerona, ale już doskonale wiem, że nie zamierzam się z nim rozstawać! „Był sobie pies” idealnie odbiega od większości książek, gdzie autorzy skupiają się na kreacji ludzkich bohaterów, niekiedy powiązanych ze zwierzętami. Tutaj pisarz ukazuje świat widziany psimi oczami, dzięki czemu w jakimś stopniu jesteśmy w stanie odkryć, co tak właściwie siedzi w tych łebkach. Taki zabieg wcale nie powoduje, iż nie można przekazać poprzez niego bardzo cennej lekcji. Bailey uczy nas, że życie każdego z nas jest cenne. Nie rodzimy się tylko po to, by przez jakiś czas żyć i po prostu umrzeć. Psiak udowadniał, że niezależnie od czynników, przychodzimy na świat z większym lub mniejszym zadaniem i tylko dążenie do wypełnienia każdego z jego punktów może otworzyć nam oczy i nauczyć szacunku do tego, co już mamy.
„Był sobie pies” to również sentymentalna podróż do przeszłości. Do lat, kiedy nowoczesna technologia nie przysłaniała młodym oczu. Psimi oczyma widziało się roześmiane dzieciaki, bawiące się ze sobą na podwórku, a nie spotykające się w sieci. Rozmawiające ze sobą, nie wpatrując się w ekrany telefonów. Ciekawsze świata, lgnące do przyrody. Do chwil, gdy miało się poczucie, że coś może umykać między palcami. To było bardzo przyjemne.
Podsumowując. Niegdyś „Był sobie pies” długo nie schodził z list bestsellerów. Rozchodząca się jak świeże bułeczki książka trafiała do tysięcy czytelniczych serc, co zaowocowało tym, że nawet powstał film na jej podstawie. Wcale się temu nie dziwię! Przygody Baileya sprawiają, że człowiek jest skłonny porzucić wszystko, by oddać każdy skrawek czasu dla tego bohatera, oczarowującego swym maślanym wzrokiem. Ta pomerdana historia jest w stanie rozczulić każdego! A jeśli przy jej lekturze nie uronisz choćby jednej łzy – naprawdę nie masz serca!
Ciągle słyszy się, że tylko my, ludzie, jesteśmy zdolni wcielić się w wiele życiowych ról. Dopasować pod kątem danego wyglądu, podrobić nawet najtrudniejszy akcent, umiejętnie podkreślić cudze wady bądź zalety, czy przedstawić czyjś (skomplikowany lub nie) charakter. Niczym karnawałowy strój, przywdziewamy inną skórę. Jednakże w każdym momencie możemy przerwać zabawę. Zdjąć...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-06-30
Zupełnie inaczej wyobrażałam sobie przedstawienie tego świata. Ba, nawet stworzyłam sobie scenariusz prawdopodobnych zdarzeń, co dawało mi władzę. Niestety musiałam oddać koronę oraz berło oraz ustąpić miejsca na tronie autorce. Aczkolwiek cieszę się z takiego obrotu spraw. Zaoferowane przez nią scenerie okazały się znacznie lepszą pożywką dla łaknącego wrażeń umysłu!
UCIECZKA NIGDY NIE BYŁA NAJLEPSZYM ROZWIĄZANIEM.
Melissa Albert nie od razu wyłożyła „kawę na ławę”. Zanim zmierzyłam się z tym hucznie zapowiadanym mrocznym, przepełnionym baśniowością światem, niejednokrotnie bawiła się mną, przedstawiając rozmazane, ledwo osiągalne kontury tego, co dla mnie przygotowała. Stopniowo przeplatała mrożącą krew w żyłach fascynującą magię z szaroburą rzeczywistością. Wydzielała istotną dla zrozumienia tego, co tutaj się właściwie wyprawia wiedzę, bym przedwcześnie nie odkryła jej niecnych planów. I autorce szło to bardzo zręcznie. Nieraz wpadałam w zastawione przez nią sidła. Niczym Alice błądziłam po omacku, trzymając się strzępków informacji chaotycznie porozrzucanych na dość wyboistej drodze, byle tylko rozwikłać sprawę tytułowego Hazel Wood. Z czasem, kiedy oswoiłam się z tym światem, zaczęłam zręczniej łączyć wątki. Sprawiło to, że niektóre elementy już tak nie zaskakiwały, jak powinny, jednak autorka przewidziała taki rozwój wydarzeń i postanowiła wyciągnąć zupełnie asa z rękawa. Takiego, gdzie sporządzone przez nią intrygi nadal mogły siać spustoszenie!
Wraz z odkrywaniem kolejnych sekretów, na fabularnym niebie ściągały się ciemne chmury, a wiatr brutalnie targał rozszalałe myśli. Melancholijna sceneria nabierała niemal psychodelicznych kształtów! Czułam ciarki na plecach, kiedy ta rozczapierzała swe demoniczne szpony, dźgając rozgorączkowane wątki, jak i moje emocje. Otaczający mnie zewsząd wyimaginowany świat co rusz wprawiał moje serce o szybsze bicie, a obolałe płuca prawie że przemówiły, błagając o litość, gdyż rozszalały oddech im nie służył. Ostatnie sto stron były jak tykająca bomba, której wybuch mógł spowodować wiele nieodwracalnych zniszczeń. Jednakże wraz z ostatnim zdaniem odkryłam, że czuję niedosyt.
Wrażeń miałam od groma. W trakcie czytania siedziałam jak na szpilkach, jednak wyraźnie wyczuwałam, że Melissa Albert nie pokazała jeszcze wielu rzeczy. Sama baśniowość zatrzymała się na poszczególnych fragmentach hipnotyzującego, a zarazem przerażającego świata, gdzie skupiamy się jedynie na danych Historiach (wielka litera nie pojawiła się znikąd). Cieszę się, iż pozwoliła im się rozwinąć, pokazać swoją magiczną aurę, przez co zadbała o każdy ich szczegół, lecz marzyłam, by choć jeszcze jedna „zrodzona ze słów siostra” wyszła z cienia i pokazała, z czego jest znana. Mam nadzieję, że kolejne tomy serii zdołają podarować mi to, o czym tak skrycie marzyłam!
ABY ZROZUMIEĆ TERAŹNIEJSZOŚĆ, TRZEBA DOGŁĘBNIE POZNAĆ PRZESZŁOŚĆ.
Dla Alice dzieciństwo kojarzyło się z licznymi podróżami, gdzie wraz z mamą co rusz zmieniały miejsce zamieszkania. Przez ładnych parę lat nigdzie nie zagrzały na dłużej miejsca, gdyż za każdym razem doganiała je sława Althei Proserpine, niosąca ze sobą również wiele pechowych zdarzeń. Dopiero w nastoletnim wieku poczuła smak prawdziwego domu, chociaż i tak lata odosobnienia zdecydowanie się na niej odbiły. Dość mocno zżyta z matką (nie dziwne, skoro przez taki szmat czasu mogły liczyć tylko na siebie), nie umiała porozumieć się z innymi ludźmi. Wiele osób obawiało się jej nagłych wybuchów złości. Alice szybko wpadała w szał, gdzie nawet liczne terapie wspomagające walkę z tym utrapieniem nie zawsze przynosiły zamierzone efekty. W walce z tym wspierała ją właśnie mama, była dla niej niemałym oparciem, dlatego jej zniknięcie sprawiło, że nawet pomimo strachu przed nieznanym, przyrzekła sobie, że ją odnajdzie i sprowadzi z powrotem. W tym niebezpiecznym zadaniu pomagał jej Finch, wielki fan twórczości jej babki oraz jedyny przyjaciel. To on musiał walczyć z jej nagłymi napadami złości oraz znosić jej humorki, które mnie samą doprowadzały do szału. Alice zdarzało się zachowywać jak rozkapryszona księżniczka, gdzie trzeba było robić wszystko tak, aby ją zadowolić. Każde przeciwstawienie się nie działało na korzyść. To sprawiało, że miałam ochotę złapać ją za ramiona i potrząsać tak długo, aż poobijany mózg zacznie prawidłowo działać. Tyle że sam Finch nie był święty. Z początku uważałam go za sympatycznego i cieszyłam się, że bohaterka ma kogoś takiego u takiego boku. Dopiero z czasem poczułam, że coś jest z nim nie tak. Po prostu – jak dla mnie – śmierdział fałszem na kilometr, tylko nie wiedziałam, gdzie szukać źródła tego „aromatu”. Chciałam odkryć jego prawdziwą twarz, ale to, co odkryłam, przeszło moje najśmielsze oczekiwania, bo nie tylko ten chłopak zdołał mnie zaskoczyć, ale również sama Alice. Spodziewałam się po niej wiele, ale nie czegoś takiego. Chociaż z drugiej strony autorka co rusz podsuwała mi pod nosem rozwikłanie sprawy, a że ja byłam na to ślepa, to już zupełnie inna bajka!
Przez „Hazel Wood” przewija się wiele charakterystycznych bohaterów, że gdybym tylko zaczęła o nich opowiadać, zapewne rozpisałabym się bardziej, niż przy Alice i jej towarzyszu. Dlatego, aby nikogo nie zamęczać, powiem, że każdy, kto pojawia się na kartach tej książki, zdoła utkwić w pamięci, przez co ciężko będzie o nich zapomnieć. I nieważne, czy jest to człowiek, czy ktoś, kto normalnie nie miałby prawa bytu – każdy po równo zyskuje naszą uwagę, przedstawiając repertuar swoich umiejętności. Dobrze ukazuje to przykład pełnej miłości Elli, mamy Alice, której rola z rozdziału na rozdział malała. Choć nie zdobyła mojej sympatii, nie mogłam odmówić tej kobiecie tego, że dba o swoje dziecko znacznie lepiej, niż o siebie. Że jest gotowa zrobić wszystko, aby ją uchronić przed złem.
Melissa Albert, za pomocą zwykłych słów, które oddzielnie nie zawsze mają moc, stworzyła niesamowicie klimatyczną historię, która telepie lepiej niż kierowcy autobusami komunikacji miejskiej. Wyimaginowany przez nią świat dokarmia głodną wyobraźnię, pozwalając jej się nasycić i zabrać wiele zapasów, by móc później powrócić do tej krainy i zaczerpnąć z niej życiodajnej energii. Ale to nie wszystko. Melissa Albert, poprzez „Hazel Wood” pokazuje, że nie każda baśń musi oscylować tęczowymi barwami oraz szczęśliwymi chwilami, aby odnaleźć w niej to, czego się pragnie. Te stworzone przez nią, nieraz brutalne, idealnie odzwierciedlają ten prawdziwy świat, niosąc ze sobą wiele przesłań. No i – przede wszystkim – wskazuje palcem, że determinacja i opór są w stanie przełamywać bariery, których dotąd nie dawało się pokonywać. Nie wolno skazywać się na niepowodzenia. Może nie zawsze da się oszukać przeznaczenie, ale jeżeli jest szansa, warto ją wykorzystać.
Podsumowując. Powiadają bowiem, że kto choć raz zetknie się z Uroczyskiem, nigdy nie zdoła się od niego uwolnić. I taka właśnie jest prawda. Świat wykreowany przez Melissę Albert opętuje umysł, wchłania się przez skórę i zamieszkuje w każdej komórce ciała. I już nie dziwię się tymi zachwytami nad „Hazel Wood” – są one uzasadnione! Sama zakochałam się w tej brutalnie baśniowej krainie, pragnąć jej więcej i więcej! Status bestsellera przy tym tytule jak najbardziej znajduje się na właściwym miejscu! Tylko uprzedzam, że nie do każdego ten tytuł przemówi.
Zupełnie inaczej wyobrażałam sobie przedstawienie tego świata. Ba, nawet stworzyłam sobie scenariusz prawdopodobnych zdarzeń, co dawało mi władzę. Niestety musiałam oddać koronę oraz berło oraz ustąpić miejsca na tronie autorce. Aczkolwiek cieszę się z takiego obrotu spraw. Zaoferowane przez nią scenerie okazały się znacznie lepszą pożywką dla łaknącego wrażeń...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-01-12
Marzenia. Czym one tak właściwie są? Niespodziewanymi zachciankami, które bezczelnie przenikają przez nasz umysł, starając się stłamsić rzeczywisty bieg zdarzeń? Przecież nie ma nic gorszego, niż bawienie się w domysły „co by było, gdyby...”, kiedy trzeba skupić się na tym, co jest pewne. A może marzenia są czymś, co jednak ma rację bytu? W końcu wystarczy sprawić, że słowa przeistoczą się w czyny i pracą własnych rąk spróbujemy zdobyć to, czego tak bardzo pragniemy. W końcu nie bez przyczyny istnieje słynne powiedzenie „marzenia się nie spełniają – marzenia się spełnia!”. Sama Catherine skłania się ku tej drugiej wersji. Ona i jej przyjaciółka od wielu lat snują plany wspólnego prowadzenia najbardziej rozchwytywanej w Królestwie Kier cukierni, zadowalając podniebienia każdego klienta. Tylko jak otworzyć własną działalność, kiedy jest się córką wpływowych ludzi, na dodatek dziewczyną, która wpadła w oko samemu królowi?
KRAINA CZARÓW MLEKIEM I SŁODYCZĄ PŁYNĄCA... ABY NA PEWNO?
Przy tej książce nietrudno usłyszeć pieśń ludu żołądka, kiedy Marissa Meyer znęca się nad nami, zaczynając całą historię w apetyczny sposób. Słodki aromat wypieków towarzyszył mi już od początku, co w połączeniu z rozprzestrzeniającą się magiczną mgiełką szybko sprawiło, że dałam się porwać temu nurtowi. Fabuła rozpędzała się swoim nienarzuconym rytmem. Czas płynął powoli, leniwie, a przenikająca między wersami radość wprawiała mnie w pozytywny nastrój. A dawka tego wszystkiego nabrała sił, kiedy do akcji wkroczył Figiel (Jest, ale o tym pomówię znacznie później). Wtedy prócz wypieków zostałam uraczona zalotami. Zalotami, które sprawiały, że nie wiedziałam, co ze sobą począć. Wpleciona w nie nić żartobliwego tonu nieraz zmniejszała dawkę cukru (a uwierzcie – czasem mnie zaczynało mdlić). Prężyła się ona dumnie, niejednokrotnie skazując na łapczywe łapanie powietrza. W takich chwilach czułam się jak ryba wyrzucona na brzeg! Co rusz siedziałam z szerokim uśmiechem na ustach, przez co wielu mogłoby mnie posądzić o szaleństwo. Tylko... co by to była za książka, gdybyśmy tylko żyli szczęśliwymi chwilami? Nieautentyczna. A „Bez serca” na pewno taka nie była. Także chwilami musiałam robić czytelnicze uniki, kiedy fabuła wysuwała pazury, sponsorując szybsze bicie serca. Trzeba było wtedy uważać, aby nie wyskoczyło z piersi! Również miłosne uniesienia musiały zostać stłumione przez niepewny los Catherine. Postawiona w niezbyt przyjemnej sytuacji, próbowała znaleźć rozwiązanie problemów. Z każdym kolejnym jej ruchem było coraz gorzej i gorzej. Nawet nie wiecie, ile razy złapałam się za głowę, gdy przychodziło poznać wynik jej wymyślnych eksperymentów... A to jeszcze nie wszystko...
Nie można zapominać o tajemniczym, krwiożerczym czynniku. Wszelkie adoracje, uczuciowe problemy oraz wykwintne bale ustępowały miejsca przerażeniu oraz obawom o dalsze losy Królestwa Kier. Siejący postrach potwór zaszczepił w mieszkańcach nutkę niepewności, która brzmiała tuż do samego końca. Szkoda tylko, że już w trakcie lektury wiedziałam, kto stoi za tym wszystkim stoi i rozwikłanie tej zagadki wywołało u mnie takie głośne „Meh”. W sumie było wiele takich momentów, gdzie bez problemu przewidywałam bieg zdarzeń, ale nie można odmówić Marissie Meyer, że nie umie zaskakiwać. Skłamałabym, gdybym stwierdziła, że autorka umiała namieszać w głowach, by koniec końców przedstawić zupełnie inny wynik równania, gdzie już chciałam się chwalić swoją wiedzą.
Doskonale wiedziałam, że nie mogę spodziewać się szczęśliwego zakończenia – w końcu miałam do czynienia z przeszłością samej Królowej Kier. Każdy z nas wie, że przy niej byłoby to niemożliwe. I gdyby takowe ujrzało światło dzienne, byłabym w ogromnym szoku. Tylko że nawet bez tego moja szczęka zaciskała się od powstrzymywanego krzyku. Nie w sensie, że chciałam donośnie powiedzieć, iż to kpina w żywe oczy, a... czułam się przerażona. Poziom brutalności, z jakim przyszło mi się zmierzyć... Po tym, co mnie do tej pory spotykało, wydawał się wybijać poza skalę, uruchamiając wszelakie alarmy nakazujące znaleźć schron. Czułam się przesycona strachem. Marissa Meyer pojechała po całości. I to mnie cieszy.
CO MUSI SIĘ WYDARZYĆ, ABY MIŁA I UCZYNNA DZIEWCZYNA STAŁA SIĘ POSTRACHEM LUDZI?
Nie da się nie zauważyć, że pieczenie jest całym światem Catherine. Dziewczyna, gdyby mogła, spędzałaby całe dnie w kuchni, tworząc pyszne smakołyki lub rozmawiając ze swoją przyjaciółką na temat otwarcia cukierni. Właśnie – gdyby mogła. Cath należy do szanowanej rodziny, gdzie ta, starając się jej zapewnić lepszy byt, sprowadziła na nią tylko nieszczęście. Nastolatka nie mogła pogodzić się z wolą rodziców, tylko że... nie umiała się im przeciwstawić. Chociaż sama na jej miejscu już dawno bym im powiedziała, co o tym wszystkim myślę, czym skazałabym się na wydziedziczenie, ale w przypadku Catherine oznaczałoby to, że straciłaby dobre imię. Wtedy jej wymarzona cukiernia nie byłaby oblegana przez ludzi, bo... kto by chodził się żywić do „wyklętej świruski”? Tym samym musiała gryźć się w język i godzić na ich zachcianki. Była po prostu posłuszną córeczką. Nastawienie dziewczyny zmieniało się wraz z pogłębiającą się relacją z zamkowym Jokerem. To właśnie on i silne uczucie do niego sprawiło, że powoli przeciwstawiała się rodzicom. Figiel nauczył ją cieszenia się chwilą oraz podejmowania decyzji bez chwili zastanowienia się nad ich konsekwencjami. Po prostu pokazał jej, czym tak właściwie jest życie. Niestety wszystko to pryskało jak bańka mydlana, kiedy przychodziły słynne ograniczenia, przez co wracała do punktu wyjścia. Bolało to nie tylko mnie, ale również tych, którzy ją otaczali i kochali. Sam Joker dostawał emocjonalne „liście” w twarz, kiedy Cath robiła mu nadzieję, by parę sekund po wspaniałych przygodach wszystko przekreślała. A samo nadejście tej olbrzymiej zmiany, jaka w niej zaszła wraz z makabryczną chwilą... Gwałtowna, bolesna, a zarazem piękna i przytłaczająca. Pełna empatii, posłuszna Catherine pokazała pazury, rozpoczynając swoją przygodę z tytułem słynnej Królowej Kier.
Nie jestem w stanie ukryć tego, jak bardzo denerwowali mnie bohaterowie, którzy tutaj występowali. Markiza Skalistej Zatoki Żółwiowej, a zarazem matka Cath, niejednokrotnie zalazła mi za skórę. Jej silne naciski na córkę, aby poślubiła króla, były czystą kpiną. Doskonale rozumiałam, że to wiązało się z wielką szansą dla niej, jednak mogła chociaż raz pomyśleć o jej dobru, niżeli nakazywać jej zostania żoną kogoś, kogo zachowanie pozostawiało wiele do życzenia. Bo to, co wyprawiał Król Kier, wołało o pomstę do nieba. Chciało mi się płakać nad jego lekkomyślnością i zdziecinniałą ideologią. Naszą krainę atakuje niebezpieczny potwór, który zabija? Wuj z tym, urządźmy kolejny bal, niech ludzie o tym nie myślą! Bo rozmyślanie o tym dołowało, a przecież trzeba żyć i uśmiechać się od ucha do ucha! Zastanawia mnie, jak on właściwie rządził krajem, skoro nawet proste sprawy sprawiały mu wiele kłopotów, a co dopiero zapanowanie nad swoimi ludźmi i sprawami związanymi z mieszkańcami. Za to nie mogę powiedzieć złego słowa o słynnym Kocie oraz Kapeluszniku, których szczerość oraz odwaga mi imponowały. Byli uczciwi w tym, co robili i to się wyczuwało z miejsca. Za to nie wiem, co mam powiedzieć o Mary Ann, służącej (a zarazem przyjaciółce Cath), bo jak w jednej chwili ubóstwiałam tę dziewczynę, tak w kolejnej pragnęłam tylko i wyłącznie, aby zniknęła i nigdy nie wracała. Tym samym mogę śmiało powiedzieć, że Marissa Meyer umie wykreować doskonałych, wzbudzających skrajne emocje bohaterów.
PANI GODNOŚĆ? MARISSA MEYER, TAK? I NIE MYLIĆ ZE STEPHENIE?
To już trochę nudne, kiedy wspominam, że to nie jest moje pierwsze spotkanie z twórczością danego autora. Cóż jednak poradzę na to, iż taka prawda, bo Marissę Meyer (a raczej jej wyobraźnię) poznałam poprzez słynną Sagę Księżycową. Jestem w niej zakochana, dlatego kiedy Meredith z bloga Strefa Czytania Obowiązuje Wszędzie ogłosiła Book Tour, zaryzykowałam ze zgłoszeniem się. Chciałam raz jeszcze spotkać się z tą autorką i sprawdzić, co tam u jej twórczości słychać. I po moich dogłębnych badaniach stwierdzam, że z książki na książkę... jest coraz lepiej! Marissa Meyer ponownie zachwyciła mnie wykreowanym przez siebie światem, który oczarowuje już od pierwszej strony. Jej lekkie pióro, umiejętne dobieranie słów oraz barwne opisy połączyły siły, wyczarowując niesamowitą historię. Nie da się również ukryć, że wyraźnie podkreśliło, jak ważne są relacje międzyludzkie i to, aby umieć się porozumiewać tak, by każda ze stron czuła się równej pozycji. No i wiadomo: znalazłoby się trochę czynników do poprawy, ale i tak ubóstwiam ją i wyczekuję jej każdej książki jak głodny pies miski pełnej jedzenia.
I coś jeszcze...
Nie mam nic do drobnych błędów, które okazyjnie ujawniają się podczas czytania książek. Wiadomo – nikt nie jest idealny, co oznacza, że każdemu – prędzej czy później – podwinie się noga. Wtedy też szczególnie nie zwracam na nie uwagi. Niestety w przypadku wydawnictwa Papierowy księżyc to nie pierwszy raz, gdy dostrzegam w wydanych przez nich książkach błędy interpunkcyjne (brakujące przecinki lub ich obecność w miejscach, gdzie powinny być kropki, i na odwrót), pozjadane litery czy też pozmieniane, jakby w trakcie korekty przeszły operację plastyczną. Również niemałym zaskoczeniem było, kiedy Joker przedstawił się jako Figiel, chociaż opis wyraźniej wskazywał, że Catherine spotkała na swojej drodze Jesta. Tak, wiem, postanowiono skorzystać z tłumaczenia, ale w takim razie po co jego oryginalne imię w opisie? Konflikt interesów czy ogólne niedopatrzenie?
Podsumowując, „Bez serca” to przede wszystkim historia pełna zawirowań miłosnych, bolesnych w odczuciach zakrętów losu oraz wahań między odwagą a szaleństwem. Marissa Meyer stworzyła klimatyczny prequel „Alicji w Krainie Czarów”, który nie tylko pozbawi was tchu i złamie wam serce – on również je skradnie. W końcu sam tytuł książki to wyraźnie wskazuje.
Marzenia. Czym one tak właściwie są? Niespodziewanymi zachciankami, które bezczelnie przenikają przez nasz umysł, starając się stłamsić rzeczywisty bieg zdarzeń? Przecież nie ma nic gorszego, niż bawienie się w domysły „co by było, gdyby...”, kiedy trzeba skupić się na tym, co jest pewne. A może marzenia są czymś, co jednak ma rację bytu? W końcu wystarczy sprawić, że słowa...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-01-19
Nie mieszaj „Tylko Żywi Mogą Umrzeć” z błotem, prosiła. Pamiętaj, że to mój debiut literacki, przypominała. D. B. Foryś oczekiwała mojej recenzji z nieskrywaną szczyptą ciekawości, chociaż wyraźnie wyczuwałam, że wypowiedziane przeze mnie słowa mogły trochę zasiać strach w jej sercu. Cóż, w końcu ile to razy stykamy się w literaturze z walkami dobra ze złem, że nawet piękne opisy oraz dobrze wykreowani bohaterowie nie są w stanie ukryć, iż to już było? Przyszedł wreszcie dzień, kiedy będę mogła raz na zawsze rozwiać wszelkie wątpliwości. Dzisiaj w końcu oddam wam wyczerpującą opinię na temat tej książki. Także usiądźcie wygodnie i wysłuchajcie tego, co mam do powiedzenia...
APOKALIPSA? NIE WPADAJMY W PANIKĘ...
Nie da się ukryć, że D. B. Foryś ceni sobie dobry humor i to z nim najlepiej się jej współpracuje. Ta książka jest nim tak nafaszerowana, że nawet największy smutas, prędzej czy później, będzie zmuszony się poddać jej magii. Niejednokrotnie poczynania bohaterów czy też ich wywołujące chorą ciekawość sprawiały, że chciałam poszukiwać sprawdzonego chirurga, bo obawiałam się, że te powalające na łopatki zdarzenia spowodują, że pęknę ze śmiechu i trzeba będzie mnie zszywać. Oczywiście, żeby nie było, „Tylko Żywi Mogą Umrzeć” to nie tylko zbiór poprawiających humor momentów. Autorka zadbała również o tę demoniczną, waleczną sferę, gdzie dynamizm zdarzeń nie pozwalał zaczerpnąć oddechu lub nakazywał jego wstrzymanie. Tessa i jej sojusznicy znoszą przemieszczanie się po drodze, gdzie co rusz ktoś rzuca im kłody pod nogi, drwiąc im prosto w twarze. Chociaż każdy z nich różnił się od zwykłych ludzi, to tak samo jak oni przeżywał liczne porażki i starał się naprawić popełniane dotąd błędy. Z czasem jednak coś zupełnie innego stara się wysunąć na prowadzenie. Uważnie obserwowałam, jak między pogromczynią demonów a jej ówczesnym rywalem wybucha (nie)spodziewane płomienne uczucie, które nie tylko wprowadza zupełnie nowe akcenty, ale również powoduje niechciane komplikacje. Zakochani byli zmuszeni stawiać czoła nie tylko prześladującym ich piekielnym pokrakom i przeciekającemu przez palce czasowi. Ten niecodzienny związek powodował również liczne konflikty między sojusznikami, co mogło działać na korzyść tych, którzy dotąd od nich obrywali. Tym samym wizja zbliżającej się wielkimi krokami Apokalipsy, do której nie zamierzali dopuścić, sprawiała, że bohaterowie robili co tylko mogli, aby naprawić relacje. No i – rzecz jasna – nie wpaść w sidła własnego strachu. A ten tylko czekał, by ich w nie wciągnąć.
Wodzenie za nos. Za wielki kinol, który jest moim utrapieniem. Oj tak – przyszło mi odczuć na własnej skórze, jak D. B. Foryś zdołała opanować tę sztuczkę do perfekcji. Nawet nie wiedziałam, kiedy wpadłam w zastawioną przez nią fabularną zasadzkę. Wielokrotnie – WIELOKROTNIE – zdawało mi się, że potrafię przewidzieć przyszłość bohaterów. Byłam skłonna uwierzyć, iż to JA kontroluję każdy ich ruch. A tu na każdym kroku czekało mnie rozczarowanie... co również wprawiało mnie w zachwyt! Brzmi dziwnie, nieprawdaż? Ale, ale, no bo kiedy w grę wchodzi coś nowego, pachnącego świeżością, zyskuje się element zaskoczenia, a ten stosowany przez autorkę – jak dla mnie – był nie tylko pstryczkiem w nos. To także istny strzał w dziesiątkę! Także, kiedy nie jęczałam z powodu bólu brzucha lub szczęki (ajj, ten śmiech...) czy nie miałam kryzysu oddechowego, starałam pozbierać się po swoich małych porażkach i odkrywać kolejne ścieżki.
Godne pochwały stały się fenomenalne, pełne dynamizmu sceny walk, gdzie za ich tak dobrze skrojone opisy wielu autorów byłoby skłonnych zabić. Nie da się jednak nie zauważyć, że w którym momencie stały się one... lekko pachnące monotonnością. Tessa, niczym robot, powtarzała te same ruchy, próbując pozbyć się swoich cuchnących Podziemiami wrogów. Wiem, przy stosowanej przez nią technice, gdzie wspomagała się uwielbianymi przez siebie narzędziami tortur lepiej zdać się na wyćwiczone, sprawdzone kombinacje. Tylko że w niektórych momentach aż chciałam krzyknąć: „Hej, ale czy ta walka już się nie odbyła?”, ale usta milczały, kiedy odnajdywałam drobne elementy, które pozwalały odróżnić poszczególne scenerie. Także lekko przyczepię się do demonicznych pokrak. Czasami brakowało mi w nich tej krwiożerczej chęci mordowania, identycznej z tą, jaką mogłaby się pochwalić ich pogromczyni, gdy wpadała w dziki szał. Żywię ogromną nadzieję, że autorka kopnie je boleśnie w tyłek, aby te ukazały ociupinkę więcej zwierzęcej natury. Hej, niechaj zaszaleją! Niech trochę narozrabiają!
HEJ, MALEŃKA. PO ILE KILOGRAM SARKAZMU?
Cięty język, zwinność godna drapieżników, odwiecznie nieakceptująca swojej drugiej natury – tymi oto słowami opisałabym Tessę Brown, gdyby zabroniono mi się rozgadać czy rozpisać. Na szczęście nie nałożono na mnie zakazów, także w tej chwili zdradzę, że wystarczyła jedna rozmowa, aby ta bohaterka została przeze mnie polubiona. Poturbowana przez los, przeklęta przez rodzinę kobieta starała się jak tylko mogła walczyć o lepsze jutro (nie tylko dla siebie), tym samym na jej drodze stanęło wielu nietuzinkowych ludzi, którzy stali się dla niej bardzo ważni. Jednakże chęć ratowania świata przed demonami nie sprawiła, że dzieliła się dobrymi uczynkami na prawo i lewo. Sam Kilian się o tym przekonał, kiedy Tessa okazywała mu swoją niechęć. I trudno się dziwić, bo przecież nikt nie lubi, gdy ktoś jest w stanie odpowiedzieć na twój sarkastyczny docinek, niekiedy zamykając ci usta. A tu nie dość, że on był w stanie tego dokonać, to jeszcze wiecznie deptał jej po piętach. Ta dwójka totalnie rozwalała system! Wystarczyło dosłownie niewiele, aby zwyczajna rozmowa przeistaczała się w sprzeczkę pełną dobrych, godnych zapamiętania tekstów. Także ciężko sobie wyobrazić ich przymusową współpracę. Tylko jak to powiadają... kto się czubi, ten się lubi?
Gabe, Gabe, Gabe... ksiądz, który swoim zachowaniem przypominał mi krnąbrnego nastolatka. Przypuszczam, że gdyby nie sutanna i moc Watykanu, byłby skłonny szaleć, próbując dorównać Tessie. W jakimś stopniu obdarzyłam go sympatią, bo główna bohaterka mogła na niego liczyć, jednak przez całą książkę miałam wrażenie, że prócz tych szaleństw tkwi w nim coś znacznie więcej... Podobnie podejrzliwa byłam względem medium, Remiela. Mężczyzna zajmował honorowe miejsce w sercu Tess (czemu nie dałaby rady zaprzeczyć), co owocowało tym, że często to wykorzystywał. Gołym okiem widziałam, jak ta niezdrowa relacja ich osłabia. Wyniszcza. Ale cóż – rozum mówił jedno, kiedy serce i pragnienie bliskości drugie. Cóż poradzić? Natomiast Deamon... Ten to dopiero wymiatał! Aż żałowałam, że pojawia się, by parę stron później zniknąć, bo ten demon mógłby narobić jeszcze większego szumu w życiu Tess.
Przez „Tylko Żywi Mogą Umrzeć” przewija się jeszcze wielu innych, mniej lub bardziej istotnych bohaterów. Każdy z nich doskonale odgrywał swoją rolę, doprowadzając mnie do szewskiej pasji, wzbudzając litość lub wywołując kolejne dawki śmiechu. Dzielący się swoimi wadami i zaletami, uświadamiali, że wystarczy pojawić się w czyimś życiu dosłownie na parę minut, by przewrócić go do góry nogami. I tylko od najważniejszej osoby zależało, co zamierza z tym fantem zrobić. A jakie decyzje w ich sprawie podejmowała Tessa? Odpowiedź znajdziecie w książce.
A TY, CZY TY, PO DEBIUT SIĘGNIESZ TEŻ?
Powiadają bowiem, że bezmyślne przeglądanie Facebooka niczego dobrego nie przynosi. Zabiera jedynie czas, który można przeznaczyć na coś pożytecznego. Tylko gdyby nie to, że właśnie tak zabijałam nudę, nie zdołałabym dostrzec informacji o akcji Book Tour z „Tylko Żywi Mogą Umrzeć”, organizowanej przez Oczarowaną Czytaniem. Wtedy nie wzięłabym w niej udziału i nie mogła powiedzieć paru słów o stylu pisania D. B. Foryś! A mam o czym opowiadać.
Autorka zdobyła moje serce wyśmienitymi, zakrawającymi o żarty dialogami, które zręcznie wplotła w tę zbliżającą się Apokalipsie scenerię. W prywatnej rozmowie zdradziła mi, że sama lubi humorystyczne elementy, a ta książka doskonale to potwierdza. Także nie da się nie zauważyć, że lekkie pióro w połączeniu z dobrze przemyślaną fabułą i doskonale wykreowanymi bohaterami sprawia, że człowiek pragnie pochłonąć „Tylko Żywi Mogą Umrzeć” na jednym posiedzeniu, równocześnie robiąc wszystko, aby ta czytelnicza przygoda trwała jak najdłużej. I to dosłownie wszystko. Skąd wiem? Cóż... sama kombinowałam, ile wlezie, byle tylko ta pochłaniająca mój umysł historia nie skończyła się tak szybko. D. B. Foryś – ty już dobrze wiesz, że z utęsknieniem czekam na kolejny tom przygód zadziornej Tessy i jej towarzyszy. No bo... nie wolno zostawiać czytelnika w takim momencie! Wstyd i hańba!
Podsumowując, tej książki nie da się czytać – ją się po prostu pochłania! D. B. Foryś stworzyła magicznie demoniczny świat, gdzie nigdy nie można być pewnym swojej przyszłości, kiedy przeszłość zręcznie miesza w teraźniejszości, a skroplenie tego szczyptą humoru nadaje temu zupełnie nowych barw. Powalająca na łopatki, nakazująca sprawdzić, czy ma się wykupione ubezpieczenie historia, która nie wypuści cię ze swoich objęć, nim nie odkryjesz jej całego piękna. Piekielnie dobra lektura!
Nie mieszaj „Tylko Żywi Mogą Umrzeć” z błotem, prosiła. Pamiętaj, że to mój debiut literacki, przypominała. D. B. Foryś oczekiwała mojej recenzji z nieskrywaną szczyptą ciekawości, chociaż wyraźnie wyczuwałam, że wypowiedziane przeze mnie słowa mogły trochę zasiać strach w jej sercu. Cóż, w końcu ile to razy stykamy się w literaturze z walkami dobra ze złem, że nawet piękne...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-02-24
Drzewo genealogiczne. Chyba nie ma w naszym kraju młodego człowieka, który nie przeszedł przez proces jego tworzenia na jakimś etapie edukacji. Teoretycznie przykry obowiązek, gdyż trzeba nad nim spędzić trochę czasu, by uporządkować wszystkie informacje i zaprezentować je w czytelny i schludny sposób, lecz w praktyce wygląda to zupełnie inaczej. Właśnie dzięki temu zadaniu dostaje się możliwość zgłębienia swojej historii. Wystarczy wspomnieć o tym projekcie dziadkom, a ci – skorzy do pomocy w uzupełnieniu niektórych danych – przekazują nam opowieści związane z naszymi przodkami, które są w stanie wzbudzić naszą ciekawość. Sama nieraz siedziałam z rozdziawioną buzią, chłonąc coraz to nowsze opowieści i żałując, że lada moment będę zmuszona opuścić „przeszłościową” przystań i powrócić do rzeczywistości.
Zagłębienie się w swojej korzenie pozwala w jakiś sposób poznać samego siebie. Odkryć, po kim odziedziczyliśmy poszczególne cechy wyglądu czy charakteru, kto również czuł fascynację daną pasją. Tylko jak tego dokonać, gdy nikt w najbliższym otoczeniu nie jest w stanie udzielić nam wsparcia w tej małej misji?
TO KTO – DO JASNEJ, CIASNEJ – MA RACJĘ W TYM SPORZE?
Leorze, głównej bohaterce „Iskry”, nikt nie nakazał tworzenia drzewa genealogicznego, jednakże zgotowane przez nieobliczalny los przeżycia sprawiły, że postanowiła poznać swoje korzenie, mając dość spoglądania na przeszłość rodziny przez pryzmat niedomówień. W jej przypadku to nie lada wyzwanie. Aby móc coś zdziałać, poturbowana emocjonalnie dziewczyna musiałaby porzucić swoje dotychczasowe, pozornie dobrze znane życie w pełnym dobrobytu Saintstone, by wyruszyć w nieznane, na terytorium odwiecznego wroga. Nikt o zdrowych zmysłach nie zdecydowałby się na taki drastyczny krok, wiedząc doskonale, że ta wyprawa może nie posiadać szczęśliwego zakończenia. Przecież przez lata naznaczeni wysłuchiwali przekazywanych z pokolenia na pokolenie baśni, gdzie w każdej z nich ludzie pozbawieni tatuaży charakteryzowali się brutalnością, ociekającą mrokiem aurą oraz – przede wszystkim – nieprzewidywalnością. Także, kiedy już ktoś odważy się odbyć tak ryzykowną wyprawę, powinien przygotować się na nią nie tylko fizycznie, ale również psychicznie. Pozwolić oddalić od siebie widmo rychłego przeistoczenia się w „pokarm dla robactwa” i spróbować ułożyć plan prowadzący ku powodzeniu misji. Oczywiście możecie już teraz się domyślić, że Leora nie otrzymała dodatkowego czasu na tego typu rozwiązanie. Brutalnie pchnięto ją w stronę nienaznaczonych, nie zważając na to, że w ten oto sposób wystawiają jednego ze swoich na liczne niebezpieczeństwa... Dziewczyna wyczuwała swój rychły koniec, jednak jakież opanowało ją zdumienie, kiedy mieszkańcy Featherstone w żaden sposób nie przypominali słynnych krwiożerczych istot, przed którymi ostrzegano ją od maleńkości. To totalnie zbiło ją z tropu. Tym samym, wraz z Leorą odkrywałam prawdziwe oblicze „dzikusów”, mogąc wreszcie poznać ich od tej właściwej, nieprzerysowanej strony. Przyznam, że jak przy naznaczonych, ukazanych w „Tuszu”, czułam ich przywiązanie do baśni (które w jakimś stopniu można porównać do przypowieści biblijnych), tak nienaznaczeni trzymali się ich niczym topielec rzuconego koła ratunkowego, czcząc je ponad wszystko. Można stwierdzić, że praktycznie nimi oddychali! Dodawało to całej scenerii magicznych właściwości. Pochłaniały mnie one bez reszty i pozwalały na odczuwanie pewnego rodzaju chciwości. Pragnęłam odczuć na własnej skórze tę wylewającą się ze stron sielankę, jakiej brakuje w naszych czasach.
Wiadomo jednak, że wszystko, co piękne i kolorowe, prędzej czy później odchodzi do lamusa, a jego miejsce zajmuje pokaźna, trująca uroczą atmosferę rodzina paskudztw. Alice Broadway nie bała się podnieść ręki na swoich bohaterów, co nadawało całej scenerii dramatyzmu, gdzie niejednokrotnie odczuwałam współczucie. Ubolewałam nad tym, że fikcyjni bohaterowie muszą użerać się z przykrymi niespodziankami od losu. Dodatkowo „Iskra” została ubezpieczona w wór wypełniony aż po brzegi tajemnicami, które także odgrywały główne albo epizodyczne role w całym tym zamieszaniu. Przyznam, że na stopniowe odkrywanie sekretów reagowałam z mniejszym lub większym zaskoczeniem. Nie trudno było części z nich się domyślić, bo jednak w jakimś stopniu ta historia miewa przebłyski przewidywalności, aczkolwiek zdarzały się takie chwile, gdy czułam się nieźle wyrolowana. Autorka umiejętnie wplotła tutaj nić intryg, przez co zdarzało się, że nie wiedziałam, dokąd poprowadzą mnie kolejne poszlaki.
Było trochę pochlebstw i czułych słówek, także przyszedł czas na wyciągnięcie patelni zza pazuchy i oddanie paru bolesnych ciosów. Jeden z nich poleci w stronę zachowania nienaznaczonych względem Leory. Tak, wiem – zachwalałam panującą u nich atmosferę (nawet sobie rzeknę, że wydają mi się znacznie lepiej przedstawieni niż wytatuowani), jednak w jakimś stopniu czułam się zawiedziona. Zabrzmi to okrutnie, ale spodziewałam się po nich, iż przygotują dla „nowej”, przybyłej z wrogich terenów wiele przykrych niespodzianek. Chociaż odczuwałam od nich bijącą niechęć do niej i wyraźnie widziałam, że mieli do niej ograniczone zaufanie, to jednak brakowało znacznie większej dawki antypatii. Nie obraziłabym się, gdyby uprzykrzano jej – w sposób anonimowy – życie pomiędzy nimi. Po prostu liczyłam nie tylko na zapędzenie Leory w emocjonalną ślepą uliczkę, ale również zagwarantowanie jej stanu, gdzie ziemia osuwałaby się jej spod nóg i wystarczyłby jeden nieprzemyślany ruch, by wpaść w przepaść, a wraz z tym – rozbudzić drzemiącą w nienaznaczonych agresję, którą by skierowali właśnie na nią.
JEDNA DZIEWCZYNA, DWA OBLICZA – DO KTÓREGO JEJ BLIŻEJ?
Ciężko jest się pogodzić z łatką „nowej” osoby w zżytej grupie, kiedy ta traktuje cię jak zbędny, niechciany balast. A gdy do tego dochodzą osobiste problemy w postaci zatracenia własnego „ja”, poziom trudności wzrasta do maksimum. Leora, choć zdawała się zdeterminowana w dążeniu do odkrycia prawdy o swojej matce, nie umiała ukryć swojego zagubienia. Na każdym kroku widziałam, jak próbuje poukładać sobie cały mętlik w głowie, starając się nikomu nie podpaść, by nienaznaczeni nie znaleźli kolejnych powodów do tego, by czym prędzej wyrzucić ją za granice Featherstone. Wyraźnie widziałam, jak stara się walczyć z przeszłością, jednak ta dawała o sobie znać w najmniej odpowiednich momentach, co owocowało nieprzyjemnymi konsekwencjami. Wyraźnie widziałam, jak rozłąka z bliskimi spędzała jej sen z powiek, a świadomość tego, że w każdym momencie coś może im się „przez przypadek” wydarzyć, dorzucały jej cierpień. Na szczęście mogła liczyć na wsparcie sympatycznej, zamkniętej w sobie Gull oraz kilku członków starszyzny, którzy otoczyli ją opieką, próbując przekazać jej istotną wiedzę. To właśnie dzięki nim zrozumiała, czym tak właściwie jest prawdziwa przyjaźń. Z całego serca pokochałam Ruth. Traktowała dziewczynę jak własną wnuczkę, czym mnie wzruszyła bez reszty. Wystarczyła tylko jedna rozmowa z nią, abym zapragnęła, by została moją babcią! Natomiast, co się tyczy brata Gull, Fenna... Ugh, nawet nie przypuszczacie, ile razy miałam ochotę kopnąć go w ten uparty tyłek. Podobno młodzi mają otwarte umysły na nowości i szybciej dostosowują się do zmian, jednak ten uparcie trzymał się swoich racji, nie pozwalając sobie poznać i zrozumieć stanowiska Leory. Z drugiej jednak strony, można go zrozumieć. Przecież główna bohaterka również przez wiele lat wierzyła w to, co opowiadali – poprzez baśnie i miejskie legendy – wysoko postawieni urzędnicy państwowi, nie pozwalając sobie na chwilę zwątpienia w ich tok rozumowania. Dopiero stanięcie twarzą w twarz z nagą prawdą otworzyło jej oczy. Cóż... w jakimś stopniu można to określić jednym stwierdzeniem: „trafił swój na swego”!
Alice Broadway ponownie wprowadziła mnie w ten dystopijno-baśniowy świat bez zbędnych zachęt, bo wystarczyła chwila, bym ponownie dała porwać się jej wyobraźni. Przewracałam strony z prędkością światła (no dobra... może trochę przesadziłam, ale i tak pochłaniałam je w dość szybkim tempie), byle tylko chłonąć to, co dla nas – czytelników – wyczarowała. Autorce udało załatać się fabularne luki, które powstały w „Tuszu”, tym samym uzbrajając „Iskrę” w kolejne, gdzie czułam się lekko zdekoncentrowana. Ubzdurałam sobie, że „Księgi skór” będą się składać jedynie z dwóch tomów, także czułam się mile zaskoczona tym, że czeka mnie w niedalekiej przyszłości spotkanie z kolejnym tomem. To dobra wiadomość, biorąc pod uwagę to, że poprzez historię Leory, Alice Broadway wyraźnie podkreśla, jak niewiele trzeba, abyśmy myśleli stereotypowo, nie pozwalając sobie na otworzenie umysłu na nową wiedzę. Wystarczy podążać latami za czyjąś prawdą, by zamknąć się na inne bodźce, traktując je z pewną dozą wrogości. A to jest niezdrowe, bo tym samym zatracamy umiejętność posiadania własnego zdania oraz – co najważniejsze – gubimy po drodze własne „ja”.
Podsumowując, jeżeli nie wierzycie, że baśniowość oraz dystopijne klimaty nie mogą iść z sobą w parze, wesoło wymachując przy tym rękoma, to chyba jeszcze nie poznaliście magicznej trylogii „Księgi skór”. Alice Broadway ponownie oczarowuje, niemal bezczelnie bawiąc się emocjami czytelnika. I choć zdarza jej się zabłądzić i popełniać błędy, nie da się przejść obojętnie obok jej lekkiego pióra i magnetycznej wyobraźni!
Drzewo genealogiczne. Chyba nie ma w naszym kraju młodego człowieka, który nie przeszedł przez proces jego tworzenia na jakimś etapie edukacji. Teoretycznie przykry obowiązek, gdyż trzeba nad nim spędzić trochę czasu, by uporządkować wszystkie informacje i zaprezentować je w czytelny i schludny sposób, lecz w praktyce wygląda to zupełnie inaczej. Właśnie dzięki temu zadaniu...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-04-03
Przeszłość. Można mieć z nią różne doświadczenia. Dla jednych ludzi jest skarbnicą wielu wspaniałych chwil. Z przyjemnością do niej wracają, aby powspominać dawne dzieje z łezką w oku lub próbując odtworzyć dane sceny z życia. Dla innych zaś stanowi temat tabu. Żyjący dniem dzisiejszym, nie uznają jej. Wolą nie rozpamiętywać, skupiając się na tym, co jest tu i teraz. Przeszłość może również malować się w ciemnych barwach, przenikających do teraźniejszości. Tłamsi, nie pozwala wziąć głębszego oddechu, jest niczym cichy morderca. Rozdrapywane rany są w stanie zmusić do zamknięcia się w sobie.
A co, jeśli jest ona dla kogoś całkowicie nieznana?
ALE ICH KRĘCĄ TAJEMNICZE MIEJSCA
Kiedy już myślałam, że w poprzednim tomie bohaterowie biją rekord w ilości zrobionych kroków w krótkim czasie, tak w „Jeziorze Cieni” jeszcze bardziej zaszaleli. Wręcz nie mogli usiedzieć w miejscu! Ale nie ma w tym nic dziwnego – w końcu Lirr oraz Raiden byli zmuszeni uciekać przed bezwzględną królową Ysborga i jej potężnym sojusznikiem, gdzie schwytanie nie mogło skończyć się dla nich dobrze. Dzielnie podążałam za nimi, mając wyraźny podgląd na ich kolejne przygody. A te nie zawsze można było uznać za bezpieczne! Połączona ze sobą w magiczny sposób, niemal zmuszona do współpracy dwójka co rusz wpadała w tarapaty. Nieraz myślałam, że nie może zdarzyć się nic znacznie gorszego, wtedy Maria Zdybska pokazywała, w jak ogromnym błędzie się znajdowałam. Akcja pędziła na łeb, na szyję. Fale różnorakich emocji atakowały z impetem, nie przejmując się tym, że człowiek ledwo zipie od nadmiaru wrażeń. Nawet zdarzało mi się rozmyślać, czy aby na pewno Lirr oraz Raiden dotrą bezpiecznie do upragnionego celu!
Oprócz licznych dramatycznych zdarzeń znalazło się również miejsce na sporą porcję ciekawych, wywołujących szeroki uśmiech rozmów, podczas których więź między tą dwójką raz się wzmacniała, a raz wiało od nich krystalicznym chłodem. Pojawiło się również o wiele więcej magii, gdzie ta – nie zawsze dająca się ujarzmić – wprowadzała niemały zamęt. Nie inaczej było z tajemnicami spowijającymi bohaterów. Żeby je odkryć, trzeba było być niezwykle cierpliwym! Pojawiła się również szansa lepszego wniknięcia w stworzoną przez autorkę krainę. Malownicze, zapierające dech krajobrazy płynnie mieszające się z wywołującymi dreszcze niebezpiecznymi rejonami zachwycały, równocześnie wzbudzając niepokój. Jednakże to zdarzenia związane z tytułowym Jeziorem Cieni najbardziej wzbudziły moją czujność.
Jak wcześniej miałam się na baczności, uważając na każdy szczegół tej fantastycznej układanki, tak przy nich trzeba było podwoić, a nawet potroić dawkę skupienia. Do końca nie wiedziałam, co tutaj jest brutalną prawdą, a co wyrafinowanym kłamstwem. Nikomu (i niczemu) nie można było ufać. W sumie, autorce też nie powinno się już ufać, bo to, co ona zrobiła... Marysiu, jak mogłaś uczynić coś tak brutalnego? Jak śmiałaś sprawić, że tekst rozmazywał mi się przed oczami, bo nie mogłam nadążyć z potokiem łez, uparcie zalewających moją twarz? NO JAK? Wiem, że dzięki temu podsycasz apetyt czytelników na więcej, ale czy ty jesteś poważna? Jesteś z siebie dumna? Ile jeszcze zadam tutaj pytań, aby pokazać, jak bardzo mnie to zabolało?
JAK ONI ZDOŁALI SIĘ NIE POZABIJAĆ?
Lirr... Chociaż dalej uwielbiała rzucać na prawo i lewo swoimi ulubionymi, oryginalnymi przekleństwami, dało się wyraźnie zauważyć, że nieco przystopowała. Coraz częściej okazywała swój gniew na zupełnie inne sposoby. Nie zmieniało to jednak faktu, że jej ognisty temperament pozostawał bez zmian. Dalej nie dawała sobie w kaszę dmuchać! Aczkolwiek niepewność związana z zamgloną przeszłością wyraźnie dawała jej się we znaki. Dziewczyna z całych sił pragnęła odkryć, kim tak właściwie jest. Sama nie wiedziała, co ma o sobie właściwie myśleć. Do tego dochodziły jeszcze niezrozumiałe uczucia, wprowadzające jeszcze większy chaos w jej głowie. Co zaś się tyczy Raidena... ten – tradycyjnie – był w niesamowitej formie. Nadal sypał ciętymi tekstami, odczuwając niemal chorą satysfakcję z tego, kiedy ta dawała się podpuścić, wyraźnie pokazując swoje niezadowolenie. Tylko tym razem – wreszcie – mogłam odkryć powód jego wrednego zachowania. Poznałam jego prawdziwe oblicze. Odkryłam, że za tym wszystkim kryje się wiele bólu, wiele niewiadomych, przez co otoczył się takim, a nie innym murem. Taka postawa pozwalała mu uwierzyć w to, że panuje nad swoim życiem, gdzie nikt i nic nie będą w stanie podciąć mu nóg. Pozornie różni, łączyło ich wiele. Choć próbowali temu zaprzeczyć, byli dla siebie wzajemną podporą, niosącą nadzieję na lepsze jutro.
Jeżeli miałabym wybrać, który z drugoplanowych bohaterów zasługuje na większą uwagę, bez mrugnięcia okiem wskazałabym optymistycznie nastawionego do świata, lubiącego poflirtować sobie z przystojnymi mężczyznami Mikko. Przyjaciel Lirr (znacznie lepszy od Caela!) dobitnie udowodnił, że dziewczyna zawsze może na niego liczyć, niezależnie od poziomu zagrożenia. Stanowczo stał po jej stronie, nie bojąc się magii, jaka otaczała dwójkę powiązanych ze sobą banitów. Natomiast, gdyby pozwolono mi wtargnąć w fabułę, na pewno mieszkańcom pewnego miejsca mocno by się oberwało. Możliwe, że nie wyszłabym z tego cało, ale chęć dogryzienia im, wykrzyczenia ich arogancji, zadufania w sobie by nade mną zwyciężyła. Pragnęłam ukarać to zadzierające nosy towarzystwo za snucie perfidnych intryg, których tragiczne skutki były im zdecydowanie na rękę...
Żeby nie było, że zawsze na początek wystawiam piękną laurkę, kiedy tylko przechodzę do autora, postawię zacząć od wymierzenia batów. Maria Zdybska ma to do siebie, że jest uparta. Jak się na coś zaweźmie, to nie da rady wyperswadować jej tego z głowy. Do czego biję? Do powtórzeń charakterystycznych cech poszczególnych bohaterów. Jak w „Wyspie Mgieł” przypominała o żyjącej własnym życiem czuprynie Lirr, tak tutaj najmocniej rzucały mi się wzmianki o uśmieszku Raidena (nie dorobił się przez to zmarszczek mimicznych?) i o łabędziej szyi jednej z kobiet, co było drobnym utrapieniem. Wystarczyło raz o tym wspomnieć, bym to zapamiętała, drugi raz, abym uznała, że mocniej utrwalę sobie tę informację, by później wiedzieć, że to akurat ona się pałęta. Kolejne razy dostarczyły już występ muzyczny, wykonany przez zespół „Zgrzytanie Zębami”. Dobrze, starczy tego batożenia demonicznymi widłami. W końcu trzeba przejść do tej przyjemniejszej części.
Maria Zdybska ponownie oczarowała mnie wykreowanym przez siebie światem. Zręcznie manewrowała słowami, by te, łącząc się w magiczną całość, ofiarowały mi wciągającą historię. I to tak pochłaniającą, że wystarczyła doba, abym poznała dalsze losy Lirr. Dosłownie nie umiałam się oderwać, byle tylko jak najszybciej odkryć, co takiego autorka wymyśliła. Podobało mi się również to, że wprowadziła wątek, gdzie pokazała, że nie można obdarzać zaufaniem każdego, kto wyciąga do nas pomocną dłoń, bo nigdy nie wiadomo, czy czasem nie chwyci naszej ręki, aby pociągnąć nas w ogień. Trzeba z rozwagą zawierać znajomości, by później tego gorzko nie żałować.
Podsumowując. Powiadają bowiem, że kontynuacje bywają słabsze od poprzednich części. Że autorzy osiadają na laurach i poziom drastycznie spada, przez co czuje się spory niedosyt. Uspokajam – „Jezioro Cieni” uniknęło słynnej klątwy, dzięki czemu nadal można rozkoszować się niesamowitą, pełną magii, tajemnic i sporych wrażeń przygodą dwójki charakternych bohaterów. Popłyńcie ponownie na szerokie wody z Lirr i Raidenem, pozwalając poprowadzić się w najdalsze zakątki wyobraźni Marii Zdybskiej. Gwarantuję, że nie będziecie się nudzić!
Przeszłość. Można mieć z nią różne doświadczenia. Dla jednych ludzi jest skarbnicą wielu wspaniałych chwil. Z przyjemnością do niej wracają, aby powspominać dawne dzieje z łezką w oku lub próbując odtworzyć dane sceny z życia. Dla innych zaś stanowi temat tabu. Żyjący dniem dzisiejszym, nie uznają jej. Wolą nie rozpamiętywać, skupiając się na tym, co jest tu i teraz....
więcej mniej Pokaż mimo to2019-03-13
Strach. Powiada się, że gdy się go nie odczuwa, można uznać się za głupca, albowiem jest nieodłączną częścią naszej egzystencji. Siedzi zgarbiony, czekając na właściwy moment, by ujawnić swoje oblicza. Wykorzystuje nieuwagę, aby niewinna mała mysz przeistoczyła się w potwora chcącego pożreć naszą duszę. Sprawia, że ten idący za nami mężczyzna przeobraża się w psychopatycznego mordercę, który tylko czeka, aż będzie mógł wykonać swój niecny plan. A co wyczynia, kiedy drżymy o własne życie?
BOGOWIE GRECCY I RZYMSCY – ZŁAZIĆ ZE SCENY! WASI KONKURENCI MAJĄ TROCHĘ WIĘCEJ DO ZAOFEROWANIA!
Ewidentnie się zakochałam. Nie, nie mam na myśli tego, że moja wizja staropanieństwa odeszła w zapomnienie. Nic z tych rzeczy. Moja przyszłość pozostaje bez zmian, bo po raz kolejny oddałam swoje serce książce. Tym razem obdarzyłam płomiennym uczuciem „Dzieci krwi i kości”, gdzie ta powieść zmaltretowała mnie doszczętnie. Odwlekałam jej lekturę tak długo, że aż mi wstyd, że tak czyniłam, bo Tomi Adeyemi z miejsca zachwyciła mnie wyczarowanym przez siebie światem. Zręcznie przemyciła skrawki mitologii afrykańskiej, sprawiając, że historia nabrała mistycznych, magicznych kształtów. Pozwoliła, aby ujrzała światło dzienne, tym samym sprawiając, żebym odkryła jej piękno, a nawet zapragnęła zgłębić wiedzę na jej temat. Zapewne tak zrobię, bo wyraźnie wyczułam, z jakim szacunkiem tego dokonała. Zaraziła mnie swoją fascynacją. I nie tylko ją. Całokształt sprawił, że ja tej książki nie czytałam – ja ją po prostu czułam. Lękałam się, kiedy brutalność, smutek oraz rozlew krwi niewinnych ibawitów, magów pozbawionych mocy, przedzierał się przez strony, nie dając o sobie zapomnieć. Drżałam, gdy narastało niebezpieczeństwo zbliżające się do bram, a powodzenie misji zależało od maleńkiego, bardzo istotnego czynnika. Uśmiechałam się jak nawiedzona, kiedy przybywały radosne momenty, a wraz z nimi wyraźna ulga dla zszarganych nerwów. Fakt, nie da się nie zauważyć, że autorka powiela znane z literatury dla młodzieży schematy, jednak nie pozwoliła sobie na fuszerkę. Zaplanowała każdy ruch co do joty, gdzie nawet każdy szczegół miał spore znaczenie. Ożywiła elementy, które niektórzy spisywali już na straty, dając im drugie życie. I za to jestem jej ogromnie wdzięczna.
Zakończenie mnie zaskoczyło. Bez dwóch zdań. Bezceremonialnie zerwało z siebie ograniczające ruchy szaty, ukazując swoje nagie, silne oblicze nieprzewidywalności. Zaparło mi dech. Choć już wcześniej Tomi Adeyemi pokazała na co ją stać, tutaj dała więcej czadu. Sprawiła, że tępo wpatrywałam się w ostatnią stronę, próbując ułożyć sobie w głowie ten harmider ofiarowanych bodźców. Nawet teraz odczuwam tę gamę odczuć, jaka mi towarzyszyła w tym momencie, przez co trzęsą mi się ręce. Jeszcze ktoś pomyśli, że mam delirkę. W sumie mogę mieć, bo jestem UPOJONA TĄ KSIĄŻKĄ!
Choć jestem w stanie pisać peany na cześć „Dzieci krwi i kości”, to nie mogę ukryć, że gdzieś w połowie książki zaczęłam odczuwać przesyt. Cieszyła mnie perspektywa niesamowitej, pełnej przygód (niekoniecznie bezpiecznych) wycieczki po tym zniewalającym świecie, jednak z czasem liczne przechadzki... męczyły mnie. Bohaterowie, skupieni na ucieczce, pozostawali w ruchu, przez co wiele urokliwych miejsc nie do końca zostało ukazanych w pełnej krasie. Namnożyło się wątków, gdzie – choć płynnie wplatały się w fabułę – można by było się bez nich obyć, odciążając nieco lekturę (jak i ręce, bo książka swoje waży). Także zastanawiający jest wątek miłosny. Wyłonił się niespodziewanie, niemal psując to, co do tej pory autorka dokonała w swym niemal dopieszczonym do granic możliwości scenariuszu. Nagły wybuch uczuć między tymi, którzy do tej pory starali się wbić miecz w serce temu drugiemu? Wybaczcie, ale nie zdołam tego kupić nawet za cenę dobrze skrojonej fabuły, magicznych wrażeń oraz pakietu gamy emocji, jakie można odczuć przy lekturze. Niedorzeczność.
PROSZĘ, NIE OCENIAJ LUDZI PRZEZ PRYZMAT JEGO BLISKICH
Życie nie skąpiło Zélie parszywych niespodzianek. Pozbawiona matki, wzoru do naśladowania, przyrzekła sobie nie dopuścić do tego, aby ten sam los spotkał Babę oraz Tzaina, jej starszego brata. Tym samym poddała się żmudnemu treningowi, który ją zahartował i sprawił, że nie dawała sobie w kaszę dmuchać. Kiedy na jej drodze stanęła Amari, córka największego wroga, cały dotychczasowy spokój ducha minął. Dziewczyna została rzucona na głęboką wodę, a prowizoryczne bezpieczeństwo odeszło w niepamięć. Nie dziwiło mnie to, jak Zélie postrzegała intruzkę. Nawet w sporym stopniu ją rozumiałam. Amari była córką tego, kto poprowadził bliską jej osobę na śmierć, dlatego cała odpowiedzialność za ten czyn spadła właśnie na nią. Dogryzała jej na każdym kroku, pokazując, jak bardzo nią gardzi, próbując sobie w jakiś sposób ulżyć. Uwolnić od bólu, jaki jej towarzyszył i nie pozwalał o sobie zapomnieć. Tyle że w ten sposób pokazywała, iż wcale nie jest lepsza od króla-tyrana. Choć ten spór nie pozostawiał po sobie ofiar śmiertelnych, nienawiść zakrzywiająca rzeczywistość nie przynosiła niczego dobrego. Szkoda tylko, że Zélie tak zaślepiła nienawiść, bo księżniczka nie zasługiwała na takie traktowanie.
Amari była przyjaźnie nastawioną, pełną ciepła, nieznającą życia poza pałacem córką brutalnego króla, gdzie ten wraz z żoną uczył ją posłuszeństwa od wczesnych lat dzieciństwa. Jeżeli nie wypełniała woli rodziców, bywała za to srodze karana. Dzieliła to przykre dzieciństwo z bratem, Inanem, lecz pewien czyn sprawił, że ich relacje się ochłodziły. Na szczęście księżniczka odnalazła wsparcie w swej pokojówce, ibawitce, którą traktowała jak siostrę. Jej utrata sprawiła, że dziewczyna postanowiła zaryzykować i, wykradając cenny przedmiot, uciec w poszukiwaniu ratunku, nie tylko dla siebie. Niejednokrotnie udowadniała, że choć pozornie powinna być krucha, niezdatna w walce ze sługusami własnego ojca, potrafi zrzucić diadem z głowy i wesprzeć Zélie i jej brata pomocnym ramieniem. To znacznie różniło ją od Inana, posłusznego do granic możliwości ojcu księcia, powoli przygotowującego się do przejęcia jego roli. Zafiksowany na punkcie walki z magią, nawet nie dostrzegał, jak prawda umykała mu między palcami, a wbite do głowy cudze postrzegania świata doprowadzały do obłędu. Jak Amari polubiłam z miejsca, tak jego nienawidziłam całym sercem. Nie rozumiałam, co takiego Zélie widziała w tym człowieku. Niejednokrotnie pragnęłam tej upartej dziewusze przemówić do rozsądku, lecz miłość doprawdy hasa dziwnymi ścieżkami...
Wcale nie dziwię się temu, że ta książka jest rozchwytywana na całym świecie, zdobywając wysokie pozycje na listach bestsellerów. Tomi Adeyemi wykonała kawał dobrej roboty. Wyraźnie wyczułam, że włożyła w nią całe swoje serce, nie tylko chcąc pokazać, że jest utalentowaną pisarką, twórczynią fascynującej, przepełnionej mitologiczną magią historii. Autorka, poprzez „Dzieci krwi i kości” pragnie zwrócić uwagę na to, ilu niewinnych ginie z rąk tych przepełnionych nienawiścią, pozornie niosących pokój i bezpieczeństwo ludzi. Uczula na to, że nie można morderczych zapędów tłumaczyć strachem przed nieznanym. Wręcz apeluje o to, byśmy nie byli obojętni na krzywdę bezbronnych osób. Czasami wystarczy dosłownie niewiele, aby przeciwstawić się rasizmowi, który – choć żyjemy już w czasach, kiedy ponoć jesteśmy bardziej tolerancyjni – rośnie w siłę. Pokażmy, że to właśnie od naszego wsparcia zależy przyszłość nas wszystkich.
Podsumowując. „Dzieci krwi i kości” znacznie podnosi poprzeczkę kolejnym książkom fantastycznym, skierowanym do młodzieży swoim wypielęgnowaniem szczegółów i dopięciem fabuły na ostatni guzik. Po prostu jestem zakochana w tej książki. To sprawia, że Tomi Adeyemi będzie musiała się postarać, aby kolejny tom wniósł ze sobą powiew świeżości, bo moje wymagania wzrosły i nie jestem w stanie ich obniżyć. Autorko – zaskocz mnie! Tchnij w swoją twórczość kolejną nowość, bym mogła bez skrupułów wybudować ci ołtarzyk na środku pokoju!
Strach. Powiada się, że gdy się go nie odczuwa, można uznać się za głupca, albowiem jest nieodłączną częścią naszej egzystencji. Siedzi zgarbiony, czekając na właściwy moment, by ujawnić swoje oblicza. Wykorzystuje nieuwagę, aby niewinna mała mysz przeistoczyła się w potwora chcącego pożreć naszą duszę. Sprawia, że ten idący za nami mężczyzna przeobraża się w...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-10-03
Chociaż przez większość czasu zgrywam pewną siebie i swoich słów kobietę, którą czasami dość trudno przegadać podczas dyskusji, to jednak niewielu zdaje sobie sprawę z tego, że pod tą fasadą skrywa się ktoś zupełnie inny. Ktoś, kto pomimo swojej słynnej gadatliwości, niestety obawia się powiedzenia czegoś tak głupiego, że głowa mała! Ktoś, kto nawet w towarzystwie znanych i lubianych osób boi się być w centrum uwagi i potrafi czuć się nieswojo, i niejednokrotnie ma ochotę uciec przed ich spojrzeniami. Dlatego też nie byłam w stanie przejść obojętnie obok „Nieśmiałej”. Podskórnie czułam, iż ta książka jest stworzona z myślą o mnie. Tylko jak potoczyła się ta moja nowa „znajomość”?
„ZOSTAW MNIE W SPOKOJU!” – POMYŚLAŁA, A JEJ USTA NADAL POZOSTAWAŁY NIERUCHOME, NIESKORE WYPUŚCIĆ TYCH SŁÓW NA ZEWNĄTRZ.
Teoretycznie zdawałam sobie sprawę z tego, co może mnie czekać podczas lektury „Nieśmiałej”. Ba, czułam się tak, jakbym umiała kontrolować całą tę historię, gdzie nikt i nic nie będzie w stanie mnie zaskoczyć. Z jednej strony to dość bolesna myśl, gdyż przewidywalność zdarzeń sprawia, iż człowiek powoli traci wiarę na niespodzianki, ale z drugiej, po zapoznaniu z opisem, doprawdy nie spodziewałam się niczego innego. Ot, co – kolejna młodzieżówka poruszająca wątek szarej myszki, którą – jakimś cudem – zainteresował się niegrzeczny chłoptaś i sprawia wrażenie szczerze zainteresowanego jej osobą. Jednakże w najśmielszych snach nie przypuszczałam, że ta pozornie banalna otoczka będzie miała drugie dno, a nagromadzone pomiędzy słowami emocje uderzą we mnie aż z taką precyzją!
Sarah Morant przygotowała tuziny fabularnych petard, których syczenie robiło się coraz głośniejsze wraz z każdą kolejną przeczytaną stroną, a każdy ich wystrzał zapierał dech w piersi lub prowokował do wyciśnięcia z oczu hektolitrów łez. Ale ja – jak to ja – zaczynałam obawiać się, czy autorka nie zapędzi się w kozi róg z rzucaniem Eleonore kłód pod nogi, co by zaowocowało stworzeniem najbardziej pokrzywdzonej nastolatki w literaturze. Na szczęście (chociaż w tym przypadku to potwornie brzmi) smutne chwile, pełne bolesnych i kłujących serce wspomnień, pozwalały odpychać się na bok pozytywnym akcentom, rozwiewającym ciemne chmury znad głowy głównej bohaterki. Pojawienie się Jasona w życiu Ellie okazało się zbawienne, wręcz oczyszczało atmosferę. Do czasu, aż nie przyszło coś znacznie więcej – powrót syna marnotrawnego, znaczy się najlepszego przyjaciela dziewczyny oraz nieuniknione, czyli problemy miłosne. Zapewne już się domyślacie, iż ponownie mierzyłam się z trójkątem miłosnym, lecz tym razem było zupełnie inaczej. Owszem, w pewnym momencie wydawało mi się, iż panna Morant gubi swój romantyczny rytm, przeobrażając przenikające przez rozdziały miłosne aromaty w smród kiczu, serwowanego w co drugim filmie dla romantyczek (bez urazy, panie!), ale w porę uratowała sytuację. Udało jej się uchylić fabularne okna, pozbywając się tych przykrych zapachów, a mnie uspokajając. Jednakże zakończenie ani odrobinę mnie nie zaskoczyło. Co więcej, spodziewałam się takiego obrotu spraw i... podobało mi się to. Tak, podobało mi się rozwiązanie, jakie zastosowała autorka i nawet nie wyobrażam sobie, aby to potoczyło się zupełnie innym torem. Fakt, tym samym trąci przez ten element nieco utartymi przez lata schematami, jednak ostatnio przyrzekłam sobie jedno: Nie wymagaj zbyt wiele od książek, które są pisane z myślą o innej grupie wiekowej! Jesteś już za stara, by móc w pełni rozkoszować się ich magią!
WYRÓŻNIASZ SIĘ W TŁUMIE? NIE MASZ PRAWA! MUSISZ TO ZMIENIĆ ALBO NIE DAMY CI ŻYĆ!
Chociaż doskonale zdaję sobie sprawę z tego, iż Eleonore jest jedynie fikcyjną postacią, która odżywa tylko wtedy, gdy czytam lub o niej myślę, to jednak nie jestem w stanie pozbyć się wrażenia, jakby poniekąd była... moją pokrewną duszą. Tak samo, jak ona starałam się nie wyróżniać w tłumie i tłumić chęć wybuchnięcia płaczem przed wszystkimi tymi, którzy uprzykrzali mi życie, robiąc sobie żarty z mojego wyglądu czy zachowania. Dopiero w domu, w otoczeniu najbliższych, prawie oddychała z nieskrywaną ulgą. Prawie, ponieważ nawet tam przyjmowała rolę głowy rodziny, starając się zasklepić rany, jakie zadał im los. Przez cały ten czas nie mogła być do końca sobą. I choć Ellie miała u swego boku przebojową przyjaciółkę, Kinae, to jednak dopiero pojawienie się Jasona zupełnie odmieniło jej życie. To właśnie ten dumny, przypominający rasowego podrywacza nastolatek zdołał wydobyć dziewczynę z jej skorupy, pozwalając jej na nowo zobaczyć promienie Słońca. Tym samym kreacja Eleonore nabierała nowych barw, a ja poznawałam ją na nowo. Odkrywałam dotąd skrywane przez nią sekrety oraz zachowania, które – choć nieraz wydawały mi się dziwne, bo przyzwyczaiłam się do nieśmiałej Ellie – dobitnie uświadamiały jedno: „Nie rodzimy się nieśmiali”!
A co się tyczy naszych panów, czyli pewnego siebie Jasona oraz nieco wycofanego przyjaciela głównej bohaterki, Tylera... Chociaż obaj popełniali wiele błędów oraz w jakimś stopniu działali mi na nerwy, to jednak kreacja buntownika bardziej do mnie trafiała. Nasz przebojowy macho – pomimo drobnych wad – kupił mnie swoim poczuciem humoru oraz umiejętnością wyciągania wniosków z przytrafiających mu się porażek. Natomiast Tyler... chociaż również wiele wniósł do życia Eleonore i stanowił dla niej podporę, to wydawał mi się bardziej... nachalny. I – moim zdaniem – perfidny. Gdybym była na miejscu dziewczyny, to z miejsca bym mu powiedziała, co tak naprawdę myślę o nim oraz popełnionym przez niego czynie, nie zważając nawet na to, iż mogę go przez to skrzywdzić. Ale cóż... Ellie to Ellie – dla niej przyjaciele to świętość i próba skrzywdzenia ich mogłaby złamać jej serce.
Tak samo nie przemawiała do mnie sama Kinae, która niespecjalnie kwapiła się do tego, aby spędzać więcej czasu ze swoją przyjaciółką. Nie chodzi mi o to, by trzymała ją za rączkę i opowiadała, że wszystko będzie dobrze, bo nie o to chodzi. Ale jeżeli ma się chłopaka, to wypadałoby dzielić wolny czas tak, aby żadne z nich nie ucierpiało. Przecież on też potrzebuje troszkę czasu dla siebie. No cóż... Jak widać, są priorytety i prioryteciki.Za to brata Eleonore, Kyle'a, pokochałam całym sercem za jego dziecięcą dojrzałość przejawiającą się tym, że również pragnął wspierać rodzinę ramieniem, nie pozwalając jej przy tym upaść i się rozbić w drobny mak. Tylko czy był w stanie temu podołać? Tego już wam nie zdradzę, bo byście mnie wybatożyli!
AUTORKO, POWIEDZ MI PROSZĘ... SKĄD CZERPAŁAŚ INSPIRACJĘ?
Wiecie, że dotąd ciężko jest mi uwierzyć w to, że tak młoda osoba, jaką jest Sarah Morant, napisała tak dojrzałą i prawdziwą książkę, ukazującą wiele życiowych prawd? A kiedy jeszcze dołożymy do tego lekkie pióro, spod którego słowa przypominają fale, które porywają nas w coraz to głębsze zakamarki książki. Jestem wprost oczarowana jej kunsztem pisarskim, jednak na największe brawa zasługuje poruszony w „Nieśmiałej” wątek szufladkowania. Autorka dobitnie uświadamia młodych ludzi, iż powierzchowne ocenianie innych może spowodować wiele niekomfortowych, nieprzyjaznych do szpiku kości sytuacji. Bo łatwo jest nam śmiać się z tych, którzy w jakimś stopniu wyróżniają się na tle pozostałych, lecz pamiętajmy – pozory mylą. Wystarczyłoby porzucić narzucone uprzedzenia i chcieć dać tym ludziom szansę na to, by przedstawili swoją „wersję zdarzeń”. Kto wie, może wtedy okazałoby się, że ta pulchna nastolatka wcale nie żywi się samymi tłustymi potrawami, lecz z powodu choroby przyjmuje lekarstwa zwiększające jej masę, a odstawienie ich spowoduje przykre konsekwencje. Może wtedy wyszłoby na jaw, iż ten przemykający korytarzami niczym cień cichy chłopak jest workiem treningowym ojczyma, który poprzez bicie go wyładowuje swoje frustracje. A może ta starsza kobieta, odziana w brudne ubrania, nie jest bezdomną alkoholiczką, tylko została oszukana przez rodzinę, przez co wylądowała na bruku. Nie osądzajmy nikogo z góry, bo przyjdzie czas, że i my zostaniemy osądzeni. A karma bywa su...per nieprzyjemna...
Podsumowując, oczekując lekkiej, niewymagającej wielkiego skupienia lektury, otrzymałam poruszającą historię, która bez wątpienia trafi do wielu nastoletnich (i nie tylko) serc swoją szczerością. Dlatego też, jeżeli potrzebujecie „nawilżyć” oczy łzami, to „Nieśmiała” będzie stanowić idealną wymówkę w kwestii tych słonych kropel. No i, rzecz jasna, jest warta poświęcenia jej uwagi!
Wciąga lepiej niż taśmy schodów ruchomych rozwiązane sznurówki!
PSST! DZISIAJ PREMIERA!
Chociaż przez większość czasu zgrywam pewną siebie i swoich słów kobietę, którą czasami dość trudno przegadać podczas dyskusji, to jednak niewielu zdaje sobie sprawę z tego, że pod tą fasadą skrywa się ktoś zupełnie inny. Ktoś, kto pomimo swojej słynnej gadatliwości, niestety obawia się powiedzenia czegoś tak głupiego, że głowa mała! Ktoś, kto nawet w towarzystwie znanych i...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-09-15
Gdyby ktoś wsunął w moje ręce „album” z tatuażami, zapewne bez mrugnięcia okiem zaczęłabym go przeglądać. Jestem z natury ciekawską bestią, a każda możliwość zaczerpnięcia inspiracji (gdzie od jakiegoś czasu marzę o tym bolesnym ozdobieniu ciała) jest dla mnie na wagę złota. Jednak gdyby ten sam człowiek by na mnie krzyknął, iż profanuję „grób” jego bliskiego, bo tak naprawdę trzymam księgę, gdzie jej zawartość składa się z fragmentów PRAWDZIWEJ skóry – śmiem przypuszczać, że wtedy bym zemdlała...
POKAŻ MI SWOJE TATUAŻE, A ODCZYTAM CAŁE TWOJE ŻYCIE!
Moim zdaniem, to dość szalona koncepcja upamiętniania zmarłych bliskich. Przecież jeszcze wielu nawet nie chce słyszeć o kremacji, także nie trzeba sobie wyobrażać ich min, gdyby pracownicy Zakładu Pogrzebowego zaproponowali coś tak dziwnego. Natomiast dla mieszkańców Saintstone stanowi ona codzienność. Prawie całe ich życie jest podporządkowane przyozdabianiem skóry, którą traktują niczym ogólnodostępny pamiętnik. Poprzez tatuaże uwieczniają najistotniejsze chwile swego życia, upamiętniając przy tym liczne sukcesy na tle rodzinnym lub zawodowym, ale również ukazując popełnione błędy. To one stanowią ich całą historię, dlatego też, kiedy nadchodzi śmierć, ich naznaczone tuszem fragmenty skóry stają się... „rodzinną pamiątką”. Nie powiem, pomimo tej dziwnej tradycji, czułam się niezwykle zaintrygowana wizją takiego świata, gdzie jednocześnie obawiałam się, że autorka nie podoła. Iż spłyci ona tak ciekawy zamysł, a ja z miejsca będę wiedziała, jak to się potoczy. Niepotrzebnie! Alice Broadway zagrała mi na nosie, nadając tej tuszowej tradycji tak wiele fascynujących barw, że aż to zapiera dech w piersi. Oczywiście nie miałoby to aż takiej siły rażenia, gdyby nie wprowadzenie elementu baśniowości. Przekazywane z pokolenia na pokolenie liczne historie (dobrze nam znane, lecz całkowicie opowiedziane na nowo), ubarwione charakterystyczną dla nich magią, wręcz zniewoliły umysły tamtych ludzi. Zaślepieni przekazywaną w nich mądrością, starali się jak tylko mogli, aby stanowić wzorzec dla pozostałych mieszkańców. Wpatrzeni w ideę tatuowania traktowali tych o „czystej skórze” jak największe, pozbawione duszy bestie i niezwykle pragnęli ich całkowitej likwidacji. Szkoda tylko, że tym oto sposobem sami powołali demony do życia. I jak niegdyś ludzie mieli problem z ukrywaniem swoich win, tak tutaj zyskiwali doskonałą przykrywkę. Przecież wystarczyło podsunąć fałszywy obraz samego siebie, aby uwierzono, iż jest krystaliczny...
Jak wątek tatuaży był dobrze rozwinięty, dzięki czemu poznaliśmy go niemal od podszewki, tak wizualizacja Saintstone pozostawia wiele do życzenia. Owszem, czytelnik ma możliwość zapoznania się z jego mapką (cudowny dodatek!), jednakże za Chiny nie jestem w stanie powiedzieć, w jakim czasie toczy się akcja powieści. No dobra... poniekąd wiem, że na pewno nie mogę jej obsadzić w średniowieczu, lecz przydałaby się choćby drobna wskazówka pod tym kątem. Wiecie... czy to aktualnie toczące się lata czy jednak niedaleka przyszłość... Także wyczuwam tutaj wyraźną inspirację ptasimi motywami, które niejednokrotnie zdążyły przefrunąć przez ten gatunek i pozostawić po sobie wyraźny ślad obecności. I chciałabym bardzo – ale to bardzo – „nawrzucać” autorce, jak ten zamysł jest już oklepany, aczkolwiek przypomniałam sobie, iż w swoim „opowiadaniu” także o nie zahaczam, także, cóż... Może nie było tematu? Nie było, jasne?!
WYBIERZ MĄDRZE, LEORO!
Leora stanowi doskonały przykład tego, jak wpajane przez lata wartości oraz głęboko zakorzeniony w głowie (jak i w sercu) strach przed niewytatuowanymi może przyćmić umiejętność racjonalnego myślenia. Od lat wzorująca się na rodzicach dziewczyna starała się jak mało kto, by ci byli dumni z jej dokonywanych wyborów. I akceptowali je całymi sobą. Także, kiedy nastolatka przedwcześnie traci ojca, jej dotąd kolorowy świat gubi swoje najjaśniejsze barwy, pozostawiając ją w ciemności współpracującej w chaosie. W tych najgorszych chwilach mogła liczyć na wsparcie mamy oraz niezastąpionej przyjaciółki, Verity, które jak nikt inny potrafiły jej wskazać dobre strony egzystencji. Zachęcały ją do dalszego podążania wyznaczoną ścieżką, aby smutek całkowicie jej nie pochłonął. Jednak muszę przyznać, że spodziewałam się mocniejszej tęsknoty za kimś, na kim tyle lat się wzorowało. Najbardziej widać to w momencie, kiedy Leora poznaje prawdę o swoim tacie. Impulsywny gniew wyzwolił w niej prawdziwą bestię, która była już całkowicie obojętna na to, iż swoimi dalszymi postanowieniami krzywdzi nie tylko siebie, ale również najbliższe sobie osoby. Mówiąc szczerze, mnie również przy tym nieźle zamurowało. Owszem, spodziewałam się wyjścia na światło dzienne dość ciekawych informacji o tym mężczyźnie, lecz ja nie odczułam tego jak główna bohaterka. Tym samym udowodniła, że wystarczy dosłownie niewiele, by zmienić zdanie o człowieku i zacząć postrzegać go w zupełnie innym świetle. Tylko czy warto było postąpić tak, a nie inaczej? Czy warto było dać się ponieść tak zwodnym emocjom, kiedy tak do końca nie wiemy, kto tak właściwie ma rację?
Przez „Tusz” przewija się, pozornie, wielu bohaterów, których z miejsca można ustawić po danej stronie barykady. Nie powiem, ta myśl była nieco rozczarowująca, biorąc pod uwagę to, że przewidywalność – w każdej postaci – jest przereklamowana niczym galaretka z pianką. Właśnie takie wrażenie sprawiali idealna pod każdym względem Verity, pełna ciepła matka Leory czy też intrygujący Oscar (oraz wielu innych), lecz z czasem oni również ukazali swoje odmienne natury. Nawet zastanawiałam się, czy w międzyczasie ktoś ich nie podmienił! Nikt jednak z nich nie przebijał baśniarki Meg oraz trudnego do rozczytania tatuażysta Obel. Te dwie postaci całkowicie zdobyły moją uwagę (zaraz po głównej bohaterce) i wprost nie mogłam doczekać się prawdziwego znaczenia ich obecności w życiu nastolatki. A kiedy tylko ją odkryłam, zrozumiałam jedno: choćbyśmy starali się poznać całkowicie drugiego człowieka, to ta sztuczka nigdy się nie powiedzie...
PANI ALICE, CZY MOŻNA PROSIĆ O ZBIÓR BAŚNI? JAKO DODATEK DO SERII? PROOOSZĘ...
Mówiąc szczerze, Alice Broadway nie ma jakiegoś wyszukanego stylu pisania, który mógłby wyróżnić ją na tle pozostałych twórców dystopii. Posługuje się nad wyraz prostym, choć barwnym językiem, dzięki czemu książki się nie czyta – przez nią się płynie. Jak pierwsze rozdziały przypominają łagodne muśnięcia wody, tak z rozwojem fabuły porywają nas silne fale emocji, którym człowiek oddaje się bez pamięci. Także ogromnie raduje mnie wplątanie elementu baśniowości, gdzie ta dodaje całej idei uroku. Zgadza się, już o tym fakcie wspominałam, jednak trudno mi o nim nie wspominać, kiedy ma się w głowie interpretację autorki dobrze znanej (i dość lubianej) „Śpiącej królewny”. To właśnie ona najbardziej mnie oczarowała, ponieważ nie jest nad wyraz makabryczna (jak to w oryginale), ani przesłodzona do granic możliwości. Alice Broadway, poprzez nią, ukazała, że zatajenie prawdy bywa nieraz stokroć gorsze od szerzenia tysiąca kłamstw i szukania popleczników, którzy będą przy nich przytakiwać głowami...
Podsumowując, wydawałoby się, że aktualnie wydawane dystopie nie mają nam już nic nowego do zaoferowania, jednak „Tusz” umiejętnie obala ten mit. Owszem, nie da się nie zauważyć inspiracji innymi dziełami, lecz na każdym kroku Alice Broadway wprowadzała coś, co dawało powiew świeżości, równocześnie rozdrażniając pobudzoną ciekawość. Także, jeżeli obawiacie się tej książki – uspokójcie się i bez mrugnięcia okiem dajcie jej szansę. Obiecuję, że będziecie pozytywnie zaskoczeni!
Gdyby ktoś wsunął w moje ręce „album” z tatuażami, zapewne bez mrugnięcia okiem zaczęłabym go przeglądać. Jestem z natury ciekawską bestią, a każda możliwość zaczerpnięcia inspiracji (gdzie od jakiegoś czasu marzę o tym bolesnym ozdobieniu ciała) jest dla mnie na wagę złota. Jednak gdyby ten sam człowiek by na mnie krzyknął, iż profanuję „grób” jego bliskiego, bo tak...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-07-07
Victoria Schwab ma to do siebie, że nie cacka się z czytelnikami, dlatego też nie czułam się ani odrobinę zdziwiona, kiedy fabuła „Mrocznego duetu” wystartowała z grubej rury, nie pozwalając nawet na wzięcie głębszego oddechu. Z miejsca wrzucono mnie w wir dzikich, szalonych wydarzeń, gdzie towarzystwo potworów (Za którymi ani odrobinę nie tęskniłam... No dobra... Za Sunajami tak, ale za pozostałymi – nie!) stanowiło najistotniejszy element. Jednak nie przypuszczałam, że to dopiero wstęp do czegoś znacznie mocniejszego. Czegoś, co można śmiało określić zabawą w „kotka i myszkę”...
Nie wiadomo, kiedy powstała skomplikowana sieć intryg, a każda ze stron starała się dokładnie przewidzieć kolejne ruchy przeciwnika. A to stanowiło nie lada wyzwanie. Przecież zarówno ludzie Flynna, jak i same krwiożercze, nieobliczalne w czynach potwory mieli słynne asy w rękawach, gdzie ich przedwczesne wyłożenie zaskutkowałoby zakończeniem „zabawy”, pozwalając przy tym zdobyć nieprzyjacielowi upragnioną przewagę. Niestety przesiąknięci planowaniem kolejnych strategii nawet nie zdołali dostrzec, że na ich terytorium wkradł się znacznie gorszy przeciwnik, czerpiący z pochłaniającego Miasto Prawdy chaosu nie tylko pożywkę, ale również dziką satysfakcję. Nawet najgorsze potwory mogłyby mu pozazdrościć umiejętności siania totalnego zniszczenia oraz nieuchwytności. Tym samym wprowadził jeszcze większą głębię mroku i strachu, które w duecie wywoływały u mnie nie tylko dreszcze, ale także ogromną chęć rozświetlenia całego domu (Chociaż był środek dnia!) i wyposażenia się w metalowe przedmioty, aby uniknąć spotkania z kreaturami prześladującymi mieszkańców tamtej rzeczywistości. Oczywiście, wszystko to sprowadzało się do spektakularnego finału, który... wycisnął ze mnie łzy. Ryczałam jak głupia, chociaż doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że mam przed sobą fikcyjnych bohaterów, a nie ludzi z krwi i kości. Ale wiecie co? Może i mam przez to złamane serce, które po tylu turbulencjach już nigdy nie odzyska swojej pierwotnej formy, jednak uważam takie zakończenie za satysfakcjonujące. Zapewne wielu z was teraz pomyśli, że w trakcie pisania tej recenzji musiałam się mocno uderzyć w głowę, ale nie mogę zmienić zdania. Po prostu udowadnia ono, że wszelkie wojny zbierają swoje żniwa, a możliwość powodzenia misji może ściśle wiązać się z utratą czegoś (lub kogoś) w imię lepszego jutra.
Aby nie było, że jedynie rozpływam się nad fabułą, pozwolę sobie pojęczeć na temat pewnego, dość istotnego – jak dla mnie – elementu „Mrocznego duetu”. Mam tutaj na myśli Dobrobyt, w którym toczyła się jakaś część zdarzeń. Nie, nie mam za złe pani Schwab ukazania tego miasta, bo, jakby nie patrzeć, byłam go ogromnie ciekawa, ale to, co otrzymałam... Nie! Zdecydowanie nie kupowałam tego minimalizmu informacyjnego. Rozumiem, że dzięki skrawkom wspomnianych scenerii powinna zadziałać nam wyobraźnia, ale bez przesady. To tak, jakby dano nam skosztować przystawkę, a pozostałe potrawy mogliśmy jedynie powąchać, mając przy tym przewiązane czymś oczy. Nieładnie, pani Schwab, bardzo nieładnie!
„Zawsze zakładała, że będzie rozkoszować się wolnością, jednak okazało się inaczej – samotność traci swój urok, kiedy nie ma się wyboru”.
Znacie to uczucie, kiedy nie widzieliście się z dobrym znajomym jakiś szmat czasu, a gdy dochodzi do upragnionego spotkania, ciężko wam uwierzyć, iż macie do czynienia z jedną i tą samą osobą? Właśnie to przeżyłam, ponownie stykając się z Kate oraz Augustem. Wprost nie mogłam przyjąć do wiadomości, jak bardzo się zmienili!
Pragnąca dotąd tego, aby ojciec ją docenił panna Harker porzuciła swoje dotychczasowe życie i przeniosła się do Dobrobytu. To właśnie tam, pod fałszywym nazwiskiem, służyła jako pogromczyni potworów nękających tamtejszych ludzi. A pomagali jej w tym nowo poznani znajomi, którzy – dzięki swoim hakerskim zdolnościom – umieli zdobyć cenne informacje, gdzie dziewczyna umiejętnie je wykorzystywała. Natomiast pan Flynn pozostał w Mieście Prawdy, gdzie przejął dawne obowiązki swojego brata. Pochłonięty służbą (oraz obecnością kogoś, kto nie dawał mu o sobie zapomnieć), zaprzestał prób upodobnienia się do człowieka. Tym samym zniknął nieporadny Sunaj, który przyjął maskę twardego i nieustępliwego „Alfy”. Patrząc jednak przez pryzmat tego, co przeżyli i z czym aktualnie mają do czynienia, nie ma się co dziwić, iż to wpłynęło na ukształtowanie nowych tożsamości. Ale! Pomimo nabrania nowych cech osobowości, nadal tkwił w nich duch dawnego „ja”, który z czasem nabrał wyraźnych kształtów, dzięki czemu odetchnęłam z ulgą, bo nie utraciłam swoich starych, dobrych znajomych. I to się ceni! Także ogromną przemianę przeszła Ilsa, która również dostała wiele kopniaków od życia. Jak wcześniej pozostawała zamkniętą w swoim świecie Sunajką, tak teraz jej najbliżsi mieli utrudnione zadanie, aby do niej dotrzeć. Jednak czy ona naprawdę tak przeżywała to, co zgotował dla niej nieprzyjaciel? A może to była tylko gra, by zmylić przeciwnika? Tego już nie mogę zdradzić.
Jak to w życiu bywa, skoro upadnie jeden antagonista, to dość szybko znajduje się ktoś, kto z chęcią zajmuje jego miejsce. A co się z tym wiąże? Pogłębienie masakryczności strategii, która za czasów jego poprzednika nie odniosła wymarzonego skutku, by tym razem poszło jak z płatka. A kiedy współpracuje się z równie pragnącym rozlewu krwi wroga (a dokładniej jednej osoby) potworem, to raczej nic nie wskazuje na to, aby tym razem. A muszę przyznać, że oboje mieli głowy na karku, coraz lepiej grając na nosach ludziom najstarszego pana Flynna, oraz jemu samemu. Ale nie ma tego złego! Tak, wiem... dziwnie to brzmi, ale do walki dołączyła kolejna istota, która swoją postawą udowadniała, że zadarcie z nią to jak dotknięcie umazanymi paluchami stron książki kogoś, kto dba o ich wygląd. Także możecie sobie wyobrazić stopień zagrożenia, prawda?
Inaczej sprawy się miały ze znajomymi Kate, którzy zamieszkiwali Dobrobyt. Niestety Victoria Schwab przedstawiła ich jedynie powierzchownie. Cóż... Także ciężko jest mi uwierzyć w to, że są wyśmienitymi w swoim fachu mistrzami wkradania się do cudzych baz danych. Owszem, wielokrotnie posłużyli pomocną dłonią pannie Harker, ale skoro ciekawiła ich jej osoba, to jakim cudem jej nie sprawdzili? Dlaczego pozwolili się jej okłamywać? A może oni wiedzieli, kim ona jest i tylko czekali, aż sama się do tego przyzna? Ciężko to stwierdzić, ale i tak uważam ich za najsłabiej wykreowanych bohaterów. Takich, którzy zaistnieli tylko po to, by zapełnić pustkę.
Już w trakcie lektury „Okrutnej pieśni” Victoria Schwab zdołała mnie zauroczyć swoim kunsztem pisarskim, gdzie z pomocą – pozornie przeciętnych – słów zdołała wyczarować mroczny, przesycony do granic możliwości intrygami, mrożący krew w żyłach świat, ale to, co uczyniła przy „Mrocznym duecie”... Mistrzostwo! Chociaż niektóre elementy fabularne mnie parzyły, także ponownie natknęłam się na parę słynnych schematów, to i tak jestem zdania, że dopiero tutaj pokazała – według mnie – na co ją stać i że wystarczy dosłownie niewiele, aby wstrząsnąć człowiekiem, a jego emocje wcisnąć na czytelniczy rollercoaster! Pani Schwab... cóż to pani ze mną wyprawia, hę?
Co się tyczy kwestii błędów, wydawnictwo wzięło sobie do serca wypowiedzi blogerów, którzy wypominali niezbyt dokładną korektę „Okrutnej pieśni”, którzy wyraźnie sugerowali, że będą mieli na baczności poprawność tekstu w „Mrocznym duecie” (a ja byłam jednym z nich). Nie powiem, zdarzały się drobne potknięcia w postaci zagubionych półpauz w kwestiach dialogowych (lub nadprogramowych), ale cała reszta – moim zdaniem – jest nieskazitelnie czysta, za co, załogo Czwartej Strony odpowiedzialna za jakość tej książki, zasługujecie na jedno słowo: dziękuję! Taka mała rzecz, a cieszy.
Podsumowując, „Mroczny duet” wprowadza znacznie głębiej w ten mroczny, przesiąknięty okrucieństwem i walką o przetrwanie świat, nie pozostawiając nas obojętnymi na los wyimaginowanych bohaterów. Nawet nie wiadomo, kiedy zostajemy pochłonięci przez fabularnego potwora i wypluci dopiero wraz z kropką oznajmiającą koniec. Doprawdy, ciężko będzie mi się pogodzić z faktem, że nie będzie kolejnych części...
Victoria Schwab ma to do siebie, że nie cacka się z czytelnikami, dlatego też nie czułam się ani odrobinę zdziwiona, kiedy fabuła „Mrocznego duetu” wystartowała z grubej rury, nie pozwalając nawet na wzięcie głębszego oddechu. Z miejsca wrzucono mnie w wir dzikich, szalonych wydarzeń, gdzie towarzystwo potworów (Za którymi ani odrobinę nie tęskniłam... No dobra... Za...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-05-03
Gdybym kiedykolwiek otrzymała za zadanie opisać tę książkę za pomocą jednego słowa, bez wahania odpowiedziałabym: statek. I wcale nie miałabym tutaj na myśli tylko tego, że przez większość czasu przebywamy na jego deskach, towarzysząc naszym odważnym poszukiwaczom przygód (siniaków oraz wszelakich kłopotów). Otóż samo tempo akcji „Zaklęcia na wiatr” kojarzy mi się ze statkiem wypływającym na głębokie wody: z początku zmechanizowane monstrum pozwalało sobie na drobne lenistwo, dając się prowadzić „mokremu” żywiołowi, by dosłownie chwilę później uwolnić zniewolone żagle, by te poddały się potędze wiatru, nabierając przy tym z każdym kolejnym kilometrem (rozdziałem) prędkości. Tylko czy taki obrót spraw okazał się satysfakcjonujący? W moim przypadku – owszem! Tym samym otrzymałam szansę ze znacznie lepszym oswojeniem się z tym wyimaginowanym światem. Poznaniem go prawie że od podszewki, powoli oddając się pod kontrolę wszechobecnej magii, skomplikowanym relacjom rodzinnym oraz obezwładniającym zmysły tajemnicom. A one z każdą kolejną stroną pozwalały sobie na coraz więcej i więcej!
Oczywiście ogromne zainteresowanie wzbudził we mnie wątek smoków. Każde wspomnienie o tych majestatycznych stworzeniach, wykreowanych tutaj jako bóstwo, przyprawiało mnie o gęsią skórkę, jednakże poczułam się lekki zawód, kiedy nie doszło do stanięcia z nimi twarzą w twarz. Tak bardzo liczyłam na to, że ukażą tę swoją legendarną potęgę, o której trąbiono przez większość książki... Na całe szczęście autorka – w większym stopniu – zrekompensowała się zawiłą intrygą, gdzie pokładowy manipulator stopniowo wdrążał swój niecny plan w życie. Sianie spustoszenia przychodziło więc wolnymi falami, łagodnie naznaczającymi paluchami swoje terytorium, by w kulminacyjnym momencie rozwinąć się do fabularnego sztormu wywołującego opadnięcie szczęki aż do samej podłogi. Praktycznie do końca nie wiedziałam, kto tak naprawdę jest odpowiedzialny za całe to zamieszanie! Obstawiłam tylu niewinnych, że moja celność bez przerwy nuciła sobie refren słynnej piosenki „Mniej niż zero”. I nawet nie chcecie wiedzieć, jak bardzo przy tym fałszowała!
Kiedy zostało już zaledwie parę stron do wytłuszczonego, straszącego z oddali słowa „KONIEC”, pojęłam, że ani mi się śni go zobaczyć. Po prostu nie czułam się na siłach, aby pożegnać się z tą morską przygodą, która bez reszty mnie pochłonęła. Odwlekałam ten moment tak długo, jak tylko było to możliwe. Co rusz otwierałam książkę tylko po to, aby przeczytać zaledwie parę zdań, by ponownie ją odłożyć. Swoim zachowaniem przypominałam osoby uzależnione od wszelkich używek, które muszą się ograniczać ze względu na niski stan zapasów. Co tu dużo mówić... poczułam się zniewolona!
„Wszechświat to morze, a wszelkie życie przepływa i znika jak fala. Rozpływa się w większej całości, z której powstało. Jak fala, która odradza się na nowo. Widzimy tylko powierzchnię. Nie dostrzegamy głębi oceanu. Mędrcy chcą dotrzeć do głębi, lecz żywi nie ujrzą nigdy dna odwiecznych mórz”.
W natłoku bohaterów przewijających się przez „Zaklęcie na wiatr”, gdzie ich imiona są nad wyraz oryginalne, prawie można się pogubić. Sama niejednokrotnie łapałam się na tym, że myliłam, kto jest kim, przez co przewracałam parę stron wstecz, aby skorygować swoje błędy. Z czasem jednak, wraz z lepszym poznaniem ich, z odkryciem tych charakterystycznych dla nich cech, ta bolączka odeszła w zapomnienie. Aczkolwiek na największą uwagę – moim zdaniem – zasługiwali bowiem Arion oraz Gwinto Gerk. Przesiąknięty gniewem, przygnieciony ciężarem bólu po utracie najbliższych swemu sercu ludzi młodzieniec dawał ostro popalić wujkowi. Winił go za wszelkie zło, jakie zagościło się w jego poukładanym życiu, niszczące wszystko, co do tej pory znał i cenił. Jednak nawet to nie zdołało zniechęcić Gwinta do siostrzeńca. Co więcej, widział w nim odbicie samego siebie, czym był mocno zaniepokojony. Dlatego też oddany morzu mężczyzna starał się jak mógł, by ten nie popełniał tych samych błędów, aby wystrzegał się ich jak żeglarze Krakena. Wtedy z pomocą przybywali inni członkowie załogi, jednakże w trakcie tej misji Gwinto Gerk odnalazł największe wsparcie w przyjacielu, Egricie. To właśnie ten naznaczony przez promienie słoneczne oraz przesiąknięte solą powietrze ówczesny kapitan starał się łagodzić wszelkie spory, nie oceniając żadnego z góry. Dzięki temu zdobył sympatię oraz szacunek młodzieńca, co skutkowało spokojem na statku. Ja również nie pozostałam obojętna jego magnetyzmowi. Nawet sama zapragnęłam mieć takiego oddanego „przyjaciela”...
Na jednej ze stron zetknęłam się ze stwierdzeniem, jakoby ta książka była ociupinkę „przegadana”, co nieco utrudnia zagłębienie się w zawartą w niej historię. Nie jestem w stanie się z tym zgodzić. Owszem, przydługie opisy niekiedy nużą, zbędne dialogi działają znacznie lepiej od tabletek nasennych, a zarazem przytłaczają czytelników, bo nieraz sama miałam z takim zjawiskiem do czynienia, jednakże w przypadku „Zaklęcia na wiatr” czułam zupełnie coś innego. Paulina Kuzawińska wyposażyła wielu bohaterów w spory bagaż doświadczeń, co automatycznie wiązało się z tym, że prędzej czy później będziemy mieli z nim do czynienia. Moim zdaniem, zręcznie przeplatała teraźniejszość nićmi przeszłości, a w połączeniu z barwnym, idealnie oddającym klimat powieści językiem stworzyła przy tym porywającą, magiczną historię. Jedyne, co zdawało się mnie wytrącać z równowagi, to powtarzające się kwestie powiązane z prawie że rytualnymi czynnościami. Czułam się wtedy tak, jakbym cierpiała na zaniki pamięci, chociaż nie mam z nią jeszcze problemów. Z naciskiem na jeszcze!
Podsumowując, to doprawdy niemożliwe, że tak pochłaniająca bez reszty, pozwalająca z prędkością światła odizolować się od rzeczywistości, obsadzona w fantastycznym świecie książka nie została jeszcze zauważona przez wielbicieli tego gatunku! Ja, chociaż miałam lekkie obawy, zakochałam się w tym debiucie bez reszty i przypuszczam, że w waszym przypadku byłoby tak samo. Także niech nikt nie zwleka i czym prędzej zaszaleje, sięgając po „Zaklęcie na wiatr”, by całkowicie zrozumieć, co mnie w niej tak ujęło!
Gdybym kiedykolwiek otrzymała za zadanie opisać tę książkę za pomocą jednego słowa, bez wahania odpowiedziałabym: statek. I wcale nie miałabym tutaj na myśli tylko tego, że przez większość czasu przebywamy na jego deskach, towarzysząc naszym odważnym poszukiwaczom przygód (siniaków oraz wszelakich kłopotów). Otóż samo tempo akcji „Zaklęcia na wiatr” kojarzy mi się ze...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-03-12
W szkole średniej mieszczącej się w małym, prawie że zapomnianym miasteczku w Alabamie, rozpoczął się kolejny semestr dręczenia nauczycieli uczniów kartkówkami i sprawdzianami. Znaczy się, prób nauczenia młodych umysłów czegoś nowego i bardzo przydatnego w dalszych etapach edukacji. Zanim jednak wszyscy zasiądą w ławkach – lub przy biurkach – i rozpoczną pierwszą godzinę lekcyjną, muszą zgodnie udać się do auli, gdzie pani dyrektor przytoczy swoje słynne słowa na temat wytężonej pracy i sumiennej nauki.
Znużeni oklepanym wykładem „władczyni” placówki szkolnej uczniowie tylko odliczają sekundy, aby wydostać się z tego miejsca. Chcą czym prędzej odbębnić ten nieprzyjemny dla siebie obowiązek i mieć go po prostu z głowy. Niestety nikt jeszcze nie przypuszcza, że kiedy tylko oderwą się od krzeseł i powędrują w kierunku drzwi, te ani odrobinę nie drgną.
Zostaną przez kogoś zablokowane!
Tym razem apel otwierający kolejny semestr przedłuży się, jednakże ludzie wysłuchujący nowej osoby stojącej na scenie zmienią swoje nastawienie. W jednej chwili porzucą wszelkie plany rozważane na dalsze godziny i zostaną zmuszeni spędzić więcej czasu z tym kimś.
Z kimś, kto nie planuje dla nich szczęśliwego zakończenia i zrobi dosłownie wszystko, aby poczuli to samo, co on sam czuł przez wiele lat.
Czy zgromadzeni wewnątrz auli ludzie, przyglądający się krwawemu osądowi, będą w stanie zapanować nad strachem i spróbują przetrwać tę rzeź? A może ich własne lęki same popchną ich w ręce szaleńca?
Po ostatnim rozczarowującym spotkaniu z powieścią młodzieżową (Dla przypomnienia – mowa tutaj o „Silence” Natashy Preston.), postanowiłam nieco odetchnąć od tego gatunku. Niestety nie mogłam wprowadzić tego planu w życie, kiedy na mojej drodze stanęła książka „Chłopak, który bał się być sam” autorstwa Marieke Nijkamp. Poruszająca dość aktualny temat powieść nie mogła zostać przeze mnie zignorowana. Tym samym przymusowa przerwa poszła się... obściskiwać w kącie z innymi planami, a ja – pełna obaw – rozpoczęłam lekturę. I wiecie co? Nie żałuję tego kroku!
Spokojny, prawie że melancholijny nastrój opanowujący uczniów (jak i samych nauczycieli) teoretycznie nie zdradzał tego, że słynne przemówienie pani dyrektor, które większość znała już na pamięć, stanowi zapowiedź do czegoś potwornego. Trudno się temu dziwić – przecież co mogłoby się wydarzyć podczas wykonywania tej rutynowej czynności przez osobę panującą nad placówką szkolną? Niestety takie myślenie często bywa mylne. Przecież zawsze może znaleźć się ktoś, kto postanowi przerwać tę wieloletnią tradycję i wprowadzić nieco świeżości w dany schemat. „Świeżości”, która będzie w stanie przysłonić najpiękniejsze chwile życia i zostanie z nimi przez długie lata, zawzięcie dręcząc na każdym kroku pod postacią lęków oraz koszmarów sennych...
Diametralna zmiana również na mnie odcisnęła swoje piętno. Praktycznie wyczuwałam tę unoszącą się w powietrzu atmosferę grozy, która starała się opanować całkowicie moje ciało. Nieprzyjemne ciarki na plecach, dudniące od nadmiaru wrażeń serce czy szalejąca w żyłach adrenalina to tylko nieliczne skutki uboczne, jakie było mi dane zaznać. Przez większość czasu w mojej głowie narastały myśli, które wykrzykiwałam wewnątrz umysłu: „Błagam, niech uda im się przeżyć. Niech ten szaleniec zatraci się w swoim chorym monologu, nie zwracając na nich najmniejszej uwagi”. Dodatkowo minuty nasycone strachem sprawiały wrażenie, jakby wskazówki zegara w ogóle przestały pracować, dając szaleńcowi większe pole do popisu. Po prostu zaczynałam się czuć tak, jakbym sama została zamknięta wewnątrz sali gimnastycznej i wraz z pozostałymi próbowała jakoś przetrwać tę krwawą masakrę! Całkowicie wczułam się w tę historię, co spowodowało u mnie wybuch płaczu powodujący nieumiejętność przeczytania epilogu. Dopiero kiedy wyschły pierwsze łzy udało mi się z nim zapoznać, a tuż po zamknięciu książki ponownie popadłam w ten smutny nastrój. I niech ktoś mi powie, że książki nie potrafią oddziaływać na człowieka...
„Naszą największą siłą jest przerażenie, bo boimy się tylko wtedy, kiedy mamy coś do stracenia – nasze życie, ludzi, których kochamy... godność”.
Bohaterowie tej książki, jednocześnie jej narratorzy, są doskonale wykreowani. Jak na dłoni widać, że każdy z nich mierzy się ze swoimi osobistymi demonami, starając się je okiełznać najlepiej jak potrafią. Ale nawet osobiste problemy nie są w stanie powstrzymać ich przed działaniem i starają się zapobiec olbrzymiej tragedii z rąk kogoś, kto uważa się za najbardziej pokrzywdzonego. I chociaż ich nastoletni wiek mógłby jedynie więcej zaszkodzić, niżeli pomóc, to właśnie naznaczenie wieloma przykrymi życiowymi doświadczeniami spowodowało, że nie działali impulsywnie. Nim uczynili jakikolwiek krok, rozważali każdy jego „za” i „przeciw”, analizując możliwy scenariusz. Wiadomo jednak, że nikt nie jest nieomylny, co powoduje wiele nieplanowanych ruchów, ale sama odwaga stanięcia twarzą w twarz z niebezpieczeństwem jest godna pochwały. Brakowało mi jedynie perspektywy samego sprawcy tego krwawego zamieszania, dzięki czemu mogłabym go znacznie lepiej poznać, ale cóż – nie można mieć wszystkiego, nieprawdaż? Natomiast, co się tyczy samych dorosłych...
Najbardziej zabolała mnie postawa dziennikarzy. Jak na dłoni widziałam, że nie obchodził ich stan uczniów i nauczycieli pechowej szkoły, tylko na siłę szukali możliwości wywołania sensacji, aby ich materiały zyskały pikantnych faktów. Media DOSŁOWNIE zachowywały się, jak hieny, żerując na tej tragedii. A samo prowokowanie zamkniętych w szkole ofiar szaleńca do kontrowersyjnych wypowiedzi ukazał jedynie marny poziom ich działania.
Marieke Nijkamp nie boi się poruszać arcytrudnych tematów, za co jestem jej ogromnie wdzięczna. W tej średnio objętościowej książce zawarła wiele ważnych pojęć, na które każdy młody, a nawet starszy czytelnik powinien zwrócić uwagę. Bez zbędnego biadolenia, bez wymuszonego rozciągania, klarownie ukazała tak realistyczną historię, że głowa mała. Autorka prawie wykrzykuje nam w twarz, że każdy z nas powinien umieć odnaleźć w sobie odwagę. Odwagę, której brakuje drugiej osobie i reagować nawet na najdrobniejszy element sygnalizujący, że u kogoś dzieje się coś niedobrego. Upomina, aby tego nie bagatelizować, bo nasza obojętność, pomimo znania całej prawdy, może przynieść więcej szkód, niżeli pożytku. A dokładając do tego lekki, przyjemny (jak na tę tematykę) w odbiorze styl pisania, wykonała kawał dobrej roboty. Chylę czoła, pani Nijkamp!
Podsumowując:
Kiedy już powoli traciłam wiarę w jakościowo dobre książki młodzieżowe, lekarstwem na moje zwątpienie okazała się powieść „Chłopak, który bał się być sam” autorstwa Marieke Nijkamp. Ta powieść spowodowała, że przez dłuższy czas nie potrafiłam otrząsnąć się po toczących się tutaj wydarzeniach, przez co moje myśli były przesycone sprzecznymi emocjami. Ja po prostu żyłam tą historią. W moim przypadku doprawdy nie dziwię się, że ta książka zdobyła status bestsellera New York Times. Bezapelacyjnie sobie na nią zasłużyła!
W szkole średniej mieszczącej się w małym, prawie że zapomnianym miasteczku w Alabamie, rozpoczął się kolejny semestr dręczenia nauczycieli uczniów kartkówkami i sprawdzianami. Znaczy się, prób nauczenia młodych umysłów czegoś nowego i bardzo przydatnego w dalszych etapach edukacji. Zanim jednak wszyscy zasiądą w ławkach – lub przy biurkach – i rozpoczną pierwszą godzinę...
więcej mniej Pokaż mimo to
Miesiące temu dane mi było przeczytać popularną powieść „Opowieść Podręcznej”, która – choć nie zachwyciła mnie do szpiku kości – pozostawiła po sobie wiele pytań związanych z losem kobiet we współczesnym świecie. Traktowane przedmiotowo, pozbawione jakichkolwiek praw, stanowiły zabawkę w rękach mężczyzn, a gdy kończył się ich termin przydatności – nic nie stało na przeszkodzie, aby wymienić je na lepszy model. Dlatego nie mogłam odmówić sobie lektury „Roku próby”, książki tytułowanej młodzieżową odsłoną wyżej wspomnianej, aby raz jeszcze zagłębić się w ten przerażający, choć powoli wkraczający na salony temat odbierania kobietom prawa głosu...
ZATRACAJĄC SAMĄ SIEBIE...
Jak „Opowieść podręcznej” zawierała wiele luk (które dopiero załatano w kolejnej części), tak dzieło Kim Liggett od początku przypominało cichy feministyczny manifest, chęć walki o lepsze życie dla sióstr, matek oraz innych przedstawicielek płci pięknej. Odczuwałam ciężką atmosferę, przenikała ona przez strony powieści, napawając grozą. Tierney, główna bohaterka, zmagała się nie tylko z niesprawiedliwością, ale również ze świadomością posłania ją na pewną śmierć, gdzie w ciągu roku miała pozostawić za sobą „magię” i powrócić oczyszczoną, gotową na życie wśród pozostałych.
Serce się krajało widząc to, do czego zdolni byli mężczyźni, aby osiągnąć sukces. Zastraszone szesnastoletnie dziewczęta, niemogące sprzeciwić się zakorzenionej w hrabstwie Garner paskudnej tradycji, spełniały ich chore zachcianki. Posłusznie stawały się żonami i rodziły dzieci. A każda, bez wyjątku, uczestniczyła w tytułowym Roku Próby. A tam, pozostawione same sobie, wśród dziczy, walczyły o przetrwanie. Wyraźnie widziałam, jak ten stan wyraźnie wpływa na ich osobowość. Determinacja nieraz przegrywała z bezsilnością, co powodowało, że kiedy powinny walczyć ze sobą ramię w ramię, tworzyły sojusze lub też – drogą eliminacji – doprowadzały do czyjegoś ostracyzmu. A niczego nie ułatwiało to, że między drzewami, czaił się wróg, pragnący ich przegranej. Licho nie spało, łaknąc krwi...
Brutalna. Przerażająca, a zarazem fascynująca. Zmuszająca do refleksji, ukazująca prawdziwe oblicze człowieka pragnącego zaznać odrobiny wolności, zarazem walczącego o każdy kolejny dzień. Dzięki obserwacji Tierney dostrzegałam to, co dotąd umykało bohaterom lub – co gorsza – próbowali zignorować. Siedziałam jak na szpilkach, przygotowując się na kolejny atak, choć ten i tak przychodził znienacka. Wywołujące palpitacje serca zwroty akcji, zaskakujące (choć nie zawsze, jeżeli uważnie śledziło się fabułę), wydobywające się na wierzch, prawdy, wzmagały ból oraz współczucie fikcyjnym postaciom. Niesprawiedliwość, jaka spadła na kobiety, na ich brak głosu, akceptacja tego stanu rzeczy… Tym samym myśli głównej bohaterki, choć chaotyczne, napełniały nadzieją; nadzieją na to, że ktoś wreszcie odważy się postawić niewolnictwu i dobrowolnemu posyłaniu niewinnych dziewcząt w ramiona śmierci.
Pomiędzy wywołującymi ciarki zdarzeniami autorce udało się wpleść trochę jaśniejszych barw. Niekiedy wzruszające, a niekiedy niewywołujące takiej reakcji jak oczekiwano, uzupełniały całość, nie pozwalając czytelnikowi całkowicie utonąć w otchłani. Stanowiły lekki powiew wiatru w upalny dzień, dając drogocenne sekundy na złapanie oddechu. Jednakże nawet wtedy przeczuwałam, że to tylko cisza przed burzą, przez co momentalnie spinałam się, czekając na uderzenie. Co więcej, chciałam tego, bo od tej książki naprawdę nie można się oderwać. Brzmi to, ze względu na fabułę, trochę dziwnie, lecz ciekawość po prostu przełamywała wszelkie bariery, jakie próbował stosować zlękniony tymi widokami umysł. Do ostatniej strony wisiało się nad tekstem, gdzie znacznie częściej pociągało się nosem, nie mogąc opanować emocji...
JESTEŚ JAK KARALUCH – NIEZNISZCZALNA
Tierney James, jak przystało na bohaterkę powieści młodzieżowej, odznacza się odmiennością. Nieumiejąca pogodzić się ze swoim losem, pragnąca czegoś znacznie więcej, niżeli bycia czyjąś własnością (żoną), co rusz ukazuje swoją zbuntowaną naturę. Jednakże wiedza, jaką nabyła przez lata, znacznie ułatwiała jej życie wśród dziczy, zjednując sobie przy tym sprzymierzeńców, jak i wrogów. Stanowcza, pewna siebie i strachliwa zarazem. Próbowała zgrywać twardą, pogodzoną z tym, że los rzucał jej kłody pod nogi, jednakże wiele razy zdarzały się jej chwile zwątpienia, zarówno w otaczający ją świat, jak i w samą siebie. I może umysł nastolatki przenikały chaotyczne myśli, mocno napierające na siebie, wyraźnie widziałam jak poważnie traktuje swoje postanowienia. Pragnąca lepszej przyszłości dla sióstr i innych kobiet, była gotowa do wielu poświęceń, niestety na jej drodze wiecznie stawała Kiersten, samozwańcza gwiazda hrabstwa. Przesiąknięta wbijaną przez lata wiedzą, zatracona w chęci ujarzmienia wmawianej przez wielu magii, traktowała bohaterkę jak wroga. Każde słodkie słówka, każdy uśmiech powodowały, że trzeba było mieć się na baczności, wyraźnie wiedząc, iż w tym momencie obmyśla coś złego. Na szczęście Tierney odnalazła sprzymierzeńca w postaci innej dziewczyny, Gertie. Wykluczona lata temu, traktowana jak zaraza, skrywająca mroczny sekret szesnastolatka od początku wydawała mi się kimś, z kim warto trzymać i nie odpuszczać tej znajomości, niezależnie od reakcji innych. Poza tym nasza główna bohaterka również miewała tajemnice, tym samym tworzyły idealny duet. Wzajemne zrozumienie i akceptacja wad – czego można chcieć więcej? Ach, no tak – wolności…
„Rok próby” przedstawia mężczyzn w złym świetle. Wysoko postawieni, decydujący dosłownie o wszystkim w hrabstwie Garner, doskonale wiedzieli, czego chcą. Przeświadczeni o swej doskonałości, niemalże z czcią ukazywali swoją dominację, chełpiąc się tym. Nie można także zapomnieć o barbarzyńcach czających się w cieniu drzew, łaknących śmierci niewinnych dziewcząt. Przerażający, skąpani wieloma legendami, są odzwierciedleniem koszmarów… Jednakże nawet w tym toksycznym otoczeniu mogłam dostrzec iskrę nadziei. Michael. Najlepszy przyjaciel Tierney, który wiedział o niej tak wiele. Chłopak do bólu przypominający mi Peetę z trylogii „Igrzysk śmierci”, gdzie tamten również był w stanie poświęcić wszystko, aby zadbać o bliską swemu sercu osobę. Tylko czy dało się go lubić? Z jednej strony był rozczulający ze swoim przywiązaniem, jego działania zapewne chwyciły niejedną romantyczkę za serce, choć z drugiej… niespecjalnie przypadła mi ta postać. Choć wyróżniająca się, nie była na tyle zarysowana, aby chcieć skupiać na niej uwagę. Pojawiało się tam znacznie więcej, o wiele ciekawszych osobistości, o których mogłabym przeczytać znacznie więcej, ale – jak to bywa – nie można mieć wszystkiego, czyż nie?
Podsumowując. „Rok próby” to rollercoaster wrażeń. „Rok próby” to narkotyk. „Rok próby” to stanowczy sprzeciw traktowania kobiet jak popychadła, niewolnice, żywe inkubatory. Żyjemy w tak niepewnych czasach, że to, co tutaj miało miejsce, może mieć odzwierciedlenie w rzeczywistości. A tak nie powinno się stać!
Wywołująca ciary na plecach, powodująca zastyganie krwi w żyłach powieść, obok której nie można przejść obojętnie. Już teraz wyrusz do niepokojącej wizji świata, gdzie nie ma równości, za to odnajdzie się chęć buntu, walki o nową przyszłość. Tylko czy starczy sił, aby wytworzyć iskrę i wzniecić pożar?
Miesiące temu dane mi było przeczytać popularną powieść „Opowieść Podręcznej”, która – choć nie zachwyciła mnie do szpiku kości – pozostawiła po sobie wiele pytań związanych z losem kobiet we współczesnym świecie. Traktowane przedmiotowo, pozbawione jakichkolwiek praw, stanowiły zabawkę w rękach mężczyzn, a gdy kończył się ich termin przydatności – nic nie stało na...
więcej Pokaż mimo to