-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński2
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać304
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik14
Biblioteczka
2020-08-16
2020-08-09
Kiedy myślę o „Magii cierni”, od razu mam w głowie wyobrażenie wspinaczki pod stromą górkę. Najeżony wieloma informacjami wstęp, nieco przytłaczał. Poznawanie go szło mi opornie. Praktycznie przymuszałam się, by brnąć dalej, przez co traciłam nadzieję, że wraz z następnym rozdziałem nadejdzie upragniona ulga. I szczerze mówiąc cieszy mnie to, iż zdobyłam ten czytelniczy szczyt, gdyż nagroda mnie udobruchała, a tamtejsze widoki wywołały szeroki uśmiech!
Wystarczył drobny pstryczek w ten prawie że monotonny bieg zdarzeń, aby dojrzeć piękno, które trzymało w zanadrzu wiele niespodzianek fabularnych, przy których wstrzymywanie oddechu stało na porządku dziennym...
NAJBARDZIEJ BOIMY SIĘ TEGO, CO JEST NAM OBCE. CZYLI WIELU BOI SIĘ MYŚLEĆ?
W tym iście przepełnionym magią, o średniowiecznej aurze, świecie nastała jasność, a wraz z nią nastąpił szereg zdarzeń, gdzie wyrwanie się ze szponów lektury graniczyło z cudem. Prawie że nie mrugając, towarzyszyłam w niesamowitej, pełnej niebezpieczeństw, intryg, sekretów oraz fantazji podróży Elizabeth, wraz z nią odkrywając otaczający ją krajobraz. A trzeba przyznać, że nieraz miewałam gęsią skórkę, kiedy sytuacja stawała się napięta niczym struna i ciężko było ocenić, cóż takiego zaraz nastąpi. Bo w sumie nawet nie zliczę, ile razy autorka zdołała mnie zaskoczyć swoją pomysłowością. Choć niektóre elementy zdołałam rozszyfrować sama, jednakże często pozostawałam z szeroko otwartą buzią – tak się dawałam wmanewrować! I przyznam, że nie mam tego pani Rogerson za złe. Co więcej, miło było być wodzoną za nos z taką precyzją, z takim smakiem. Poprzednie złe wrażenie zostało zatarte, a ja mogłam być robiona balona tyle, ile się dało, byle tylko dalej zanurzać się w tej niebiańsko fantastycznej historii, błagając tylko, aby za szybko się nie skończyła. Pragnęłam, aby trwała wiecznie. Udobruchana dobrze skrojoną akcją, zaoferowana poznawaniem bohaterów i ich wkładem w całość, nie zamierzałam szybko opuszczać tej wyimaginowanej krainy. Czułam się tym nienasycona. Chwile poświęcane na wyrównanie tętna przyjmowałam z ochotą, lecz i tak tęsknie wypatrywałam kolejnego BUM!.
Gdy już powoli dochodziłam do końca, przerywałam czytanie, aby pozostawić sobie choć trochę tego na później. Jak to się kończyło? Cóż… czym prędzej wracałam do „Magii cierni”. Niepowstrzymana ciekawość pragnęła wiedzieć, jakie jeszcze ładunki wybuchowe podłożyła autorka, aby człek nie mógł usiedzieć w miejscu! Czy zakończenie mnie usatysfakcjonowało? Jak najbardziej! Nie powiem, nutka zawodu była, iż potoczyło się nieco tak, jak zdołałam (jakimś cudem) je sobie wyobrazić, ale nie chciałabym zobaczyć tutaj żadnego innego. Doskonale pasowało, dodatkowo zostawiając otwartą furtkę na więcej. A nie obraziłabym się, gdyby kontynuacja trafiła kiedyś w moje ręce!
„Jeżeli pragniesz nadać smaku swojej fantastycznej powieści, to wrzuć ją w średniowieczne realia i działaj!” – wielu autorów podąża za tym motywem, co może sprawiać wrażenie przeżutego (choć nie dla wszystkich). Co jak co, ale trzeba zadbać o każdy najdrobniejszy szczegół, aby przypadkiem nie popełnić historycznej czy technologicznej gafy. W przypadku tej autorki nie ma mowy o niedociągnięciach. Bezapelacyjnie udowodniła, iż ma do tego smykałkę, tworząc scenerię, gdzie przemieszczanie się po tamtejszych ziemiach sprawiało niemałe wrażenie. Czułam się oczarowana tym klimatem oraz wyczerpującymi opisami, umożliwiającymi lepsze ujrzenie tego! Dodatkowo zamieszczona na przodzie książki mapka umożliwiała śledzenie trasy, jaką podążano, dzięki czemu miało się to odzwierciedlenie żmudnej, długiej trasy, jaką nieraz pokonywali. A nowe wcielenie książek? To już w ogóle była petarda! Zachwytom nad tym, jak zostały ukazane i jaka właściwie była ich rola, nie było końca. Dlatego też nie dziwiłam się, że Elizabeth je kochała, choć część z nich mogłaby wyrządzić człowiekowi krzywdę – autorka ukazała, że one też posiadają duszę. Różne temperamenty, odmienne charaktery, lecz ten sam cel – wnieść coś do rzeczywistości. No, może w pewnym aspekcie aż nadto by tego chciały, lecz zawarta w nich wiedza nieraz pozwalała zrozumieć to, co okazywało się niejasne. No i stanowiły, obok głównej bohaterki, główne postaci, dlatego też nie warto je ignorować.
BYWA TAK, ŻE WPADAM W TARAPATY, ALE TO TAKA MOJA SPECJALNOŚĆ. PONIEKĄD NOSZĘ ZNAMIĘ PECHA, ALE ONO RÓWNIEŻ MOŻE PRZYNIEŚĆ WIELE KORZYŚCI.
Elizabeth od dziecka wiedziała, kim pragnie zostać w przyszłości. Przygarnięta przez dyrektorkę jednej z wielu instytucji bibliotecznych, przesiąknięta miłością do miejsca, gdzie została wychowana, zapragnęła strzec jej zasobów przed wszelkim złem. I tak zapewne by potoczył się los tej pragnącej dążyć do wyznaczonego sobie celu nieco niezdarnej nastolatki, gdyby zbieg okoliczności nie skrzyżował jej ścieżek z tajemniczym czarodziejem, gdzie wraz z jego pojawieniem nastąpiła drobna zmiana planów. Nieufna wobec władającego magią młodzieńca, musiała odrzucić wszelkie uprzedzenia, aby móc udowodnić swoją niewinność. A Nathaniel wcale tego nie ułatwiał. Niejednokrotnie brał ją pod włos, tym samym podsycając strach zasiany przez lata nauk zdobytych w murach biblioteki. Może bywało to trochę okrutne, to jednak jego nieco wypaczone poczucie humoru nieraz wprawiało mnie w dobry nastrój, czym sobie u mnie punktował. Chyba nikogo nie zdziwi fakt, że to właśnie jego obecność nieco ożywiła tę książkę, gdzie dopiero z czasem Elizabeth się rozruszała, wreszcie odkrywając swoją prawdziwą twarz wojowniczki gotowej poświęcić własne życie w imię prawdy i pokoju. Ten duet dostarczał wielu wrażeń, a wraz z tym nachodziła myśl, że tak sprzeczne, a zarazem podobne bieguny, przyciągają się i odpychają wzajemnie, lecz los na bank przygotował dla tych dwojga, doświadczonych przykrymi doświadczeniami, niespodziankę. I to nie jedną. Nie ma co, pokochałam tę dwójkę i z ogromną przyjemnością towarzyszyłam w tym rozgardiaszu, pragnąć poznać ją znacznie lepiej. A w tym wszystkim podobało mi się, że umieli okazać słabość. Nie zawsze stali twardo twarzą w twarz z niebezpieczeństwami. Tym samym okazywali się autentyczni, niemalże żywi.
Nie samą tamtą cudowną parką człowiek żyje, dlatego bez wahania przejdę do Silasa. Równie tajemniczy jak Nathaniel, od początku wyczuwałam, że jest z nim coś nie tak (Aleksandro, sama autorka to podkreślała, więc tutaj nie chwal swoich zmysłów), jednak nie żywiłam do niego negatywnych uczuć. Choć pragnął udowodnić, że nie zasługuje na to, to i tak widziałam w nim przede wszystkim istotę godną zaufania. Wierny towarzysz, dla którego warto popsuć sobie opinię, byle tylko mieć go po swojej stronie. Chyba nikogo nie zdziwi fakt, że sama bym się z nim zakumplowała. Natomiast co się tyczy samego intryganta, naszego niezłomnego antagonistę, którego imię pozostawię nieujawnione, by nie psuć niespodzianki… Wyczuwałam od początku, że to on. Jak tylko się pojawił, od razu zamierzałam wykrzyknąć, aby bohaterka trzymała się od niego z daleka, bo on nie wróży niczego dobrego. Dążący do wyznaczonego celu, nie spoglądał na liczne ofiary, jakie za sobą pozostawiał, byle tylko dopiąć swego. Nienawidziłam go, choć z drugiej strony… współczułam mu. Pogubiony we własnych myślach, ślepy na liczne kontrargumenty, zatracił się w swych intrygach, przez co tak właściwie nie wiedział, na co się porywa. Dziwnie to brzmi, wiem, ale zaślepionym ludziom ciężko cokolwiek uzmysłowić, tym samym pozostaje jedynie walczyć o to, aby pokrzyżować im plany, posyłając smutne, pełne litości spojrzenia…
Podsumowując. „Magia cierni” może nie od razu wpuszcza w swoje niesamowite progi, ale warto zacisnąć zęby i przebrnąć przez uciążliwy początek, aby później otrzymać skarb w dobrze skrojonej fabule, gdzie intrygująca bohaterka, w iście malowniczych krajobrazach i zapierających dech gmachach i dworach, raz za razem ukazuje, jak wiele jeszcze rzeczy nie wiemy o świecie, w którym żyjemy. Chwyć się jej płaszcza i wraz z nią podążaj w nieznane, starając się uniemożliwić to, czego twarz poznajemy na nowo. Nie ma co, ani trochę nie żałuję, że wzięłam udział w Book Tour zorganizowanym przez Anię z konta @NeaveCreations na Instagramie. Ślicznie dziękuję za możliwość przeżycia magicznej przygody, której długo nie zapomnę!
Kiedy myślę o „Magii cierni”, od razu mam w głowie wyobrażenie wspinaczki pod stromą górkę. Najeżony wieloma informacjami wstęp, nieco przytłaczał. Poznawanie go szło mi opornie. Praktycznie przymuszałam się, by brnąć dalej, przez co traciłam nadzieję, że wraz z następnym rozdziałem nadejdzie upragniona ulga. I szczerze mówiąc cieszy mnie to, iż zdobyłam ten czytelniczy...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-12-06
Życie na obczyźnie, choć dla wielu jest możliwością ucieczki od narastających problemów, nie dla każdego należy do najłatwiejszych zadań. Z dala od bliskich, na dodatek w miejscu, gdzie wszystko jest nowe, brzmi jak wyzwanie. A jeszcze trzeba wiedzieć, gdzie podążyć, by zacumować swoją „łódź” na dłużej, nie martwiąc się o to, czy bieda spojrzy nam raz jeszcze w oczy. Tym samym zdarza nam się popełniać błędy. Skuszeni perspektywą dobrego zarobku, nieraz nie zastanawiamy się, na czym tak właściwie będzie wyglądać nasza praca lub – co gorsza – czy faktycznie jest tak, jak o niej opowiadano… A wtedy pojawia się pytanie: Czy emigranci posiadają jeszcze jakiekolwiek prawa?
TWOIM ZADANIEM JEST URODZENIE KLIENTOWI ZDROWEGO, SILNEGO DZIECKA. I JUŻ ZADBAMY O TO, BYŚ NICZEGO NIE ZJE… MOŻE UDAMY SIĘ NA MASAŻ? DOBRZE CI TO ZROBI.
Nastawiona na wejście z buta do Ośrodka Złociste Dęby, gdzie właśnie – jak przeczuwałam – miała toczyć się cała fabuła, nawet nie pomyślałam, iż pani Joanne Ramos postanowi jeszcze chwilę przetrzymać mnie w niepewności. Niczym skrupulatna nauczycielka, pozwoliła mi poznać bohaterów od zupełnie innej strony. Odkryć, jak desperacja prowadzi ich właśnie w kierunku (teoretycznie) pracy jak ze snów. No bo cóż dziwnego jest w urodzeniu komuś dziecka za pieniądze? W końcu zawód surogatki nie jest czymś nieznanym, a kiedy jeszcze istnieje zapewnienie dogodnych warunków... Dlatego też Jane – pomimo początkowych obaw – postanowiła zaryzykować. Pozostawiając kuzynce pod opieką kilkumiesięczne dziecko, oddała się w ręce specjalistów, co wkrótce miało się okazać największym błędem pośród tych, jakie dotąd popełniła.
Nie powiem – sama chętnie bym skorzystała z wygód, jakie oferowano przyszłym mamom. Całodobowa opieka, wygody w postaci masażów czy odżywczych posiłków… to tylko nieliczne pozytywne aspekty przebywania w Złocistych Dębach. Dopiero z czasem zauważa się ciemne strony tamtej „organizacji”. Bohaterka i jej towarzyszki tylko pozornie mogły czuć się wolne, kiedy wszędobylskie kamery obserwowały każdy ich ruch. Przyszłe mamy musiały wypełniać swoje codzienne obowiązki, będąc posłusznymi, bo inaczej czekały je przykre konsekwencje. Również wkradały się tam liczne manipulacje. Obie strony kombinowały, ile wlezie, starając się przechytrzyć przeciwników zagrywkami. Sama nieraz łapałam się na tym, że dawałam się wkręcić. Kiedy czułam się już pewna, nagle pojawiało się coś, co zmieniało postać rzeczy, a ja zostałam w szoku. Bo choć zdarzało mi się co nieco przewidzieć, to i tak autorka naszpikowała „Farmę” niespodziewanymi zwrotami akcji. Nie mogę jednak przymknąć oczu na to, co tak właściwie chciała nam pokazać. Pani Joanne Ramos ukazała nam rzeczywistość, gdzie kobiety, chcące zadbać o ubezpieczenie rodziny, są gotowe wyrzec się swych praw. Dobrowolnie oddają ciała, przeistaczając się w żywe, naturalne inkubatory. Tracą nad nimi kontrolę, będąc więźniarkami tych, którzy obiecali im pomóc. A to może doprowadzić do obłędu, a co za tym idzie – zgubieniu własnej tożsamości.
Czy znajdę w „Farmie” coś, co mnie rozczarowało? Ciężko to mówić, ale… tak. O jednym szczególe wspomnę, gdy dotrę do omówienia pióra autorki, a teraz zajmę się zakończeniem, które było dość słabe. Po takich atrakcjach, jakie mi zostały zapewnione, liczyłam na wybuch takiej bomby, że przez tygodnie nie mogłabym się pozbierać, a tutaj coś takiego. Szczerze mówiąc, miałam nieodparte wrażenie, jakby autorce wyczerpały się zapasy i sięgnęła po zimne ognie, które nawet się nie odpaliły. A szkoda, bo był potencjał.
MOŻESZ CHCIEĆ WALCZYĆ, ALE CZY JEST W TYM JAKIKOLWIEK SENS?
Co tu kryć – Jane nie należy do moich ulubionych bohaterek. Szanuję ją za to, że pomimo tylu kopniaków, jakie los wymierzył w jej tyłek, nadal odnajdywała w sobie siłę na walkę dla swojej córeczki. To właśnie mała Amalia pomagała jej zwalczać ciemność, jaka toczyła się wokół niej. Dla niej postanowiła zaryzykować i zamieszkać w ośrodku, gdzie po zakończeniu zlecenia miała otrzymać coś, co mogłoby im obu zapewnić przyszłość. Tyle że kiedy sprawa nie dotyczyła jej córeczki, czułam, że kobieta jest wiecznie nieobecna lub wycofana. Dotarcie do niej przypominało rozczesywanie kołtunów, gdzie niekiedy lepiej po prostu odpuścić i pozwolić je sobie ściąć, gdzie tutaj wiązało się to z zostawieniem Jane samej sobie. Już więcej werwy było w jej kuzynce, Ate, która również poświęciła się dla rodziny. Aby zapewnić lepszy byt dzieciom, wyjechała z kraju i łapała się każdej pracy, byle tylko jak najdłużej się utrzymać i nie wrócić z podkulonym ogonem. Bywała surowa oraz miewała drastyczne metody wychowawcze, ale i tak było w niej więcej życia. Również inne bohaterki nie cierpiały na odrętwienie. Reagan, Mae czy Lisa – choć różniły się od siebie, każda wyznawała różne wartości, napędzały one lawinę zdarzeń, przez co nie czułam się znużona. Naprawdę, bo gdyby poświęcono całą „Farmę” Jane, na pewno książka zyskałaby status dobrego środka nasennego.
Zdarza(ło) wam się dopisywać multum całkiem zbędnych słów, aby wypracowanie zawierało ich minimalną liczbę? Zgaduję, że gaduły nie mają (lub nie miały) z tym problemu, bo przekraczają tę granicę, ale inni? Na bank tak było! I właśnie tak chyba działała autorka. Pani Joanne Ramos miewała słowotok, gdzie przy płynnej akcji pojawiały się zatory. Zdarzało się, że skupiała uwagę na zbędnych czynnościach, jakby próbowała nadać im najwyższą rangę. Naprawdę, wymienianie krok po kroku tego, co się robi przy zmianie pieluchy dziecka nie jest czymś, o czym tutaj chciałam czytać. Pomijając już to, uważam, że autorka się spisała. Nie jest idealnie, przydałoby się zrobić kilka szlifów, ale pomysł na historię jest jak najbardziej dobry. Aktualny, a zarazem ponadczasowy. Skłaniający do refleksji.
Podsumowując. „Farma” nie jest łatwą lekturą. Poruszony tam aspekt utraty kontroli nad własnym życiem i ciałem nie tylko szokuje, ale również sprawia, że stajemy się bardziej wyczuleni na świadomość własnego „ja”. Na nowo postrzegamy, iż za żadne pieniądze nie powinniśmy stawać się czyjąś własnością. Zabawką, która – gdy przestanie być potrzebna – zostaje wyrzucona do kąta. Ta książka to donośny krzyk, byśmy nigdy nie pozwolili nikomu na przekraczanie granic. I może nie zawsze zjadliwa, przy odrobinie cierpliwości zapewni również multum innych wrażeń.
Życie na obczyźnie, choć dla wielu jest możliwością ucieczki od narastających problemów, nie dla każdego należy do najłatwiejszych zadań. Z dala od bliskich, na dodatek w miejscu, gdzie wszystko jest nowe, brzmi jak wyzwanie. A jeszcze trzeba wiedzieć, gdzie podążyć, by zacumować swoją „łódź” na dłużej, nie martwiąc się o to, czy bieda spojrzy nam raz jeszcze w oczy. Tym...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-11-15
Wystarczyło, że zobaczyłam informację o Book Tour na fanpage „Jeszcze tylko jeden rozdział, obiecuję” i już wiedziałam, że nie mogę zaprzepaścić takiej okazji! Już wcześniej wzięłam udział w ankiecie, gdzie decydowało się o losie „Pierwszego roku” (do wyboru była właśnie ta zabawa oraz konkurs), dlatego też zgłosiłam swoją kandydaturę. I wreszcie nadeszła moja kolej. Tylko czy było warto walczyć o tę opcję?
TUTAJ NIE MA MIEJSCA DLA SŁABEUSZY. JEŻELI CHCESZ ZOSTAĆ KIMŚ, MUSISZ DAĆ Z SIEBIE WSZYSTKO. NO I, PRZEDE WSZYSTKIM, PRZEŻYĆ.
Kiedy na początku książki spostrzegłam mapkę świata, od razu pomyślałam, że czeka mnie niesamowita wyprawa po jego wszelkich zakamarkach. Liczyłam na ich „spenetrowanie”, by znacznie lepiej go poznać. Och, ja naiwna... Może dzięki mapce dowiedziałam się, w jakim miejscu leży słynna rygorystyczna akademia, gdzie trafiła rudowłosa Ryiah z bratem, jednakże to na tym terenie zatrzymała się cała akcja. Właśnie tam główna bohaterka dwoiła się i troiła, aby inni kandydaci do frakcji bojowej nie mieli nad nią żadnej przewagi. Wraz z innymi testowała granice wytrzymałości fizycznej, jak również psychicznej, próbując udowodnić mistrzom bycie godną dostania się na kolejny rok nauki. A, uwierzcie mi na słowo, z nikim się tam nie pieszczono. Nieraz zasysałam przez zaciśnięte zęby powietrze, kiedy ponownie dawano popis okrutnych zachowań. Nauka, katorżnicze ćwiczenia, jeszcze cięższe treningi z wykorzystywaniem drzemiącej wewnątrz młodych magii – a gdzie czas na chwilę oddechu? Wiedziałam, że po części było to dla ich dobra, ponieważ hartowali ciała (i charaktery), lecz obserwowanie, jak ludzie cierpią od nadmiaru obowiązków, bolało.
Oczywiście książka nie jest jedynie oparta o tak brutalne chwile. Zdarzały się chwile oddechu, gdzie poniekąd poznawało się działanie tamtej fantastycznej krainy. Odkrywać coraz więcej elementów pozwalających przenieść się do miejsca, gdzie nowoczesna technologia dość długo nie zawita. No i też pojawiały się humorystyczne akcenty. Może autorka zapewniła trochę znanych, oklepanych rozmówek, ale nawet takie coś zdołało odciążyć atmosferę.
Nie ma co, książkę – pomimo tak wielu elementów – czytało mi się dobrze. Stwierdzę nawet, że aż za dobrze, lecz nie ukrywam, iż trąciło od niej przewidywalnością. Pomijając już wątek między naszą rudowłosą a tajemniczym księciem (przecież fantastyka młodzieżowa bez takowego nie istnieje, nieprawdaż?), wiele scen dało się po prostu przewidzieć. Samo zakończenie nie wywołało efektu WOW, po którym opadłabym na kolana, wykrzykując (z przedłużaniem drugiej samogłoski): „Nie!”. No i sam motyw z akademią… Wyraźnie widziałam, iż pani Rachel E. Carter starała się wpleść wiele nowych nici, co nawet jej wychodziło, lecz pomiędzy tymi idealnie przeciągniętymi znalazły się też te trzymające się na „słowo honoru”. I dałoby się to wytłumaczyć, gdyby autorka wręczyła nam choć odrobinę historii tamtej krainy. Wiedziałam, że młodzi są przygotowywani na najpotężniejszych magów, by ci chronili ojczyzny, no ale brakowało mi wielu nawiązań do jej przeszłości. Chwycenia się jednej rzeczy, aby pozwolić czytelnikowi zrozumieć zasady panujące w tamtym świecie. No i – przede wszystkim – z kim oni walczyli! Wyczuwam, że to zostało specjalnie zatajone, ale czy nie lepiej by było uchylić rąbka tajemnicy? Ach, zapomniałabym – mapka! Prawdę mówiąc, skoro bohaterowie siedzą tylko w jednym miejscu, a o pozostałych wspominało się jedynie sporadycznie, chyba nic by się nie stało, gdyby została ona zmniejszona lub w ogóle pominięta. Tak, tak, możecie na mnie za to krzyczeć, ale aktualnie nie widzę sensu jej istnienia...
PANNA IDEALNA? PHI, CHYBA POMYLIŁEŚ KSIĄŻKI, KOLEGO!
Ryiah nie znosi niesprawiedliwości. Dziewczyna uznaje, że niezależnie od płci czy pozycji społecznej, każdy ma prawo walczyć o stabilizację życiową. No, może z drobnymi wyjątkami… Już wcześniej łatwo wpadająca w tarapaty rudowłosa dziewoja umiała pokazać pazurki, ale dopiero przy tajemniczym księciu stawała się bardziej charakterna. Każde ich spotkanie groziło karczemną awanturą i bitwą na przeszywające spojrzenia. Aż dziw, że oboje mieli na to siły, patrząc na wysiłek, jaki wkładali w kształtowanie nowego „ja”.
Ryiah była również pracowita. Nieraz stawiała niepewną przyszłość nad własne zdrowie, co wielokrotnie źle na nią wpływało. Tym samym nie wiem, czy nazwać ją upartą, czy jednak głupią, chociaż bardziej skłaniałabym się ku tej drugiej opcji. Nie, nie mam jej za złe tego, że walczyła. Sama robiłabym, co mogła, aby pokazać, iż zasługuję na otrzymaną przez los szansę. Nie w tym rzecz. Otóż nasza bohaterka… nie zawsze grzeszyła inteligencją. Najmocniej uwydatniały to właśnie „niespodziewane” spotkania z księciem, po których zaczęły się huśtawki pod tytułem: „Nienawidzę go, choć trochę lubię, a nawet coś chyba zaczynam do niego czuć… Nie, nie cierpię tego dupka, ale też lubię, no i raczej kocham, jednak nie kocham, bo mam ochotę go udusić za to, że w ogóle istnieje...”. Gdybym za każde uderzenie płaską dłonią w czoło dostawała złotówkę, to po tej felernej serii zarobiłabym na syty obiad dla czteroosobowej rodziny. Dobrze, że równie pyskata, a zarazem niedająca sobie w kaszę dmuchać przyjaciółka rudowłosej, Ella, ratowała sytuację swoimi spostrzeżeniami. Nieraz samoistnie się uśmiechałam, kiedy wyczuwałam, że ma coś dobrego do powiedzenia. A gdy jeszcze do tego duetu dołączał brat Ryiah, kobieciarz Alex, to już w ogóle można było się zdrowo pośmiać. Za to ogromnie żałuję, że naszego księcia Darrena było tak mało. O wiele za mało. Kiedy tylko się pojawiał, wiedziałam, iż kończy się przewidywalność, a zaczyna coś niespodziewanego. Ten młodzieniec był dla mnie nie lada zagadką, gdzie mam nadzieję, że kiedyś zdołam go znacznie lepiej poznać. Jego kreacja jest dla mnie jedną z lepszych w tej książce, a to już coś znaczy!
„Pierwszy rok” to debiut literacki pani Rachel E. Carter, co widać, słychać i czuć. Z fantastyką jest taki problem, że stworzenie tutaj czegoś oryginalnego, od początku do końca, to twardy orzech do zgryzienia i tym samym już słyszę krzyk autorki, kiedy jej zęby się od niego kruszą. Nie powiem, zamysł na ten świat był dobry. Zdarzały się oryginalne akcenty, nadające nowych barw temu gatunkowi, ale prędzej czy później pojawiała się ta smętna myśl: „Ale to już było...”. Może gdyby pani Carter zaoferowała, prócz płynnego brnięcia przez tekst i przeżywania tych samych emocji co bohaterowie, jeszcze więcej faktów o kraju, nabrałoby to innych kształtów. A tak mamy dobrą, obiecującą historię, gdzie mogła stać się o niebo lepsza…
Podsumowując. „Pierwszy rok” nie jest złą książką. Jeżeli ktoś lubi schematyczną fantastykę dla młodzieży, gdzie walka o przetrwanie walczy o pierwsze miejsce z silnymi porywami bijącego w rytm miłości serca – może przy niej poczuć się jak w raju. Za to ci, którzy szukają czegoś, z czym jeszcze nie mieli do czynienia, raczej nie poczują się usatysfakcjonowani. Ja sama uważam, że to dobry debiut, ale w tym gatunku bywały o niebo lepsze.
Wystarczyło, że zobaczyłam informację o Book Tour na fanpage „Jeszcze tylko jeden rozdział, obiecuję” i już wiedziałam, że nie mogę zaprzepaścić takiej okazji! Już wcześniej wzięłam udział w ankiecie, gdzie decydowało się o losie „Pierwszego roku” (do wyboru była właśnie ta zabawa oraz konkurs), dlatego też zgłosiłam swoją kandydaturę. I wreszcie nadeszła moja kolej. Tylko...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-01-12
Marzenia. Czym one tak właściwie są? Niespodziewanymi zachciankami, które bezczelnie przenikają przez nasz umysł, starając się stłamsić rzeczywisty bieg zdarzeń? Przecież nie ma nic gorszego, niż bawienie się w domysły „co by było, gdyby...”, kiedy trzeba skupić się na tym, co jest pewne. A może marzenia są czymś, co jednak ma rację bytu? W końcu wystarczy sprawić, że słowa przeistoczą się w czyny i pracą własnych rąk spróbujemy zdobyć to, czego tak bardzo pragniemy. W końcu nie bez przyczyny istnieje słynne powiedzenie „marzenia się nie spełniają – marzenia się spełnia!”. Sama Catherine skłania się ku tej drugiej wersji. Ona i jej przyjaciółka od wielu lat snują plany wspólnego prowadzenia najbardziej rozchwytywanej w Królestwie Kier cukierni, zadowalając podniebienia każdego klienta. Tylko jak otworzyć własną działalność, kiedy jest się córką wpływowych ludzi, na dodatek dziewczyną, która wpadła w oko samemu królowi?
KRAINA CZARÓW MLEKIEM I SŁODYCZĄ PŁYNĄCA... ABY NA PEWNO?
Przy tej książce nietrudno usłyszeć pieśń ludu żołądka, kiedy Marissa Meyer znęca się nad nami, zaczynając całą historię w apetyczny sposób. Słodki aromat wypieków towarzyszył mi już od początku, co w połączeniu z rozprzestrzeniającą się magiczną mgiełką szybko sprawiło, że dałam się porwać temu nurtowi. Fabuła rozpędzała się swoim nienarzuconym rytmem. Czas płynął powoli, leniwie, a przenikająca między wersami radość wprawiała mnie w pozytywny nastrój. A dawka tego wszystkiego nabrała sił, kiedy do akcji wkroczył Figiel (Jest, ale o tym pomówię znacznie później). Wtedy prócz wypieków zostałam uraczona zalotami. Zalotami, które sprawiały, że nie wiedziałam, co ze sobą począć. Wpleciona w nie nić żartobliwego tonu nieraz zmniejszała dawkę cukru (a uwierzcie – czasem mnie zaczynało mdlić). Prężyła się ona dumnie, niejednokrotnie skazując na łapczywe łapanie powietrza. W takich chwilach czułam się jak ryba wyrzucona na brzeg! Co rusz siedziałam z szerokim uśmiechem na ustach, przez co wielu mogłoby mnie posądzić o szaleństwo. Tylko... co by to była za książka, gdybyśmy tylko żyli szczęśliwymi chwilami? Nieautentyczna. A „Bez serca” na pewno taka nie była. Także chwilami musiałam robić czytelnicze uniki, kiedy fabuła wysuwała pazury, sponsorując szybsze bicie serca. Trzeba było wtedy uważać, aby nie wyskoczyło z piersi! Również miłosne uniesienia musiały zostać stłumione przez niepewny los Catherine. Postawiona w niezbyt przyjemnej sytuacji, próbowała znaleźć rozwiązanie problemów. Z każdym kolejnym jej ruchem było coraz gorzej i gorzej. Nawet nie wiecie, ile razy złapałam się za głowę, gdy przychodziło poznać wynik jej wymyślnych eksperymentów... A to jeszcze nie wszystko...
Nie można zapominać o tajemniczym, krwiożerczym czynniku. Wszelkie adoracje, uczuciowe problemy oraz wykwintne bale ustępowały miejsca przerażeniu oraz obawom o dalsze losy Królestwa Kier. Siejący postrach potwór zaszczepił w mieszkańcach nutkę niepewności, która brzmiała tuż do samego końca. Szkoda tylko, że już w trakcie lektury wiedziałam, kto stoi za tym wszystkim stoi i rozwikłanie tej zagadki wywołało u mnie takie głośne „Meh”. W sumie było wiele takich momentów, gdzie bez problemu przewidywałam bieg zdarzeń, ale nie można odmówić Marissie Meyer, że nie umie zaskakiwać. Skłamałabym, gdybym stwierdziła, że autorka umiała namieszać w głowach, by koniec końców przedstawić zupełnie inny wynik równania, gdzie już chciałam się chwalić swoją wiedzą.
Doskonale wiedziałam, że nie mogę spodziewać się szczęśliwego zakończenia – w końcu miałam do czynienia z przeszłością samej Królowej Kier. Każdy z nas wie, że przy niej byłoby to niemożliwe. I gdyby takowe ujrzało światło dzienne, byłabym w ogromnym szoku. Tylko że nawet bez tego moja szczęka zaciskała się od powstrzymywanego krzyku. Nie w sensie, że chciałam donośnie powiedzieć, iż to kpina w żywe oczy, a... czułam się przerażona. Poziom brutalności, z jakim przyszło mi się zmierzyć... Po tym, co mnie do tej pory spotykało, wydawał się wybijać poza skalę, uruchamiając wszelakie alarmy nakazujące znaleźć schron. Czułam się przesycona strachem. Marissa Meyer pojechała po całości. I to mnie cieszy.
CO MUSI SIĘ WYDARZYĆ, ABY MIŁA I UCZYNNA DZIEWCZYNA STAŁA SIĘ POSTRACHEM LUDZI?
Nie da się nie zauważyć, że pieczenie jest całym światem Catherine. Dziewczyna, gdyby mogła, spędzałaby całe dnie w kuchni, tworząc pyszne smakołyki lub rozmawiając ze swoją przyjaciółką na temat otwarcia cukierni. Właśnie – gdyby mogła. Cath należy do szanowanej rodziny, gdzie ta, starając się jej zapewnić lepszy byt, sprowadziła na nią tylko nieszczęście. Nastolatka nie mogła pogodzić się z wolą rodziców, tylko że... nie umiała się im przeciwstawić. Chociaż sama na jej miejscu już dawno bym im powiedziała, co o tym wszystkim myślę, czym skazałabym się na wydziedziczenie, ale w przypadku Catherine oznaczałoby to, że straciłaby dobre imię. Wtedy jej wymarzona cukiernia nie byłaby oblegana przez ludzi, bo... kto by chodził się żywić do „wyklętej świruski”? Tym samym musiała gryźć się w język i godzić na ich zachcianki. Była po prostu posłuszną córeczką. Nastawienie dziewczyny zmieniało się wraz z pogłębiającą się relacją z zamkowym Jokerem. To właśnie on i silne uczucie do niego sprawiło, że powoli przeciwstawiała się rodzicom. Figiel nauczył ją cieszenia się chwilą oraz podejmowania decyzji bez chwili zastanowienia się nad ich konsekwencjami. Po prostu pokazał jej, czym tak właściwie jest życie. Niestety wszystko to pryskało jak bańka mydlana, kiedy przychodziły słynne ograniczenia, przez co wracała do punktu wyjścia. Bolało to nie tylko mnie, ale również tych, którzy ją otaczali i kochali. Sam Joker dostawał emocjonalne „liście” w twarz, kiedy Cath robiła mu nadzieję, by parę sekund po wspaniałych przygodach wszystko przekreślała. A samo nadejście tej olbrzymiej zmiany, jaka w niej zaszła wraz z makabryczną chwilą... Gwałtowna, bolesna, a zarazem piękna i przytłaczająca. Pełna empatii, posłuszna Catherine pokazała pazury, rozpoczynając swoją przygodę z tytułem słynnej Królowej Kier.
Nie jestem w stanie ukryć tego, jak bardzo denerwowali mnie bohaterowie, którzy tutaj występowali. Markiza Skalistej Zatoki Żółwiowej, a zarazem matka Cath, niejednokrotnie zalazła mi za skórę. Jej silne naciski na córkę, aby poślubiła króla, były czystą kpiną. Doskonale rozumiałam, że to wiązało się z wielką szansą dla niej, jednak mogła chociaż raz pomyśleć o jej dobru, niżeli nakazywać jej zostania żoną kogoś, kogo zachowanie pozostawiało wiele do życzenia. Bo to, co wyprawiał Król Kier, wołało o pomstę do nieba. Chciało mi się płakać nad jego lekkomyślnością i zdziecinniałą ideologią. Naszą krainę atakuje niebezpieczny potwór, który zabija? Wuj z tym, urządźmy kolejny bal, niech ludzie o tym nie myślą! Bo rozmyślanie o tym dołowało, a przecież trzeba żyć i uśmiechać się od ucha do ucha! Zastanawia mnie, jak on właściwie rządził krajem, skoro nawet proste sprawy sprawiały mu wiele kłopotów, a co dopiero zapanowanie nad swoimi ludźmi i sprawami związanymi z mieszkańcami. Za to nie mogę powiedzieć złego słowa o słynnym Kocie oraz Kapeluszniku, których szczerość oraz odwaga mi imponowały. Byli uczciwi w tym, co robili i to się wyczuwało z miejsca. Za to nie wiem, co mam powiedzieć o Mary Ann, służącej (a zarazem przyjaciółce Cath), bo jak w jednej chwili ubóstwiałam tę dziewczynę, tak w kolejnej pragnęłam tylko i wyłącznie, aby zniknęła i nigdy nie wracała. Tym samym mogę śmiało powiedzieć, że Marissa Meyer umie wykreować doskonałych, wzbudzających skrajne emocje bohaterów.
PANI GODNOŚĆ? MARISSA MEYER, TAK? I NIE MYLIĆ ZE STEPHENIE?
To już trochę nudne, kiedy wspominam, że to nie jest moje pierwsze spotkanie z twórczością danego autora. Cóż jednak poradzę na to, iż taka prawda, bo Marissę Meyer (a raczej jej wyobraźnię) poznałam poprzez słynną Sagę Księżycową. Jestem w niej zakochana, dlatego kiedy Meredith z bloga Strefa Czytania Obowiązuje Wszędzie ogłosiła Book Tour, zaryzykowałam ze zgłoszeniem się. Chciałam raz jeszcze spotkać się z tą autorką i sprawdzić, co tam u jej twórczości słychać. I po moich dogłębnych badaniach stwierdzam, że z książki na książkę... jest coraz lepiej! Marissa Meyer ponownie zachwyciła mnie wykreowanym przez siebie światem, który oczarowuje już od pierwszej strony. Jej lekkie pióro, umiejętne dobieranie słów oraz barwne opisy połączyły siły, wyczarowując niesamowitą historię. Nie da się również ukryć, że wyraźnie podkreśliło, jak ważne są relacje międzyludzkie i to, aby umieć się porozumiewać tak, by każda ze stron czuła się równej pozycji. No i wiadomo: znalazłoby się trochę czynników do poprawy, ale i tak ubóstwiam ją i wyczekuję jej każdej książki jak głodny pies miski pełnej jedzenia.
I coś jeszcze...
Nie mam nic do drobnych błędów, które okazyjnie ujawniają się podczas czytania książek. Wiadomo – nikt nie jest idealny, co oznacza, że każdemu – prędzej czy później – podwinie się noga. Wtedy też szczególnie nie zwracam na nie uwagi. Niestety w przypadku wydawnictwa Papierowy księżyc to nie pierwszy raz, gdy dostrzegam w wydanych przez nich książkach błędy interpunkcyjne (brakujące przecinki lub ich obecność w miejscach, gdzie powinny być kropki, i na odwrót), pozjadane litery czy też pozmieniane, jakby w trakcie korekty przeszły operację plastyczną. Również niemałym zaskoczeniem było, kiedy Joker przedstawił się jako Figiel, chociaż opis wyraźniej wskazywał, że Catherine spotkała na swojej drodze Jesta. Tak, wiem, postanowiono skorzystać z tłumaczenia, ale w takim razie po co jego oryginalne imię w opisie? Konflikt interesów czy ogólne niedopatrzenie?
Podsumowując, „Bez serca” to przede wszystkim historia pełna zawirowań miłosnych, bolesnych w odczuciach zakrętów losu oraz wahań między odwagą a szaleństwem. Marissa Meyer stworzyła klimatyczny prequel „Alicji w Krainie Czarów”, który nie tylko pozbawi was tchu i złamie wam serce – on również je skradnie. W końcu sam tytuł książki to wyraźnie wskazuje.
Marzenia. Czym one tak właściwie są? Niespodziewanymi zachciankami, które bezczelnie przenikają przez nasz umysł, starając się stłamsić rzeczywisty bieg zdarzeń? Przecież nie ma nic gorszego, niż bawienie się w domysły „co by było, gdyby...”, kiedy trzeba skupić się na tym, co jest pewne. A może marzenia są czymś, co jednak ma rację bytu? W końcu wystarczy sprawić, że słowa...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-01-19
Nie mieszaj „Tylko Żywi Mogą Umrzeć” z błotem, prosiła. Pamiętaj, że to mój debiut literacki, przypominała. D. B. Foryś oczekiwała mojej recenzji z nieskrywaną szczyptą ciekawości, chociaż wyraźnie wyczuwałam, że wypowiedziane przeze mnie słowa mogły trochę zasiać strach w jej sercu. Cóż, w końcu ile to razy stykamy się w literaturze z walkami dobra ze złem, że nawet piękne opisy oraz dobrze wykreowani bohaterowie nie są w stanie ukryć, iż to już było? Przyszedł wreszcie dzień, kiedy będę mogła raz na zawsze rozwiać wszelkie wątpliwości. Dzisiaj w końcu oddam wam wyczerpującą opinię na temat tej książki. Także usiądźcie wygodnie i wysłuchajcie tego, co mam do powiedzenia...
APOKALIPSA? NIE WPADAJMY W PANIKĘ...
Nie da się ukryć, że D. B. Foryś ceni sobie dobry humor i to z nim najlepiej się jej współpracuje. Ta książka jest nim tak nafaszerowana, że nawet największy smutas, prędzej czy później, będzie zmuszony się poddać jej magii. Niejednokrotnie poczynania bohaterów czy też ich wywołujące chorą ciekawość sprawiały, że chciałam poszukiwać sprawdzonego chirurga, bo obawiałam się, że te powalające na łopatki zdarzenia spowodują, że pęknę ze śmiechu i trzeba będzie mnie zszywać. Oczywiście, żeby nie było, „Tylko Żywi Mogą Umrzeć” to nie tylko zbiór poprawiających humor momentów. Autorka zadbała również o tę demoniczną, waleczną sferę, gdzie dynamizm zdarzeń nie pozwalał zaczerpnąć oddechu lub nakazywał jego wstrzymanie. Tessa i jej sojusznicy znoszą przemieszczanie się po drodze, gdzie co rusz ktoś rzuca im kłody pod nogi, drwiąc im prosto w twarze. Chociaż każdy z nich różnił się od zwykłych ludzi, to tak samo jak oni przeżywał liczne porażki i starał się naprawić popełniane dotąd błędy. Z czasem jednak coś zupełnie innego stara się wysunąć na prowadzenie. Uważnie obserwowałam, jak między pogromczynią demonów a jej ówczesnym rywalem wybucha (nie)spodziewane płomienne uczucie, które nie tylko wprowadza zupełnie nowe akcenty, ale również powoduje niechciane komplikacje. Zakochani byli zmuszeni stawiać czoła nie tylko prześladującym ich piekielnym pokrakom i przeciekającemu przez palce czasowi. Ten niecodzienny związek powodował również liczne konflikty między sojusznikami, co mogło działać na korzyść tych, którzy dotąd od nich obrywali. Tym samym wizja zbliżającej się wielkimi krokami Apokalipsy, do której nie zamierzali dopuścić, sprawiała, że bohaterowie robili co tylko mogli, aby naprawić relacje. No i – rzecz jasna – nie wpaść w sidła własnego strachu. A ten tylko czekał, by ich w nie wciągnąć.
Wodzenie za nos. Za wielki kinol, który jest moim utrapieniem. Oj tak – przyszło mi odczuć na własnej skórze, jak D. B. Foryś zdołała opanować tę sztuczkę do perfekcji. Nawet nie wiedziałam, kiedy wpadłam w zastawioną przez nią fabularną zasadzkę. Wielokrotnie – WIELOKROTNIE – zdawało mi się, że potrafię przewidzieć przyszłość bohaterów. Byłam skłonna uwierzyć, iż to JA kontroluję każdy ich ruch. A tu na każdym kroku czekało mnie rozczarowanie... co również wprawiało mnie w zachwyt! Brzmi dziwnie, nieprawdaż? Ale, ale, no bo kiedy w grę wchodzi coś nowego, pachnącego świeżością, zyskuje się element zaskoczenia, a ten stosowany przez autorkę – jak dla mnie – był nie tylko pstryczkiem w nos. To także istny strzał w dziesiątkę! Także, kiedy nie jęczałam z powodu bólu brzucha lub szczęki (ajj, ten śmiech...) czy nie miałam kryzysu oddechowego, starałam pozbierać się po swoich małych porażkach i odkrywać kolejne ścieżki.
Godne pochwały stały się fenomenalne, pełne dynamizmu sceny walk, gdzie za ich tak dobrze skrojone opisy wielu autorów byłoby skłonnych zabić. Nie da się jednak nie zauważyć, że w którym momencie stały się one... lekko pachnące monotonnością. Tessa, niczym robot, powtarzała te same ruchy, próbując pozbyć się swoich cuchnących Podziemiami wrogów. Wiem, przy stosowanej przez nią technice, gdzie wspomagała się uwielbianymi przez siebie narzędziami tortur lepiej zdać się na wyćwiczone, sprawdzone kombinacje. Tylko że w niektórych momentach aż chciałam krzyknąć: „Hej, ale czy ta walka już się nie odbyła?”, ale usta milczały, kiedy odnajdywałam drobne elementy, które pozwalały odróżnić poszczególne scenerie. Także lekko przyczepię się do demonicznych pokrak. Czasami brakowało mi w nich tej krwiożerczej chęci mordowania, identycznej z tą, jaką mogłaby się pochwalić ich pogromczyni, gdy wpadała w dziki szał. Żywię ogromną nadzieję, że autorka kopnie je boleśnie w tyłek, aby te ukazały ociupinkę więcej zwierzęcej natury. Hej, niechaj zaszaleją! Niech trochę narozrabiają!
HEJ, MALEŃKA. PO ILE KILOGRAM SARKAZMU?
Cięty język, zwinność godna drapieżników, odwiecznie nieakceptująca swojej drugiej natury – tymi oto słowami opisałabym Tessę Brown, gdyby zabroniono mi się rozgadać czy rozpisać. Na szczęście nie nałożono na mnie zakazów, także w tej chwili zdradzę, że wystarczyła jedna rozmowa, aby ta bohaterka została przeze mnie polubiona. Poturbowana przez los, przeklęta przez rodzinę kobieta starała się jak tylko mogła walczyć o lepsze jutro (nie tylko dla siebie), tym samym na jej drodze stanęło wielu nietuzinkowych ludzi, którzy stali się dla niej bardzo ważni. Jednakże chęć ratowania świata przed demonami nie sprawiła, że dzieliła się dobrymi uczynkami na prawo i lewo. Sam Kilian się o tym przekonał, kiedy Tessa okazywała mu swoją niechęć. I trudno się dziwić, bo przecież nikt nie lubi, gdy ktoś jest w stanie odpowiedzieć na twój sarkastyczny docinek, niekiedy zamykając ci usta. A tu nie dość, że on był w stanie tego dokonać, to jeszcze wiecznie deptał jej po piętach. Ta dwójka totalnie rozwalała system! Wystarczyło dosłownie niewiele, aby zwyczajna rozmowa przeistaczała się w sprzeczkę pełną dobrych, godnych zapamiętania tekstów. Także ciężko sobie wyobrazić ich przymusową współpracę. Tylko jak to powiadają... kto się czubi, ten się lubi?
Gabe, Gabe, Gabe... ksiądz, który swoim zachowaniem przypominał mi krnąbrnego nastolatka. Przypuszczam, że gdyby nie sutanna i moc Watykanu, byłby skłonny szaleć, próbując dorównać Tessie. W jakimś stopniu obdarzyłam go sympatią, bo główna bohaterka mogła na niego liczyć, jednak przez całą książkę miałam wrażenie, że prócz tych szaleństw tkwi w nim coś znacznie więcej... Podobnie podejrzliwa byłam względem medium, Remiela. Mężczyzna zajmował honorowe miejsce w sercu Tess (czemu nie dałaby rady zaprzeczyć), co owocowało tym, że często to wykorzystywał. Gołym okiem widziałam, jak ta niezdrowa relacja ich osłabia. Wyniszcza. Ale cóż – rozum mówił jedno, kiedy serce i pragnienie bliskości drugie. Cóż poradzić? Natomiast Deamon... Ten to dopiero wymiatał! Aż żałowałam, że pojawia się, by parę stron później zniknąć, bo ten demon mógłby narobić jeszcze większego szumu w życiu Tess.
Przez „Tylko Żywi Mogą Umrzeć” przewija się jeszcze wielu innych, mniej lub bardziej istotnych bohaterów. Każdy z nich doskonale odgrywał swoją rolę, doprowadzając mnie do szewskiej pasji, wzbudzając litość lub wywołując kolejne dawki śmiechu. Dzielący się swoimi wadami i zaletami, uświadamiali, że wystarczy pojawić się w czyimś życiu dosłownie na parę minut, by przewrócić go do góry nogami. I tylko od najważniejszej osoby zależało, co zamierza z tym fantem zrobić. A jakie decyzje w ich sprawie podejmowała Tessa? Odpowiedź znajdziecie w książce.
A TY, CZY TY, PO DEBIUT SIĘGNIESZ TEŻ?
Powiadają bowiem, że bezmyślne przeglądanie Facebooka niczego dobrego nie przynosi. Zabiera jedynie czas, który można przeznaczyć na coś pożytecznego. Tylko gdyby nie to, że właśnie tak zabijałam nudę, nie zdołałabym dostrzec informacji o akcji Book Tour z „Tylko Żywi Mogą Umrzeć”, organizowanej przez Oczarowaną Czytaniem. Wtedy nie wzięłabym w niej udziału i nie mogła powiedzieć paru słów o stylu pisania D. B. Foryś! A mam o czym opowiadać.
Autorka zdobyła moje serce wyśmienitymi, zakrawającymi o żarty dialogami, które zręcznie wplotła w tę zbliżającą się Apokalipsie scenerię. W prywatnej rozmowie zdradziła mi, że sama lubi humorystyczne elementy, a ta książka doskonale to potwierdza. Także nie da się nie zauważyć, że lekkie pióro w połączeniu z dobrze przemyślaną fabułą i doskonale wykreowanymi bohaterami sprawia, że człowiek pragnie pochłonąć „Tylko Żywi Mogą Umrzeć” na jednym posiedzeniu, równocześnie robiąc wszystko, aby ta czytelnicza przygoda trwała jak najdłużej. I to dosłownie wszystko. Skąd wiem? Cóż... sama kombinowałam, ile wlezie, byle tylko ta pochłaniająca mój umysł historia nie skończyła się tak szybko. D. B. Foryś – ty już dobrze wiesz, że z utęsknieniem czekam na kolejny tom przygód zadziornej Tessy i jej towarzyszy. No bo... nie wolno zostawiać czytelnika w takim momencie! Wstyd i hańba!
Podsumowując, tej książki nie da się czytać – ją się po prostu pochłania! D. B. Foryś stworzyła magicznie demoniczny świat, gdzie nigdy nie można być pewnym swojej przyszłości, kiedy przeszłość zręcznie miesza w teraźniejszości, a skroplenie tego szczyptą humoru nadaje temu zupełnie nowych barw. Powalająca na łopatki, nakazująca sprawdzić, czy ma się wykupione ubezpieczenie historia, która nie wypuści cię ze swoich objęć, nim nie odkryjesz jej całego piękna. Piekielnie dobra lektura!
Nie mieszaj „Tylko Żywi Mogą Umrzeć” z błotem, prosiła. Pamiętaj, że to mój debiut literacki, przypominała. D. B. Foryś oczekiwała mojej recenzji z nieskrywaną szczyptą ciekawości, chociaż wyraźnie wyczuwałam, że wypowiedziane przeze mnie słowa mogły trochę zasiać strach w jej sercu. Cóż, w końcu ile to razy stykamy się w literaturze z walkami dobra ze złem, że nawet piękne...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-06-22
Masowo sprzedawana w księgarniach na całym świecie, zachwalana przez większość czytelników, obsypywana wysokimi ocenami, wyróżniana nagrodami podkreślającymi jej wysoką jakość – właśnie te czynniki spowodowały, że nie potrafiłam przejść obojętnie obok „Światła, którego nie widać” Anthony'ego Doerra. Rozochocona takimi rekomendacjami, wprost nie mogłam doczekać się, aż sama zrozumiem, co w niej tak wyjątkowego. Zanim jednak książka rozkręciła się na dobre (Pozwalając mi przy tym zrozumieć jej fenomen.), wywołując w człowieku ten słynny dreszczyk emocji, musiałam zmierzyć się z czymś zupełnie innym. Z czymś, co teoretycznie można było śmiało pominąć, ale w praktyce...
... nie wyobrażam sobie, aby tego zabrakło!
Doprawdy ciężko mi powiedzieć, czy w pierwszej połowie książki działo się coś na tyle dynamicznego, aby człowiekowi zaparło dech w piersi od nadmiaru zaserwowanych wrażeń. W moim skromnym odczuciu, autor – w tym jakże rozwiniętym wstępie – postanowił poprowadzić nas dłuższą drogą, pomijając przy tym myślowe skróty czy dziury fabularne mogące wywołać „dezorientację w terenie”. Anthony Doerr pozwolił nam na spokojnie obserwować widoki dwudziestego wieku, gdzie świat powoli przygotowywał się do wybuchu II wojny światowej, serwowanych w postaci retrospekcji oddzielającej nas od chwil, kiedy to ludzie powoli dążyli do samozagłady. I właśnie ten element – jak już wcześniej raczyłam wspomnieć – można było śmiało pominąć, coby nie maltretować czytelnika nadmiarem informacji, jednak naprawdę nie wyobrażam sobie, by go tak po prostu zlikwidować. Właśnie dzięki temu zabiegowi znacznie lepiej zdołałam zrozumieć sens poczynań bohaterów w ich rzeczywistości. Zapoznałam się z rodzinnymi historiami, które w większym lub mniejszym stopniu ukształtowały Marie-Laure oraz Wernera, tym samym dokładniej rozumiałam, czemu postępowali właśnie tak, a nie odwrotnie. A, mówiąc szczerze, żadnego z nich życie nie oszczędzało, co niekiedy powodowało lawinę przykrych niespodzianek, gdzie w połączeniu z realiami wojny każdy starał się jak mógł, byle tylko przetrwać. Dlatego też warto przedrzeć się przez te strony, bo druga połowa to już bomba z opóźnionym zapłonem! Kiedy do niej dotarłam, podziękowałam sobie za cierpliwość, która mnie ani na chwilę nie opuściła. Ja się totalnie bałam mrugać, aby niczego nie przegapić! Muszę nawet się przyznać do tego, że nie raz czy dwa uroniłam łzy, bo już nie potrafiłam utrzymywać emocji na wodzy. Anthony Doerr doskonale wiedział, co robi, stopniowo budując napięcie. Gdybym nie wiedziała, że bohaterowie są fikcyjni, to powiedziałabym, że to piekielnie dobrze przedstawiona prawdziwa historia.
„Otwórzcie oczy i popatrzcie na to, co możecie zobaczyć, nim zamkniecie je na zawsze [...]”.
Dzięki „natarczywemu” wtargnięciu w życie Marie-Laure oraz Wernera było mi dane znacznie lepiej poznać tę dwójkę. Tym samym niewidoma, pozornie zdana na łaskę bliskich sobie osób Francuzka oraz zafascynowany radiami, chcący uciec przed obowiązkową pracą w kopalni Niemiec udowodnili mi, że wcale nie trzeba ślepo podążać przetartymi szlakami. Marie-Laure, pomimo swej „ułomności”, wielokrotnie pokazywała, że jest silną i odważną młodą kobietą, która jest gotowa zrobić wszystko, aby ochronić ukochane osoby oraz samą siebie. Natomiast Werner, choć próbowano przekształcić go w maszynę do zabijania ludzi, którzy nie podporządkują się hitlerowcom, nadal pozostawał tym zagubionym, pragnącym zdobywać wiedzę na temat technologii chłopcem. Wprost nie mogłam doczekać się chwili, kiedy drogi obu tych bohaterów się skrzyżują i nastąpi wielkie zwarcie mogące wywołać harmider w ich małych światach. Tylko czy do tego doszło? Tego już nie zdradzę.
Anthony Doerr prawie skupił całą swoją uwagę na Marie-Laure oraz Wernerze, gdzie to właśnie ich losy zostały najlepiej ukazane na kartach „Światła, którego nie widać”. Prawie, ponieważ dopuścił również do tego minimalistycznego grona innych bohaterów, którzy w równym stopniu albo podbili moje serca, albo spowodowali to, że miałam ochotę wziąć ich za fraki i zrzucić z klifu. Jednakże nikomu nie można odmówić hartu ducha, gdyż każdy – niezależnie od tego, po czyjej stronie działał i jakie miał z tego korzyści – próbował zrobić jedno: przeżyć. A przecież nie ma nic gorszego jak opuszczenie świata w bardzo młodym wieku.
Jak jestem wielką zwolenniczką narracji w czasie teraźniejszym, tak w przypadku tej książki dość długo nie umiałam zrozumieć, dlaczego Anthony Doerr postanowił ją tutaj zastosować. Mówiąc szczerze, pasowała mi ona jak wódka do spotkania abstynentów, ale z czasem udało mi się z nią oswoić, a co więcej – stwierdzam, że wraz ze stylem pisania autora, jakimś cudem, stworzyła doskonały duet. Także krótkie, zwięzłe rozdziały przyczyniły się do tej ogromnej zmiany w odbiorze tekstu, bo choć wydawałoby się, że zawierały niewiele treści, Anthony Doerr zdołał pomieścić w nich nie tylko najistotniejsze fakty, ale również przyczynić się do tego, że zdołałam się znacznie lepiej zżyć z bohaterami. Także w przystępny sposób przemycił skrawek historii, pokazując przy tym, że wydarzenia toczące się w tamtych krwawych latach wcale nie muszą nużyć. Można śmiało stwierdzić, że udało mu się odtworzyć kawałek historii w taki sposób, że człowiek ma ochotę znacznie więcej poczytać o podobnych wydarzeniach. Co jak co, ale te dziesięć lat dopieszczania „Światła, którego nie widać” pod każdym możliwym kątem doprawdy się opłaciło!
Podsumowując, może „Światło, którego nie widać” odstrasza swoimi gabarytami oraz podjętą tutaj tematyką (bo przecież nie każdy uwielbia powieści przesiąknięte faktami historycznymi), to jednak nie warto oceniać tej książki po pozorach. Tym bardziej że wewnątrz znajdziecie magiczną historię dwójki młodych ludzi, którzy pozwolą wam uwierzyć, iż nawet pomimo paskudnego położenia, jesteście w stanie dokonać niemożliwego. A w połączeniu z dopracowaną fabułą, lekkim piórem autora oraz łagodnym przekazywaniu drobnej historycznej wiedzy, otrzymujecie pakiet doskonały. Także nie lękajcie się – nawet się nie spostrzeżecie, kiedy ta „cegiełka” skradnie wasze serca!
Masowo sprzedawana w księgarniach na całym świecie, zachwalana przez większość czytelników, obsypywana wysokimi ocenami, wyróżniana nagrodami podkreślającymi jej wysoką jakość – właśnie te czynniki spowodowały, że nie potrafiłam przejść obojętnie obok „Światła, którego nie widać” Anthony'ego Doerra. Rozochocona takimi rekomendacjami, wprost nie mogłam doczekać się, aż sama...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-08-07
Lirr za nic w świecie nie potrafi przywołać do siebie wspomnień sprzed okresu, zanim załoga Zielonej Harpii – z przerażającym Hego na czele – nie postanowiła wyłowić jej z czeluści zdradliwych wód morza. Pozbawiona bliskich, spragniona rodzinnego ciepła, z biegiem lat zżywa się z wybawicielami, nie wyobrażając sobie już życia poza tym statkiem pirackim. Pech jednak chce, że powodu pewnych komplikacji dziewczyna nie może dłużej zostać na pokładzie, co wiąże się z nagłą przeprowadzką. Odzwyczajona od stałego lądu Lirr jest zmuszona zamieszkać w Ysborg, teoretycznie trafiając pod opiekę samej księżnej tych ziem, Maeve. Teoretycznie, bo w praktyce nie jest tam mile widziana przez samą władczynię, gdzie ta na każdym kroku stara się udowodnić swoją niechęć do „podrzutka”. Niezrażona tak podłym traktowaniem dziewczyna zbliża się do jej syna, Caela, odnajdując w nim doskonałego powiernika sekretów i towarzysza niedoli. Żadna dworska etykieta nie jest w stanie uniemożliwić im kontaktu ze sobą oraz wspólnego spędzania czasu. Ta zażyłość powoduje, że serce Lirr zaczyna mocniej bić w obecności księcia. Niestety nie ma ona na tyle odwagi, by wyznać mu swoje uczucia, ale wtedy jeszcze nie wie, że los postanowi jej dopomóc.
Maeve podupada na zdrowiu, a stosowane dotąd medykamenty zdają się nie mieć już żadnych leczniczych właściwości. Ten fakt przeraża nie tylko najbardziej oddanych służących władczyni, ale również samego Caela, który z dnia na dzień przestaje zarażać optymizmem i sam prawie staje się wrakiem człowieka. Królowa, zrażona do magii, odrzuca swoje uprzedzenia i sprowadza do zamku słynnego medyka, który także nie przywozi dobrych wieści. Jedynym ratunkiem pozostaje receptura, gdzie do jej wykonania brakuje istotnego składnika, jakim jest święta woda. Aby ją zdobyć, trzeba odbyć długą, aczkolwiek niebezpieczną podróż na samą Wyspę Mgieł, ale to nie wszystko. Wstęp na nią mają jedynie kobiety, ale nawet wpuszczenie takowej na jej teren nie musi wiązać się z sukcesem. Dlatego Lirr, dość niechętnie, zgadza się wyruszyć po „zbawienie” dla królowej. Ale nie robi tego ze względu na nią. Ma w tym swój ukryty cel...
Czy Cael, dość często zawieszony między jawą a rzeczywistością, odkryje prawdziwe intencje Lirr? A może poznał jej mały sekret znacznie wcześniej i sam maczał palce w możliwym ratunku swej ukochanej matki? Jak potoczą się losy samej Lirr, która zdaje się ciągnąć swego słynnego pecha za sobą, który zna bardzo niebezpiecznych ludzi? I dlaczego – na litość boską! - jak cień podąża za nią jakiś upierdliwy kruk?
Czasami zdarza mi się podejmować pochopne decyzje pod wpływem chwili czy impulsu, co nie zawsze ma pozytywny skutek. Również od czasu do czasu robię coś wbrew sobie tylko po to, aby przywołać uśmiech na twarzy osoby, której najbardziej na tym zależało. Zgadza się, to niezdrowe i brak w tym asertywności, ale niekiedy to jedyna droga, aby uzyskać zamierzony efekt. Taką drogą postanowiła również podążać sama Lirr, kiedy przyjęła propozycję wyruszenia w nieznane tylko po to, by uratować znienawidzoną przez siebie władczynię, a matkę Caela, który jako pierwszy wybudził w niej ukrytą dotąd dziewczęcą naturę. Jednakże czym by była długa, bardzo ważna wyprawa bez komplikacji? Przecież nie przystoi nie wykorzystać okazji do popisania się swoimi umiejętnościami uprzykrzania bohaterowi życia! I to jeszcze przy pomocy kreatur nie z tego świata! Po tę możliwość sięgnęła sama autorka, dzięki czemu z pozoru nudna wyprawa zamieniła się w istną pogoń wrażeń, gdzie wystarczył tylko moment nieuwagi, by przeoczyć coś wywołującego dziki galop serca. Nieraz sama dawałam się przyłapać na tym, że kiedy następowała chwila na wyregulowanie oddechu, czekałam, aż ponownie rozpęta się fabularny sztorm. Aczkolwiek w pewnym momencie zaczynałam się obawiać, iż narastające niespodzianki zaczną mnie męczyć, bo jak dobrze wiecie – co za dużo, to niezdrowo. Na szczęście obyło się bez uczenia książki latania, bo każdy element powieści prędzej czy później doskonale wpasowywał się niczym kot do kartonowego pudła (a wszyscy dobrze wiemy, że one opanowały tę sztukę do perfekcji). Ale, ale... przecież nie samymi niebezpiecznymi, pełnymi wrażeń zdarzeniami człowiek żyje! Przecież nie mogę zapomnieć o humorystycznej części [Wyspy Mgieł], bo jej tutaj również nie zabrakło. Owszem, prawie pierwsze dwieście stron ma jej niewiele, ale kiedy tylko poznajemy słynnego Raidena, to następuje zwolnienie blokady, a czytelnik nie jest w stanie pohamować parsknięć i wybuchów śmiechu. Pełne politowania spojrzenia ze strony mamy to jeszcze pikuś, ale jeżeli takimi raczył mnie już pies... chyba w tym przypadku nie potrzebujecie większej wizualizacji ich rażenia, prawda?
Nie potrafię także zapomnieć o tym, jak wielokrotnie wodzono mnie za nos. Może raz czy dwa zdarzało mi się przewidzieć dalszy przebieg akcji i puszyć się niczym paw, ale co mi po tym, skoro Maria Zdybska okazała się sprytną manipulatorką i niemal boleśnie mi o tym przypominała? Toż to karygodne! Jak tak można wyprowadzać mnie w pole z taką nonszalancją, z nieukrytym wdziękiem? O nie, tak się nie będziemy bawić, dlatego mam dla autorki łagodnego pstryczka w nos. Aby nie było za pięknie, bo nie oszukujmy się – przecież zawsze muszę się czegoś przyczepić – pragnę zwrócić uwagę na dość widoczny trójkąt miłosny, do którego zawsze podchodzę z rezerwą. Zgadza się, początkowo nie odczuwa się go aż nadto, ale niemalże pod koniec myśli Lirr wirują między dwoma panami i sama już nie wie, który jest bliższy jej sercu. Gdyby to ode mnie zależało, chętnie bym jej wskazała swojego faworyta, a drugiego adoratora posłała ku rusałkom, aby pokazały mu swoje „wdzięki”. Nawet sama bym go do nich zaprowadziła. Niech zna moje „dobre” serce...
„Być może prawdziwa wolność jest zawsze okupiona samotnością”.
Lirr, jak na przybraną córkę pirata przystało, twardo stąpała po ziemi i rzadko kiedy bała się konsekwencji swoich czynów (a uwierzcie – miała sporo za uszami). Uparta do granic możliwości, pyskata jak mało kto krnąbrna nastolatka nieraz udowadniała samej królowej, że nie tak łatwo ją sobie podporządkować. Ale stało się. Ugięła się pod wpływem miłości, jaką darzyła syna znienawidzonej przez siebie kobiety, pokazując, że tak łatwo potrafimy stracić głowę, gdy wydawałoby się ją mieć niemal przylutowaną do karku. Jakoś nie umiałam pojąć, dlaczego Cael stał się jej obiektem westchnień. Jak dla mnie niczym szczególnym się nie wyróżniał, a niektóre jego zachowania pozostawały wiele do życzenia. Tak to nie potrafił dostrzec w Lirr kobiety, ale kiedy ta nieco odmieniła swój styl, nagle nie mógł oderwać od niej wzroku. Rozumiem, mężczyźni są wzrokowcami, co nie zmienia faktu, że już wcześniej powinien dostrzec urodę swej przyjaciółki, i to nie tylko tę zewnętrzną. Natomiast w innym świetle postrzegałam Raidena, aroganckiego maga, umiejącego doprowadzić główną bohaterkę do szewskiej pasji. Słowa przechodzące przez jego usta bardzo ją irytowały, co prowadziło do ciekawych, pełnych sarkazmu rozmów, od których powoli się uzależniałam. Także ciężko byłoby nie wspomnieć o Mildzie, uroczej rusałce; Asterle, dość bezpośredniej rudowłosej dziewoi czy słynnym kruku, bo oni także zdobyli moją sympatię. Jednakże gdybym miała wybierać między tą trójką, to bez wahania wskazałabym na czarne ptaszysko. Wprost nie mogłam doczekać się chwil, kiedy ponownie odwiedzi Lirr i zaskoczy ją czymś nowym. Sama czułam z nim ogromną więź, dlatego jego nieobecność źle na mnie oddziaływała. A co się tyczy Maeve i jej „cudownego” medyka... nie. Pozwólcie, że swoje głębsze przemyślenia o nich pozostawię dla siebie, a wam zdradzę jedynie tyle, że chętnie zrzuciłabym tę dwójkę z urwiska...
Maria Zdybska, która niektórym swoim czytelnikom pozwoliła się wcześniej poznać na portalu Wattpad jako EliseBlackpool, to kolejna obiecująca debiutantka na naszym rynku literackim. Naprawdę jestem zdziwiona, że o [Wyspie Mgieł] jest tak cicho, bo ta książka zasługuje na większą uwagę. A to niby dlaczego? Nie dość, że za pomocą zwyczajnie brzmiących słów stworzyła niesamowicie wciągającą historię, gdzie magię otaczającego nas wyimaginowanego świata odczuwa się na każdym kroku, to także udało jej się stworzyć wspaniałych bohaterów. Każdy z nich jest na swój sposób wyjątkowy, i to nie tylko ze względu na swe widoczne wady czy zalety. Gołym okiem widać, że włożyła w tę książkę wiele serca!
Podsumowując:
Osaczana natrętnymi reklamami pewnej książki nie mogę zrozumieć, dlaczego w tych samych miejscach nie znajduje się okładka [Wyspy Mgieł], gdzie książka Marii Zdybskiej naprawdę zasługuje na większą uwagę czytelników. To niedorzeczne, że tak niewiele osób miało przyjemność zapoznać się z Lirr i samemu odbyć niesamowitą, pełną magii i mrocznych niespodzianek przygodę, zwieńczoną zaskakującym zwrotem akcji! Dlatego pozwólcie sobie od czasu do czasu zaszaleć i śmiało sięgajcie po debiuty, bo te nieraz zdołają mnie zaskoczyć. Mogę to potwierdzić rękami i nogami!
Lirr za nic w świecie nie potrafi przywołać do siebie wspomnień sprzed okresu, zanim załoga Zielonej Harpii – z przerażającym Hego na czele – nie postanowiła wyłowić jej z czeluści zdradliwych wód morza. Pozbawiona bliskich, spragniona rodzinnego ciepła, z biegiem lat zżywa się z wybawicielami, nie wyobrażając sobie już życia poza tym statkiem pirackim. Pech jednak chce, że...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-01-18
Czy bylibyście w stanie porzucić swoje dotychczasowe życie, aby wypełnić los, jaki ktoś dla was spisał kilkaset lat temu? A może próbowalibyście walczyć z przeznaczeniem?
Po dość spektakularnym wydarzeniu, jakie odegrało się przy połączonych siłach Taylor Montclair i Sachy Winters nie mogą oni dłużej zostać na wolności. Po pokazie swych umiejętności zostają eskortowani i objęci ochroną przez alchemików urzędujących w oksfordzkim Kolegium Świętego Wilfreda. To właśnie tam Taylor trenuje, aby móc stawić czoło swojemu największemu wrogowi, kiedy to Sacha spędza każdą wolną chwilę na romansowaniu ze starymi księgami, poszukując w nich wskazówek mogących pomóc zdjąć z niego śmiertelną klątwę.
Niestety czas nie jest dla nich łaskawy. Osiemnaste urodziny chłopaka zbliżają się wielkimi krokami, a oni dalej pozostają w punkcie wyjścia. Wizja śmierci Sachy martwi już nie tylko młodych, ale również tych, którzy zdążyli się zaangażować w tę skomplikowaną historię. Jednakże ich bezradność jest na rękę największemu wrogowi, którego czarna magia przybiera na sile mogącej zagrozić całemu światu.
Po wielu nieudanych próbach w końcu udaje im się odnaleźć sposób na powstrzymanie śmiertelnej klątwy. Niestety wymaga ona odnalezienia miejsca, gdzie to wszystko miało swój początek. Taylor i Sacha nie czekają ani chwili i czym prędzej wyruszają w niebezpieczną podróż.
Czy ich próba się powiedzie? A co, jeżeli w trakcie misji stanie im się coś złego? I jak daleko jesteśmy w stanie się posunąć, byle tylko móc uratować kogoś, kogo kochamy?
Nie byłabym sobą, gdybym zaprzepaściła okazję wzięcia udziału w kolejnym Book Tour organizowanym przez Wybranych, stronę prowadzoną na facebooku. Oczywiście starałam się sama prowadzić swoją drużynę, lecz – tradycyjnie – miałam pecha, ponieważ wybrano inne osoby. Moje nieszczęście nieco zmalało, kiedy to udało mi się dostać do drużyny Anity z Legendary Booklover i zapoznać się z [Tajemnym miastem] zaraz tuż po niej. Oczywiście zostałam zalana pozytywnymi opiniami na temat tego tytułu, ale wiecie jak to ze mną jest: Najpierw muszę coś poznać, a dopiero później stanąć po jednej ze stron. Czy jestem skłonna stanąć ramię w ramię z Anitą i zachęcać ludzi do zajrzenia do tego niezwykłego świata? A może autorki wyczerpały limit pomysłów, przez co, nie napotykając niczego nowego, postanowiłam porzucić Sachę i Taylor?
Kiedy tylko zaczęłam czytać pierwszy rozdział, w mojej głowie powoli narastały pewne obawy. To nadzwyczaj zrozumiałe, gdyż po mocnym wejściu w [Tajemnym ogniu] byłam gotowa na identyczną petardę, kiedy to otrzymałam... „sielankę”. Chyba właśnie w ten sposób mogę ująć to, co mnie spotkało. Jednakże autorki zrobiły to specjalnie. Uśpiły moją czujność, aby uruchomić pisarską bombę w najmniej spodziewanym momencie. Wybuchnęła ona znienacka, a ja byłam pod wrażeniem jej siły wrażenia. Siedziałam jak na szpilkach, pochłaniając słowa, a moja ciekawość była wręcz niezaspokojona! Bacznie obserwowałam zmagania z okropną klątwą dobrze mi znanych bohaterów. Sacha i Taylor mieli niewiele czasu na zniszczenie jej, a nikt im nie ułatwiał sprawy. Nieraz to drżałam o ich życie, obgryzając przy tym – już i tak krótkie – paznokcie, wręcz przygryzając palce. Obie panie zadbały również o to, żebym nie umiała przewidzieć większości ich ruchów, co naprawdę im się udawało. Byłam zaskoczona ich kreatywnością, gdzie jest to nie lada wyczynem, jeżeli chodzi o fabułę w kontynuacjach serii. Ten jakże trudny egzamin zdały ocenę bardzo dobrą! A dlaczego tylko na bardzo dobrą? Ponieważ zdarzały się również drobne potknięcia. Może to wina tłumaczenia albo korekty, ale natrafiałam na drobne powtórzenia w zdaniu po zdaniu, gdzie chciałam krzyczeć: Synonimy! Te słowa posiadają synonimy! Także zakończenie tej części także było dla mnie częściowo przewidywalne, jednak duet Daugherty&Rozenfeld dodał do niego drobny element zmieniający nieco moją ocenę całokształtu. Oczywiście nie jest on negatywny. Wręcz przeciwnie – panie przemieniły banał na coś przyswajalnego dla mojego wymagającego umysłu.
„Przeszłość nie ma znaczenia – przypomniała sobie. – Przeszłość cię nie zrani, jeśli jej na to nie pozwolisz. Możesz uniknąć bólu, zapominając”.
Ponownie przyszło mi powiedzieć, że jeżeli ktokolwiek kazałby mi wybierać między Sachą oraz Taylor pod kątem lepszego „pokrzywdzonego przez los” bohatera to bez wahania wskazałabym na naszego wspaniałego francuza. Strasznie mu współczułam tego uwięzienia między alchemikami, pomiędzy którymi czuł się jak przybysz z obcej planety, kiedy tak naprawdę to on był ich eksponatem muzealnym. Nieraz nie wytrzymał tego napięcia, przez co miał ochotę uciec od tego wszystkiego, gdzie wcale mu się nie dziwię. Ja sama w takiej sytuacji planowałabym ewakuację. Niestety w Taylor ponownie wybudziło się wcielenie pilnej uczennicy niepotrafiącej łamać zakazów i nakazów. Dopiero gdy ta dwójka ponownie spędzała ze sobą czas (wcześniej pracowali oddzielnie) dziewczyna zmieniła swoje nastawienie. Ponownie stała się odważna i gotowa na wszystko.
W tej części autorki pozwoliły również wyjść z szeregu drugoplanowych postaci samej Louisie. Ta charyzmatyczna i szczera do bólu dziewczyna już w [Tajemnym ogniu] podbiła moje serce i bardzo się cieszę z takiego posunięcia tego kobiecego duetu. Tym samym mogłam poznać ją znacznie lepiej, utwierdzając w zdaniu, że naprawdę nie wolno oceniać ludzi po wyglądzie czy też krótkiej rozmowie. Chociaż Louisa nadal nie znosi sprzeciwów i działa pod wpływem impulsu to wykazuje empatię i gotowość poświęcenia się dla najbliższych. A to bardzo odważny krok w czasach, kiedy panuje epidemia znieczulicy społecznej.
Pozwolę sobie teraz zwrócić się ku pozostałym bohaterom, bo oni również zasługują na uwagę. Ponownie zostali oni dopracowani pod każdym względem, gdzie nawet miałam wrażenie, że niektórzy z nich jadą na dwa fronty. Zapewne to specjalny zabieg, gdzie tak zarysowane postacie miały skupiać na sobie naszą uwagę, odciągając myśli od innych sfer książki. Także ogromne brawa należą się za antagonistę, wroga publicznego numer jeden, którego chciałam rozszarpać własnymi rękoma. Miałabym w nosie konsekwencje – liczyłoby się to, że próbowałam się go pozbyć. Tym samym można zauważyć, iż doskonale odegrał swoją paskudną rolę. Tylko to jego imię kojarzące mi się z pewną postacią z jednego popularnego symulatora życia... Można to wyciąć, nieprawdaż?
„– Jakoś nie przyszło mi do głowy, że dziś jest apokalipsa, Alastair. Nie dostałam informacji.”
Panie Daugherty oraz Rozenfeld nie obijały się, dzięki czemu utrzymały książkę w tym dobrze mi znanym klimacie. Ich kunszt pisarski trzyma poziom, dzięki czemu z lekkością wbiłam się w fabułę, wręcz towarzysząc bohaterom w ich niecodziennych zmaganiach. I chociaż pojawiły się drobne zakłócenia to sygnał ich nadawania okazał się bardzo silny, dzięki czemu naprawdę nie żałuję poznania ich wspólnej twórczości.
[Tajemne miasto] uświadamia nas, że chociaż byśmy byli w fatalnej sytuacji to nie powinniśmy się poddawać. Musimy walczyć dalej, pokonywać wszelkie przeciwności losu i drwić z tych, którzy rzucają nam kłody pod nogi. A kiedy już naprawdę jesteśmy na przegranej pozycji to i tak bądźmy dumni, że się staraliśmy. Niekiedy porażka jest znacznie lepsza od stania z założonymi rękoma.
Podsumowując:
[Tajemne miasto] to kolejna z wielu książek uderzających mnie w twarz i krzyczących, że kontynuacje serii naprawdę mogą być dobre. Dlatego też, zapominając o niezbyt miłym czytelniczym posmaku związanym z pierwszymi stronami, mogę śmiało powiedzieć, że ten tytuł trzyma poziom swojej poprzedniczki. Ba – nawet nieco podniósł poprzeczkę! Ponowne zetknięcie się z tym pełnym magii światem zasponsorowało mi wiele wspaniałych godzin spędzonych z lekturą. Prędkość akcji może nie dorównuje formule jeden, ale gdybyśmy ją wypuścili na ulicę to fotoradary nie nadążałyby z robieniem zdjęć.
Nie znacie jeszcze Sachy i Taylora? Koniecznie to nadróbcie! Warto!
Czy bylibyście w stanie porzucić swoje dotychczasowe życie, aby wypełnić los, jaki ktoś dla was spisał kilkaset lat temu? A może próbowalibyście walczyć z przeznaczeniem?
Po dość spektakularnym wydarzeniu, jakie odegrało się przy połączonych siłach Taylor Montclair i Sachy Winters nie mogą oni dłużej zostać na wolności. Po pokazie swych umiejętności zostają eskortowani i...
2015-11-20
Ile to razy przeklinaliśmy swój los, że bywamy pechowcami, gdy kierowca samochodu wjedzie w kałużę na jezdni, a jej zawartość ochlapie nas od dołu do góry? Jak często rozpaczamy nad sobą, gdy wejdziemy w niespodziankę pozostawioną na chodniku przez czyjegoś czworonożnego przyjaciela? A gdyby ktoś powiedział Wam, że zna dokładną datę swojej śmierci i jedynym ratunkiem dla niego jest pomoc osoby, której tak naprawdę nie zna? Już Wasze problemy znikają, jakby w ogóle nie istniały.
Sacha Winters jest tym trzynastym, który nosi brzemię swego przodka. Kilkaset lat temu doszło do spalenia pewnej alchemiczki, a ta przed śmiercią zaklęła męski ród rodziny chłopaka i zapowiedziała ich rychły koniec w dniu osiemnastych urodzin. Niektórym pokoleniom udało się uciec przed tym, jednak chłopak nie miał tego szczęścia. Sacha już odlicza dni do pożegnania się z tym światem, przez co odsuwa od siebie najbliższe mu osoby, by ci zbyt długo za nim nie rozpaczali.
Natomiast w Anglii mieszka ona – Taylor Montclair, która pewnego dnia przez przypadek rozsadza głośniki w barze, a z dnia na dzień jej moc daje się coraz mocniej we znaki. Angielka nie wie, że to kobieta z jej rodu jest odpowiedzialna za fatum unoszące się nad rodziną Sachy. Nie zdaje sobie o tym sprawy, do czasu...
Czysty przypadek (a może to była planowana rozgrywka) sprawił, że tych dwoje nawiązuje ze sobą kontakt. Z początku nic nie idzie dobrze, lecz z każdą kolejną rozmową otwierają się coraz bardziej przed sobą. Zaczynają układać wszystko w całość i odkrywają, że to właśnie od Taylor może zależeć życie Sachy. I przyszłość całego świata.
Czy tych dwoje uda się pokonać klątwę? Czy Sacha i Taylor – mimo przeciwności losu – zdołają współpracować i rozszyfrować sekrety zwiększające się z dnia na dzień? I co zrobią, gdy odkryją, że muszą walczyć nie tylko z czymś, co zostało rozpoczęte kilkaset lat temu?
Tajemny ogień to nie dwa zwykłe słowa. To potęga pozwalająca pokonać wszelkie zło, ale co się stanie, gdy ktoś z najbliższego kręgu zaufanych może zdradzić i wykorzystać go przeciw swoim pobratymcom?
C.J. Daugherty raczej nie muszę przedstawiać. Ta pani zaistniała na rynku literackim wraz z serią „Wybrani”, która ma swoich zwolenników, jak również przeciwników. Muszę przyznać, że sama na początku byłam nałogową czytelniczką twórczości autorki, ale gdy z tomu na tom ten cykl wydawał mi się coraz słabszy – porzuciłam go. Kiedy zaczęto reklamować nową powieść Daugherty, którą stworzyła z Cariną Rozenfeld pomyślałam sobie: może warto dać jej kolejną szansę? Jednak bałam się zawodu, ale zaryzykowałam i wyraziłam swoją chęć udział w Book Tourze z „Tajemnym Ogniem”, który prowadzi fanpage „Wybrani”. Dostałam się do jednego z teamów (co jest dla mnie mega zaskoczeniem), a teraz mogę wam zdradzić swoje zdanie na temat tego zachwalanego przez tłumy książkoholików dzieła. Tylko jak zadziałał na mnie tajemny ogień: pochłonął mnie doszczętnie? A może nawet nie udało mu się rozpalić mojej wyobraźni?
„Będziesz walczyła ze złem i ratowała świat. Nie zapomnij zabrać szczoteczki do zębów.”
Jak wcześniej miałam jakiekolwiek obawy przed tą książką, tak szybko zostały one rozwiane. Zostałam porwana już przy pierwszym zdaniu rozpoczynającym całą historię i bardzo ciężko było mi się oderwać od lektury. „Tajemny ogień” jest nasycony akcją, która toczy się w swoim tempie, przy czym autorki świetnie się bawią. Podsycają naszą ciekawość, a kiedy nastaje kulminacyjny moment – zagryzasz wargi i z niecierpliwością śledzisz tekst, by wiedzieć, co jest dalej. Ponadto humor zawarty w rozdziałach mnie bawił i nie czułam, że wszystko jest wymuszone. Widać także, że cała koncepcja była przemyślana, bo naprawdę nie odnalazłam takiego momentu, gdzie się nudziłam. Cały czas bacznie śledziłam losy głównych bohaterów i kibicowałam w ich niebezpiecznej misji, a w powietrzu unosiła się magia, jaką obiecywano czytelnikom. Były także fragmenty, gdy przygryzałam pięść i próbowałam się nie rozpłakać. Bawienie się emocjami to idealna zabawa dla pisarzy, nie sądzicie?
Były także momenty, kiedy było mi za słodko lub miałam wrażenie, że to wrzucono na siłę, ale nie spotykałam ich na tyle często, aby mogły mnie wytrącić z lektury. Liczy się jednak jeden fakt – one tam były! Ale przecież nie wszystko musi być pisane perfekcyjnie pod moim kątem...
Kto by pomyślał, że pewny siebie i cierpiący na sarkastyczne poczucie humoru francuz Sacha mógłby mieć coś wspólnego ze spokojną i poukładaną angielką Taylor. A jednak. Łączy ich jedno – jeżeli ona nie pomoże mu pokonać klątwy, wtedy światu grozi zagłada.
Sachę polubiłam już od pierwszego rozdziału, gdzie od razu mnie rozbroił. Jego specyficzne humoru dobijało mnie (w pozytywnym sensie), ale wiedziałam, że to tylko przykrywka. Rzucona kilkaset lat wcześniej klątwa na jego rodzinę oddziaływała na niego, przez co chłopak próbował jakoś bronić się przed myśleniem o tym. Na próżno. Strasznie mu współczułam tej sytuacji i bolało mnie, gdy czytałam o tym, jak myśli o przyszłości swojej rodziny. Dokuczało mu, że może go tak wiele ominąć w życiu matki i siostry. To było straszne... Inaczej było jednak z Taylor, której nie polubiłam od początku. Sprawiała wrażenie takiej sztywnej dziewczyny, która prowadzi specjalny notatnik i tam zapisuje wszelkie błędy popełniane przez uczniów i donosiła na nich nauczycielom. Zaczęłam zmieniać zdanie o dziewczynie, kiedy po nawiązaniu znajomości z Sachą zaczęła ukazywać całkiem inną twarz. Zniknęła poza pilnej uczennicy, a ukazała się niedająca sobie w kaszę dmuchać nastolatka gotowa zmierzyć się ze swoim przeznaczeniem. Zmienił ją także fakt bycia kimś wyjątkowym z niecodziennym darem, jakim jest kontrola energii, która ją otacza. Tylko czy ta wiedza pomoże jej i nastolatkowi pokonać klątwę i uratować chłopaka przed śmiercią, a tym samym uchronić Ziemię przed katastrofą? I czy zdołają poznać dane tego, kto ich zdradził? Odkryjecie to, gdy tylko sięgniecie po książkę – ja Wam tego nie mogę zdradzić! Chciałabym, ale nie mogę!
Zwrócę się teraz ku innym postaciom, których mocny zarys nieraz udowadniał, że jeżeli już myślałam o spokoju, to byłam w całkowitym błędzie. Nie będę wypowiadać się o wszystkich, bo ta recenzja miałaby kilkanaście stron, a Wy, czytelnicy, zasnęlibyście w trakcie czytania, więc wybiorę takie dwie istotki, które utknęły w mojej pamięci. Po pierwsze cyniczna i szczera do bólu Louisa. Z miejsca polubiłam ją za całokształt, ponieważ mocno przypominała mi postać z mojego starego opowiadania (Candice – dla wtajemniczonych). Gdyby była taka możliwość, to z miejsca bym chciała się z nią zaprzyjaźnić. Nieważne, że jest kryminalistką... To się wytnie. Poza tym jej kreacja wskazuje, że nie każdy, kto na co dzień wydaje się być oschłym człowiekiem, nie może mieć uczuć. Sam fakt, że martwiła się o Taylor i dbała o jej edukację związaną z kontrolowaniem mocy o czymś świadczy, nieprawdaż? Przejdę jednak do drugiego bohatera, którego chciałabym skopać za jego tchórzostwo. Antoine. Francuzik wykorzystujący umiejętności Sachy, jednak kiedy przychodziło niebezpieczeństwo – zwijał żagle i już go nie było. Gdyby mógł, to by zamieniał się w drzewo, żeby tylko ukryć się przed przestępczym światem, z którym sam zadzierał... Nie lubię go!
„Po siedemnastu latach człowiek nie żegna się z życiem, tylko staje u jego progu.”
C.J. Daugherty oraz Carina Rozenfeld stworzyły niesamowity klimat książki, a zwyczajne słowa zamieniły się w coś magicznego. Ich kunszt pisarski nie zakrawa o przepaść, jest przyjemny w odbiorze i zaczytując się czujesz się tak, jakbyś rozprowadzał masło na świeżym chlebie. Ponadto ukazują, że mimo tylu przeciwieństw losu i charakterów zawsze znajdzie się jakiś punkt wspólny, który pozwoli na połączenie się dwóch biegunów. Także mamy wskazanie na to, iż życie potrafi płatać figle i czasami trzeba z nim walczyć, aby spróbować dążyć do wyznaczonego celu.
Z serii „rozkminy bluszczyny”: Przyjemnie jest czytać książkę i pisać po niej, zaznaczając zdania i dodając swoje przemyślenia. Mam nadzieję, że kolejne osoby będą łapać się za głowę przy tym, co ja dopisywałam. Szczerze? Już Wam współczuję!
Podsumowując:
„Tajemny ogień” należy do tych książek, który pochłonie cię od pierwszej strony i nie wypuści, zanim nie przeczytasz do końca ostatniego rozdziału. Niespodziewane zwroty akcji, przenikająca tajemniczość, wszechobecna magia oraz doza humoru – czego chcieć więcej? Nie czekajcie zbyt długo i czym prędzej wejdźcie do świata Taylor i Sachy i pomóżcie im pokonać przeciwności losu! I przy okazji... przepadnijcie do końca!
Ile to razy przeklinaliśmy swój los, że bywamy pechowcami, gdy kierowca samochodu wjedzie w kałużę na jezdni, a jej zawartość ochlapie nas od dołu do góry? Jak często rozpaczamy nad sobą, gdy wejdziemy w niespodziankę pozostawioną na chodniku przez czyjegoś czworonożnego przyjaciela? A gdyby ktoś powiedział Wam, że zna dokładną datę swojej śmierci i jedynym ratunkiem dla...
więcej mniej Pokaż mimo to
„Ucz się, ucz, bo nauka to potęgi klucz...” – tymi słowami rozpoczynał się dobrze znany wierszyk, który dość często naznaczał swoją obecnością pamiętniczki, prowadzone przez spragnione posiadania pięknej pamiątki dziewczęta. Z pozoru zwykła rymowanka jakich wiele, lecz tak naprawdę niosąca ważne przesłanie, jakim jest zdobywanie wiedzy. Pogoń za nią otwiera drzwi do dalszego rozwoju. Rozwijamy w sobie pewne pasje, intryguje nas otaczający świat, chcemy go rozgryźć, tym samym próbując osiągnąć sukcesy, jakich odmówiono poprzednikom. Zdarza się odnaleźć ledwo co poruszone wątki, urwane w połowie lub nawet na początku i wtedy nachodzi myśl, iż to nasza okazja, gdzie nieodwołalnie musimy z niej skorzystać. Tylko co wtedy, gdy głód wiedzy przekroczy pewną granicę, a przeprowadzane eksperymenty, mające na celu wypełnić luki, wymkną się spod kontroli?
KIEDYŚ BYŁO SOBIE DWÓCH STUDENTÓW, KTÓRZY CHCIELI OSIĄGNĄĆ NIEMOŻLIWE. I TAK TEŻ SIĘ STAŁO, ALE CENA ZA TO BYŁA OGROMNA...
Tej autorki raczej nie muszę nikomu przedstawiać. V. E. Schwab, słynąca z pomysłowości i zamiłowania do snucia przeplatanych fantastycznymi nićmi historii, ponownie zawitała w moim życiu, pragnąc mocniej wypalić odciśnięte piętno. Nastawiona na jazdę bez trzymanki, zasiadłam do lektury, by odkryć, że wystarczy pierwsze zdanie, abym… odpadła! Oczarowana tym wyimaginowanym światem, niemalże nie pojmowałam, z jaką prędkością przekładam kolejne, wypełnione niebanalną historią, kartki. Ba, ktoś by pomyślał, że przeistoczyłam się w robota, skupionego tylko na dwóch czynnościach. No dobrze… trzech, bo też przecież musiałam oddychać, a to nieraz bywało dość kłopotliwe. Mrożące krew w żyłach zdarzenia szokowały, nie dając dojść do siebie, kiedy jedna drastyczna sceneria ustępowała miejsca na scenie kolejnej, wdzięcznie posyłając ukłony. Nafaszerowane nadnaturalnymi elementami, przecinającymi szarość codzienności, wbijały pazury w skórę, w duszę, w umysł. Nie zamierzały zaprzestać, aby tylko pokazać swoją dominację! Cały czas czułam napięcie, wywołane niecierpliwym wyczekiwaniem ostatecznego starcia, jakie nam obiecano, a na które trzeba było czekać. Człowiek popijał wodę, wmawiając sobie, że to melisa (wiecie, efekt placebo i te sprawy), drżąc od nadmiaru wrażeń. Nieraz niemo błagałam autorkę, aby skróciła męki i pozwoliła dotrzeć we właściwe miejsce, zamiast wiecznie prowadzić okrężnymi, pełnymi przemyślanych intryg i sekretów ścieżkami. Czy zdarzało mi się denerwować? Jak najbardziej! Bądź co bądź, bywały wątki przypominające „ukochane” reklamy, uniemożliwiające przedwczesne odkrycie skrytej na samym dnie fabuły niespodzianki. Nie powiem, wiele z nich wzbudzało ciekawość, dawały wiele do myślenia i pozwalały nieco zrozumieć pobudki oraz psychikę bohaterów. Jednakże nie zmienia to faktu, że bezczelnie to przedłużała! Jak tak można? To niepojęte!
Dość często mierzyłam się z komentarzami, gdzie niezadowoleni czytelnicy wytykali palcami przeplatanie czasów: teraźniejszego oraz przeszłego. Przecinające się ze sobą wywoływały chaos, niekiedy zagłuszając brzmiącą już od pewnej chwili melodię. Przyznam, iż niekiedy wprowadzały zamęt, ale dzięki temu zabiegowi dostaliśmy to, na co się liczyło – informacje. Dawkowane w odpowiednich proporcjach, wpadały do umysłowego kubeczka, zapełniając przestrzeń. Obecne zdarzenia ściśle wiązały się z czymś, co kiedyś miało miejsce i stanowiły przede wszystkim kontynuację kroków czy dyskusji. Retrospekcje wnosiły nowe światło, pozwalały dowiedzieć się zgoła więcej o PonadPrzeciętnych (ludziach o specjalnych zdolnościach, nabytych w dość… drastyczny sposób), a zarazem ukazać rację, że czasami nauka nie bywa zbawieniem, a utrapieniem. Niekiedy powinniśmy przystopować. Choć pragniemy zdobywać szczyty, trzeba pamiętać o tym, że nie każdemu starczy sił, aby udźwignąć ciężar przedsięwzięcia i możliwych konsekwencji. Victor i Eli odczuli to na własnych skórach. Niewinna „zabawa” zmieniła ich, odbierając cząstkę dawnego „ja”. Tym samym jak można świętować zwycięstwo?
OKO ZA OKO, ZĄB ZA ZĄB, CZYLI TO NIE BYŁO ŁATWE SPOTKANIE PO LATACH.
„Nieobliczalni. Nieprzewidywalni. Zdecydowani. Niepowstrzymani. Brutalni. Dążący po trupach do celu. Złaknieni śmierci tego drugiego” – właśnie tak można zaprezentować głównych bohaterów tego budzącego grozę przedstawienia, czyli Victora oraz Eliego. Niegdyś dobrzy kumple (bo na przyjaźń mi to nie wyglądało), gotowi poświęcić się w imię nauki, obecnie dzielący wspólne brzemię zaprzysiężeni wrogowie. Wystarczyło któremukolwiek z nich wypowiedzieć imię tego drugiego, aby zobaczyć w oczach czystą nienawiść. Jednakże, gdyby przyszło mi wybrać jednego z tych sadystycznych mężczyzn, jako swojego „faworyta”, byłby nim bez wątpienia… Victor. Może nie zapałałam do niego wielką miłością (jak współautorka bloga), ale też nie darzyłam go przeciwnym do kochania uczuciem. Popełniał błędy, krzywdził ludzi, aby móc udowodnić swoją pozycję, lecz wnikając w jego przeszłość, nie da się dziwić takiemu zachowaniu. Wiecznie spychany na drugi tor, traktowany przez rodziców jak zbędny balast, musiał nauczyć się życia w pojedynkę. Pragnął dowieść, że jest wart istnienia, przez co każdy najdrobniejszy sukces kogoś innego doprowadzał go do szału. Co nie zmieniało faktu, że – choć był z niego kawał gnojka – to przy Elim mógłby zgrywać aniołka. Jego dawny kumpel przesiąkł całkowicie myślą związaną z ratowaniem świata przed PonadPrzeciętnymi, co przeobraziło pogubionego studenta w fanatyka, pozostawiającego za sobą pozbawionego życia ciała. Jego pobudki przerażały, mroziły krew w żyłach, a zarazem doprowadzały do szału. Darzyłam go czystą niechęcią, prawie nabawiłam się alergii na jego imię, choć po części mu współczułam – bądź co bądź nadal tkwił w nim ten nieumiejący znaleźć sobie miejsca chłopak, lecz tonął on w odmętach przeszywającego na wskroś mroku.
Żeby nie było, Schwab nie zostawiła mnie „sam na sam” z tymi bohaterami. Przez książkę przewijają się jeszcze inne, równie interesujące (lub irytujące) postaci. Niczym Victor i Eli, stanowią serce tej książki, przez co ich brak mógłby bardzo zaszkodzić temu papierowemu organizmowi. Zapadali w pamięć, pozostawiając po sobie różne odczucia. Jedną z takich dość wyrazistych osóbek była Sydney, dziewczynka uratowana przez Victora (i cyk, kolejny plus po jego stronie). Pozornie słaba, zlękniona, wydawała się nie pasować do tego, co było nieuniknione, lecz wystarczyło niewiele, aby zaczęła się otwierać. Odnajdywać język w buzi i mieć własne zdanie. Na pewno pomogła jej myśl, iż wreszcie ktoś widzi ją jako ją, Sydney, a nie wierną kopię kogoś innego. Kogoś, kto mógł rzucić cały świat na kolana jednym skinieniem. Kogoś, kogo obecność wywoływała gamę negatywnych uczuć niezależnie od tego, co właśnie wyczynia czy myśli. Ale cóż się dziwić, skoro owa osoba wybrała stronę tego, co udaje bohatera, a nim nie jest? Ach, chciałabym opisać każdego, jednakże pozwolę sobie pozostawić niektórych jako tajemnicę, byście sami ich poznali i ocenili.
Podsumowując. „Vicious. Nikczemni” to kolejna – moim zdaniem – udana powieść V. E. Schwab, gdzie autorka raz jeszcze daje popis swoich możliwości. Trzymająca w napięciu, podgrzewająca emocje, że te sięgają zenitu, wyposażona w nie całkiem normalnych bohaterów, zaciska wyimaginowane pięści na naszych nadgarstkach, uniemożliwiając przerwanie toczącej się tam batalii. Dlatego też, jeśli przeskoki w czasie nie sprawiają ci problemów, nadnaturalne moce to coś, co cię interesuje, a w książkach cenisz również coś poza akcją goniącą akcję – śmiało sięgaj po tę cegiełkę.
„Ucz się, ucz, bo nauka to potęgi klucz...” – tymi słowami rozpoczynał się dobrze znany wierszyk, który dość często naznaczał swoją obecnością pamiętniczki, prowadzone przez spragnione posiadania pięknej pamiątki dziewczęta. Z pozoru zwykła rymowanka jakich wiele, lecz tak naprawdę niosąca ważne przesłanie, jakim jest zdobywanie wiedzy. Pogoń za nią otwiera drzwi do...
więcej Pokaż mimo to