-
ArtykułyNatasza Socha: Żeby rodzina mogła się rozwijać, potrzebuje czarnej owcyAnna Sierant1
-
ArtykułyZnamy nominowanych do Nagrody Literackiej „Gdynia” 2024Konrad Wrzesiński2
-
ArtykułyMój stosik wstydu – które książki czekają na przeczytanie przez was najdłużej?Anna Sierant21
-
ArtykułyPaulo Coelho: literacka alchemiaSonia Miniewicz3
Biblioteczka
2019-08-04
2018-10-24
2018-08-18
2017-10-28
Ogry, mnisi, wiedźmy, diabliki, demony, zjawy. Saksoni, Brytowie, Piktowie. Herosi, dowódcy, kozły ofiarne. Klasztorna twierdza, smoczyca odbiegająca od baśniowych stereotypów, samotny krzak głogu. Konstrukcja ułatwiająca wydziobywanie wnętrzności przez ptaki. Wątroba połyskująca w świetle kaganka.
Waleczni rycerze, nieokrzesany chłystek nagdryziony przez tajemniczą istotę, para wątłych staruszków pławiących się we wzajemnym szacunku, czułości, trosce, kurczowo trzymających się tego co tu i teraz.
Nienazwane lęki, "czarne cienie" przeszłości, "zapomniane i nieukarane" zło, „pokój zbudowany na rzezi i sztuczce magika”. Ziemia przesycona kośćmi, czekająca na wyrównanie rachunków, pielęgnowanie nienawiści, hodowanie mścicieli.
Wszystko spowite mgłą niepamięci, zapomnienia. Wszystko wątłe, iluzoryczne, tymczasowe, pozorne, niedopowiedziane, sztuczne, zawieszone w bliżej nieokreślonym letargu, błogostanie, nawiasie pomiędzy zemstą a wybaczeniem, ignorancją a świadomością. Cisza przed burzą…
Niespieszna wędrówka, efemeryczna akcja, enigmatyczne zakończenie.
Zaczęło się to dosyć przyjemnie, po ostatnich dwóch chybionych lekturach dawało poczucie relaksu, przyjemności, błogości. Na dłuższą metę stało się jednak nużące.
Przyznaję, zagadnienia związane z wspomnieniami, pamięcią, tożsamością zbiorową, indywidualną, narodową, religijną, plemienną, wypieraniem, wybiórczością, wymazywaniem, zbiorową amnezją są oczywiście ważne. W świetle bieżących wydarzeń geopolitycznych trudno nie zatrzymać się nad kwestiami typu:
"Kto wie, co się zdarzy, gdy ludzie o giętkich językach zrymują stare żale ze świeżym pragnieniem podboju?"
"To prawda, że nasze armie nie są zbyt liczne, nawet na nizinach. Przyjrzyj się jednak temu krajowi. W każdej dolinie, przy każdym zakolu rzeki odnajdziesz (...) wioski i we wszystkich jest wielu silnych mężczyzn i dorastających chłopców. To oni zasilą nasze szeregi, kiedy ruszymy na zachód."
Pytania stawiane przez Ishiguro wydają się aktualne bardziej niż zwykle (inny temat czy nie były tak samo aktualne przed każdym ludobójstwem, masakrą, pogromem zdarzającymi się na przestrzeni dziejów chyba w każdej szerokości geograficznej...) mam jednak wrażenie, że to mimo wszystko współczesny banał podrasowany konwencją średniowieczno-rycerskiego-fantasy, dla przydania szlachetności unurzany w pozornej w gruncie rzeczy czułości, szacunku, uprzejmości... Uporczywa fair-play przeciwników, „księżniczkowanie” bohatera na początku urocze, po jakimś czasie staje się przesłodzone i zaczyna mdlić.
Mnogość symboli, mnogość metafor, kontekstów, ale jakoś to wszystko przekombinowane. No chyba, że powieść ma być jedną wielką karykaturą wszystkiego czego dotyka, wówczas byłbym skłonny dodać jedną gwiazdkę. Sęk w tym, że utopiłem się w wodolejstwie autora. Czasu poświęconego na lekturę nie uważam za zmarnowany, ot, miła książka nie wymagająca większego zaangażowania, wydaje się jednak, że gdyby Ishiguro nie był absolwentem kursów creative writing "Olbrzym" byłby litościwie krótszy o połowę.
Lojalnie uprzedzam, że nie jestem miłośnikiem klimatów celtyckich, powieści fantasy, obyczajówek, w szczególności tych tasiemcowych.
Ogry, mnisi, wiedźmy, diabliki, demony, zjawy. Saksoni, Brytowie, Piktowie. Herosi, dowódcy, kozły ofiarne. Klasztorna twierdza, smoczyca odbiegająca od baśniowych stereotypów, samotny krzak głogu. Konstrukcja ułatwiająca wydziobywanie wnętrzności przez ptaki. Wątroba połyskująca w świetle kaganka.
Waleczni rycerze, nieokrzesany chłystek nagdryziony przez tajemniczą...
2017-10-14
Zajawka na okładce zapobiegliwie przemilcza background zawodowo-edukacyjny autorki, za to szczegółowo informuje o jej charakterze, zainteresowaniach, w końcu o tym, że „zaczęła pisać z przekory i wpadła we własne sidła”. Ja wpadłem w sidła intrygującego tytułu, okładki, która jak na polskie wydania literatury masowej wydaje się całkiem interesująca i pobudek osobistych, na temat których nie będę się rozpisywać. Albo powiem w skrócie, że chciałem porównać jak literacka wersja zagadnienia przemocy domowej ma się do przypadków z życia wziętych. Po książkę sięgnąłem tym chętniej, że miała stanowić „doskonałe studium”.
Z nagłaśnianiem i piętnowaniem przemocy domowej na wszelkie możliwe sposoby zgadzam się w całej rozciągłości. Temat powinien być podejmowany w kółko i na okrągło, odmieniany przez wszelkie możliwe przypadki, by jak najwięcej kobiet mogło świadomie stanąć przed lustrem i uczciwie, powoli, krok po kroku najpierw przed sobą, a potem przed znajomymi (o ile jeszcze takich mają), przyznać, że ten odstręczający problem jest również ich problemem, że również ich dotyczy, by mogły wyzbyć się wstydu, znaleźć w sobie odwagę, dać sobie szansę na wyswobodzenie z tyranii "psychola", a dzieciom – na normalność.
Niezależnie od wagi tematu językowo, warsztatowo, literacko ta książka mocno kuleje, by nie powiedzieć leży i kwiczy. Rachityczne dialogi, ubóstwo językowe nad którym góruje poetyka w stylu „wyswobadzanie z odzienia” czy „toczenie nierównej walki z wirującym mieszkaniem”, zestaw złotych myśli dodatkowo pozłacanych kursywą. Rozumiem, że to zabieg celowy, że to wszystko ma być drukowanymi żeby nie dało się tego nie zauważyć, nie rozumiem jednak dlaczego autorka czuje się w obowiązku informować czytelnika, że zimą o godzinie 17tej jest już ciemno a drapanie parkietu drapakiem powoduje zadrapania tegoż… Nie mówiąc już o jednym z najbardziej oklepanych i mało realistycznych rozwiązań, które owszem może przynieść otuchę, ale raczej osobom, które "znają" temat ze słyszenia, bo rzeczywistym ofiarom dostarcza chyba tylko dodatkowej frustracji. Gdyby tak to wyglądało w realu statystyki przemocy skurczyłyby się pewnie o jakieś 75 procent, przynajmniej w polskiej rzeczywistości…
Przydzielam tytułowi cztery gwiazdki, ale zaznaczam uczciwie, że dwie z nich tylko i wyłącznie ze względu na pewną utylitarność. Wyobrażam sobie bowiem, że „Pozorność” może być skutecznym lustrem, pożyteczną inspiracją dla tych, którzy pewnych oczywistych rzeczy nie widzą i bez ingerencji osób trzecich nie zobaczą. Zakładam (jako laik), że dla psychologów, terapeutów, pracowników fundacji działających na rzecz kobiet, może stanowić pożyteczny „elementarz” do wręczania pacjentkom. W innym wypadku to produkt książkopodobny…
P.S.:
Mimo wszystko, gdzieś tam w tle kołaczą się przewrotnie pytania:
1. Czy aby pozorność dotyczyła tylko sytuacji po ślubie? Czy w momencie gdy ni stąd ni zowąd bohaterka porzuciła "ukochanego" najzwyczajniej w świecie nie wybrała grubszego portfela?
2. Czy to faktycznie możliwe by mieszkająca w sąsiednim pokoju matka przez kilka lat nie dostrzegała niczego niepokojącego? Może po prostu nie chciała otwierać "puszki z Pandorą"? A w rodzinie nigdy nie było rozwodów...
3. Czy bohaterka porzucając mężczyznę "idealnego" nie wybrała podświadomie tego, który dawał gwarancję realizowania podskórnie rozpoznawalnych wzorców? Wszak spokój w domu to nuda...
4. Czy istnieje facet który czeka kilka lat na przysłowiowego Godota ani nie podejmując zdecydowanych działań ani nie interesując się skutecznie innymi kobietami? Czy taki facet zostałby uznany we współczesnym świecie za rycerza na białym koniu czy raczej czubka, kandydatka na stalkera albo "co gorsza" geja?
5. Wreszcie, czy faktycznie najważniejsze jest "co ludzie powiedzą"? Czy zmiana priorytetów na odpowiednio wczesnym etapie nie ucięłaby w zarodku przynajmniej części z tego typu patologii?
...
Zajawka na okładce zapobiegliwie przemilcza background zawodowo-edukacyjny autorki, za to szczegółowo informuje o jej charakterze, zainteresowaniach, w końcu o tym, że „zaczęła pisać z przekory i wpadła we własne sidła”. Ja wpadłem w sidła intrygującego tytułu, okładki, która jak na polskie wydania literatury masowej wydaje się całkiem interesująca i pobudek osobistych, na...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-10-27
2017-10-10
Fabularnie – bajeczka dla pensjonarek. Literacko – powiastka dla młodzieży szkolnej. Na swój sposób wciągająca (wszak doczytana do końca), na swój sposób dołująca. Dość przewidywalna, właściwie już od pierwszej strony wiadomo o co chodzi. Postaci mało wyraziste. Akcja, morał i mądrości poboczne rozpływają się w gadulstwie głównej bohaterki. Mam nieodparte wrażenie że treść może być pasjonująca/odkrywcza dla czytelników max do 25 roku życia i to ze sporą nawiązką. Taki „moralitet” w stylu Schmitta z tym, że okrutnie przegadany.
Dla mnie najciekawsza była warstwa okołopsychologiczna: "wypełnianie" bohaterów duszą, generowanie wyedukowanych społecznie, niby kulturalnych, niby czujących, niby indywidualnych ale jednak masowych trybików znających swoje miejsce w szeregu. Trochę drażniła obsesja głównej bohaterki na punkcie języka niewerbalnego.
No i ta sławetna przyjaźń między dziewczynami, kobietami… Wartościowy know-how dla młodzieży szkolnej. Im wcześniej zaczną się uczulać na niekoniecznie "słitaśne" ewentualności tym lepiej.
Temat przewodni niby z potencjałem, ale przedstawiony powierzchownie, w dziwacznie infantylny sposób. Jeśli ktoś chce się nad nim pozastanawiać na serio, chyba lepiej poświęcić czas na adekwatną literaturę faktu. Gwarantuję, że treść będzie bardziej wyrazista, dostarczy dużo mocniejszych wrażeń, dużo szerzej otworzy oczy, a co najważniejsze umysł. Mówię tu i o finalnym produkcie i o dehumanizacji, która tak wiele rzeczy ułatwia, w szczególności w dobie globalizacji... Lepiej pochylić się nad rzeczywistymi przypadkami niż zasłaniać bezpieczną szybą fikcyjnych antyutopii. Wystarczy zawitać w Egipcie, Chinach, Malezji, Indiach, Tajlandii. Nawet na Cyprze... To się wydarza niezależnie od tego jak bardzo cywilizacja zachodnia umywa od tego ręce. Mam żal do Ishiguro, że temat ledwie liznął i to w tak lukrowany sposób.
Podsumowując: treść idealna do pociągu, na plażę, do w miarę inteligentnego zabicia czasu. Na głęboki namysł i wspominanie po latach, nie mówiąc już o powrotach - niekoniecznie.
Po nadziejach związanych z tegorocznym noblistą – rozczarowanie. Jedno z tych większych. Nie obrażam się do końca na autora, spróbuję z jeszcze jednym tytułem, ale jeśli okaże się podobny do "Nie opuszczaj mnie" cisnę go w kąt i porzucę na amen.
Fabularnie – bajeczka dla pensjonarek. Literacko – powiastka dla młodzieży szkolnej. Na swój sposób wciągająca (wszak doczytana do końca), na swój sposób dołująca. Dość przewidywalna, właściwie już od pierwszej strony wiadomo o co chodzi. Postaci mało wyraziste. Akcja, morał i mądrości poboczne rozpływają się w gadulstwie głównej bohaterki. Mam nieodparte wrażenie że treść...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-10-08
Kulisy plebanii, figle proboszcza, mit celibatu, hipokryzja kleru, wyglancowane sumienia zdeprawowanych owieczek, uwalniająca moc rozgrzeszenia, iluminacje młodego kleryka.
Żydostwo Bergsona, faszyzm Heideggera, aprioryzm Hegla, personalizm Wojtyły. „Ateistyczny kapitalizm”. „Odpustowy katolicyzm”.
Esbecja, komuna, donosicielstwo, esesmani z psami, chłopi z widłami, żądni krwi polscy patrioci. „Zażydzona” polska ziemia. Jedwabne, Kielce, Wołyń.
Alkoholizm, pedofilia, kazirodztwo, hipokryzja, antysemityzm, donosicielstwo.
Uporczywe taplanie się w mule historii.
Oswajanie z nową tożsamością.
Trwanie w kleszczach "pomiędzy".
Sobota czy niedziela? Poświęcenie czy wyrachowanie? Poczucie realnego zagrożenia czy tchórzostwo? Kaprys czy obowiązek? Rozdrapywanie ran czy współczesność? Niewdzięczność czy niezrozumienie? „Kochanie bez miłości” czy „miłość bez kochania się”? „Cudowne miasta zbudowane z piaskowca” czy „arabskie slumsy z antenami”?
Leonard Neuger w posłowiu był uprzejmy napisać: „zdarzenia napływają nie tylko i nie tyle z biografii postaci występujących w sztuce, ile z doświadczeń Polaków i Żydów, którym przyszło żyć w Polsce w czasie II wojny światowej i w czasach komunizmu.” Wygląda więc na to, że z doświadczeń Polaków i Żydów z czasu II wojny światowej i czasów komunizmu powszechnie wynika, że macki kleru są wszechwładne. Katoliccy księża dybią na żydowskie dzieci nawet w Ameryce Południowej. Z rozmysłem skazują je nie tylko na praktyki pedofilskie, ale na praktyki pedofilskie wyższego rzędu bo kazirodcze. Gwoli ścisłości – nie jacyś tam katoliccy księża, a księża polscy, którzy wabią ofiary w sposób szczególnie perfidny, bo na budzącą tak wiele ciepłych uczuć szarlotkę. Trudno nie zauważyć, że piętnowanie pedofilii jest tutaj dość wybiórcze. Mimo iż tekst wkracza do współczesnego Izraela, w czasy żydowskich feministek, religijnych kibuców, palestyńskich terrorystów i anten satelitarnych milczy na temat pedofilii (i jej tuszowania) w szkołach rabinackich, w środowiskach ortodoksyjnych żydów, a przecież izraelskie dzienniki od wielu lat donoszą, że Izrael staje się przystanią dla żydowskich pedofilów z całego świata. Autor nie wykorzystał również okazji do pooglądania w świetle jupiterów paradoksu alii, który z automatu odmawia obywatelstwa Żydom będącym wyznawcami innej religii, a jest nad wyraz pobłażliwy dla wszelkiej maści przestępców… (vide choćby Gąsiorowski & Bagsik).
Czy zatem (jak pisze Neuger w posłowiu) tekst rzeczywiście prezentuje symetrie czy może jednak dysproporcje, osobliwe tanato-współzawodnictwo, ugruntowywanie półprawd i stereotypów niech każdy oceni we własnym sumieniu.
Nagromadzenie tylu dyżurnych kalek, sensacji, uproszczeń, tematów niby ważnych, niby poruszających, zawsze nośnych, ale w sumie już oklepanych powoduje, że estetyka tekstu podąża raczej w kierunku przysłowiowej brazylijskiej telenoweli niż dramatu skłaniającego do głębszej refleksji.
Jeśli „Historia Jakuba” ma prowokować do pojedynku na narodowe traumy, prawość, nieskazitelność czynów i intencji, wałkowania dobrze znanych sloganów wciąż na nowo – ok, sprawdzi się w stu procentach choć w sumie nie wnosi nic odkrywczego. Jeśli czytelnik liczy na namysł nad rzeczywistą postacią, dylematami, decyzjami księdza Wekslera – trafi jak kulą w płot, bo Słobodzianek nietuzinkową biografię zamienia w parodię.
Po genialnej Naszej Klasie - spore rozczarowanie.
P.S. Choć może to zamierzona przewrotność. Może, jakby się głębiej zastanowić, to wszystko razem wzięte faktycznie jest śmieszno-żałosne…
Kulisy plebanii, figle proboszcza, mit celibatu, hipokryzja kleru, wyglancowane sumienia zdeprawowanych owieczek, uwalniająca moc rozgrzeszenia, iluminacje młodego kleryka.
Żydostwo Bergsona, faszyzm Heideggera, aprioryzm Hegla, personalizm Wojtyły. „Ateistyczny kapitalizm”. „Odpustowy katolicyzm”.
Esbecja, komuna, donosicielstwo, esesmani z psami, chłopi z widłami,...
2016-11-24
Bohaterką powieści jest kobieta dojrzała, stojąca na progu menopauzy. Mężatka, matka dwójki (już podrośniętych) dzieci, dyrektorka szkoły, Żydówka cierpiąca na "ból post-traumatyczny". Niegdyś "sparaliżowana ze smutku", „wciąż czymś zajęta dziewczynka”, pewnego dnia „narodziła się z powrotem pojedyncza i samotna". Zawieszona w "przerwie między pamięcią a odnową” idzie przez życie „kolebi[ąc] się spazmatycznie ze swoją platynową miednicą”, „skazana na odtwarzanie w całości historii swojego wypadku”. W jej ciele, ciągle i na okrągło wije się "smok bólu".
W swojej najnowszej powieści Zeruya Shalev porusza problematykę specyficzną dla perspektywy kobiecej. Mamy tu feerię rozważań dotyczących rodziny, macierzyństwa, miłości, małżeństwa, bliskości, oddalenia, rozmaitych krzywd. Mamy wiwisekcję „warstwy brudu narosłej w ciągu wielu lat wspólnego życia”, „beznadziejności kobiecego wysiłku", zaludniania królestwa posłusznymi poddanymi, rozżalenia odczuwanego w stosunku do własnego dziecka, które nie jest „wymarzonym dzieckiem, bo nie jest córką ukochanego mężczyzny”. Mamy rozczarowanie, żal, gniew, stare-nowe życie, nowe-stare zakochanie, starą-nową rozkosz, tęsknotę, która „zmieszana z pragnieniem urodzenia dziecka stworzyła pozór zakochania”.
Lektura konsekwentnie prowadzi czytelnika w kierunku pytań o jakość i fundamenty relacji, o uczciwość względem partnera, ale może przede wszystkim względem samej siebie, własnego sumienia, własnego poczucia sprawstwa i odpowiedzialności. Czy kobiece poświęcenie dla ukochanego ma sens? Czy możliwe jest zachowanie równowagi między całkowitym zatraceniem się w ukochaniu, a wypracowaniem swojej odrębności? Czy owo całkowite poświęcenie może uchronić przed porzuceniem? Czy warto angażować się w cudze cierpienie? Czy warto wyjść za mąż „bez entuzjazmu, bez radości, tylko dlatego, że tak robią wszyscy ludzie"? Czy aby na pewno „wszyscy jesteśmy skazani na tęsknotę za poprzednim etapem życia, który z reguły także nie był zbyt szczęśliwy"? Czy to prawda, że "z biegiem lat doskonalą się umiejętności ranienia, zaś umiejętność czerpania radości obumiera"?
Prawdziwym mistrzem ceremonii wydaje się jednak być tytułowy Ból. Ból, który wciąż "narzuca własne zasady, zakłóca rutynę dnia jak noworodek". Ciągle nawracający, odmieniany przez wszystkie przypadki. Psychiczny, fizyczny, realny, wyimaginowany, historyczny, współczesny, wymierzany celowo lub nieświadomie. Wyzierający z każdej niemal stronicy. Zadawany wszystkim przez wszystkich. Serwowany w ilościach przyprawiających o mdłości staje się, mam wrażenie, swoją własną parodią. Trauma, traumę, traumą pogania. Ileż można babrać się w zamierzchłej(!) przeszłości??? W pewnym momencie nabrałem przekonania graniczącego z pewnością, że bohaterka nurza się w tym bólu celowo, z rozmysłem, że czerpie z tego przyjemność, że uprawianie tego ciągłego nurzania się jest jej do czegoś żywotnie potrzebne...
Młyny znaków zapytania zaczynają więc mielić po raz kolejny: Czy ból sprawia nam ktoś nieznany czy sami go poszukujemy i podświadomie ciągniemy do niego jak mucha do miodu? Czy ból może być środkiem do osiągnięcia celu? Czy lepiej z bólu zrezygnować i opłakać stratę czy może wciąż kurczowo się go trzymać, eskalować, pielęgnować, podsycać i czerpać z niego korzyści? Czy nadgniłe, obolałe relacje z najbliższymi można naprawić jeszcze większym bólem? Czy nieustanne brodzenie w przeszłości ma sens? Czy "szaleńcza" pogoń za dawną miłością to tęsknota za ukochanym, czy po prostu za młodością? Czy dom to przestrzeń darzących się wzajemną miłością i zrozumieniem członków rodziny czy może tylko budowane z wysiłkiem „pozbawione fundamentów gniazdo”, składowisko przedmiotów? Czy stabilność to bezpieczeństwo czy apatia? Kiedy rodzina wyczerpuje swój potencjał? Czy walka o jej zachowanie, za wszelką cenę ma sens? Ile mąk trzeba przeżyć, a właściwie ile cierpienia trzeba sobie zadać, by móc pokochać swoje życie za to, co się ma, a nie to, czego się nie ma?
Akcja osadzona jest we współczesnym Izraelu. W tle nieuchronnie pojawia się pełen katalog „produktów eksportowych” z zakresu historii kraju i jego egzystencji na Bliskim Wschodzie: trudne sąsiedztwo, zagłada, zamachy terrorystyczne, pobór do wojska, fantazja o koegzystencji – „najbardziej pociągając[a] fantazj[a] tego regionu”, trud pojednania, wybaczenia, pokory, coraz bardziej radykalizujący się głos ludu, dziedziczenie marzeń i koszmarów, rozstawanie z domem, z dzieciństwem, dyktat przeszłości… (Jest również coś o tanim, polskim naśladownictwie oryginalnego niemieckiego wychowania i powstaniu w getcie warszawskim.) Wystarczyłoby jednak podstawić inne zmienne i z łatwością mogłaby zostać transplantowana na grunt każdej innej rodziny, każdego innego kraju, każdej innej „narodowej traumy”.
Czy miłośnicy literatury przez duże L mogą czuć się lekturą „Bólu” usatysfakcjonowani? Czy można go potraktować jako książkę wybitną? Mam wątpliwości. Czyta się ją błyskawicznie, jest na swój sposób intensywna, absorbująca, totalnie kobieca, do bólu (nomen omen) banalna i ludzka. Według mnie jednak zbyt oczywista, zbyt dosłowna, zbyt drobiazgowa, zbyt naiwna, zbyt moralizatorska. Większość refleksji, powtarzających się jak mantra konstatacji, że życie jest sumą cudów i katastrof, a „kłamstwa wracają do nas i podstawiają nam nogę” jest w sumie dość trywialna. Poetyka, finezja, o której naczytałem się tyle dobrego przed sięgnięciem po lekturę okazała się ciutę kaprawa i kiczowata. Nawet jeśli potraktować tę opowieść jako metaforę, parabolę, itede, itepe, jest dość przeciętna, w szczególności jak na literaturę izraelską.
Wydaje się, że książka będzie atrakcyjna głównie dla miłośników wątków męsko-damskich, przeszłościowo-przyszłościowych, dylematów matczyno-małżeńsko-romansowo-zawodowych oraz lekkich, popkulturowych prawd życiowych wyrażonych w konwencji internetowych memów. Przykład: „Chodzimy po świecie z gigantycznym pająkiem na głowie, nieświadomi jego obecności.”
W sumie „Ból” pozostawił mnie w lekkiej schizofrenii... Z jednej strony mam wrażenie, że opływające w zachwyty recenzje są mocno na wyrost, że niewiele mają wspólnego z rzeczywistością, że lektura jest w stanie pozytywnie zaskoczyć tylko pod warunkiem nastawienia się na dobre, wciągające, ale jednak czytadło (i w takim znaczeniu polecam ją z ręką na sercu). Z drugiej – korci mnie by sięgnąć po inne powieści autorki (której twórczość dotychczas nie była mi znana).
Bohaterką powieści jest kobieta dojrzała, stojąca na progu menopauzy. Mężatka, matka dwójki (już podrośniętych) dzieci, dyrektorka szkoły, Żydówka cierpiąca na "ból post-traumatyczny". Niegdyś "sparaliżowana ze smutku", „wciąż czymś zajęta dziewczynka”, pewnego dnia „narodziła się z powrotem pojedyncza i samotna". Zawieszona w "przerwie między pamięcią a odnową” idzie przez...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-02-21
Autora ani bohatera „Pierwszego Śniegu” nie trzeba specjalnie przedstawiać. Seria jest ponoć kultowa, a jej główny bohater - „samowolny, arogancki, kłótliwy, niestabilny”, „herostratesowo słynny”, ulepiony z „twardej, sztywnej i trudnej w obróbce” gliny, niezrównany posiadacz "genu szczurołapa", komisarz Harry Hole - to marka sama w sobie. Co jakiś czas przychodzi mu stanąć w szranki z „potworną porą ciemności", dumę dawno "przełknął już razem z whisky i wielokrotnie wyrzygał", wraz z pierwszym sztachnięciem się zapachem bestii ogarnia go drżenie i podekscytowanie, a „po podekscytowaniu nadciąg[a] Wielkie Otępienie, będące jednocześnie wszystkim, zakochaniem i oszołomieniem, ślepotą i jasnowidzeniem, sensem i szaleństwem."
Treść książki wypełniona jest bałwanami, totemami, maskami, zapachem strachu, adrenaliny, tajemniczymi chrobotami, podpełzającym ponad kolana odrętwieniem. Nesbo mnoży trupy, zwody, uniki, intrygi, podejrzenia, poszlaki. Misternie tka sieć zależności między bohaterami mieszając teraźniejszość z przeszłością. Kręci, zawraca, lawiruje, niestrudzenie zarzuca kolejne pętle i przynęty. Jak to bywa w kryminałach, tu i ówdzie słychać sapanie, dyszenie, "zamierające echo własnych kroków", ten i ów postanawia wymierzyć sprawiedliwość; dookoła czuć pot spływający po skórze i metaliczny zapach krwi.
Może wyjdę na zblazowanego bluźniercę, ale średnio podzielam zachwyty nad efektem pracy "Jo". Oto dlaczego:
1. Zbudowanie tak wielowątkowej, pełnej zwrotów akcji w logiczny i spójny sposób niewątpliwie wymaga od autora pewnego kunsztu i talentu. Za to faktycznie należą wyrazy uznania. Niemniej jednak, na widok kompozycji typu: "listopadowy śnieg przykrywał już puchową kołdrą pofałdowany krajobraz.", "chmury kamuflowały puszysty świt", "usłyszała buczenie dzwonka w środku; zabrzmiał jak trzmiel zamknięty w słoiku po dżemie", „jej ciężki chrapliwy oddech rozszarpywał ciszę, brzmiał niczym odrywanie kawałka papieru, w który pakowała dziewczynkom drugie śniadanie", "jego dłonie już szukały znajomych ścieżek, które nigdy się im nie sprzykrzyły" – zęby bolą.
2. Dla mnie - w miarę regularnego oglądacza seriali kryminalnych i politycznych - "Pierwszy śnieg" był okrutnie schematyczny i po prostu nudny. Rozkręciłem się jako tako w okolicach setnej strony. Rozumiem, że bohaterowie muszą prowadzić jakieś tam dialogi, gdzieś mieszkać, na coś patrzeć, mijać jakieś krajobrazy, mieć jakiś tam kontakt ze światem zewnętrznym. O ile wrzuty z dziedziny topografii, urbanistyki, turystycznych widoczków, chorób genetycznych, wykwintnych akcesoriów weterynaryjnych uważam za uzasadnione i całkiem ciekawe, o tyle te o norweskiej polityce zagranicznej, monarchii, stoiku Zenonie, Bush’u, rastafarianizmie, subsydiowaniu handlu z trzecim światem czy generałach z pentagonu wydają się całkiem od czapy, wepchnięte na siłę, kompletnie niepotrzebne. Pomysł "na bałwana" też jakoś nie wydał mi się specjalnie porywający, w sumie bardziej mnie bawił niż przerażał.
3. Susan Sonntag (w „Widoku cudzego cierpienia”) pisze: „Wygląda na to, że apetyt na obrazy przedstawiające ciała umęczone jest prawie tak silny jak na wizerunki ciał nagich.” Podobno obraz udręki, „ekstatyczny i zarazem nieznośny”, fascynuje i uzależnia. Jeśli to prawda, to w moim przypadku podświadome, pierwotne voyeurystyczne żądze w zakresie krwiożerczości, makabry, grozy, zła w czystej postaci, z nawiązką realizuje literatura faktu. O ile jednak drastyczność w reportażach uważam z grubsza za uzasadnioną (ma bowiem choćby demaskować, piętnować, przestrzegać), o tyle okładanie się poszatkowanymi zwłokami, nurzanie w śniegu zbryzganym krwią, "podziwianie" instalacji skonstruowanych ze zdekapitowanych głów czy poodcinanych członków, w fikcyjnym świecie wydaje mi się kompletnie jałowe. Informuję zatem lojalnie, że daleko mi do wielbiciela gatunku. W kinie - ok. W postaci drukowanej – ani trochę (ot, szkoda czasu).
4. Przez cały czas towarzyszyło mi poczucie, że zamiast historii mrożącej krew w żyłach, trzymam w rękach dotowany przez norweskie izby turystyczne prospekt turystyczny Norwegii.
5. Domknięcia poszczególnych wątków i grand finale są według mnie zbyt oczywiste i zbyt wcześnie przewidywalne.
Być może, na tle innych twórców kryminałów Nesbo rzeczywiście jest mistrzem. Być może byłbym w stanie bardziej zachwycić się „Pierwszym Śniegiem” jako stały subskrybent generowanych przez niego treści. Być może rozwój postaci Hole'a i talentu pisarza jest rzeczywiście godny podziwu. Tego nie wiem, bo to raptem druga przeczytana przeze mnie książka z cyklu. (tytułu poprzedniej nie pamiętam nawet mając przed oczami komplet okładek, pamiętam tylko że tamta podobała mi się jednak bardziej).
Mimo, iż Nesbo dotyka w sumie ciekawego zagadnienia społeczno-matrymonialnego, oprócz wątpliwej satysfakcji z w miarę wczesnego przewidzenia "kto zabił", i odfajkowania "skandynawskiego kryminału" - przez co mogę się poczuć o jeden "skandynawski kryminał" mniej wykluczony społecznie - książka pozostawia mnie w zasadzie z niczym. Ot poprawnie skonstruowany, plażowo-pociągowy zabijacz czasu, który po kilku tygodniach prawdopodobnie wyparuje z głowy.
Cóż, tak to bywa, gdy ogólne wrażenia "po" totalnie rozmijają się z wysokimi oczekiwaniami. Mam nadzieję, że ekranizacja (z powodu której sięgnąłem po ten tytuł) pokaże pazur, którego nie byłem w stanie dostrzec w czasie lektury.
Autora ani bohatera „Pierwszego Śniegu” nie trzeba specjalnie przedstawiać. Seria jest ponoć kultowa, a jej główny bohater - „samowolny, arogancki, kłótliwy, niestabilny”, „herostratesowo słynny”, ulepiony z „twardej, sztywnej i trudnej w obróbce” gliny, niezrównany posiadacz "genu szczurołapa", komisarz Harry Hole - to marka sama w sobie. Co jakiś czas przychodzi mu stanąć...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-01-27
Bohaterką „Papuszy” jest Bronisława Wajs. "Laleczka". „[S]tara Cyganka podobna do prawdziwka zapomnianego w jesiennym lesie (…) dziewczyna biedna, spod krzaku. Nerwowa (…), zwyczajny człowiek, może gorszy od wszystkich”. Pieśniarka urodzona nie wiadomo gdzie i nie wiadomo kiedy. Na dobrą sprawę niewiele wiadomo tak do końca, bo „czas w tej opowieści to czas cygański i trudno mu ufać”, a sama autorka przyznaje, że mamy tu „zdarzenia prawdopodobne, prawdziwe i wiele znaków zapytania.”
Życie Papuszy przypadło na lata dość paskudne. Siłą rzeczy pojawiają się więc wtręty historyczne specyficzne dla tamtych czasów: Wołyń, ideologia rasy, wszy, Sowieci, plugawe słowa, umęczeni ludzie, opiekuńcze lasy, najbardziej efektywna metoda układania ciał w dołach, przesuwanie „frontu rewolucji kulturalnej głęboko w teren”... Są też strzępki informacji o cygańskim folklorze, obyczajach, zmyślnych fortelach gwarantujących przetrwanie (z zachowaniem reguły: „życie jest za krótkie, żeby Cygan miał pracować”), nękaniu przez milicję, przymusowych akcjach osiedleńczych, uspołeczniających i produktywizacyjnych (prowadzonych na ludności cygańskiej przez postępowe władze socjalistyczne). Jest wreszcie trochę o miłości do muzykowania, do instrumentu, „zasranym autorytecie” Tuwima, cwaniactwie Ficowskiego, nieuchronnych konsekwencjach pogwałcenia reguł współżycia w taborze, naruszenia tajemnic cygańskich rodów, dojmującej samotności, stopniowym popadaniu w obłęd.
Dla mnie to jednak przede wszystkim opowieść o zmarnowanych życiach cygańskich (ale przecież nie tylko) dziewczyn wychowywanych do zapobiegliwego usuwania się w cień, życia w poniewierce, cierpliwego usługiwania prostackim, agresywnym, wiecznie pijanym, nieobecnym mężom obibokom dla których bycie głową rodziny polega głównie na trzymaniu w pogotowiu pięści, buta lub bata. Opowieść o cygańskich (ale przecież nie tylko) żonach, które "nigdy nie zostawiają mężów"; pokornie, w milczeniu znoszą cierpienie i odbierają sobie prawo do odmiany „losu”, do poszukiwania radości, spełnienia, do życia w poczuciu godności („przecież Jezus miał gorzej”). Opowieść o kobietach (w nie tak przecież zaawansowanym wieku), które stając przed lustrem znajdują ukojenie w ogłuszaniu się mantrą: „O[w]szem chciałabym być szczęśliwa, ale już nie pora i czas.”
Cóż, mimo iż niejeden Wielki w twórczości Papuszy widział „rzadki przykład poezji pierwotnej, autentycznie samorodnej”, mimo iż niejeden Wielki nazywał jej pieśni „bijącym źródłem poezji”, niejeden Wielki ochoczo się przy niej lansował i ogrzewał w jej cieple, mimo iż podarowali jej "sławę wśród ludzi kochających sztukę", sprawili, że uwierzyła, że „prócz chiromancji mo[że] pracować umysłowo w poetyzmie”, z zadziwiającą łatwością pozwolili jej na stopniowe osuwanie się w nędzę, odosobnienie, chorobę psychiczną.
Wydaje się, że Laleczka została wykorzystana przez swoich i obcych, przez prostaczków, dla których książki stanowiły źródło trucizny, głupoty, nieszczęścia, ale i „panów” wobec których czuła się tak "głupia", maluczka i nieporadna. Jak to w życiu bywa cel uświęca środki. Jedni umościli usprawiedliwienie cwaniactwa w wielkiej nienaruszalnej tradycji, drudzy w mitycznej, nienaruszalnej cenzurze.
O ile postać Bronisławy Wajs może wydawać się tragiczna, romantyczna, piękna, fascynująca, niezwykła, może budzić zachwyt, zazdrość (choć teraz chyba już u niewielu), podziw, bliżej nieokreśloną nostalgię, poruszenie czy współczucie, z przykrością muszę stwierdzić, że w „Papuszy” nie znajduję niczego nowego, świeżego, nic ponad to co było mi już wiadome, ani jeśli chodzi o postać jako taką, ani o specyfikę życia w taborze, ani siermiężne realia tamtej epoki. Dużo więcej wrażeń estetycznych dotyczących postaci Papuszy dostarczyły mi opowieści przyszywanych ciotek, babć, wujków, przydrożnych muzykantów. Przyznaję, nie czerpię jakiejś szczególnej przyjemności z przeglądania się w cudzym nieszczęściu; opisywanie ludzkiego dramatu jako takie nie jest dla mnie automatycznie gwarancją udanej lektury. W tym wypadku osiemdziesiąt lat współistnienia Polaków i Cyganów i przede wszystkim twórczość bohaterki wydały mi się po prostu potraktowane nieco po łebkach. Wszystko to powoduje, że książkę oceniam jako dość przeciętną. Tak, to smutna opowieść o kolejnym zmarnowanym talencie, kolejnej nieszczęśliwej kobiecie tylko sam fakt, że opowieść jest smutna, talent zmarnowany, a kobieta nieszczęśliwa nie czyni treści specjalnie porywającą.
Na koniec dodam tylko, że po wynurzeniu się z historii, której trzon ma stanowić nieskrępowana wolność, autentyzm, realizm, folklor, pierwotność, ludowość, prawdziwość, przeciwieństwo falsyfikacji tłumaczenie się autorki ze stosowania w książce określenia Cyganie wydało mi się delikatnie mówiąc rozczarowujące.
Bohaterką „Papuszy” jest Bronisława Wajs. "Laleczka". „[S]tara Cyganka podobna do prawdziwka zapomnianego w jesiennym lesie (…) dziewczyna biedna, spod krzaku. Nerwowa (…), zwyczajny człowiek, może gorszy od wszystkich”. Pieśniarka urodzona nie wiadomo gdzie i nie wiadomo kiedy. Na dobrą sprawę niewiele wiadomo tak do końca, bo „czas w tej opowieści to czas cygański i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-02-03
Przyznaję, że przed lekturą „Pabiteli” o twórczości Hrabala nie wiedziałem właściwie nic. Oczywiście byłem w stanie wymienić kilka tytułów, ale nic mi one nie mówiły. Nie żebym miał z tego powodu jakieś wyrzuty sumienia, po prostu jakoś nigdy nie ciągnęło mnie do czeskiej literatury. Chcąc napocząć Hrabala i nadrobić zaległości napatoczyłem się na „Pabiteli”. Pozycja wybrana na chybił-trafił. Ot, zaintrygował mnie tytuł. Jak wiadomo Hrabal wielkim pisarzem był, więc pełen dobrych chęci, otwarty na nowe doświadczenia, postanowiłem dać się porwać jego osławionej poetyce.
Niestety, trafiłem jak kulą w płot. Litery zaczęły tańczyć przed oczami, historie dłużyły się niemiłosiernie, entuzjazm opadał z rozdziału na rozdział. Nieomal dostałem globusa. Mniej więcej w połowie zacząłem tracić cierpliwość i spisałem książkę na straty.
W ramach strategii never-give-up postanowiłem przeczytać notkę od autora. Bez tego raczej nie dostrzegłbym sensu snucia tych opowiadań przez prawie trzysta stron.
„...pabitel to człowiek, przed którym piętrzy się nieustannie ocean natarczywych myśli. Jego monolog płynie bez przerwy, raz jak rzeczka podziemna w jamie myśli, kiedy indziej zaś wycieka ustami. Właśnie pabienie przez sztafetę ludzkiego języka jest podawane z ust do ust niczym płonąca pochodnia… / Pabitel przeważnie niczego nie czytał, za to dużo widział i dużo słyszał. I niemal niczego nie zapomniał… / pabienie jest swoistą postawą poetycką… dąży do wyrażenie tego co niejasne i nieuchwytne…/ ludzie ci [pabitele] mają skłonność do przesady, patosu… sądy przez nich wygłaszane są mętne… / dla literatury pabitel stanowi wartość dzięki temu że jest naturalną przeciwwagą dla intelektu… / pabitelom nie zależy na posiadaniu lodówki czy telewizora. A jeśli już je mają, to korzystanie z przedmiotów sprowadzą do absurdu…".
"Każdy warsztat, każdy urząd, każde miejsce, gdzie ludzie spotykają się po to, żeby pracować lub rozmawiać, każde środowisko ma swojego pabitela, za którym tęsknimy, gdy zachoruje albo pójdzie na urlop.”
Ok, sens się zarysował. Hrabal postanowił wystawić pomnik opowiadaczom przypadkowych, prawdziwych lub wyimaginowanych, fabryczno-włóczęgowo-kolejkowo-weselno-pociągowo-urzędowo-knajpianych historyjek. Wyczuwam klimat: takich opowiadaczy jest coraz mniej, a i ludzie coraz mniej skłonni do wysłuchiwania ich wynurzeń. Naprowadzony na właściwy tor, kontynuowałem lekturę. Niestety, nawet już wyposażony w kierunek, z trudem dałem radę ogarnąć potok postaci, mnogość zdarzeń i historii z d… wziętych. Ciągle traciłem wątek, kompletnie nie mogłem się skoncentrować.
Raczej nie będę tęsknił za tą książką. Szczęśliwie dobrnąłem do końca, ale sądzę, że oprócz tytułowego opowiadania „Pabitele”, nie zostanie mi na długo w pamięci.
Przyznaję, że przed lekturą „Pabiteli” o twórczości Hrabala nie wiedziałem właściwie nic. Oczywiście byłem w stanie wymienić kilka tytułów, ale nic mi one nie mówiły. Nie żebym miał z tego powodu jakieś wyrzuty sumienia, po prostu jakoś nigdy nie ciągnęło mnie do czeskiej literatury. Chcąc napocząć Hrabala i nadrobić zaległości napatoczyłem się na „Pabiteli”. Pozycja...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-06-24
2016-10-27
2016-12-23
2016-04-02
2016-04-28
"Zazdrośnice" to moje trzecie spotkanie ze Schmittem. Zupełnie świadome, bo dwa poprzednie mogę zaliczyć do całkiem udanych. Moszczę się więc w fotelu, otwieram książkę, przystępuję do lektury i... "co ja paczę?".
"Przebieram się, maluję, jestem najszczęśliwszą z dziewczyn, bo zaraz spotkam się ze swoją paczką, przebieram się, perfumuję, przebieram się, przebieram się, maluję się, wychodzę, wracam biegiem do swojego pokoju, przebieram się, czeszę się, przebieram się, przebieram się i wybucham płaczem: jestem zbyt brzydka, zostaję w domu! Nikt nigdy nie wycierpiał tyle, co ja... Dławiąc się łzami, sprawdzam komórkę, żeby zobaczyć, czy moje przyjaciółki się niepokoją. Nic. Zero wiadomości. Nikt za mną nie tęskni. Nagle postanawiam połknąć opakowanie środków nasennych. (...) Już mam pochłonąć zabójczy koktajl, gdy przypominam sobie okropny tydzień spędzony zeszłej zimy w szpitalu i rezygnuję. Poprzednia próba samobójcza wyleczyła mnie z samobójstw: bardzo źle ją zniosłam. Zamiast się zabić, dokańczam torcik lodowy z kasztanami, który został w lodówce. Krem waniliowy też. I truskawkowy."
Takie entrée spowodowało, że siłą rzeczy, już na wstępie, zacząłem traktować książkę z pewną rezerwą.
Tytułowe "Zazdrośnice" to cztery dziewczyny, które przechodzą burzliwy okres dojrzewania, a wraz z nim specyficzne (choć tutaj chyba jednak przejaskrawione) dla tegoż okresu problemy, nadzieje, dylematy, odkrycia, rozczarowania.
Bacznie obserwują świat dorosłych. Porównują swoje wyobrażenia i oczekiwania z realiami. Konstatują, że właściwie żaden z członków ich bliższej lub dalszej rodziny oraz znajomych nie mieszka "pod jednym dachem z osobą, z którą ma dzieci", a nawet jeśli rodzice ze sobą mieszkają, to "już się nie dotykają, nigdy się nie całują, do tego stopnia, że jej brat i ona uważają, że są dziećmi z próbówki". Wierzą zatem jedynie w siłę i trwałość przyjaźni. Zawierają pakt uwieńczony zawieszeniem kłódki na moście, a wszystkie zakochane pary wydają im się stuknięte.
Nie ma jednak tego złego co by na dobre nie wyszło. Życie w trybie "przez tydzień u matki i przez tydzień u ojca" ma niewątpliwe plusy bowiem ma się "dwa pokoje, dwa mieszkania, dwa adresy", a w dodatku można być podwójnie rozpieszczaną. Każdy z rodziców chce udowodnić jak bardzo kocha, w związku z czym dziewczę również podwójnie słyszy "kocham cię" albo - co najważniejsze - „Potrzebujesz jakieś nowe ubrania?”. Panienka ma świadomość, że mogłaby "mnożyć kaprysy w nieskończoność", ale przezornie zachowuje tę strategię na czarną godzinę, gdyby "w pewnym momencie zapachniało skąpstwem lub nadużywaniem władzy rodzicielskiej".
Burzliwe dyskusje i monologi wewnętrzne przyjaciółek orbitują wokół zagadnień związanych z miłością, przyjaźnią, poczuciem odpowiedzialności, zdradą, egoizmem, seksualnością. Próbują dociec czy chłopcy mają taką samą obsesję na punkcie dziewczyn jak one na punkcie ich, "czy są równie wrażliwi na najdrobniejszą przygodę, którą przeżywają", czy to możliwe, że na stare lata zaczynają bawić się lalkami. Poznają tajemnicę posuwania się "w kierunku nieznanej teraźniejszości". Ubolewają nad uciążliwością sprzecznych, a jednak tak blisko sąsiadujących ze sobą emocji.
Odkrywają, że zuchwałość i natarczywość może się podobać, że "w każdej znanej osobie czai się obcy, gotowy w każdej chwili wyskoczyć", że jeśli nadarza się okazja do zionięcia jadem warto ją wykorzystać, że takie zionięcie może przynieść niewysłowioną ulgę, że czasem mówi się coś dokładnie przeciwnego w stosunku do tego co się myśli, że przeglądając się w koleżance jak w lustrze okazuje się, że każda kobieta jest "tęczą złożoną z wielu kobiet", a dobrze zbudowany, męski, muskularny chłopak w zależności od okoliczności może stać się bezkształtną masą, płaszczącym się naleśnikiem, lub ponurym, wybuchowym, kłótliwym ordynusem. Okazuje się także, że samej sobie można się wymknąć i samej siebie zupełnie nie rozumieć oraz że można być bardziej okrutnym niż samo życie.
Schmitt wplata tu również wątki anoreksji, samobójstwa, niechcianej ciąży, homoseksualizmu, powodzenia związku/relacji, rozwodu, choroby, starości, itepe, itede...
Książka porusza zagadnienia ważne, w szczególności z punktu widzenia współczesnej młodzieży. O ile nie neguję faktu, że każda z powyższych kwestii może być zalążkiem rzeczywistych problemów o tyle mam wrażenie, że książka je naprawdę spłyca i infantylizuje. Bohaterki jawią się jako przewrażliwione, płytkie, pozbawione empatii, mściwe, rozpieszczone panniska, które mają potrzebę bycia pępkiem świata za wszelką cenę, a nie spełnienie przez świat tej zachcianki prowadzi do niechybnej kary w postaci już zupełnie realnej tragedii. Mam wrażenie, że wszystkie problemy w niej opisane mogły by się nie wydarzyć gdyby dziewczynom ograniczyć dostęp do internetu, odebrać komórki a przede wszystkim spróbować wypełnić czas w sposób budujący i wartościowy, podczas gdy wydają się być pozostawione samym sobie.
Rzecz dzieje się w środowisku nastolatek, ale oczywistym jest fakt, że wiele z tych strategii przetrwania dziewczyny (ale nie tylko) przenoszą mniej lub bardziej świadomie w dorosłe życie. Zmieniają się tylko aktorzy, sceny i rekwizyty. Czasy w których "małżeństwo wymagało nierozerwalnego zobowiązania moralnego" wydają się bezpowrotnie minione. W sytuacji gdy dodatkowo potwierdzają to niezbicie statystyki prezentowane w szkole nie ma co zawracać sobie głowy, trzeba sobie radzić, lawirować, manipulować, grać, szantażować, odgrywać księżniczki lub ofiary, zadowalać partnera kosztem siebie lub zaspokajać swój własny egoizm... To wszystko oczywiście tapla się w ciągłej rywalizacji i zazdrości, która jak wiadomo jest jednym z najbardziej powszechnych uczuć. (Być może nawet we mnie trochę w tej chwili buzuje, bo czasy nastoletniości mam już za sobą, a i pakty przyjaźni przypieczętowywałem w okolicach trzepaka nie na Pont des Arts, tak więc przeżywane przeze mnie boleści były nieco odmienne ;P.)
Podsumowując, myślę że lekturę "Zazdrośnic" można sobie spokojnie darować. Ot, zwykłe czytadełko jakich wiele. Jest wiele książek adresowanych zarówno do młodzieży jak i do dorosłego czytelnika/rodzica, które traktują temat w bardziej pogłębiony i sensowny sposób.
P.S. / Edit: No chyba, że chodzi tu w istocie o odrdzewienie Szekspira i szczwane przeniesienie "Romea i Julii" na grunt LGBT...
"Zazdrośnice" to moje trzecie spotkanie ze Schmittem. Zupełnie świadome, bo dwa poprzednie mogę zaliczyć do całkiem udanych. Moszczę się więc w fotelu, otwieram książkę, przystępuję do lektury i... "co ja paczę?".
"Przebieram się, maluję, jestem najszczęśliwszą z dziewczyn, bo zaraz spotkam się ze swoją paczką, przebieram się, perfumuję, przebieram się, przebieram się,...
2016-03-16
2016-03-20
Poetyka szanownego autora niestety mnie pokonała.
W okolicach ustawowej pięćdziesiątej strony dotarło do mnie, że dalsza szamotanina nie ma sensu.
"Niewidzialni" to książka która spowodowała, że wreszcie wcieliłem w czyn zasadę nic-na-siłę vel szkoda-życia-na-kiepskie-lektury.
Tym samym pan Marczewski odegrał przełomową rolę w mym czytelniczym życiorysie za co mu uprzejmie dziękuję.
A szkoda, bo temat uważam za ważny i jako taki bardzo mnie interesuje.
Poetyka szanownego autora niestety mnie pokonała.
W okolicach ustawowej pięćdziesiątej strony dotarło do mnie, że dalsza szamotanina nie ma sensu.
"Niewidzialni" to książka która spowodowała, że wreszcie wcieliłem w czyn zasadę nic-na-siłę vel szkoda-życia-na-kiepskie-lektury.
Tym samym pan Marczewski odegrał przełomową rolę w mym czytelniczym życiorysie za co mu...
2016-02-10
Pani bibliotekarka obiecywała że książka będzie ciekawa, że pochłonie do reszty, że "zawiera wciąż aktualne dylematy moralne", dobrze więc, nazwisko Moravia nie jest mi obce, ktoś kiedyś popełnił ekranizację w której objawiła się sama Brigitte Bardot, klasyka pełną gębą, myślę sobie. Przeczytam.
Na początku On kocha i Ona kocha. On ciężko pracuje, by stanąć na wysokości zadania i zapewnić Jej godziwy byt. Składa swoje ambicje na ołtarzu miłości do Onej. Zadłuża się niemiłosiernie, kupuje mieszkanie by dopiero teraz (tak, tak właśnie w tej kolejności) przemyśleć kwestię: jak On to z pensji niskiej ale pracy ambitnej spłaci, musi mieć pensję wyższą, nic to że praca do dupy, cóż począć, musi mieć kasę. Tłucze, tłucze scenariusze, świata nie widzi, raty się spłacają, On ciągle liczy, liczy, pracuje, pracuje. Poświęca się wciąż i wciąż, właściwie już na każdym kroku bo i wizyty towarzyskie realizować musi. Koniecznie z Oną. Ciąga Ją wszędzie ze sobą, Ona się broni, prawie płacze, bo nie chce, ale On nalega, bo tak wypada, przecież tyle zawdzięczają jego pensji, a kredyt się sam nie spłaci. Ona ustępuje, niczego nie wyjaśnia, niech tak będzie, skoro On tak chce... On pracuje, pracuje, patrzy tak, by przypadkiem nie dostrzec niczego więcej niż własne poświęcenie, pyta tak, aby nie dowiedzieć się o czymś o czym nie chciałby usłyszeć. Obydwoje rozmawiają tak żeby druga strona nie dowiedziała się co myśli strona pierwsza. Ale cóż to...??? Coś się zmienia!!! Ona gdzieś odpływa, ulatuje, staje się nieobecna...
Postanawiają wreszcie poważnie porozmawiać.
Dochodzi do "ostatecznego wyjaśnienia".
Ona nim gardzi!
No i biedny On boryka się z boleścią pod tytułem "czy może dzieje mi się niesprawiedliwość, czy istnieje rzeczywisty powód tej pogardy?".
Boleść ciągnie się przez całą książkę, a przy okazji pojawia się cały strumień owych "wciąż aktualnych dylematów moralnych".
Czy liczy się wicie gniazda porządnego, gniazda wysokiej jakości (z wskazaniem na jakość), czy też można zadowolić się skromną ostoją za to u boku ukochanego mężczyzny (z wskazaniem na mężczyznę) ...? Czy to gniazdo ma być wite dla samego li tylko jego uwicia (bo tak się komuś zachciało, bo inaczej będą palcami wytykać, bo tak wypada, bo tak mówi mama) czy też ważniejsze jest świadome przeżywanie/dzielenie/pielęgnowanie owego gniazda z ukochanym...?
Czy młody, niedoświadczony On, w dodatku na dorobku może zwyciężyć w konfrontacji z uroczym, zamożnym, dojrzałym ale doświadczonym drugim Onym...? Czy młodzieńcze ideały mogą przetrwać zderzenie z brutalną rzeczywistością i działaniami ludzi, którzy już dawno swe mrzonki porzucili i w dodatku wygląda na to, że całkiem nieźle na tym wyszli...?
Czy organizm Ona+On miał w ogóle szanse na przetrwanie? Czy Ona przestała kochać, czy może po prostu Ona w ogóle - w sensie: nigdy - nie kochała...? Może po prostu chciała się wyrwać z rodzinnego domu? Może On miał być jedynie pomostem do lepszego świata? Wszak wybaczyła pocałunek z Inną...?!
Czy warto się było poświęcać? Czy ktokolwiek od Onego owego poświęcenia oczekiwał? Czy czasem owo Poświęcenie nie było marnym pójściem na łatwiznę? Wszak tak znienawidzona chałtura przynosiła okrągłą sumkę. Czy On, jako właściciel kredytu mógł wzgardzić okrągłą sumką? Czy znowuż, z drugiej strony, Ona mogła wzgardzić nim i jego okrągłą sumką na rzecz sumki jeszcze bardziej okrągłej i jeszcze bardziej okrągłego właściciela?
Czy to Ona miała pełną głowę komunałów o rzeczonym gnieździe czy może On uległ komunałowi zapewnienia gniazda Kobiecie...? Mógł przecież zaryzykować kontynuowanie życia w wynajętym pokoju i zmierzyć się z ryzykiem rozstania aby utwierdzić się w sile ich obustronnej miłości...
Czy w końcu ona rzeczywiście nim gardziła, czy tylko rzuciła mu to w twarz, bez żadnych wyjaśnień, by On szukał winy w sobie...? Czy rzecz wyglądałaby inaczej gdyby On okazał się "prawdziwym mężczyzną"...? Wreszcie co ów mityczny "prawdziwy mężczyzna" oznacza?
Bohater myśli i myśli, nie może dojść do żadnych sensownych wniosków, targany gwałtownym uczuciem miewa halucynacje, nie umie wskazać granicy między snem a jawą, mnie też już rozbolała głowa, w końcu doznaje iluminacji (e a nie ę, więc On nie ja). Nie! Jednak tak tylko mu się zdawało. Ciągle nic nie wie. Nie może wiedzieć, bo przecież nigdy nie usłyszał żadnych konkretnych zarzutów... Jest więc skazany na bezustanne peregrynacje do przeszłości i snucie ciągłych domysłów. Od Onej się już raczej niczego nie dowie...
Cóż, temat stary jak świat, zakończenie dość przewidywalne (tak, właśnie że to powiem, nic na to nie poradzę, że takie właśnie jest)... Może ta historia była pasjonująca/innowacyjna/szokująca w latach sześćdziesiątych. Dziś, w dobie swingersów, portali typu erodate, subkulturze galerianek i ciąż nastolatek wydaje się ciut anachroniczna, żeby nie powiedzieć banalna. Jedynymi elementami, które mnie powstrzymały od odłożenia książki na bok był smaczek w postaci reinterpretacji Odysei oraz opisy Capri. Reszta trochę nużąca.
Najwyraźniej nie dla mnie takie dywagacje.
Pani bibliotekarka obiecywała że książka będzie ciekawa, że pochłonie do reszty, że "zawiera wciąż aktualne dylematy moralne", dobrze więc, nazwisko Moravia nie jest mi obce, ktoś kiedyś popełnił ekranizację w której objawiła się sama Brigitte Bardot, klasyka pełną gębą, myślę sobie. Przeczytam.
Na początku On kocha i Ona kocha. On ciężko pracuje, by stanąć na wysokości...
Niespieszna narracja, faszystowskie Włochy, uległość Kościoła, człowiek bez właściwości.
Poręczne usprawiedliwienia, fałszywe zobowiązania.
Lawirowanie między "nieszczęśliwym dzieciństwem", wyimaginowanym poczuciem winy, obsesją anormalności, determinacją do wblendowania się w tłum i narcystyczną pogardą dla tegoż.
Wydawałoby się spory potencjał na interesującą opowieść i błyskotliwy morał.
Niestety, całość dość szybko okazuje się schematyczna, studium przypadku przeciętne, refleksje głównego bohatera mniej niż bardziej odkrywcze. Parafrazując klasyka banał "banała" banałem pogania.
"Konformistę" czyta się szybko i lekko. Zbyt szybko i zbyt lekko.
Pozostaję z poczuciem niedosytu i rozczarowania.
Niespieszna narracja, faszystowskie Włochy, uległość Kościoła, człowiek bez właściwości.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toPoręczne usprawiedliwienia, fałszywe zobowiązania.
Lawirowanie między "nieszczęśliwym dzieciństwem", wyimaginowanym poczuciem winy, obsesją anormalności, determinacją do wblendowania się w tłum i narcystyczną pogardą dla tegoż.
Wydawałoby się spory potencjał na interesującą...