rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Wszystko zaczyna się w sylwestrową noc na imprezie, na której Hanna jest świadkiem pocałunku jej chłopaka, w którym jest zakochana po uszy, z inną dziewczyną. Zrozpaczona, wściekła i pijana wychodzi z jego domu w towarzystwie swojego najlepszego przyjaciela – Sola. Tego wieczoru rodzi się pomysł, aby w każdy ostatni dzień miesiąca oglądać razem film wybierany naprzemiennie – raz przez nią, raz przez niego. I wiecie, wszystko byłoby fajnie.. gdyby tylko Sol nie był beznadziejnie zakochany w Hannie, a ona zupełnie nie zdawała sobie z tego sprawy. Jak potoczą się losy tych dwójki? Czy Hanna zda sobie sprawę z tego, że Sol „lubi ją zdecydowanie bardziej”, niż ona jego? Przeczytajcie książkę, a się dowiecie ;)


Wiecie co jest największą zaletą, a zarazem największą wadą Wieczoru filmowego? Głowni bohaterowie. Poważnie. Dawno nie czytałam książki, w której jedną z postaci kochałabym całym serduszkiem, a drugą miałabym ochotę poćwiartować wyjątkowo tępą łyżeczką. Ale po kolei.

Z jednej strony mamy Sola – chłopaka bardzo inteligentnego, dowcipnego, troskliwego i ze wszech miar uroczego. To postać ciekawa o tyle, że wychowywana przez parę homoseksualistów (swoją drogą świetnie wykreowanych i takich.. „do lubienia”), a więc mająca w swojej głowie masę przeróżnych pytań i wątpliwości, bo jednak nie jest to taka standardowa sytuacja, ale o tym opowiem wam za chwilkę. Sol to chłopak z pasją i pomysłem na siebie. Przez cała książkę żałowałam, ze tak bardzo bał się pokazać światu co potrafi, bo kurczę zdolna z niego bestia! Ogromnie podobały mi się dialogi z udziałem Solomona (no ale imieniem to go rodzice skrzywdzili xD), bo przeważnie to właśnie w nich przejawiał się humor, który swoją drogą jest kolejnym atutem Wieczoru filmowego. Jedna tylko rzecz gryzie mnie w tej postaci. JAK U LICHA ON MÓGŁ ZAKOCHAĆ SIĘ W HANNIE?!

Mówię wam, wy też chcielibyście ją wypatroszyć cyrklem. Hanna to taka szablonowa, pusta blondyneczka rodem z tych takich Disney’owskich filmów w stylu High school musical czy Camp Rock. Wyobrażacie sobie, że rzuca was facet (co ja mówię, on nawet nie fatyguje się żeby z wami zerwać, on po prostu idzie w ślinę z inną), a wy chcecie go odzyskać? No dobra, to jeszcze można sobie wyobrazić. A wyobrażacie sobie, że wyżej wspomniany facet załatwia tak samo cztery kolejne laski, średnio co tydzień/dwa kolejną… a wy nadal chcecie, żeby do was wrócił? No dla mnie to idiotyzm. Dla Hanny – priorytet i coś, co musi osiągnąć. Na drodze do tego poronionego celu rani swoich bliskich, zupełnie nie używa mózgu i jest absolutnie ślepa na to, co dzieje się dookoła niej. Zabić to babsko, to mało.

A więc ten… no tak prezentuje się największy plus i największy minus książki. Później jest już tylko lepiej (na szczęście).

[dalszą część recenzji znajdziesz tutaj: https://doinnego.blogspot.com/2018/05/co-powiecie-na-stare-dobre-kino-wieczor.html] ;)

Wszystko zaczyna się w sylwestrową noc na imprezie, na której Hanna jest świadkiem pocałunku jej chłopaka, w którym jest zakochana po uszy, z inną dziewczyną. Zrozpaczona, wściekła i pijana wychodzi z jego domu w towarzystwie swojego najlepszego przyjaciela – Sola. Tego wieczoru rodzi się pomysł, aby w każdy ostatni dzień miesiąca oglądać razem film wybierany naprzemiennie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Musicie wiedzieć, że jest to moje pierwsze spotkanie z twórczością Slaughter. Opinie ludu głoszą, że ta pani jak mało kto potrafi wywołać ciary i generalnie wstrząsnąć czytelnikiem więc gdy pojawiła się możliwość zrecenzowania jednej z jej najnowszych książek postanowiłam sprawdzić, czy u mnie też wywoła ona ciary. I co? I dupa. Serio. Jedna, wielka, nudna dupa. Ale po kolei.


ZZZ…
Na froncie okładki napis głosi: Mrożący do szpiku kości thriller o mrokach przeszłości. Talent i serce Karin Slaughter trzymają przy lekturze od pierwszej, do ostatniej strony. Cóż, może nie jest to takie znowu wielkie kłamstwo. Pierwszy rozdział był świetny – polała się krew, kogoś zamordowano, kogoś pochowano żywcem, komuś niemalże wydłubano oczy, a wiec faktycznie książka wciągnęła mnie od pierwszych stron. Po czym wypluła po trzydziestu i ponownie wciągnęła gdzieś w okolicy czterysta pięćdziesiątej strony i już do końca zadziwiała nagłą poprawą sytuacji. Nie zmienia to jednak faktu, że przez ponad czterysta stron niemalże bez przerwy się nudziłam. Oczekiwałam thrilleru kręcącego się wokół sprawy morderstwa, a dostałam obyczajówkę z zabójstwem w tle. Zdecydowana większość treści odnosiła się nie do tego kto zabił (czy to w przeszłości, czy teraz), a do tego o której bohaterki karmią koty, ile przepływają basenów, jakim autem jeździ ich facet, na co ktoś umarł, czemu palce w wannie nam się marszczą…. Dopiero na sto stron przed końcem książki zaczęły dziać się rzeczy, które wywołały u mnie ciary. Ba, nawet miałam ochotę zwrócić obiad, więc można by uznać, że Slaughter jakoś tam wynagrodziła mi tę mękę, jaką była niemalże cała historia Sam i Charlie. Jednak… nie, nadal jestem zawiedziona. Liczyłam na historie mrożącą krew w żyłach, a dostałam jakaś parodię thrilleru.


PRAWDZIWI LUDZIE, W PRAWDZIWYM ŚWIECIE
To co w poprzednim akapicie jest minusem po części przyczynia się do zalety, o której teraz wspomnę. Slaughter w swojej książce wykreowała niesamowicie dokładne i indywidualne postacie. Bardzo skupiła się na ich życiu, na ich codziennej rutynie i odbiegających od niej sytuacjach, na historiach bohaterów…. Pod tym względem należą się jej pochwały, bo nie miałam najmniejszych problemów z wytworzeniem w głowie obrazu nie tylko głównych, ale i drugoplanowych bohaterów. Osobiście najbardziej polubiłam ojca głównych bohaterek - Rusty’ego. Jego podejście do życia, humor i swego rodzaju ciągłe iście pod prąd, na przekór wszystkiemu i wszystkim było takim ożywczym, a zarazem humorystycznym elementem Dobrej córki. Jeśli natomiast chodzi o główne bohaterki… cóż, polubiłabym je, gdyby tylko nie fakt, że zanudzano mnie milionem zbędnych informacji z ich życia ;)


NIE WIEM, CO NAPISAĆ
Styl autorki. Kurde. Patrzę na moje notatki, i znów nie wiem, jak to wam wyjaśnić. Z jednej strony mamy tutaj świetne dialogi, które wypadają naturalnie, są lekkie i bardzo łatwe w odbiorze. Nikt nie pieprzy o Chopinie, wszystko trzyma się kupy, i to właśnie w dialogach najczęściej przejawiają się namiastki humoru. Jednak z drugiej strony Slaughter strzela nam w pysk prawniczym bełkotem, którego nie sposób zrozumieć bez absolutnego skupienia i wielokrotnego czytania tej samej strony, raz za razem. Tak więc sama nie wiem, czy mogę uznać język, jakim napisano Dobrą córkę za plus. Niby czyta się to dobrze, niby nie sprawia problemów i jest cacy, ale ta sielanka kończy się w momencie, kiedy z obyczajówki historia przechodzi na ścieżkę thrilleru i zamiast skupiać się na pierdołach, mówi o morderstwie. Jeśli więc jesteście fanami powieści z wątkiem prawniczym (można tak to nazwać?), to jak najbardziej powinna się wam spodobać Dobra córka. Jeżeli jednak jesteście przeciętnym Kowalskim jeśli o wiedzę z zakresu sali sądowej chodzi, to istnieje spore ryzyko, ze się zamotacie w tym bełkocie i wynudzicie. Serio.


KLNĄĆ TO TRZEBA UMIEĆ!
Na plus jednak zdecydowanie mogę policzyć użycie wulgaryzmów. Kurde, akurat to było dobre. Slaughter umie sypnąć kurwami w odpowiednim momencie, ale robi to tak, że nie kolą mnie one w oczy, są „na miejscu”.


SPRAWA Z PRZESZŁOŚCI…
Atutem Dobrej córki są zdecydowanie pojawiające się w książce retrospekcje. Akcja książki dzieje się dwadzieścia siedem lat po śmierci matki Charlie i Samanthy, ale kilkakrotnie Slaughter przenosi czytelnika do tamtego dnia, do 6 marca 1989 roku i rozgrywa scenę morderstwa oraz to, co nastąpiło przed nią i po niej, z różnych perspektyw. Właściwie były to najciekawsze fragmenty książki – nie wplatano w nie niczego zbędnego, a jedynie skupiano się na tym, co według mnie powinno być najważniejsze, czyli na morderstwie.


WIERZĘ JEJ
Generalnie całość wypada bardzo realistycznie. Kupuję te historię (może z wyjątkiem wydarzeń z drugiego rozdziału, które wydały mi się nieco naciągane, ale to był jedyny moment zwątpienia w realizm opowiadanej przez autorkę historii), mam wrażenie, że to na spokojnie mogłoby się wydarzyć. Media by o tym trąbiły, tak jak trąbiły w powieści. Ludzie by się tym zaciekawili i robili sztuczny szum wokół sprawy dokładnie tak, jak działo się to w książce. Zachowanie podejrzanych też miało ręce i nogi. W kwestii realizmu nie mam się więc do czego przyczepić. Mam wrażenie, że Slaughter solidnie przygotowała się do napisania tej książki. Właściwie zastanawia mnie, czy nie w tym leży największy problem – autorka chyba za bardzo skupiła się na stworzeniu pozorów realności tej opowieści, a zapomniała o tym, aby kopała ona po nerach czytelnika ;/


ZAKOŃCZENIE BEZ WOW :<
Na koniec muszę wam wspomnieć (oczywiście bez cienia spoileru) o zakończeniu. Czemu? Bo, do diaska, w 90% przewidziałam je na długo przed końcem książki! Poważnie, dla mnie było ono mocno oczywiste. W prawdzie nie do końca odgadłam pobudki kierujące jedną z postaci, ale wszystko inne wywnioskowałam jakoś w pierwszej połowie książki. To słabe było. O ile opisy, które pojawiły się na ostatnich stu stronach i to, jak Slaughter ukazała zakończenie konkretnie poruszyło moją wyobraźnią i spodobało mi się, o tyle nie było efektu WOW. Intuicja podpowiadała mi, że to się tak skończy i nie myliła się.

TO POLECAM CZY NIE?
Tak więc, czy mogę wam polecić Dobrą córkę? Ano mogę, ale nie wszystkim. Właściwie grupa docelowa, do której ta powieść trafi jest dość zawężona. Wydaje mi się, ze książka przypadnie do gustu miłośnikom prawa, tym z was, którzy lubią powolne historie, którzy lubią zagłębiać się w relacje rodzinne bohaterów, których kręcą rozprawy sądowe, dochodzenie niewinności i winy… takie rzeczy. Jeśli jednak jesteście zwolennikami krwawych historii, które przyspieszą bicie waszego serca i wywrócą wam żołądek na lewą stronę, to nie tędy droga. Ja osobiście jestem zawiedziona. Nie znaczy to jednak, ze definitywnie zrażam się do pióra Slaughter. Wręcz przeciwnie – muszę znaleźć czas na sięgniecie po inne książki tej pani, aby sprawdzić czy faktycznie są tak krwiste.

www.doinnego.blogspot.com

Musicie wiedzieć, że jest to moje pierwsze spotkanie z twórczością Slaughter. Opinie ludu głoszą, że ta pani jak mało kto potrafi wywołać ciary i generalnie wstrząsnąć czytelnikiem więc gdy pojawiła się możliwość zrecenzowania jednej z jej najnowszych książek postanowiłam sprawdzić, czy u mnie też wywoła ona ciary. I co? I dupa. Serio. Jedna, wielka, nudna dupa. Ale po...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

NIE-TAKIE-ZWYKŁE ROMANSIDŁO
Na pierwszy rzut oka brzmi to jak opis typowego romansu, prawda? No i niby to był taki właśnie romans, a jednak było w nim coś takiego, co sprawiło, że lektura Consolation przysporzyła mi o wiele więcej przyjemności i wzbudziła większe zainteresowanie niż nie jedno romansidło. Często-gęsto mam tak, że w romansach przelatuję wzrokiem czy to zbędne opisy, czy nudne dialogi. Tu nie zdarzyło mi się to ani razu. Consolation zaciekawiło mnie od pierwszych stron. Muszę przyznać, że czytało się to niesamowicie szybko i przyjemnie, z uśmiechem na twarzy. Gdyby nie obowiązki nie cierpiące zwłoki, to pochłonęłabym tę książkę w wieczór, może dwa ;). Corrinr Michaels stworzyła opowieść z pozoru podobną do innych, a jednak wciągającą i intrygującą. Czemu? To postaram się wam wyjaśnić w kolejnych akapitach.


RÓWNOWAGA ZOSTAŁA ZACHOWANA
Zacznijmy może od stylu autorki. Ogromnie podobała mi się naturalność, z jaką Michaels opowiedziała tę historię – nie przesadziła ani z opisami seksu, ani z jakimiś przemyśleniami. Owszem, to wszystko się pojawiło, ale Michaels nie zrobiła z Consolation ckliwej opowiastki o smutnej samotnej matce, ani też dzikiego erotyku o napalonej wdowie i przystojnym żołnierzu. Równowaga została zachowana, a zarówno sceny erotyczne, jak i rozterki bohaterów świetnie przeplatały się z innymi wątkami, dzięki czemu autorka dawkowała nam emocje i stopniowo budowała napięcie, a co za tym idzie – pobudzała nasze zainteresowanie tym, jak skończy się ta historia.


BEZ ŁEZ, ZA TO Z OTWARTĄ JAPĄ
Jeśli już mowa o zakończaniu, to nasłuchałam się o tym, że będę ryczeć, w związku z czym zachodziłam w głowę co też może wydarzyć się na końcu, że ludzie aż tak na to reagowali. I wiecie co? Scenariuszy miałam wiele, pomysłów na zakończenie pierwszego tomu na palcach rąk bym nie zliczyła. Wśród nich znalazło się też to, które wybrała autorka… a ja je z marszu odrzuciłam, bo uznałam, że w tym wypadku nie ma co płakać :’) Tak więc zakończenie przewidziałam, ale je skreśliłam… i suma summarum nie płakałam, ale byłam zaskoczona. Opis z okładki nie kłamie - po poznaniu końca Consolation przez dobrą chwilę zastanawiałam się czy da radę wyprosić u Wydawnictwa szybsze wydanie drugiego tomu. Nie wyobrażam sobie, że nie poznam dalszych losów bohaterów!

NIEPRZEKALKOWANA BOHATERKA
Jeśli chodzi o kreację bohaterów, to spodobało mi się to, jak na stronach powieści zmieniała się Natalie. Poznałam ją jako dziewczynę czekającą na powrót swojego męża – radosną i odważną. Później Lee wycofała się za mur obojętności i jedynym, co utrzymywało ją przy życiu była jej córeczka. I to zostało świetnie ukazane. Dopiero z czasem główna bohaterka zaczęła odżywać, godzić się z tym, że jej życie już nigdy nie będzie takie samo. Podobało mi się to, że Michaels nie zrobiła z Nataliee płaczliwej łajzy, albo głupiutkiej dziewczynki. Główna bohaterka Consolation ma charakterek i własny rozum, co jest sporym plusem – w wielu romansach z jakiejś paki autorzy o tym zapominają i tworzą takie kobiece ameby umysłowe, wszystkie szablonowe i podobne do siebie. Na szczęście tu tak się nie stało ;).
Ciekawym odkryciem były fakty, które Natalie wypierała ze swojej pamięci i idealizowała w głowie. To, jaką dziewczyną stała się pod koniec książki, a jaką była na jej początku pokazuje, jak wiele może się zmienić w ciągu roku i jak ogromny wpływ mają na nas ludzie, którzy nas otaczają.


ZA MUNDUREM PANNY SZNUREM ;)
A skoro już mowa o bohaterach, to może chwilę się przy nich zatrzymamy? Nie da się ukryć, że w tej książce dominują przystojniacy, w końcu mamy do czynienia z żołnierzami SEAL – umięśnionymi, wysportowanymi i inteligentnymi mężczyznami. Muszę przyznać, że Michaels ma talent do kreowania męskich postaci. Właściwi nie sposób ich nie polubić, a do tego każda z pań znajdzie w tej książce żołnierza odpowiadającego jej gustom, serio. W prawdzie bliżej poznajmy jedynie dwóch z nich, a pozostali przewijają się gdzieś w tle, jednak każdy z nich otrzymał zestaw indywidualnych cech i drobiazgów, które ich różnią, dzięki czemu nawet tych sporadycznie pojawiających się bohaterów rozróżniamy bez większego zastanowienia. Ja osobiście problem z polubieniem miałam (i nadal mam) tylko w przypadku jednej z męskich postaci. Pozostali byli uroczo przerośniętymi dzieciakami, na których nie sposób się złościć ;) ehhh, faceci!


SEKS (PRAWIE) IDEALNY
Jak już wspominałam – w książce pojawiają się sceny łóżkowe. Wiem, że dla wielu z was ważne jest to, jak wyglądają te opisy w książkach, więc muszę wam powiedzieć, że w Consolation wyszło to bardzo smacznie. Żadnego rżnięcia, żadnych niepotrzebnych wulgaryzmów. Bodajże dwa albo trzy razy pojawił się „kutas”, ale było to w rozdziałach opisywanych z perspektywy Liama i raczej podkreślało, że teraz siedzimy w głowie faceta, aniżeli jakoś mierziło czy odpychało. Michaels pobudzała moją wyobraźnię i wywoływała rumieńce na policzkach. Jedyne, co mi się nie spodobało w tych fragmentach, to to przeklęte rozpadanie się na kawałki. Wybaczcie, ale na ten tekst mam alergię. Pomijając rozkład na części pierwsze podczas orgazmu nie mam zarzutów do scen erotycznych. Są napisane na piątkę… a może nawet na piątkę z plusem? :)



Kolejnym plusem Consolation jest ukazany w książce wątek miłości na odległość (i to do żołnierza!). Natalie i Aaron przez lata byli razem, ale tak naprawdę więcej czasu spędzali osobno. On ciągle wyjeżdżał na misje, ona zostawała w domu sama, za jedynego towarzysza mając strach o to, czy jej mąż wróci w jednym kawałku. Michaels podkreśliła w książce, że żony żołnierzy muszą wykazywać się nie lada odwagą i uporem, aby nie dać się zwariować. Te kobiety muszą być dla swoich mężów wsparciem, niejednokrotnie powstrzymywać łzy cisnące się do oczu i zaciskać pięści, aby nie pokazać wyjeżdżającym na kolejną misję mężczyzną jak wiele ich to kosztuje. Z kolei mężowie z powodu swojej pracy są w domu przelotem, tracą bezpowrotnie szansę aby usłyszeć pierwsze słowa wypowiedziane przez swoje dzieci, potrzymać żony za rękę przy porodzie. Muszą walczyć na froncie i nie rozpraszać się myślami o tym, czy ich kobiety nadal na nich czekają, czy po powrocie nie zastaną walizek na progu. Właściwie nie spotkałam się jeszcze z takim rodzajem miłości w książce (chyba, że liczą się te z rycerzami… ale to jednak nie to samo, co współcześni żołnierze, prawda? XD), przez co poznawanie myśli i przeżyć bohaterów bardzo mnie zaciekawiło i pozwoliło z innej strony spojrzeć na życie żołnierzy i ich rodzin.


AWANS NA SPEED’ZIE
No okej, już chyba wyczerpałam limit plusów (a przynajmniej tak mówią moje nabazgrolone na kartce notatki ;)), pora na minusy Consolation. Wiecie, co totalnie spartaczono w tej książce? Wątek pracy Natalie. Przed śmiercią Aarona dziewczyna była dziennikarką. Po odejściu męża rzuciła pracę i zatrudniła się w firmie, w której pracował Aaron jako sekretarka. I ja rozumiem, że jego przyjaciele ją lubili, chcieli dla niej jak najlepiej itd., ale w momencie, kiedy przydzielili jej gabinet o wiele większy od tego, który przysługiwał szefowi zaczęłam przeczuwać, że tutaj Michaels polegnie… i poległa. Z całym szacunkiem, ale niech mi ktoś wyjaśni jakim cudem była dziennikarka w kilka miesięcy z sekretarki awansowała na człowieka odpowiedzialnego za zagraniczne konta firmy, organizację ludzi do akcji i czort wie co jeszcze, a nawet w pewnym momencie przekazano jej tymczasową kontrolę nad firmą? Przecież to się kupy nie trzyma! Dla mnie jest to najsłabszy element tej książki. Bo przy całej tej przyziemności i normalnym życiu, które nie jest usłane różami, nagle dostajemy prosto między oczy wątkiem, w którym z dnia na dzień Natalie bez żadnych trudności dostaje awans za awansem… Za gładko to poszło.


KONIEC KOŃCÓW…
Podsumowując: Consolation okazało się wciągającym romansem pozwalającym na oderwanie się od szarej rzeczywistości. Corrine Michaels stworzyła historię, przez którą się po prostu płynie. Nawet nie zauważycie, kiedy dotrzecie do zakończenia. A zakończenie otworzy wam paszczęki i sprawi, że jedyną myślą w waszych głowach będzie „Ale że jak to tak? I co? I ile ja mam teraz czekać na kolejny tom?”. Ja już na niego czekam, ale do grudnia jeszcze sporo czasu… macie więc kilka miesięcy na zapoznanie się z pierwszym tomem :D Polecam go zwłaszcza romantykom, mniej tym z was, którzy poszukują dzikiej akcji i smoków. Chociaż kto wie, może i miłośnikom przerośniętych jaszczurek przypadnie do gustu historia Natalie i Liama? Ja jestem zdeklarowaną smoczą fanką, więc szanse na to są spore!

www.doinneo.blogspot.com

NIE-TAKIE-ZWYKŁE ROMANSIDŁO
Na pierwszy rzut oka brzmi to jak opis typowego romansu, prawda? No i niby to był taki właśnie romans, a jednak było w nim coś takiego, co sprawiło, że lektura Consolation przysporzyła mi o wiele więcej przyjemności i wzbudziła większe zainteresowanie niż nie jedno romansidło. Często-gęsto mam tak, że w romansach przelatuję wzrokiem czy to zbędne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

WCIĄGNIECIE JĄ NA RAZ

Może zacznę od tego, jakie uczucia towarzyszą lekturze Miasta świętych i złodziei. Wiecie jak to jest, kiedy jest już późno, oczy wam się kleją i literki rozmazują, obiecujecie sobie, że ten rozdział będzie ostatnim na dziś… a potem następnego dnia ratujecie się kofeinowymi zastrzykami, bo jakoś nie wyszło z tym już-ostatnim-rozdziałem? Dokładnie to mi zrobiła ta książka. Króciutkie rozdziały sprawiły, że czytało się to absurdalnie szybko, a ich zakończenia nie pozwalały na odłożenie książki. Serio, wolałam przerwać sobie czytanie gdzieś w połowie rozdziału, a najlepiej w połowie jakiegoś akapitu z opisem miejsca, bo inaczej zżerała mnie ciekawość co wydarzy się dalej. Całkowicie dałam się porwać tej historii i wiele bym dała za możliwość obejrzenia jej ekranizacji (co chyba będzie możliwe, bo jeśli dobrze pamiętam wykupiono do takowej prawa ;))


UWIERZYCIE W NIĄ BEZ MRUNIĘCIA OKIEM

Ogromnym plusem Miasta świętych i złodziei jest autentyczność bijąca z tej historii. Kurcze, nigdy nie byłam jakoś specjalnie zainteresowana sytuacją gospodarczą czy polityczną w krajach afrykańskich, ale czuję w kościach (i wnioskuje po tym, co autorka dopowiedziała w podziękowaniach i słowie od siebie), że zanim powstała ta historia Anderson solidnie się przygotowała, co po prostu czuć. Z jednej strony czytelnik jest świadkiem normalnego życia w Kenii, poznaje relacje pomiędzy biedniejszymi mieszkańcami, a bogaczami, przygląda się temu, jak funkcjonuje kenijskie miasto, a z drugiej ma też możliwość wysłuchać krwawych historii z serca Konga. Kontrast pomiędzy obiema sytuacjami jest widoczny jak na dłoni. Czytając o tym, jak traktowane są kobiety w Kongo, co muszą przechodzić na co dzień byłam w szoku. Poważnie, chociażby dlatego warto, aby młodzież poznała tę historię – nie jest to reportaż, więc automatycznie mniej będzie ich odstraszać, a jednocześnie wszystko w tej książce napisane jest na tyle realistycznie, że istnieje ogromna szansa na to, że młodzi ludzie zwrócą uwagę na to, co dzieje się w tamtych krajach. Możliwe ze Miasto świętych i złodziei ruszy jakąś strunę w sercach nastolatków, a przynajmniej taką mam nadzieję.


MOŻLIWE, ŻE ZBYT SZYBKO JĄ ROZGRYZIECIE

Nie przypadkowo piszę tu o młodzieży. Wydaje mi się bowiem, że Miasto świętych złodziei nie koniecznie przypadnie do gustu zagorzałym fanom kryminałów. Nie zrozumcie mnie źle, to jest naprawdę dobra historia… ale mam wrażenie, że miłośnicy gatunku mogą poczuć niedosyt, bo jednak główną zagadkę można rozwikłać na długo przed końcem książki – a przynajmniej ja, absolutny laik jeśli o kryminały chodzi częściowo odgadł jej rozwiązanie. Muszę oddać Anderson, że udało mi się wykombinować jedynie 1/3 odpowiedzi, więc w pewnym stopniu byłam zaskoczona, ale czuję, że ktoś kto na co dzień zaczytuje się w kryminałach byłby zawiedziony. Tak więc jeśli dopiero zaczynacie przygodę z tym gatunkiem, albo po prostu nie oczekujecie czort wie jak zagmatwanej intrygi, to jest to coś zdecydowanie dla was. Miejcie jednak na uwadze, że jeżeli chcecie zmusić swoje szare komórki do intensywnego działania, to jednak nie tędy droga.


POKOCHACIE JEJ BOHATERÓW

Cholernym plusem Miasta… są bohaterowie wykreowani przez Natalie C. Anderson. Kurcze, mamy tutaj kalejdoskop charakterów dopracowanych w najdrobniejszych detalach. Po czym to poznałam? Ano po tym, że czytając tę książkę nie tylko miałam trwałe wyobrażenie każdego z nich, ale też przypasowałam do każdej z postaci inny głos i w monecie prowadzenia przez nich dialogów słyszałam to w głowie. Muszę wam powiedzieć, że do bohaterów Miasta świętych i złodziei przywiązujemy się w mgnieniu oka. Nawet nie zauważamy, kiedy zaczynamy im kibicować, pukać się w czółko gdy robią coś głupiego, uśmiechać pod nosem, gdy się przekomarzają… kurcze, Anderson dała radę z kreacją postaci swojej książki. Stworzyła silne kobiety, a każdą z nich obdarzyła własną historią, wspomnieniami i przeżyciami, które ją ukształtowały, oraz mężczyzn – zarówno złych, jak i dobrych – którzy kradną czytelnikowi serce, sprawiają, że się uśmiechamy, albo wręcz przeciwnie – wywołują nieprzyjemne uczucie maczugi otwierającej się w kieszeni. Tak więc za te barwne, indywidualne postacie Anderson dostaje ode mnie solidną piątkę z plusem. Szóstka by była, gdyby któryś z nich latał na smoku ;).


NIE RZYGNIECIE TĘCZĄ

Już prawie kończę, słowo. Musze wam wspomnieć o wątku romantycznym, który jest jednym z lepszych, jakie ostatnio czytałam. Czemu? Bo jest subtelny, nie odciąga uwagi od głównych wydarzeń, jest przeprowadzony z rozmysłem, powoli i stopniowo. Jest niezwykle smaczny. Tina nie zakochuje się od pierwszego wejrzenia, nie pieprzy o motylkach w brzuchu, nie mizdrzy się do Michaela jak potłuczona. Nic z tych rzeczy. Właściwie jest tego uczucia zupełnie nieświadoma, i o dziwo to jest dobre. Bo wiecie, często bohaterowie nie zdając sobie sprawy z własnych uczuć nas irytują i wydają się być idiotami. Przynajmniej mnie często irytuje takie rozwiązanie stosowane w książkach. W Mieście świętych i złodziei ani przez chwilę nie czułam irytacji. Relacja pomiędzy Tiną a Michaelem była taką kolorową posypką na babeczce, takim smaczkiem, który przeplatał się z innymi wątkami i rozładowywał atmosferę w momentach, kiedy zaczynała się robić zbyt gęsta ;)


NAUCZYCIE SIĘ SUAHILI

Jeśli o samo wydanie chodzi, to ogromnie podoba mi się to, że na samym początku książki znajduje się słowo od autorki, podziękowania oraz słowniczek. Ten ostatni jest bardzo pomocny, bo w całej historii przewijają się afrykańskie słowa i zwroty - dzięki słownikowi nie musimy się zastanawiać o cóż to chodzi, a wyrazy z suahili wzmacniają afrykański klimat powieści. W słowie od autorki dowiadujemy się o tym, co w Mieście… jest zaczerpnięte z prawdziwej Kenii i Konga, a co Anderson wymyśliła – osobiście cieszę się, że przeczytałam te informacje przed poznaniem historii Tiny, bo dzięki temu gdzieś z tyłu głowy kołatała mi się informacja, że to nie jest taka czysta fikcja literacka, że jest w tym wszystkim ziarnko prawdy ;). Właściwie jedynym moim zarzutem dla wydania tej książki jest fakt, że trzeba rozchylać ją na oścież, aby móc przeczytać tekst, a to jest dość niewygodne – jednak nie jestem pewna, czy wydanie finalne też ma ten problem (mój egzemplarz jest recenzenckim) ;).


PRZECZYTACIE?

Czy polecam? Z czystym sumieniem: TAK! Wydaje mi się, że ta historia przypadnie do gustu tym, którzy dopiero poznają gatunek kryminału – powinniście bez problemu się w niej odnaleźć i w nią wkręcić ;). Miasto świętych i złodziei to idealna książka dla tych, którzy pragną odsapnąć od natrętnych historii miłosnych, a jednak nie chcą całkowicie rezygnować z wątku romantycznego. Ze swojej strony zachęcam do sięgnięcia po nią zwłaszcza ludzi młodych, takich jak ja i młodszych – poważnie, warto!

www.doinnego.blogspot.com

WCIĄGNIECIE JĄ NA RAZ

Może zacznę od tego, jakie uczucia towarzyszą lekturze Miasta świętych i złodziei. Wiecie jak to jest, kiedy jest już późno, oczy wam się kleją i literki rozmazują, obiecujecie sobie, że ten rozdział będzie ostatnim na dziś… a potem następnego dnia ratujecie się kofeinowymi zastrzykami, bo jakoś nie wyszło z tym już-ostatnim-rozdziałem? Dokładnie to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Lee Westfall od najmłodszych lat była niezwykła – potrafiła wykrywać złoto w swoim otoczeniu. Dziewczyna wiedzie jednak przeciętne życie w Georgii, razem z rodzicami - żadnych zbędnych luksusów, zero bogactw. Gorączka złota, która lata temu wybuchła w tym stanie już ucichła, a o złoty pył jest co raz trudniej, dlatego kiedy w rodzinnym miasteczku Lee pojawiają się ulotki zachęcające do podróży do Kalifornii, w której właśnie wykryto ogromne złoża tego surowca ludzie nie wahają się – pakują na wozy swoje dobytki i wyruszają w podróż przez całą Amerykę. Jednak Lee nie chce opuszczać swoich bliskich. Co jednak się stanie, gdy po powrocie z miasteczka odkryje, że w domu czekają na nią dwa trupy? Kto połasił się na złoto jej taty? Czy Lee jest w niebezpieczeństwie? Jak w tej sytuacji zachowa się dziewczyna? Po odpowiedzi zgłoście się do pierwszego tomu Złotowidzącej ;)


NIE WIEM, CO MYŚLĘ
Mój problem z tą książką polega na tym, że oczekiwałam od niej zupełnie czegoś innego. Opis zrobił mnie w konia. Liczyłam na to, że będzie to mocno magiczna historia przyprószona złotym pyłem, w której Lee wraz z Jeff’em będą uciekać przed złymi ludźmi pragnącymi wykorzystać dar dziewczyny. Myślałam, ze ona będzie z tej mocy korzystać, że to właśnie ta umiejętność będzie takim najważniejszym aspektem tej książki. Nie mogłam się bardziej mylić. I przez to musiało minąć sporo czasu, abym polubiła się z tą historią (no dobra, polubiłam się z nią gdy się już prawie kończyła – ale się polubiłam, liczy się… prawda? :D). Pierwsze sześćdziesiąt stron czytałam przez trzy dni, poważnie. Nie było mowy o wgryzieniu się w to, a przeziębienie nie pomagało. Dopiero po tych trzech dniach uznałam, że muszę się wziąć za tę książkę porządnie. Bo z nudnymi książkami jest jak z depilacją woskiem – trzeba to zrobić jak najszybciej, wtedy zaboli raz, a dobrze i mamy to z głowy. Tak więc zaczęłam brnąć w Złotowidzącą i słowo daję, jojczałam na brak akcji i nudę… a jak tak teraz o tym myślę, to nie wyobrażam sobie, żeby tę historię opowiedzieć inaczej. Czemu? Śpieszę z wyjaśnieniami.


WYSOCE NIE-FANTASY POWIEŚĆ FANTASY
Tak jak mówiłam – magii to ja tu nie uświadczyłam i wy też tego nie doznacie. A przynajmniej nie tej magii złota. Ale Rae Carson przesyciła Złotowidzącą magią zupełnie innego rodzaju. Cała ta książka to opis podróży przez USA, z jednego krańca kontynentu, na drugi. Takie trochę W pustyni i w puszczy, tyle że edycja amerykańska. Carson zasypuje czytelnika niezliczonymi opisami krajobrazów, jakie podziwiają (lub też przeklinają) bohaterowie Złotowidzącej. I to naprawdę jest niezwykłe, bo czytając czuje się ten pył pustyni na skórze, oczami wyobraźni widzi się nieskończoną prerię… Kurcze, Carson naprawdę postarała się, abyśmy zrozumieli jaki kawał drogi przebyła Lee. Za to bez dwóch zdań należą się jej gratulacje – za oddanie niesamowitego, „magicznego” klimatu podróży w nieznane.


GDZIE TA MOJA INTUICJA?
Wiecie na czym może polegać mój zawód tą książką? Ja piekielnie nie lubię książek z motywem drogi, a westernu to już ani tyle! Po opisie byłam przekonana, że okej, Lee będzie się przemieszczać, ale w granicach normy. A tu okazało się, że właściwie od jakiejś pięćdziesiątej strony główna bohaterka nieustannie brnie na zachód, praktycznie się nie zatrzymując. Trochę byłam w szoku. Mnie osobiście niemiłosiernie nudziło to ciągłe jechanie na przód, brak jakiegoś zakotwiczenia. Do tego założyłam, że chociaż akcja ma miejsce w 1849 roku (co mnie skusiło, bo dawno nie miałam w łapkach książki, której wydarzenia mają miejsce w przeszłości ;))w Ameryce, to nie skupi się aż tak bardzo na klimatach westernowych, a właśnie na tym cholernym złoto widzeniu xD BŁĄD! Biję się w pierś i przyznaję do błędu – pierwszy raz moja intuicja zawiodła tak mocno. Co to więc oznacza dla was? Ano mniej więcej to, że jeżeli ktoś z was lubi takie klimaty i motyw podróży w literaturze, to Złotowidząca go zachwyci. A jeśli jesteście tacy jak ja i wolicie osiadły tryb czytania, to raczej nie tędy droga ;)


DWIE STRONY MEDALU
Jeśli chodzi o bohaterów, to również mam mieszane uczucia.

Z jednej strony tak naprawdę z żadna z postaci nie zżyłam się specjalnie. Ludzie w tej książce giną jak mrówki – z wycieńczenia, pod wpływem niefortunnych zdarzeń czy na skutek choroby, a mi to jakoś nie przeszkadzało, nie wyciskało łez z oczu. Bardziej przerażała mnie myśl o tym, jaką ciężką podróż muszą jeszcze przejść pozostali i ile trudu już jest za nimi, aniżeli to, że kolejny wędrowiec kopnął w kalendarz. Właściwie jedyną postacią, która zasłużyła sobie na moją sympatię była krowa Atena, ale o niej opowiem wam osobno, bo na to zasłużyła skubana. Tak więc na minus muszę policzyć fakt, że ani mnie ci bohaterowie grzali, ani ziębili. Byli… bo byli, o.

Z drugiej strony bohaterowie Złotowidzącej są bardzo ciekawi pod względem przemian, jakie w nich zachodzą wraz z upływem czasu. Kurcze, ta książka świetnie ukazuje jak wiele może się zmienić, gdy człowiek zostanie zmuszony do zrezygnowania z wszystkiego, co znał do tej pory. I nie chodzi mi tu wyłącznie o Lee, która na stronach tej książki z posłusznej córki zmienia się w chłopca pędzącego za bogactwem, a następnie (tu niestety literki się zbuntowały, nie chcą wam poczynić spoilerów, ale gwarantują, że zmiana była ogromna :D). równie warte uwagi są postacie drugoplanowe takie jak Jefferson, pani Joyner (która doprowadzała mnie do szału przez niemalże całą książkę, aby pod koniec zmienić się tak bardzo, że aż ją polubiłam… odrobinkę ;)), czy Therese. Dawno nie czytałam książki, w której tak wiele zmienia się w postaciach i nie jest to zmiana nielogiczna, chaotyczna i bezsensowna.


O NUDZIE I KROWIE ATENIE
Wiecie czego brakuje tej książce? Akcji. Czegoś, co sprawiłoby, ze czytającemu szybciej zabije serce. Tutaj na serio całość opiera się na tym, że ludzie idą/jadą na zachód. Tyle. Finto. Czasami się tam napatoczyli jacyś bandyci, ale byli potraktowani po macoszemu i w sumie rzadko wyrządzali jakieś większe szkody. Był w prawdzie wir wodny, ale jakiś mało zakręcony. Generalnie na swojej drodze Lee spotykała liczne przeszkody, ale omijała je z palcem w nosie. A nawet jeśli palec w nosie nie był, to i tak miałam wrażenie, że można by bardziej rozwinąć opisy tych zdarzeń. Dostajemy za to regularnie opis tego, jak jedna z bohaterek rozkłada stół, a nim obrus, nakrywa do stołu i zwołuje rodzinę na obiad. Serio, to się pojawiło w książce kilkanaście razy i za każdym razem przebiegało w ten sam sposób. Fascynujące, nieprawdaż? I tu właśnie następuje chwila, w której swoje pięć minut dostaje krowa Atena – moja bohaterka, która dbała o to, aby czytelnikowi się nie zasnęło. Otóż krowa Atena lubiła sobie na przykład nażreć się zioła i ryczeć z bólu brzucha, albo przykładowo spaść z tratwy do wody i o dziwo nie utonąć. Była atrakcją tej książki, poważnie. Pomyślcie więc sobie jak słabe były inne dramatyczne wydarzenia, skoro topiąca krowa wydaje mi się od nich ciekawsza…


LUBIMY, JAK JEST PRAWDZIWIE
Ale tu znowu mój rozum walczy z moją potrzebą wartkiej akcji. Bo widzicie, na samym końcu autorka opisuje to, ile zajęło jej dokonanie researchu do tej książki, ile pracy włożyła w to, aby wyszło realistycznie i aby wiernie oddać klimat podróży przez dziewiętnastowieczną Amerykę. I dopiero po tym uświadomiłam sobie jak wiele w tej książce było elementów „prawdziwych”. Bo pojawili się Indianie i wątek walki rdzennych mieszkańców Ameryki z białymi ludźmi, było pokazane to, jak w tamtych czasach patrzono na niewolnictwo ( i to z obu stron – ludzi z północy i z południa). Rea Carson dała nam nawet opis porodu oraz operacji chirurgicznych z użyciem narzędzi z tamtych czasów. Świetnie oddała mentalność ludzką, pokazała jak traktowano kobiety i umniejszano ich rolę, jakie zagrożenie stanowił dla nas poród… nie wiem, czy jestem w stanie wymienić wszystko, co znajdziecie na stronach tej książki, poważnie. Jest tego sporo i właściwie to właśnie ze względu na ten realizm jestem gotowa sięgnąć po kolejny tom. Bo suma summarum uważam, że to nie była zła książka. Błąd leży po mojej stronie – źle zrozumiałam opis (no, to może po stornie kogoś, kto ten opis napisał również xD) i przez to moje oczekiwania nie pokryły się z tym, co mi dano. Ale nie narzekam, bo nie zostawiono mnie z niczym.


ŁADNE I MA BAJERY ;)
Tak już na koniec chcę was przeprosić za brak cytatów – szukałam, ale nie znalazłam niczego ani specjalnie mądrego (a treściwego, coby się zmieściło na grafice), ani czegoś zabawnego (co mi przypomina, że o humorze w tej książce można sobie co najwyżej pomarzyć). Mam za to dla was zdjęcia wnętrza książki, której wydanie zasługuje na pochwałę. Nie dość, że okładka jest magiczna i taka… śliska? Błyszcząca? Nie mam zielonego pojęcia czy jest na to jakaś fachowa nazwa, ale dawno nie miałam przyjemności macać takiej okładki, to jeszcze wewnątrz znajdziecie mapę USA oraz spis wszystkich postaci! A spis się wam przyda, uwierzcie mi na słowo ;)


CZY POLECAM?
Cholera, chyba tak. Musicie jednak wziąć pod uwagę, że nie każdemu ta książka przypadnie do gustu. Mi spodobała się dopiero, gdy ją skończyłam, ochłonęłam i na spokojnie o wszystkim pomyślałam. Pamiętajcie, że wątek fantasy w Złotowidzącej jest niemalże całkiem ukryty i coś czuję, że dopiero w kolejnym tomie wysunie się on na pierwszy plan. Nie zapomnijcie też o tym, że jeśli szukacie zabawnej historii, to nie tędy droga. A skoro już o drodze mowa, to pamiętajcie o wątku podróży, który gra tutaj pierwsze skrzypce. Macie to? A więc teraz sami zdecydujcie, czy jest to książka dla was ;)

Lee Westfall od najmłodszych lat była niezwykła – potrafiła wykrywać złoto w swoim otoczeniu. Dziewczyna wiedzie jednak przeciętne życie w Georgii, razem z rodzicami - żadnych zbędnych luksusów, zero bogactw. Gorączka złota, która lata temu wybuchła w tym stanie już ucichła, a o złoty pył jest co raz trudniej, dlatego kiedy w rodzinnym miasteczku Lee pojawiają się ulotki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

CZYŻBY POPRZECZKA BYŁA ZBYT WYSOKO?
Na początku muszę zaznaczyć, ze to nie jest zła książka. Jest niczego sobie, po prostu… no myślałam, ze będę omdlewać z wrażenia oczarowana przez bohaterów, że mi pogruchoczą serce i takie tam, a w sumie wyszło z tego takie… meeeh. Duże MEEEH. Przez ponad trzysta stron czytałam, bo czytałam, w nadziei na to, że zacznie się coś dziać, coś innego, niż wzdychanie do facetów i lizanie po uszach. Muszę przyznać, że nawet pomimo braku jakiejś fascynującej akcji czytało mi się to przyjemnie, styl autorki jest bardzo lekki, humor (o ile nie idzie w stronę seksów – o tym za chwilę) jest niczego sobie, dzięki czemu przez Ognisty pocałunek się płynie, poważnie. A gdy już się dopłynie do tej około trzysta pięćdziesiątej strony, to nagle coś się dzieje, ktoś włącza przyspieszenie i akcja porywa czytającego bez reszty. Nareszcie historia zaczyna skupiać się na wątku fantasy, na zagadkach i tajemnicach, a nie na wpychaniu męskiego języka do żeńskiego ucha. Właściwie byłam niemalże pewna, ze nie będę brała się za kontynuację, ale ostatnie strony wszystko zmieniły, dały mi nadzieję na to, że drugi tom będzie lepszy, ciekawszy. Zamierzam to sprawdzić, chociaż raczej nie prędko – nie czuję ciśnienia, żeby pędzić do księgarni, nawet pomimo tego, jak zakończył się pierwszy tom.


O GŁUPIEJ DZIEWUSZCE
Wiecie co? Dawno nie spotkałam tak irytującej bohaterki, jaką była Layla. Poważnie, ostatnimi czasy miałam przyjemność spotykać same charakterne i inteligentne żeńskie postacie, dlatego głupiutka Layla była dość mocnym ciosem. Matko-i-córko, jak ona irytowała! Czym? Przede wszystkim swoją niedomyślnością. Tu zwrócę się do żeńskiej części czytających: Dziewczyny, czy gdyby osobnik X ((apetyczny osobnik X, na którego od lat mace chrapkę) regularnie dotykał waszej twarzy, bawił się waszymi włosami, wysłuchiwał waszego ględzenia o szkole, przyjaciółkach i innych takich pierdołach bez mrugnięcia okiem, a do tego z przyjemnością kimał z wami w łóżku, zabierał na lody i inne takie, to miałybyście wątpliwości, że czuje do was mięte? No chyba nie. Cóż, Layla chyba przespała moment, w którym aniołowie przekazywały ludzkości umiejętność odczytywania takich sygnałów. A gdyby osobnik Y nagminnie wkraczał w waszą sferę przestrzeni osobistej, lizał wam uszy i ich okolice, skubał wargi i czynił inne tego typu zabiegi, to miałybyście problem ze zrozumieniem, albo przynajmniej odgadnięciem jego zamiarów? Na litość boską, przecież to głupi by się domyślił co jest grane! Do niedomyślności Layly należy dodać jej naiwność. Z jednej strony rozumiem, że czuła wdzięczność wobec strażników, którzy zabrali ją z domu dziecka, wychowywali itd., ale nie mogę zrozumieć czemu zawsze ufała im w ciemno, bez cieni wątpliwości. Bolało mnie to, jak ich idealizowała, nawet pomimo tego, iż jeden próbował ją zabić, inni byli dla niej wredni, kolejni zabraniali jej wielu rzeczy… cholera, normalna nastolatka tupnęłaby obcasem i przynajmniej spróbowała coś z tym zrobić. Tymczasem Layla kornie przeprasza za rzeczy, które nie są jej winą. Nie rozumiem też jak u licha dziewczyna, która unika WFu i sama mówi, że ma zerową kondycję, potrafiła pokonać demona kopnięciem… Ughhh! Chyba wystarczy już tego zrzędzenia. Na plus mogę jednak powiedzieć, że gdzieś tam pod koniec zaczęłam się już oswajać z tą postacią i potrafiłam to znieść.


CHYBA MI SIĘ SERCE POPSUŁO
Pora na pana, który miał podbić me serce. Tak mówiła Kasia, tak zapewniały Internety. Roth… Cholera, z jednej strony był to jeden z dwóch najciekawszych bohaterów - intrygowała mnie jego osnuta mgłą przeszłość, czekałam na fragmenty z jego udziałem. Na początku bawiły mnie jego żarty, podobała mi się jego inteligencja oraz charakterność i właściwie wydawał się być bardzo dobrym kandydatem na przystojniaka września... ALE! No właśnie, musi być jakieś ale. Tym razem dotyczy ono nadmiaru dwuznacznych tekstów Rotha. Serio, w pewnym momencie człowieka przestaje to bawić, czuje przesyt. Ja miałam wrażenie, że Armentrout za wszelką cenę chce z niego zrobić boga seksu i to na początku działało, ale w końcu miarka się przebrała. Ileż można czytać sugestii, że Roth ma ochotę zaliczyć Layle, że jest taki zajebisty, że każda laska jest jego? Naprawdę wystarczyłaby 1/3 tych tekstów. Jednakże (!) przyznaję bez bicia, że dodatek, który znajdziecie na końcu książki, którym jest króciutki fragment sceny łóżkowej z perspektywy Rotha był cacy. W zasadzie gdyby całą książkę napisać z tej perspektywy, to może podobałaby mi się bardziej. (Chyba mam poważny problem z Laylą xD). WYNIK POJEDYNKU: Moje serce pozostało niepodbite ---> 1-0 dla moich organów wewnętrznych .


KAMIENIAK NA PLUS
Ostatnim bohaterem, o którym wspomnieć muszę jest Zayn. Kurczę, mam wrażenie, że jego nikt nie docenił, a jeśli już ktoś był w tej książce bliski do podbicia mojej pompki od krwi, to był to właśnie on. Zayn urzekł mnie swoją troską o głupiutką Laylę, subtelnym humorem i jakąś taką dojrzałością. W zasadzie pod koniec doszłam do wniosku, że najlepiej by było, gdyby jakimś zrządzeniem losu trylogia zakończyła się tak, iż Zayn byłby z Rothem xD Mam jednak wrażenie, że moje nadzieje są płonne :’) Za to mogę chyba liczyć na to, że w kolejnym tomie mojego gargulca będzie zdecydowanie więcej, co mnie niezmiernie cieszy. Poważnie. I jestem w szoku, bo zwykle wolę tych „Bad-boy’ów”, a tym razem moje serce skłania się ku temu „dobremu”. A skoro już o dobrze i źle mowa…


WALKA NIE-DOBRA Z NIE-ZŁEM
Wydaje mi się, że jedną z największych zalet tej książki jest brak takiego wyraźnego podziału na dobrych i złych. Tutaj nawet diabeł jest ukazywany zarówno od tej znanej nam, mrocznej strony, jak i od zupełnie innej, która przestrzega reguł i nie pali się do robienia apokalipsy, z kolei postacie o najczystszych duszach grzeszą i to grzechami największego kalibru. W Ognistym pocałunku nic nie jest takie do końca pewne i czytelnik nieustannie zachodzi w głowę komu właściwie ma ufać, komu kibicować, kto jest tym dobrym. Zastanawia mnie co się stanie, jeśli pod koniec okaże się, że tu nikt ni jest tym dobrym.


PIEKIELNIE DOBRE
Kolejnym plusem tej książki jest wątek fantasy. Pojawiająca się w książce zagadka to taki smaczek dla miłośników legend i mitów. Niczego więcej wam nie zdradzę. Ale na tajemniczym śledztwie magia się nie kończy. Ogromnie podobało mi się to, jak Armenrout potraktowała piekło. Podoba mi się podział na słabsze i mocniejsze demony, występujące pomiędzy nimi relacje, to, że piekielne czeluści w Ognistym pocałunku nie są płaskie. Nawet demony muszą pewnych zasad przestrzegać i liczyć się z konsekwencjami. W końcu nad wszystkim sprawuje władzę Szef, prawda? ;) Szczerze mówiąc to kolejny powód, dla którego mam ochotę na kontynuację – czuję w kościach, że kolejne tomy pozwolą mi wkroczyć nie tylko zajrzeć do piekła przez uchylone drzwi w postaci Rotha, ale samej wkroczyć do podziemia i się troszkę rozejrzeć. A ciekawość mnie zżera, bo jeżeli w kolejnych częściach Dark elements Armentrout konsekwentnie będzie dbać o kreację piekła i demonów, to to naprawdę może być… no cóż, piekielnie dobre ;).


ZA DUŻO NIE-SEKSÓW
A na koniec muszę napisać o czymś, co mnie boli najjbardziej. Kurde, ta historia mogłaby być o niebo lepsza, gdyby nie te wszechobecne dwuznaczne dialogi i ględzenie o seksie. Czułam się, jakbym czytała soft-erotyk dla młodzieży z nutą fantasy, zwłaszcza przez pierwszą połowę książki. Okej, to chwilami było dobre, było zabawne i potrafiło wywołać delikatny rumieniec na mojej japie, ale w momencie, kiedy dialog, który mógł zająć pół strony ciągnie się przez 4 strony, bo Roth nie umie mówić z pełnymi ustami, a usta ma pełne ucha Layli, to naprawdę w pewnym momencie zaczynałam tylko sunąć okiem po opisie lizania/gryzienia, bo to już było nudne i powtarzalne. I nie zrozumcie mnie źle: gdyby wiedziała, że biorę się za czytanie erotyku, to nigdy bym się tego nie czepiała – w erotykach takie dziwactwa są wręcz wskazane. Ale to miała być młodzieżówka (popatrzyłam w Internety i tak jest kategoryzowana ta seria) fantasy, więc uważam, że mogę się tego czepiać. Połowa tych nie-seksów by w zupełności wystarczyła, serio. A tymczasem ja czułam się tym przytłoczona i znudzona. Serio.


WARTO/NIE WARTO
Czy polecam? W sumie nie widzę przeciwwskazań, tylko najpierw upewnijcie się, ze właśnie na to macie ochotę. Miejcie świadomość, że sięgając po Ognisty pocałunek dostaniecie sporą dawkę powtarzalnych scen pół-erotycznych, wyszukiwanych często dość na siłę dwuznacznych odpowiedzi na proste pytania i irytującą bohaterkę. Jednak znajdziecie tu też fenomenalnie ukazane piekielną hierarchię i taką smaczną szarość – bo w tej książce nie ma ciemnej i jasnej strony mocy, co jest mocno dobre. Tak więc ani was nie zachęcam, ani nie zniechęcam. Sami decydujcie. Ja tylko was przestrzegam ;)


www.doinnego.blogspot.com

CZYŻBY POPRZECZKA BYŁA ZBYT WYSOKO?
Na początku muszę zaznaczyć, ze to nie jest zła książka. Jest niczego sobie, po prostu… no myślałam, ze będę omdlewać z wrażenia oczarowana przez bohaterów, że mi pogruchoczą serce i takie tam, a w sumie wyszło z tego takie… meeeh. Duże MEEEH. Przez ponad trzysta stron czytałam, bo czytałam, w nadziei na to, że zacznie się coś dziać, coś...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

TYM RAZEM SERIO: ŚMIECHOM NIE BYŁO KOŃCA
Może zacznę od tego, co jest niezaprzeczalnie największym atutem tej książki. Lekkość i humor. A w zasadzie lekki humor. Kurczę, muszę przyznać, że po fenomenalnym Dożywociu i Sile niższej Marty Kisiel nie spodziewałam się rychło trafić na książkę równie dowcipną, opartą właśnie na tej takiej… niepowadze. A tu proszę, Raduchowska mi się trafiła i już wiem, że będę wyglądać informacji o premierze drugiego tomu, bo takich powieści nigdy mało, nigdy dość. Ogromnie podobały mi się sarkastyczne dialogi, podobało mi się to, że zdecydowana większość postaci w Szamance to bohaterowie inteligentni i wygadani, a pozostali, chociaż cechowała ich swego rodzaju głupkowatość, to nie drażnili tą głupkowatością, a bawili w równym stopniu, co ci pierwsi. Z pewnością przygarnę sobie kilka ripost z tejże książki, bo wymiany zdań pomiędzy postaciami były fenomenalne, pełne humoru i takiej… naturalności. Jednak o tym za moment. Jeśli na sali znajdują się fani twórczości pani Kisiel, to zalecam im rozważenie sięgnięcia po Szamankę, bo smakuje to bardzo podobnie, chociaż nie tak samo ;).


NN – NORMALNOŚĆ&nATURALNOŚĆ
Jak już wspomniałam o tej naturalności, to wypadałoby to jakoś rozwinąć. Bo wiecie, często czytając książkę człowiek sobie myśli: „Eee, w prawdziwym świecie nikt tak nie rozmawia!”, albo: „W realu takie cuda się nie dzieją…”. Sama często mam takie myśli i odnotowuje to sobie jako minusy. Tutaj ani razu do głowy mi takie teksty nie przyszły. Rozmowy bohaterów wydają się być wydarte z zwykłego, szarego życia, wszystkie wydarzenia pachną prawdziwym światem. W Szamance studenci organizują domówki i jarają zioło, a później łapią magiczne owce, starsze panie złorzeczą na lokatorów i zatruwają im życie milionem zasad, wykładowcy zasypują młodych ogromem nauki… życie bohaterów nie jest sielanką, ale też nie ma tu jakichś przerysowanych dramatów. W zasadzie w pewnym momencie człowiek się zaczyna zastanawiać, czy po śmierci nie spotka takiej Idy, która przyjdzie przeprowadzić go Na Drugą Stronę ;).


LUDZIE, CO ZA LUDZIE!
Jestem oczarowana kreacją bohaterów Szamanki, więc pozwólcie, że chwilkę się pozachwycam (chociaż postaram się ograniczyć do niezbędnego minimum!).
Zacznijmy od Idy, czyli tytułowej Szamanki od umarlaków. Tej dziewczyny nie da się nie polubić! Jest charakterna, inteligentna i jest (może nawet przede wszystkim) niedoskonała, co sprawia, że momentalnie staje się czytelnikowi bliższa. Ona wcale nie pali się do bycia medium, nie widzi jej się to całe widzenie trupów. Ida chciałaby sobie pożyć jak zwykły statystyczny śmiertelnik. A tu klops. Trzeba się za duszami uganiać. Nie oznacza to jednak, że dziewczyna nagle poczuje napływ weny, że zacznie żyć życiem medium i czerpać z tego przyjemność. Nie, Ida pozostanie Idą – do szpiku kości niemagiczną buntowniczką.
Drugą z moich ulubienic stała się ciotka Idy – Tekla. Nie chcę wam zdradzić wszystkiego, jednak Tekle cechuje dość charakterystyczna maniera: ciocia Idy mówi o innych w trzeciej osobie (pójdzie, zrobi, niech patrzy, itp.). i z początku ogromnie to drażni, ale już po kilku rozmowach człowiek się do tego przyzwyczaja, a postać Tekli zaczyna bawić bardziej i bardziej.
Oprócz tych dwóch pań przez książkę przewija się stado duchów (i nie tylko) – każdy z nich jest inny, każdy ma jakieś swoje „ja”. Żaden z bohaterów Szamanki nie został potraktowany po macoszemu, a to warto docenić ;).


DOBRA (PRAWIE) DO SAMEGO KOŃCA
Wiecie co? Tę książkę czyta się pierunem. Człowiek zaczyna po obiedzie, a tu nagle zapada zmrok i czytelnik spostrzega, że jest już na setnej stronie. Historia wciąga i bawi. Raduchowskiej należą się gratulacje za nie skupianie się na pierdołach. Nie znajdziecie tu opisów krajobrazu na dziesięć stron, nie będzie żadnego lania wody i zapychaczy. Ta książka składa się jedynie z tego, co ważne dla fabuły. Wątki płynnie się przeplatają, gdy jedna zagadka się rozwiązuje szybko pojawia się kolejna i kolejna. Jedynym minusem jeśli chodzi o przyjemność czytania i to, jak łatwo wkręcić się w tę opowieść jest jej zakończenie. Bo w pewnym momencie akcja bardzo przyspiesza i dosłownie przerzuca się strony aby dotrzeć do końca, a tu nagle to, co dla mnie mogłoby być zakończeniem od końca dzieli jeszcze kilkanaście (jeśli nie kilkadziesiąt) stron, na których tępo pieruńsko zwalnia. Z drugiej jednak strony to właśnie te ostatnie strony pozwalają Raduchowskiej na napisanie kontynuacji, tak więc jestem gotowa jej wybaczyć. Poważnie. Byle szybko wydano Demona luster ;)


MAGIA WZIĘTA NA CHŁOPSKI ROZUM
Co jeszcze..? Ach tak, przecież nie można pisać o Szamance i nie powiedzieć o tym, jak w książce ukazano magię! Cóż, według mnie została ona przedstawiona w taki sposób, że ja bez zastanawiania się przyjmowałam rzucane mi przez autorkę rozwiązania. To było takie: „Aha, okej, to ma sens”. Bo faktycznie każde wyjaśnienie dotyczące wątku paranormalnego miało ręce i nogi. W dodatku Raduchowska tłumaczyła mi to w tak prosty i przystępny sposób, że nie czułam potrzeby powątpiewać. Ilekroć wydarzyło się coś, co wydało mi się dziwne lub nielogiczne, tyle razy autorka przemycała mi subtelnie wyjaśnienie. Tym sposobem uwierzyłam jej we wszystko: w przechodzenie na drugą stronę lustra, w przyzywanie Wiatru, w śpiew umarłych, w czarną magię, w harpie.. kurcze, tego jest tu masa! Można powiedzieć: magia na wypasie! Bardzo dobra magia. Fascynująca. Raduchowska wiedziała gdzie ją pasać ;”)


POLECIĆ WAM TO?
A spróbowałabym wam jej nie polecić! Szamanka dla umarlaków była dla mnie ratunkiem w pierwszym tygodniu szkoły, oderwaniem od nagłego natłoku obowiązków i szkolnych dramatów, jakie przeżywa każdy uczeń tuż po wakacjach. Jeśli więc jest tu ktoś, kto poszukuje lekkie, aczkolwiek bardzo wciągającej historii, która sprawi, że niejeden raz zaśmieje się na głos siedząc sobie w MPK, to jest to książka dla niego. Rasowy poprawiacz humoru, mówię wam. Jeżeli natomiast nie poszukujecie oderwania, za to tęskno wam do klimatów z Dożywocia Kisiel, to (jak już wspominałam) tu je znajdziecie ;) W zasadzie jest to taka książka, która przypadnie do gustu niemalże każdemu. Poważnie. Polecam. Też poważnie. Chociaż Szzamanka poważna nie jest w najmniejszym stopniu ;)

TYM RAZEM SERIO: ŚMIECHOM NIE BYŁO KOŃCA
Może zacznę od tego, co jest niezaprzeczalnie największym atutem tej książki. Lekkość i humor. A w zasadzie lekki humor. Kurczę, muszę przyznać, że po fenomenalnym Dożywociu i Sile niższej Marty Kisiel nie spodziewałam się rychło trafić na książkę równie dowcipną, opartą właśnie na tej takiej… niepowadze. A tu proszę, Raduchowska mi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Stephen i Julia nie mieli się w sobie zakochać. To miała być relacja oparta wyłącznie na seksie. Jednakże serce nie sługa. Kiedy Stephen odkrywa, że czuje do Julii zdecydowanie więcej, niż było w planie, postanawia za wszelką cenę sprawić, aby i ona go pokochała. Chce jej udowodnić, że mogą zostać parą i żyć długo i szczęśliwie. Ale czy na pewno? A co z różnicą wieku? Co z konfliktem wykładowca-student? Czy pomimo licznych przeciwności ta dwójka ma szansę na wspólne szczęście?

Z ŁAJZY W AMANTA
Właściwie nie wiedziałam, czy brać się za recenzowanie tej części. Pierwszy tom zakończył się dla mnie zadowalająco, ale z drugiej strony byłam ciekawa co jeszcze się zmieni w głównym bohaterze… i tak oto jestem już po lekturze Absolwentki i znam odpowiedź na to pytanie. Stephen z pierwszego tomu był w 300% poprawny, broń Boże nie przeklinał, wstydził się swoich fantazji no i generalnie… no nudą wiało od niego na kilometr. Dopiero po poznaniu Julii zaczął się zmieniać. W Absolwentce Stephen nie jest już takim sztywniakiem. Główny bohater przestaje być grzecznym chłopcem, zaczyna mówić głośno co myśli i czego chce. To bardzo przyjemna zmiana, a co najważniejsze – ona nie zachodzi nagle, lecz stopniowo, strona po stronie. To nie jest tak, że wieczorem Stefcio jest wstydliwą łajzą, a kiedy budzi się rano, to nagle szasta przekleństwami na prawo i lewo, bo taki z niego chojrak. Cały proces zachodzi stopniowo, możemy obserwować zachodzące w nim przemiany, a dzięki temu, że to on jest tu narratorem, to możemy siedzieć bezpośrednio w jego głowie, czytać mu w myślach. Właśnie ten wątek przemiany głównego bohatera był dla mnie najciekawszym w tej książce i wydaje mi się jedną z największych jej zalet ;)


ZWIERZĘCE STEREOTPY
Podoba mi się to, że zarówno Absolwentka, jak i Debiutant w pewien sposób łamią stereotypy, które kojarzą nam się z erotykami. Bo wiecie, zawsze musi być tak, że facet to napalony ogier, który w szufladzie obok łóżka ma zgromadzony zestaw pejczy i innych wibratorów. Chłop musi klnąć jak szewc, rozmawiać z własnym przyrodzeniem, musi miotać kondomami po podłodze, być wiecznie gotowym i generalnie mieć Kamasutrę w małym palcu. Z kolei główna bohaterka winna być cichą szarą myszką, najlepiej dziewicą, która o seksie ma takie pojęcie, jak świnia o kolorze nieba. Koniecznie nie może głośno mówić o swoich fantazjach, ma być uległa… bla bla blaaa. Absolwentka przekręca ten schemat do góry nogami. Tutaj to facet jest tym nieśmiałym, tym początkującym, a kobieta zna się na rzeczy. Przy czym nie jest to też taka idiotyczna zamiana ról, bo to nie jest też tak, że Julia robi za Kryszczjana w spódnicy. Nie, tutaj seks jest o wiele bardziej… ludzki. Ale o tym za chwilę. Pragnę jednak zauważyć, że to co dla mnie jest plusem, dla innych może być ogromnym minusem. W końcu grono osób sięga po erotyki właśnie dlatego, żeby dostać napalonego ogiera i szarą myszkę. Swoją drogą zoologicznym mi tu trochę zaleciało xD


S JAK SEKS
Z jednej strony mogę zarzucić tej części, że seksu jest w niej za wiele jak na moje oko, że tłamsi on i zasłania inne wątki. Z drugiej jednak strony te sceny są napisane w smaczny sposób: żadnych zbędnych przekleństw, opisu faktury genitaliów, obleśnych opisów. To się czyta dobrze, więc jakoś nie boli mnie tak bardzo fakt, że seksu jest w tej książce jak mrówków. Da się przeżyć, a nawet pośmiać, bo w łóżku wychodzi na jaw jakim laikiem jest Stephen (przykład: Stefcio chciał być męski i groźny w łóżku, ale w pośpiechu postanowił darować sobie zdejmowanie spodni… więc się w nie zaplątał i spadł z łóżka w trakcie xD), często dochodzi do różnych rozmów no i generalnie… sama nie wiem, jakieś to takie naturalne, a nie książkowe wychodzi ;).


KURS BUDOWANIA ZWIĄZKU DLA OPORNYCH
Dziwnie mi to pisać, ale ten erotyk w jakiś sposób przypomina mi poradnik/podręcznik o tym, jak budować związek, przynajmniej od strony erotycznej. Julia ucząc Stephena wszystkiego, co z łóżkiem związane w pewnym sensie zwraca czytelnikowi uwagę na to, że mamy XXI wiek i seks w związku jest czymś, czym można się bawić, czymś czego nie powinno się zamykać w sztywnych ramach, a raczej gadać o tych sprawach otwarcie, proponować i brać pod uwagę propozycje partnera. Z jednej strony to jest coś, co wydaje się być oczywiste, a z drugiej może dla kogoś być odkryciem roku, kto wie?

KUMULACJA WAD
Wiecie co? Minusy zawrę w jednym akapicie, bo nie bardzo jest tu się o czym rozpisywać.
Wtejksiążceniemaspacjicholerajasna! Serio, co jakiś czas zdarzają się zdania albo jakieś urywki tekstu, gdzie między słowami nie ma odstępów.
Absolwentkę czyta się bardzo szybko, bo właściwie można przelatywać tekst wzrokiem. Brakuje mi w niej jakiejś konkretnej fabuły, jakichś prawdziwych problemów. Te, które stworzyła Hooks z kolei wydają mi się nieco sztuczne. Zarówno Stefcio jak i Julka często robią z igły widły, dramatyzują i wyolbrzymiają. Przy czym ja osobiście przymknęłam na to oko, bo nie zwykłam mieć wobec erotyków zbyt wygórowanych oczekiwań. Ma być miło. Było miło. Jestem zadowolona ;)
To właściwie nie jest taki znowu minus. W pierwszym tomie nie zwróciłam na to uwagi, a w tym zauważył to mój chłopak. STEPHEN. Stefan. Stefcio. Cholera jasna, czy można było dać głównemu bohaterowi mniej erotyczne imię?!

REASUMUJĄC
To chyba wszystko, co miałam do napisania ;) W skrócie: Absolwentka to książka do połknięcia w jeden wieczór. Z jednej strony jest to typowy erotyk, bez jakichś wielkich zaskoczeń, jednak z drugiej strony to, jak Hooks wykreowała postacie w tej książce sprawia, że historia Stephena i Julii różni się co nieco od innych powieści erotycznych. Jeśli nie szukacie zapierającej dech w piersiach opowieści, a raczej jakiegoś odmóżdżacza, to Absolwentka będzie jak znalazł ;)


www.doinnegpo.blogspot.com

Stephen i Julia nie mieli się w sobie zakochać. To miała być relacja oparta wyłącznie na seksie. Jednakże serce nie sługa. Kiedy Stephen odkrywa, że czuje do Julii zdecydowanie więcej, niż było w planie, postanawia za wszelką cenę sprawić, aby i ona go pokochała. Chce jej udowodnić, że mogą zostać parą i żyć długo i szczęśliwie. Ale czy na pewno? A co z różnicą wieku? Co z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Miało być strasznie źle, a moim zdaniem ta część była o niebo lepsza od swojej poprzedniczki. Właściwie od samego początku udało mi się wczuć w historię Zabójczyni z Adarlanu, a ze strony na stronę było co raz lepiej. Styl Maas powoli zaczyna przypominać mi ten, który znam z ACOTAR i ACOMAF. Wprawdzie to nadal nie jest tak dobre, ale nie mogę zaprzeczyć, że jest lepiej. Akcja nabrała tępa, miłość przestała być aż taka natarczywa, tajemnice zaczęły być tajemnicze… Ale pozwólcie, że rozłożę to na części pierwsze, zamiast ściskać całość w jednym akapicie :D

DCZEKAŁAM SIĘ ZABÓJCZYNI!
Od pierwszych stron widać zmiany, jakie zaszły w Cealenie. Nareszcie Maas pokazuje nam tę wojowniczą, morderczą dziewczynę, której zabrakło mi w Szklanym tronie. Muszę przyznać, ze nadal nie do końca się z Cealeną lubimy, ale wszystko zmierza ku dobremu. Powolutku, ale jednak ;). Ciągle mierzi mnie to, że najgroźniejsza laska w państwie przejmuje się źle dobranymi butami do sukienki, albo tym, że ją metka w kark gryzie, a na imprezie, na której ma pełnić funkcję ochrony burczy pod nosem, że jest pokrzywdzona, bo nie pozwalają jej zjeść kolacji… ale w gruncie rzeczy poziom irytacji zachowaniami Cealeny ma się nijak do tego, jak drażniła mnie w Szklanym tronie. Tutaj w końcu mogłam zobaczyć ją w akcji. Maas pokazała, że Zabójczyni Adarlanu ma pazury i potrafi nimi pochlastać do krwi (dosłownie!). Bardzo podobały mi się momenty, w których Cealenę opanowywał szał bitewny, gdzie stawała się dosłownie maszynką do zabijania. W zasadzie były to najlepsze fragmenty książki. To właśnie przy nich wkręcałam się w tę opowieść całkowicie i wstrząsałam ramionami, aby pozbyć się ciarek z pleców. Brrr! <3

CHYBA DAM MU DRUGĄ SZANSĘ ;)
Kolejna niespodziewana metamorfoza dotyczy Chaola. W recenzji Szklanego tronu mówiłam wam, że ten koleś jest skrajnie nielogiczny i nijaki. Cóż, wygląda na to, że poszedł po rozum do głowy i w Koronie w mroku wyhodował sobie jaja. Wybaczcie, ale inaczej tego nie nazwę. Nareszcie nasz dowódca straży wie czego chce i to zdobywa. W końcu pokazuje, że nie jest tylko ponurym mrukiem. Zaczyna się uśmiechać. Zaczyna żartować, zaczyna łamać prawo… ZACZYNA ŻYĆ! I tak, jak w poprzednim tomie Chaol stał na czele najgorszych postaci, tak tutaj został chyba moim ulubieńcem. Sama nie wierzę w to, co piszę, ale umówmy się, że Maas ma talent do stawiania świata czytającego na głowie ;)

KWINTESENCJA ZŁA
Nie chcę mówić wam tu o każdej postaci (ale muszę zaznaczyć, że nie tylko w tej dwójce zaszły zmiany na lepsze), jednak jest jeszcze jedna, o której grzechem byłoby zapomnieć. Król Adarlanu. Mato, nie wyobrażacie sobie jak bardzo podoba mi się to, jak Maas wykreowała tę postać! On jest tak zły, tak skrzywiony na punkcie władzy, tak bezduszny i bezlitosny, że aż… miło? Nie, nie miło. Ile razy pojawiał się w książce miałam wrażenie, ze wszyscy w pomieszczeniu się pocą i trzęsą ze strachu. Serio, Maas odwaliła kawał dobrej roboty, bo naprawdę uwierzyłam w postrach, jaki sieje władca i doskonale rozumiałam lęk, który obezwładniał mieszkańców Erilei. I może to dziwne, ale ogromnie podobało mi się uczucie otwierającej się w kieszeni maczugi, które towarzyszyło każdej wzmiance o władcy.

MAGIOM NIE BYŁO KOŃCA
Ktoś mi kiedyś mówił, ze Maas w kolejnych tomach porzuca wątek magii. Pfffi! Perfidni kłamcy! Jeśli tez o tym słyszeliście, to nie dawajcie wiary tym pogłoskom. Już w samej Koronie w mroku magii pojawia się o wiele więcej, a wszystko wskazuje na to, ze wątek ten będzie się rozwijał z kolejnymi tomami. Szczerze? Wydaje mi się, że to może być dobre. W prawdzie czytając o tym miałam takie irytujące wrażenie, że Maas tego nie dopracowała, a jej wytłumaczenia pewnych zwrotów akcji były cholernie nielogiczne, ale na dłuższą metę potrafiłam przymknąć na to oko. I tym sposobem jestem rozdarta: z jednej strony widzę spore luki i dziury w wątku związanym z przeszłością bohaterów, zwłaszcza Cealeny, z drugiej już w pierwszej części miałam przeczucie, że Maas tak pokieruje losami dziewczyny, więc w pewnym stopniu jestem zawiedziona, bo nie było to aż tak zaskakujące, jak pewnie być miało, a z trzeciej… a z trzeciej strony, do diaska, mimo wszystko wzbudziło to moją ciekawość i rządze poznania dalszych losów Zabójczyni z Adarlanu! I bądź tu człowieku mądrym…

A FUJ! IDŹ PRECZ, SZKARADO!
Jeśli już jesteśmy przy magii, to muszę wam powiedzieć, że Maas znów pokazała mi, ze potrafi kreować szkaradne, straszne postacie. Takie, które sprawiają, ze chcecie poznać ich historie, a jednocześnie się tego boicie. Takie, które sprawiają, że oglądacie się przez ramię, a przed snem zastanawiacie się, czy w szafie żaden diaboł nie siedzi. FUJ! Nie zdradzę wam o co/kogo mi chodzi, ale w książce pojawił się taki mikro wątek, który brutalnie zakończono, ale mam wrażenie, że jeszcze do niego wrócimy. Tamte kilka rozdziałów czytałam z zapartym tchem, serio. Wyłączyłam wifi, żeby nic mi nie przeszkadzało. To zdecydowanie świadczy o tym, że było dobrze. Nie przez całą książkę, ale jednak.

ON MNIE NIE KOCHA. NIE KOCHA MNIE ON. NIE MNIE ON KOCHA. ETC.
Jedna rzecz niesamowicie działał mi na nerwy. Powtórzenia. I nie chodzi mi tu o powtarzające się słowa, a o powtarzające się myśli. Mam wrażenie, że Maas troszkę niepoważnie traktuje swoich czytelników. Według mnie spokojnie wystarczyłoby raz usłyszeć o tym, ze bohater X boi się powiedzieć, że kocha bohatera Y, bo bohater Z może mu za to zrobić spore kuku. To samo tyczy się każdej innej myśli. Ogromnie mnie drażniły przemyślenia bohaterów, bo gdyby nie to lanie wody, to książka miałaby stron trzysta, a nie pięćset. Serio.

SUMA SUMMARUM…
Jaki jest ostateczny bilans zalet i wad? Zdecydowanie przeważają zalety! Nadal uważam, że Maas stać na więcej i mam nadzieję, że w kolejnych częściach będę mogła zobaczyć to na własne oczy. Czy polecam? Jasne, jeśli szukacie czegoś przyjemnego, ale bez ryzyka kaca - czemu nie! Przebrnijcie przez Szklany tron, zaparzcie sobie herbatkę (a raczej strzelcie lemoniadę, wszak mamy wakacje!) i bierzcie się za Koronę w mroku – wydaj mi się, że będzie to idealna książka na lato :)

www.doinnego.blogspot.com

Miało być strasznie źle, a moim zdaniem ta część była o niebo lepsza od swojej poprzedniczki. Właściwie od samego początku udało mi się wczuć w historię Zabójczyni z Adarlanu, a ze strony na stronę było co raz lepiej. Styl Maas powoli zaczyna przypominać mi ten, który znam z ACOTAR i ACOMAF. Wprawdzie to nadal nie jest tak dobre, ale nie mogę zaprzeczyć, że jest lepiej....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przeczytaliście opis? Ok. Myślicie, że to tylko jakaś zajawka? Nie moi drodzy. To jest precyzyjnie streszczona książka. Calutka. Serio.
Byłam pewna, że opis na okładce to jedynie drobna część Pieśni dla Elli Grey. Wiecie, tak jak to zwykle bywa – ogólny zarys fabuły, który ma zaciekawić a jednocześnie nie zdradzić nam zakończenia. No i okej, zakończenia nie zdradza (opis, ale już pierwsze zdania powieści owszem - mówią nam jak książka się skończy…). I zadziałało. Zaintrygował mnie. Z resztą nie tylko ja, bo kilka znajomych po sprawdzeniu opisu również pomyślało: „Hej, to może być niezłe!”. Byłam ciekawa jak Almond wplecie w nasz świat, świat nastolatków mit o Orfeuszu. I wiecie co? W tym przypadku ciekawość nie była pierwszym krokiem do piekła. Ona była pendolino do piekielnych czeluści.

ANO
Ano właśnie… Te trzy litery doprowadzały mnie do szału od samego początku. „Ano” pojawiło się w tej książce pewnie około 100-150 razy. A książka ma 299 stron (teoretycznie, bo w praktyce po odjęciu stron pustych, ozdobnych itp. Treść zajmuje znacznie mniej). Wyobraźcie więc sobie, że to cholerne „ano” bohaterowie umieli użyć w jednym dialogu kilkanaście razy. A królem anowania stał się dla mnie Orfeusz. Ale o nim opowiem w osobnym akapicie, bo…. Bo jest o czym.

Orfeusz był absolutnie najgorszą postacią, jaką do tej pory spotkałam w książkach. Właściwie.. ciężko to nazwać spotkaniem, bo nasz mityczny chłopina pojawił się w książce cztero albo pięciokrotnie, łącznie na około piętnastu, może dwudziestu stronach. Tak moi drodzy, jedna z trzech najważniejszych dla książki postaci praktycznie w niej nie występowała. A nawet kiedy już przypęzła, to ograniczała się do otumaniania ludzi lirą (wielka szkoda, że robił to w sposób pokojowy, bo śpiewem i grą na instrumencie. O wiele ciekawiej byłoby, gdyby otumaniał ich solidnym ciosem ów lirą w potylicę. Myślę, że to mogłoby uratować tę książkę.), znikania w najmniej odpowiednich momentach (wszystkich czterech!), oraz oczywiście mówienia „ANO”. W końcu „ano” wyraża wiecej niż tysiąc słów… a przynajmniej wydaje mi się, że tak mogłoby brzmieć motto Orfeusza.

UMRZYJCIE, PROSZĘ
Pierwszy raz w życiu chciałam śmierci wszystkich bohaterów. Dosłownie – wszystkich. Nie mam pojęcia w jakim świecie żyje pan Almond, ale wykreowana przez niego zgraja nastolatków nie ma absolutnie nic wspólnego z tym, jaka w rzeczywistości jest dzisiejsza młodzież. Sama mam dziewiętnaście lat, więc jestem zaledwie o dwa lata starsza od bohaterów Pieśni dla Elli Grey, i śmiem twierdzić, że jeszcze pamiętam jak to było te dwie wiosny temu. I może ja byłam niestandardową siedemnastką, ale przez myśl mi nie przeszło, żeby wyzwać mojego polonistę od (tu cytaty z książki) „zużytej parówy”, „bezużytecznego wora”, czy „niepolerowanego antyku”. Nie miałam też w zwyczaju łazić boso po plaży zasłanej cholernymi żmijami, bo zdążyłam już ogarnąć, ze te cholery mogą zrobić niezłe kuku. Nie uważam się też za szarą myszke, ale żeby tak naskakiwać na plaży na Bogu ducha winnych turystów z japą krzycząc, że jestem dzikusem, ale ich nie zjem? Oj nie zdarzyło mi się jeszcze. Szczerze mówiąc czytając tę książkę miałam wrażenie, ze oni byli cały czas ujarani i to czymś mocnym. Srogie grzyby…
Dorośli wcale nie byli lepsi. Wiecie jak profesor zareagował na tekst o parówie? Cytuję: „Wracaj (…) Do szlamu, z którego wypęzłaś, suko…”. Wyobrażacie sobie taki tekst na lekcji polskiego, w połowie omawiania fraszek? Bo ja ni cholery. Kolejnym absurdalnym tworem byli rodzice Elli. A właściwie rodzice zastępczy, bo dziewczyna będąc niemowlęciem została adoptowana. Wiecie jak zwraca się po tak długim czasie do swoich opiekunów? Nie mamo i tato. Nawet nie jakiś tam wujku i ciociu. Nie moi drodzy, ona mówi o nich po nazwisku. Serio. Grey’owie natomiast są tak staroświeccy i zacofani, że nie sposób uznac ich za rzeczywistych. Nie ma bata i już. Do tego dochodzą rodzice Claire, czyli najlepszej przyjaciółki Elli… ale chyba oszczędzę wam ich opisu. W każdym bądź razie są równie beznadziejni, co cała reszta bohaterów.

NAJGORSZA HISTORIA MIŁOSNA EVER!
Ja nie wiem, czy mam prawo nazwać to historią miłosną. Właściwie mam wrażenie, że to nie była miłość, tylko nadal działanie dragów. Bo wiecie, całą historię opowiada nam Claire i mówi nam najwidoczniej tylko o rzeczach, których była świadkiem. Tak więc wiemy, że spotkała Orfeusza na plaży podczas biwaku, na który Ella nie mogła pojechać. Wiemy, że chłoptaś brzdąkał na lirze i śpiewał tak pięknie, że Claire musiała zadzwonić do swojej najlepszej przyjaciółki, żeby mogła go usłyszeć. Wiemy, że on nagle zajumał naszej narratorce telefon i zaczął śpiewać specjalnie dla Elli… której w sumie nie znał, ale pokochał od pierwszego… telefonu? Czort go wie. Szkopuł w tym, że Ella odwzajemniła uczucie i uroiła sobie, że Orfeusz jest miłością jej życia. Wiemy też, że w połowie lekcji polskiego zobaczyła przez okno, że pod drzewem stoi jakiś typek… więc uznała, że to Orfeusz być musi, wstała i wyszła. Tak o. W połowie lekcji. A pamiętajcie, że ona nie miała pojęcia jak wygląda Orfeusz, także nie pojmuję skąd ta pewność, że ziomek pod drzewem to on. Ale to nadal nic! Wiecie co się dzieje zaraz po jej wyjściu z sali. Kończy się rozdział. A wiecie jak zaczyna się kolejny? UWAGA, UWAGA! Ella oznajmia, że ona musi wyjść za Orfeusza. Nie, nie żartuję. Po jednym spotkaniu postanawia się hajtnąć. Nie będę mówiła wam więcej, bo mam wrażenie, że już pojmujecie jak idiotyczny jest tutaj wątek romantyczny. A jeśli nie, to dajcie znać w komentarzu, chętnie opowiem wam więcej.

ZROBIŁAM EKSPERYMENT
Taki mój malutki test. Dałam tę książkę moim znajomym i rodzinie. Ludziom w różnym wieku, o różnych gustach, różnych charakterach. Kazałam otworzyć na losowej stronie i przeczytać ją na głos. Wynik: każdy po paru linijkach zaczynał czytać to jak zapiski wariata, z przesadnym patosem, z pompą, machając łapami albo intonując w komiczny sposób. A, no a mój tata uznał, że może z pomocą wina tekst nabrał sensu. Nawet chciałam przetestować tę metodę, ale na marne. Nic nie pomogło. David Almond zabił mnie swoim stylem pisania. To było tak beznadziejnie poetyckie, tak zapchane środkami stylistycznymi, tak dziwaczne i nieistotne, że równie dobrze możnaby połowę książki pominąć. Serio, sprawdziłam to. Pominęłam dwie strony, dokończyłam rozdział, po czym wróciłam do nich, żeby sprawdzić, czy ominęło mnie coś istotnego. Nie, nie ominęło. Spokojnie można by więc czytać same dialogi. A nawet nie koniecznie.
A teraz jeśli chcecie, sami spróbujcie przeczytać sobie jeden z dialogów (bo hipisowskie opisy wam podaruję):

„- Ja tylko poszłam się odlać! – jęknęła. – A one już tam były! Żmije! Chrzanione żmijska!
Z trudem łapała oddech.
- Carlo je dorwał! – powiedziała. – Szast-prast, łup-siup – tak je zdzielił wielkim kijskiem, serio!
Podniosła gady na wysokość oczu.
- Węże! Fuuuj! Przeklęte węże!
- Ano! – uspokoiła Carla, który do niej podszedł. – Ano! U mnie wszystko gra, stary!
Carlo zademonstrował, jak przeprowadził egzekucję.
- Gińcie, węże! Gińcie! – warczał, tłukąc plażę kijem.
Bianka wywinęła żmijami w powietrzu, po czym owinęła je sobie wokół gardła i zatańczyła na piasku, niesiona dreszczem grozy i fascynacji.”

I to był przypadkowy fragment, który przed chwilą otworzyłam na chybił-trafił. Są gorsze. Wierzcie mi. Ale nie ma opcji, żeby otwierając tę powieść na dowolnej stronie nie trafić na jakąś chorą sytuację. Serio.

PLUSY?
Są dwa. Wydanie Pieśni dla Elli Grey jest naprawdę śliczne: część książki, w której wkraczamy w podziemia jest napisana na czarnych stronach, dialogi potworów z piekła napisano demoniczną czcionką, nie zwykłym pismem, a tekst niejednokrotnie rozłożono na stronie w sposób niestandardowy. To było świetne. Ponadto poszczególne części książki oddzielały ciemne grafiki. Zielona Sowa się postarała, to muszę przyznać.
Drugim plusem jest duża czcionka i szerokie marginesy. Dzięki nim książkę czytało się ekspresowo, bo na stronie było niewiele tekstu. Pierwszy raz tak mnie to cieszyło.

KOŃCZĄC
Nie mogę polecić wam tej książki z czystym sumieniem. Dawno się tak nie zawiodłam, poważnie. Pieśń dla Elli Grey to jeden wielki zbiór wad. Język, jakim napisano książkę drażni i nie pozwala uwierzyć w tę historię. Bohaterowie są nierzeczywiści, irytujący i bezpłciowi, wypruci z emocji. Właściwie cała ta historia jest z nich wyprana i wypada sztucznie. Wątek mitologiczny spartaczono doszczętnie, bo w zasadzie nic w nim nie zmieniono – to był najzwyklejszy mit o Orfeuszu, tylko zamiast Eurydyki była Ella. Mam nadzieję, że dotrwaliście do końca. I proszę, nie dajcie się nabrać opisowi. Wystaczy, że mnie on oczarował i otumanił. Ehh… już wolałabym dostać w łeb tą lirą.

Nie zapytam, czy się skusicie. Zapytam, czy dostatecznie wam zobrazowałam beznadziejność tej książki? A może mimo wszystko macie odruch masochistyczny? Piszcie co sądzicie o Elli w komentarzach, bo zżera mnie ciekawość!
\

Przeczytaliście opis? Ok. Myślicie, że to tylko jakaś zajawka? Nie moi drodzy. To jest precyzyjnie streszczona książka. Calutka. Serio.
Byłam pewna, że opis na okładce to jedynie drobna część Pieśni dla Elli Grey. Wiecie, tak jak to zwykle bywa – ogólny zarys fabuły, który ma zaciekawić a jednocześnie nie zdradzić nam zakończenia. No i okej, zakończenia nie zdradza (opis,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

DO DWÓCH RAZY SZTUKA
To było moje drugie podejście do Szklanego tronu. Za pierwszym razem wzięłam się za niego zaraz po lekturze cudownego ACOTARu i stawiałam mu poprzeczkę pieruńsko wysoko. Cóż, za wysoko, bo wymiękłam w połowie książki. I właściwie nie miałam w planach podchodzić do niej ponownie, aż do momentu, kiedy skończyłam ACOMAF i uznałam, ze to nie mogło być tak złe, skoro obie serie wyszły spod pióra tej samej autorki. Postanowiłam, że poprzeczkę solidnie obniżę i za wszelką cenę, nawet jeśli byłaby nią moja poczytalność i szeroko pojęte zdrowie psychiczne, przeczytam przynajmniej pierwszy tom. Tak więc przeczytałam i… i żyję. Jakoś żyję. Właściwie nawet się nie zmęczyłam, bo nadal było to pióro Maas – lekkie, gibke i przyjemne w odbiorze. Nie mniej jednak nie było tak przyjemnie, jak być mogło…

A ABSURD I GŁUPOTA MAM NA DRUGIE
Zwykle nie zaczynam od bohaterów, ale w tym przypadku muszę, bo moim zdanie jest to jeden z dwóch największych minusów Szklanego tronu. Bohaterowie w tej książce są beznadziejni. Beznadziejnie sztuczni, beznadziejnie głupi, beznadziejnie honorowi, beznadziejnie przebiegli, beznadziejnie zabójczy.. generalnie postawcie obok dowolnego przymiotnika słowo „beznadziejnie”, a wyjdzie wam szczątkowy opis jednego z wielu bohaterów. Skupmy się jednak na tych najważniejszych.
Celaena jest największą, najsłynniejszą morderczynią w królestwie. No po prostu zakapior jakich mało, zabija brodatych bydlaków małym palcem podrzyna im gardełka paznokciem i podbija oczy machnięciem rzęs – a przynajmniej tak wynika z tego, co mówią o niej w książce. Zakładałabym więc, że dziewczyna musi mieć w głowie poukładane, musi być twarda i bezwzględna, czyż nie? Otóż nie. Wiecie co jest jej największym problemem po opuszczeniu obozu śmierci, w którym przebywała blisko rok czasu? Ano to, że z głodu jej krągłości zanikły, pan strażnik troszkę na nią warczy i jest niemiły, a poza tym musi sobie nakupić dużo ślicznych sukienek, bo ile można chodzić w obdartych łachach. Serio? Ale… POWAŻNIE?! A wiecie co robi, kiedy ma idealną sposobność do ucieczki, bo wszyscy w zamku są srodze spici, a ona zostaje bez straży? Ucieka? Ależ nie, toż to by było niehonorowe i niegodne! Grzecznie wraca do łóżka jęczeć i kwękać, snując w myślach plan wymordowania połowy królewskiego dworu oraz ucieczki… którą właśnie mogła na spokojnie przeprowadzić, ale jakoś jej się odwidziało. O aspekcie romantycznym mówiła nawet nie będę, o tym opowiem nieco później, ale… Matko i córko, jak mnie to dziewczę drażniło! Te jej wieczne rozterki, wahania nastrojów, ciągłe zmiany zdania… zabić to mało. Serio.
Mamy też Chaola, który jest dowódcą straży królewskiej i z jakiejś paki staje się strażnikiem Celaeny. Czemu on? Tego nie wie nikt, ale dla mnie to idiotyzm. W końcu jest szefem wszystkich żołnierzy, ma na głowie masę spraw na czele z rozwikłaniem zagadki tajemniczych morderstw, a co musi robić? Musi od rana do wieczora latać za naszą największą zabójczynią w królestwie i bawić się w opiekunkę. No czy Maas jest poważna? Przecież to bezsensowne! Dodajmy do tego fakt, że Celaena przez całą książkę praktycznie nie wykazuje skłonności do ucieczki, jest grzeczna i milutka, a Chaol w zaparte ma ją za najgorszą i najbardziej przebiegłą osobę w zamku. Serio. I w tej właśnie dziewczynie, której nie ufa, która uważa za zbiór cech najgorszych, za oszustkę, morderczynie i ogólnie twór piekielny… Chaol (cóż za zaskoczenie!) się zakochuje. Serio. I chociaż lubię typka, to ilekroć miałam okazję zagłębiać się w jego myślach, przed oczami migotało mi jedno słowo. Dwie sylaby. Pięć liter. I pytajnik. ---> SERIO?
Jest jeszcze Dorian, czyli książę Adarlanu. Jemu w zasadzie najmniej mam do zarzucenia, bo i w książce pojawiał się nie tak często, jak pozostała dwójka. Pomijając fakt, że jak na największego kobieciarza w królestwie strasznie opornie szło mu podrywanie Celaeny, to nawet nie był taki zły. Miła odmiana, zwarzywszy na drażniące właściwości pozostałych postaci – tych głównych, i tych pobocznych.

A ŻEBY TAK SZLAG TĄ MIŁOŚĆ TRAFIŁ..!
Wiecie co mnie rozbroiło? Z czytanych przeze mnie recenzji Szklanego tronu wynikało, jakoby ta książka miała subtelny i nie rzucający się w oczy wątek romantyczny. Oryginalny wątek romantyczny. Serio, ludzie tak pisali. I wiecie co? Większej głupoty w życiu nie słyszałam! Szklany tron to wzorcowy przykład jak spartaczyć całkiem dobrą historię poprzez zgaszenie jej nastoletnią, niedojrzałą miłością. Gdyby autorka poświęciła innym wątkom tyle samo uwagi, co miłosnym rozterkom Celaeny, Chaola i Doriana, to naprawdę mogłoby być dobre. Dla mnie ten trójkąt jest największym minusem książki. Nie dość, ze przez blisko pięćset stron od samego początku wiedziałam, że cała trójka poczuje do siebie nawzajem mięte, nie dość, że przez te pięćset stron żadna z relacji się jakoś specjalnie nie rozwinęła, to jeszcze całość wyszła idiotycznie sztucznie i plastikowo – chociaż może to być po części kwestia tłumaczenia. Liczę na to, że w kolejnych tomach sytuacja się zmieni i albo trójkąt trafi szlag, albo przynajmniej nabierze on jakichś rumieńców i atrakcyjności. Bo na chwilę obecną jedynie przeszkadza i przysłania wszelkie atuty książki, a tak być nie powinno.

GDZIE KREW? GDZIE CIARKI?
Jestem głęboko zawiedziona tym, jak Maas olała wątek turnieju, w którym miano wyłonić Królewskiego Obrońcę. Już pominę absurdalność pomysłu, według którego największe zbiry, mordercy i przestępcy mieli walczyć o to stanowisko, bo nie potrafię tego kupić i nawet książkowa próba wyjaśnienia mi, że przecież to świetny plan, do mnie nie dotarła. Skupmy się na turnieju. Na tych kilkunastu, czy kilkudziesięciu niesamowicie trudnych próbach, w ramach których ktoś mógł stracić życie, a jeśli nie, to co najmniej wrócić do zapchlonej dziury, z której go wyciągnięto na rzecz całej tej fenomenalnej zabawy. Jak myślicie, ile z tych starć zostało opisanych? Wszystkie? Połowa? Nie moi drodzy. Cztery, w tym finał. Ogromnie się zawiodłam, bo liczyłam na krew i łzy, na ciarki na plecach i włosy stające dęba w obliczu zagrożenia. Nic z tego… chociaż może nie tak do końca.


A JEDNAK TO NADAL MOJA MAAS <3
Zauważyłam, że Maas lubi zostawiać najlepsze na koniec. Tak było w przypadku obu Dworów, i tak też było tutaj, w Szklanym tronie. Początek był lekki i w jakiś wypaczony sposób intrygujący, później akcja się wlekła pomiędzy myślami o chłopakach, a myślami o ucieczce, aż tu nagle, zupełnie niespodziewanie Maas przekliknęła jakiś pstryczek w mojej głowie sprawiając, że wciągnęłam się w tę książkę. I znów: SERIO. Nie wierzyłam w to, póki nie okazało się, że w przerwie pomiędzy jednym a drugim kęsem serniczka tak się zaczytałam, że pochłonęłam duszkiem dobre sto stron. Sto stron, w których faktycznie polałą się krew, w których było ciekawie, brutalnie i emocjonująco. Sto stron spowitych mgłą z innych światów, otoczonych duchami i zjawami. Bardzo dobrych sto stron. I ja się pytam: Czemu tak nie mogło być od samego początku? Czemu Maas kazała mi tak długo czekać na pokaz swoich umiejętności? Okej, nadal uważam, że Szklany tron nie dorasta do pięt Dworom, ale mimo wszystko udało mu się rozbudzić we mnie nadzieje, że ta seria ma szansę być niezła. I tak oto jestem właściwie pewna, że przeczytam ją całą, powodowana nadzieją i ciekawością. Mam tylko nadzieję, że w tym przypadku ciekawość nie będzie pierwszym krokiem do piekła, a nadzieja nie okarze siępo raz kolejny matką głupich… ;)

KONCZĄC…
Matulu, dawno nie popełniłam tak długiej recenzji. Jakby tu to podsumować? Cóż, widzicie tę lawinę narzekań i minusów powyżej? Straszna jest, nie? A więc teraz was zaskoczę… bo jestem gotowa książkę tę polecić! Komu? Raczej osobom młodym, bo starsi mogą mieć zbyt duże wymagania względem serii o Zabójczyni z Adarlanu. Jeśli wiesz, że romanse nie działają na ciebie odstraszająco – łąp śmiało za Szklany tron. Jeżeli nie jesteś jeszcze wkręcony w fantastykę, za to w „babskie” młodzieżówki owszem – śmiało, próbuj! Jeśli jesteś cierpliwym czytelnikiem, to też nie powinien ci ten twór zaszkodzić. Ja już wiem, że sięgnę po kontynuację, bo suma summarum minusy nie były aż tak straszne i wydaje mi się, że będę umiała przymknąć na nie oko. A poza tym zżera mnie ciekawość co będzie dalej. Paradoks, prawda? ;)

Zapraszam do mnie! :)
www.doinnego.blogspot.com

DO DWÓCH RAZY SZTUKA
To było moje drugie podejście do Szklanego tronu. Za pierwszym razem wzięłam się za niego zaraz po lekturze cudownego ACOTARu i stawiałam mu poprzeczkę pieruńsko wysoko. Cóż, za wysoko, bo wymiękłam w połowie książki. I właściwie nie miałam w planach podchodzić do niej ponownie, aż do momentu, kiedy skończyłam ACOMAF i uznałam, ze to nie mogło być tak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Stephen Worthington jest wykładowcą na uniwersytecie. Jego życie jest do szpiku kości przewidywalne. Nudne. Dzień po dniu powtarza ten sam schemat, w który wliczają się wykłady, odbywające się we wtorki i piątki, na których spokój jego duszy zakłóca jedna ze studentek. Julia Wilde za nic ma ogólnie przyjęte zasady. Głośno mówi co myśli, wiecznie zapomina zwracać się do Stephena per „profesorze” i skrupulatnie dba o to, aby na każdych zajęciach zagrać na nerwach wykładowcy. Stephen szczerze nie trawi tej dziewczyny… aż do pewnego wieczoru, kiedy to niespodziewanie trafia do jej sypialni. Tam rolę się odwracają. Teraz to Julia będzie uczyć swojego profesora łóżkowych sztuczek. Co z tego wyniknie? Jak rozwinie się ta dziwna relacja? Czy związek wykładowcy ze studentką ma jakąkolwiek rację bytu? Sprawdźcie sami!

LEKKO, PRZYJEMNE, EKSPRESOWO
Okej, coś czuję, że recka nie będzie zbyt długa. W sensie… to był erotyk. Nie wiem, jak jest w waszym przypadku, ale ja od takich książek nie wymagam zbyt wiele. Mają mnie odmóżdżyć, mają pozwolić mi przez te kilkanaście godzin wyłączyć myślenie. W przypadku erotyków nie oczekuję ani jakichś ambitnych wątków, ani czort wie jakiej historii. Ma być miło. A jeżeli książka w jakiś sposób mnie zaskoczy, to miło z jej strony ;).W szale poprawek i zaliczeń Debiutant spadł mi właściwie z nieba i okazał się odmianą strzeloną w dziesiątkę. Przeczytałam go w jakieś półtora dnia i właściwie byłam zaskoczona, kiedy się skończył. Pieruńsko szybko mi się go czytało, co liczę mu na plus – z Greyem np. męczyłam się blisko tygodnia :’) W zasadzie byłam pewna, że to taka jednorazowa przygoda… ale może sięgnę po kolejny tom, kto wie? Wszystko będzie zależeć od mojego humoru chyba, bo właściwie z miłą chęcią dowiem się jak skończy się historia Julii i Stephena :).

ZAMIANA RÓL
Wiecie co wyróżnia Debiutanta? Bohaterowie. Pierwszy raz spotkałam się z erotykiem, w którym to nie kobieta, a facet jest tym niedoświadczonym, wstydliwym i niepewnym. Muszę przyznać, że była to miła, udana odmiana. Stephen przeważnie rozbrajał mnie swoją niewiedza i brakiem doświadczenia, był niesamowicie słodki. Jednak chwała niebiosom, że Hooks nie uczyniła z niego trzydziestoletniego prawiczka, o to byłoby moim zdaniem przegięciem. Podobało mi się to, jak stopniowo główny bohater rozwijał się i zmieniał. Wyszło to bardzo naturalnie i jestem pewna, że w kolejnym tomie Stephen nadal będzie się zmieniać, ewoluować. W zasadzie to dla tej przemiany mam ochotę na kolejny tom. Nie, Stephen nijak nie nadawał się na książkowego męża, na książkowego narzeczonego ani nic z tych rzeczy. Dla mnie jest on takim obiektem eksperymentalnym do obserwacji. Bardzo sympatycznym obiektem ;).
Z kolei Julia w Debiutancie odgrywa rolę tej obeznanej w temacie seksu, otwartej, śmiałej i bezpruderyjnej. I tu znowu Hooks należą się pochwały za smak, z jakim wykreowała tę dziewczynę. Bo wiecie, mogła z niej zrobić jakąś zdzirę, mogła stworzyć coś ohydnego, wulgarnego i odstraszającego, ale nie popełniła tego błędu. Julia jest po prostu piekielnie pewną siebie i nowoczesną dziewczyną, a przy tym charakterną i niesamowicie inteligentną. Żadnych Anastasii i wewnętrznych bogiń! Szczerze polubiłam Julię za jej sposób myślenia, za podejście do łajzowatego Stephena i…. no, za całokształt ;)
Oprócz tej dwójki w książce przewija się kilka postaci, ale nie są one zbyt istotne. Są, żeby być – nic poza tym, więc nie widzę sensu w dokładniejszym opisywaniu ich.

GRZEZNY EROTYK
Co jeszcze przypadło mi do gustu? Cóż, zdecydowanie język, jakim posługiwała się autorka. Nareszcie oszczędzono mi kut**ów, chu*ów i innych wulgaryzmów typowych dla erotyków. Hooks sprytnie wybrnęła z konieczności używania konkretnie tych najostrzejszych zwrotów – wszystko było opisane z perspektywy Stephena, który był dżentelmenem, a do tego profesorem literatury angielskiej, tak więc podświadomie dbał o słownictwo i brzydził się wulgaryzmów. Kurcze, nawet nie wiecie jakie to dziwne uczucie czytać erotyk, w którym seks jest nazywany np. „zbliżeniem”, na członka nikt nie mówi „ku*as”, tylko „penis” no i generalnie wszystko jest jakieś takie ładne i nieodpychające. Jak dla mnie bomba ;).

GDZIE CI MĘŻCZYŹNI?
Ano właśnie tu, w Debiutancie. Jak już wspomniałam narratorem jest tu nie kobieta, tak jak w przypadku większości książek tego typu, a facet – Stephen. Muszę przyznać, że to była przyjemna odmiana. W prawdzie nie poczułam się, jakbym weszła w męski umysł i zgłębiła jakieś nieznane mi jego tajniki, bo główny bohater nie bardzo zaliczał się do przedstawicieli płci brzydszej, ale na pewno dzięki temu zabiegowi miałam spory ubaw, bo i Stephehn nieświadomie umiał bawić zarówno Julię, jak i mnie. Jego przemyślenia były rozbrajające, jego problemy i wahania komiczne, jego logika tak dziwna, że aż fajna. Jednym słowem uważam, że Stephen spisał się jako narrator, za co Hooks należą się gratulacje.

*CYK CYK CYK* ŚWIERSZCZE
Z jednej strony jestem zadowolona z tego, że seks w książce był opisany smacznie, bez żadnego rozpadania się na kawałki i temu podobnych, a z drugiej żałuję, że najbardziej emocjonującym fragmentem Debiutanta było zabijanie pająka przez Stephena. No, i może jeszcze wizyta w klubie dla gejów, chociaż nawet z tym pająk wygrywa. Brakowało mi jakichś ostrzejszych zwrotów akcji, jakiejś solidnej dramy. Aczkolwiek mam przeczucie, że w kolejnej części będzie takich wątków więcej, a przynajmniej na to wygląda. Cóż być może kiedyś się o tym przekonam ;).


KURSYWA? A PO CO?
Jestem zawiedziona tym, jak zredagowano tekst książki. W Debiutancie mamy do czynienia z wiadomościami, z fragmentami facebookowych postów, z tytułami różnych powieści… i żaden z tych elementów nie został wyróżniony nawet najprostszą kursywą. Tekst jest ciągły, czcionka się nie zmienia, nie ma ani pogrubień, ani wspomnianej kursywy. To wprowadza lekki zamęt, bo musimy się domyślać co jest postem z FB Julii, gdzie zaczyna się, a gdzie kończy SMS, itd. Co zabawne, gdzieś tam pod koniec książki nagle pojawiły się tytuły pisane kursywą, ale było to może 3% z tego wszystkiego, co powinno być napisane w jakiś inny, odmienny sposób.


WARTO?
Kurcze, jeśli wiecie, że lubicie literaturę tego typu, to jak najbardziej. Debiutant to gwarancja relaksu i możliwości zaczerpnięcia głębokiego oddechu. Prze treść się śmiga, niejednokrotnie z uniesionymi u w uśmiechu kącikami ust. Jeśli więc szukacie czegoś naprawdę lekkiego, czegoś na jeden wieczór, co pozwoli wam się odprężyć, ale nie zostanie w waszej pamięci zbyt długo, to Debiutant może przypaść wam do gustu :)

www.doinnego.blogspot.com ;)

Stephen Worthington jest wykładowcą na uniwersytecie. Jego życie jest do szpiku kości przewidywalne. Nudne. Dzień po dniu powtarza ten sam schemat, w który wliczają się wykłady, odbywające się we wtorki i piątki, na których spokój jego duszy zakłóca jedna ze studentek. Julia Wilde za nic ma ogólnie przyjęte zasady. Głośno mówi co myśli, wiecznie zapomina zwracać się do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

ŻE NIBY TO DEBIUT..?
Początek był ciut toporny. Autor perfidnie skakał w czasie, zmieniał bohaterów, mieszał niemiłosiernie. Muszę przyznać, że troszkę mnie to przeraziło. Gdyby taka sytuacja utrzymała się do końca książki, to słowo daje, że szlag by mnie trafił. Jednak, jak widzicie, piszę (chyba) z sensem, zmysłów nie straciłam, wszystko jest w porządku, tak więc Marchewka odpuścił sobie podróże w czasie… na szczęście. I muszę przyznać, że gdy tylko sytuacja z czasem akcji się ustatkowała, czytanie ruszyło z kopyta, a szulerski świat wciągnął mnie bez reszty. Serio, przepadłam. Wciągnęłam się w sieć spisków i intryg, zaplątałam tak skrzętnie, że po skończeniu książki musiałam chwilkę odczekać, aż mi się wszystko w główce poukłada. Szczerze? Gdybym nie wiedziała, że jest to debiut pana Tomasza, to za żadne skarby świata bym się tego nie domyśliła. Autor fenomenalnie operował słowem, tworząc świat pełen tajemnic, pełen przekrętów, pełen walk na ulicach i zabójców czających się w zaułkach Hausenberga. Pomijając te kilka pierwszych rozdziałów niż znalazłam czasu na nudę. Ciągle coś się działo, ciągle musiałam główkować, aby rozgryźć zagadkę przed końcem książki (PS. Mimo główkowania ogarnęłam o co chodzi może na stronę przed wielkim finałem :’)). Już wiem, że jeśli nadarzy się okazja, to po kolejne książki Marchewki sięgnę w ciemno. SQN po raz trzeci udowodnił mi, że polscy autorzy nie gryzą. Serio.

MIASTO OŻYŁO
Właściwie po przeczytaniu opisu z okładki byłam przekonana, że głównym bohaterem będzie Slava. W czasie czytania książki zmieniłam zdanie i uznałam, że postacią pierwszoplanową o dziwo będzie Petr. Ale wiecie co? W obu przypadkach się myliłam. W Mieście szulerów pierwsze skrzypce gra nie człowiek, a miasto! Hausenberg. Cholera, jak ja lubię, kiedy miejsce akcji jest jakieś. Tutaj właśnie takie było. Hausenberg miał duszę, miał swoją historię, swoje tradycje, miał szereg rządzących nich praw, miał hierarchię władzy. Kurcze, tak dobrze się mi czytało wszelkie opisy ulic czy budynków, knajp, barów i domów gry, że w zasadzie wolałam je nawet od dialogów. Były świetne. Jedyne, do czego mogę się przyczepić, to fakt, że nie potrafiłam wyobrazić sobie otoczenia Hausenberga. Jakby wam to wyjaśnić…. Po prostu Marchewka tak skupił się na mieście szulerów, że zapomniał o świecie dookoła, przez co nie bardzo wiedziałam czy to jest tak, jak było za czasów dajmy na to Jagiełły – miasta dzieliły ogromne dystanse łąk, wsi i lasów, czy raczej tak, jak jest teraz – miasta sąsiadują ze sobą dosyć ściśle. Miałam wrażenie, że razem z granicą Hausenberga kończył się świat. Nie mniej jednak przeszkadzało mi to w stopniu minimalnym. O, i nie pogardziłabym mapką miasta – to byłoby coś! ;)

LUDZIE BEZ TWARZY
Marchewka wykreował w swojej powieści bohaterów różnorodnych i charakterystycznych, z tym nie ma co się kłócić. Ale ja mam… no właśnie, mam jedno ale. Dla mnie oni nie mieli twarzy. Okej, potrafiłam rozpoznać ich po tym jak wypowiadał się o nich narrator, rozróżniałam ich w dialogach po sposobie wysławiania, ale za żadne skarby świata nie potrafiłam wyobrazić sobie ich wyglądu. Wiedziałam, że Slava był przeciętnej budowy, że Nino był barczysty, etc, ale nie kojarzę jaki mieli kolor włosów czy oczu, karnację… no wiecie, zabrakło mi opisów. To troszkę bolało, bo akurat na wygląd postaci zwykłam zwracać uwagę… no ale z drugiej strony za kreacje ich charakterów należą się Marchewce pochwały. Od pierwszych stron czytelnik dostaje możliwość poznania Slavy, Nina i Petra, ich sposobu rozumowania, tego co ich cechuje i wyróżnia. I tak oto mamy króla złodziei, który ma ogromne ambicje, jest piekielnie cwany i równie bystry, mamy zabójcę potrafiącego pokonać w zasadzie każdego z zamkniętymi oczyma, no i nareszcie mamy szulera, który pragnie zaszczytów i sławy tak bardzo, że jest gotów w ich imieniu poświęcić samego siebie i postawić wszystko na jedną kartę. A skoro już przy kartach jesteśmy…

„GRAŁO SIĘ…”
Przyznaję się bez bicia, jestem karcianą łajzą. Czasami zagram ze znajomymi w makao czy kenta, dawniej pod groźbą płaczu i focha męczyłam z kuzynami grę w wojnę (to ciężko grą nazwać, to jest koszmar!), ale o tych prawdziwych grach karcianych pojęcia nie mam… to też jestem marnym autorytetem , jeśli chodzi o ocenianie tego, czy karciane zagrywki w książce ukazano dobrze. No na moje amatorskie oko wyszło to nieźle, bo nawet ja, karciana łajza, wiele zasad przyswoiłam, wiele sztuczek zrozumiałam i generalnie nie pogubiłam się w tym… za bardzo. Czasami coś mi umykało i fragmenty, które toczyły się przy stole karcianym czytałam dwu- trzykrotnie, ale to raczej wina mojej ignorancji, nie autora ;). Nie zmienia to faktu, że wszystkie te sztuczki i triki ogromnie mnie ciekawiły i nadawały całej historii takiego, hmmm… takiego klimatu rodem z kasyna. Miodzio.

MINUS ZA SŁOWNICTWO
Wiecie za co jestem zła na Marchewke? Za okaleczenie tej powieści sporą dawką kobiet lekkich obyczajów i innych takich. Nie, nie chodzi mi tu o przechadzające się gdzieś po Hausenbergu prostytutki. Mam na myśli wulgaryzmy. Kruca fuks, ja wiele rozumiem, i domyślam się, że to miało nadać książce charakteru i takiej męskiej twardości, takiego pazura, ale jak dla mnie połowa tych przekleństw wystarczyłaby z nawiązką. Czasami czytając po prostu pomijałam wulgaryzmy, żeby nie psuć sobie przyjemności. Bo o ile rozumiem, że kiedy budynek sypie się komuś na łeb, wkoło wszystko trawią płomienie, drzwi blokuje zgraja ochroniarzy, to aż się prosi o kilka mocnych słów, to w najzwyklejszym barze, i to podczas spokojnej rozmowy wcale ich być nie musi…

CZY POLECAM?
No pewnie! Jeśli szukacie łotrzykowskiej historii pełnej sekretów, przekrętów i walki o władzę, to Miasto szulerów jest czymś, co powinno przypaść wam do gustu. To samo tyczy się wszystkim miłośnikom karcianych rozrywek – może podłapiecie jakiś nieznany wam trik? ;) A taką trzecią grupą, którzy powinni się zastanowić nad sięgnięciem po tę książkę są ci z Was, którzy tak jak ja lubią, kiedy to miejsce akcji staje się swego rodzaju bohaterem książki. Jednym słowem – nie zawiedziecie się.
…DAMN, to były trzy słowa :’)

www.doinnego.blogspot.com

ŻE NIBY TO DEBIUT..?
Początek był ciut toporny. Autor perfidnie skakał w czasie, zmieniał bohaterów, mieszał niemiłosiernie. Muszę przyznać, że troszkę mnie to przeraziło. Gdyby taka sytuacja utrzymała się do końca książki, to słowo daje, że szlag by mnie trafił. Jednak, jak widzicie, piszę (chyba) z sensem, zmysłów nie straciłam, wszystko jest w porządku, tak więc...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

STRONA PO STRONIE CIŚNIENIE ROŚNIE
Zacznę może od początku, czyli od konstrukcji całej powieści. W tym tomie również początek jest dla czytającego swego rodzaju wprowadzeniem, ma na celu przypomnienie mu wydarzeń z Ognistego oczyszczenia, co mi ogromnie przypadło do gustu. Wprawdzie pierwszy tom czytałam niedawno i pamiętam wszystko dość dokładnie, bo nie tak łatwo zapomnieć tę historię, jednak jeżeli ktoś czytałby książki tuż po ich premierach, z pewnością byłby wdzięczny Haig za przypomnienie co, kto, gdzie, z kim i dlaczego. Ponownie musiałam poczekać kilkadziesiąt stron na rozpoczęcie tej prawdziwej, wartkiej akcji, ale i tym razem uważam, że było warto. Z każda stroną wkręcałam się coraz bardziej, moja ciekawość rosła równie szybko, co kłębek emocji, kotłujących się w sercu, gdy Haig z rozdziału na rozdział odsłaniała przede mną kolejne okropne, brutalne prawdy dotyczące świata Po Wybuchu. Od tej książki nie sposób się oderwać. Ja robiłam to tylko dlatego, że obowiązki wzywały, ale nawet po odłożeniu Mapy kości na półkę, w mojej głowie trwałą gonitwa myśli: co będzie z Cass? Jak skończy się następny rozdział? Co jeszcze wymyśli Rada? Haig skutecznie wryła się w moją pamięć, i nieprędko zapomnę o Mapie kości.

KLĄTWA DRUGIEGO TOMU? POTRZYMAJ MI PIWO!
Ten tom jest zdecydowanie mocniejszy od swojego poprzednika. Nie bardzo wiem jak wam o tym opowiedzieć, ale postaram się to zrobić bez spoilerów ;). W zasadzie cały czas miałam wrażenie, że rozwiązania wprowadzane przez Radę, mające na celu zniewolenie, stłamszenie, a ostatecznie pozbycie się Omeg, są niezwykle podobne do tych, które stosowali Niemcy podczas II wojny światowej. Na początku myślałam, że robię sobie autosugestię, bo akurat w tym samym czasie, kiedy czytałam Mapę kości, na lekcjach polskiego omawialiśmy teksty z okresu wojennego… ale nie, to nie to. Represje, jakimi obarczano Omegi do złudzenia przypominały mi to, jak traktowano Żydów w czasie wojny. Przytułki, które pozornie miały być ostatecznym ratunkiem dla kalekiej części bliźniąt, tak naprawdę był po prostu obozami pracy, a niekiedy nawet śmierci. Oh, gdybyście wiedzieli co Alfy ukrywały pod nazwą „przytułków”! Coś okropnego, ale akurat tego zdradzić nie mogę. W tej części ludzkość robi się coraz to bardziej zezwierzęcona, dochodzi do krwawych walk, demonstracyjnych mordów, bitew pomiędzy Alfami, a Omegami. Dzieje się. Dzieje się sporo, a z każdą kolejną przelaną kroplą krwi konflikt się powiększa. Haig należą się gromkie brawa za stworzenie tak dobrej, mocnej historii. Szczerze mówiąc, gdyby opisy był ciut mocniejsze, to pewnie bym była zawiedziona – są takie granice, których moja wyobraźnia nie lęka się przekroczyć, ale skutki tych wypraw są opłakane. Czytając Mapę kości kroczyłam wzdłuż tej cienkiej linii. I wiecie co? Chcę więcej. Chcę kolejny tom.

NA KONIEC ŚWIATA I JESZCZE DALEJ
Oprócz opisów walk, które mnie w pełni zadowoliły, książka jest pełna opisów krajobrazów. Ja tego nie lubię. Zwykle mnie krew zalewa, jeśli bohaterowie przemierzają odległości większe, niż droga z jednego końca miasta, na drugi (z resztą już o tym mówiłam w recenzji Ognistego oczyszczenia ;)). A tutaj? Tutaj czytałam wszyściutko, linijka po linijce. Każdy opis doliny, wyżyny, wzgórza czy klifu. Podróżowałam razem z Cass i chłonęłam cały ten spopielony świat dookoła niej. Jestem totalnie zaskoczona, ze mi się to podobało. Bo nie powinno. A jednak ;).

NIE ZAPOMINAJMY, ŻE JESTEŚMY TYLKO LUDŹMI
Jeśli chodzi o bohaterów, to chciałabym skupić się na dwójce, która w tym tomie wysuwa się na pierwszy plan, czyli (oczywiście) Cass i Kobziarzu.
Bardzo mi się podobało, że Cass w tej części nadal pozostała Cass, a jednak stopniowo, bardzo subtelnie przechodziła sporą metamorfozę. Z początku dziewczyna była jak ogłuszona tym, co wydarzyło się pod koniec Ognistego oczyszczenia. I to było tak cudownie normalne, tak ludzkie i naturalne, że aż się miło czytało o jej beznadziejnym stanie psychicznym. Serio, nareszcie główna bohaterka przeżywa traumatyczne wydarzenia jak człowiek, a nie jak maszyna. Dopiero z czasem Cass zaczęła odżywać, zaczęła walczyć, a zdania, jakie wypowiedziała pod koniec Mapy kości sprawiły, ze jeszcze bardziej zapragnęłam towarzyszyć jej w kolejnych częściach.
Z kolei Kobziarz totalnie mnie oczarował. Nie, nadal uważam, że nie nadawałby się na mojego książkowego męża. Pomordowalibyśmy się. Ale nie mogę wyjść z podziwu dla jego odwagi, uporu i takiej wewnętrznej siły. I znów – najlepsze w tym wszystkim jest to, ze Haig nie zatraciła jego człowieczeństwa. Kobziarz się myli, potyka, podnosi, ociera kolana z pyłu i rusza dalej. Walczy. Nie poddaje się. Kurcze, chociaż w wielu podjętych przez niego decyzjach się z nim nie zgadzam, to nadal czekam na jego powrót w następnym tomie.
STOPIEŃ SKARZENIA MIŁOSTKAMI >>> ZEROWY
*będzie krótko*
Miłości jak niemalże nie było, tak nadal niemalże nie ma. Nawet nie zdajecie sobie sprawy, jakie to jest dobre, ten brak lovestory.

PANI HAIG, PRZEZ PANIĄ SZCZĘKE ZBIERAŁAM Z PODŁOGI
Haig cały czas zaskakuje czytelnika. Serio, w tej części pojawiły się rozwiązania, których nigdy bym się nie spodziewała. Ja nie wiem skąd ta kobieta czerpie pomysły, ale jestem nimi zachwycona i chcę więcej. Już teraz wiem, że przeczytam wszystko, co wyjdzie spod jej pióra. Oczarował mnie jej styl pisania, urzekł talent kreowania indywidualnych, ciekawych postaci, zachwyciła zdolność do opisywania brutalnego, okrutnego i wynaturzonego świata. Chcę więcej. Ale to już wiecie ;).

WALKA „NA HOBBITA” :<
Szukałam minusów. Szukałam jak z lupą, i wiecie co? Pomijając jakieś sporadyczne literówki, znalazłam jeden – akcję rodem z Hobbita, czyli coś czego strasznie nie lubię. Otóż w czasie bitwy (o której nic wam nie powiem), kiedy to już się mocno wkręciłam, kiedy krew się lała, latały poucinane kończyny i głowy, konie rżały, ludzie wrzeszczeli… Cass dostała obuchem w łeb i rozdział się urwał. A zapowiadała się taka fenomenalna krwawa jatka :’( Ale to chyba jedyny minus. Czyli w sumie można uznać, ze minusów brak… prawda? ;)

UWAGA, BO POLECAM!
Och, chyba wyczerpałam limit cukru na ten miesiąc. Niestety, nic nie poradzę na to, jak bardzo przypadła mi do gustu Mapa kości. Jeśli pierwszy tom miał poziom niczego sobie, to drugi go przeskakuje i pieruńsko podnosi poprzeczkę. Ja osobiście nie mogę się doczekać kontynuacji. A komu polecam? Cholera jasna, najlepiej Wam wszystkim! Jeśli szukacie czegoś dobrego, z pazurem, czegoś wciągającego i dającego kopa waszej wyobraźni, to bierzcie się najpierw za Ogniste oczyszczenie, a tuż po nim za Mapę kości. Piekielnie warto!
www.doinnego.blogspot.com

STRONA PO STRONIE CIŚNIENIE ROŚNIE
Zacznę może od początku, czyli od konstrukcji całej powieści. W tym tomie również początek jest dla czytającego swego rodzaju wprowadzeniem, ma na celu przypomnienie mu wydarzeń z Ognistego oczyszczenia, co mi ogromnie przypadło do gustu. Wprawdzie pierwszy tom czytałam niedawno i pamiętam wszystko dość dokładnie, bo nie tak łatwo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

WIĘCEJ SIĘ NIE DAŁO..?
Tę książkę powinno się pochłonąć w jeden, może dwa wieczory. Ma króciutkie rozdziały, w dodatku podzielone gwiazdkami na jeszcze krótsze fragmenty.. i właśnie w tym problem. Mnogość narracji, która była atutem Dziejki w Wiatrodzieju jest według mnie największym minusem. W pierwszym tomie bohaterowie znajdowali się w jednym miejscu, czasami tylko się rozdzielali, a i to bardzo rzadko. Tutaj każda postać snuje osobną historię, w innej części Czaroziem, ewentualnie z czasem spotyka innego „narratora”. Suma summarum nie sposób wkręcić się w tę książkę. To znaczy nie, źle to ujęłam. W nią można się wkręcić na spokojnie. Tyle że ilekroć mi się to udawało, rozdział kończył się jakimś zaskakującym i ciekawym wydarzeniem, po czym okazywało się, że na dalszą część muszę czekać tak około dwudziestu stron. Dwudziestu stron, na których pojawiły się kolejne dwa lub trzy wątki, które mnie zaciekawiły… i na rozwiązanie których ponownie musiałam czekać te kilkadziesiąt stron, a w tym czasie zupełnie tracąc zainteresowanie wcześniejszymi wydarzeniami… bo czekałam już na te kolejne. Cholera, powiedzcie, że zrozumieliście. Bo naprawdę nie wiem, jak inaczej ubrać to w słowa. Wiatrodziej to dla mnie książka zbyt tłoczna, przez co męcząca. Z drugiej strony nie mogę zaprzeczyć, że nadal mnie ciekawi i, niech skonam, sięgnę po kontynuację, tego jestem pewna.

ALE O CO CHODZI?
Wiecie czego mi zabrakło? Przypomnienia wydarzeń z Dziejki. Od lektury pierwszego tomu minęło coś koło pół roku, więc uważam, że jeżeli ktoś tak jak ja czytał ją w okolicach jej premiery, to ma prawo nie pamiętać detali. Okej, wiem o co chodziło mniej więcej, ale skoro Dehnard wykreowała w Dziejce sporo wątków powiązanych z polityką, pomordowała całkiem pokaźną grupkę postaci i generalnie pod koniec równo namieszała, to wydaje mi się, że gdzieś na początku książki powinno się subtelnie wspomnieć o tym co, jak i dlaczego. A tutaj zostajemy znów porwani w wir wydarzeń, gdzie bohaterowie notorycznie wspominają o czymś, co miało miejsce w Dziejce, a my nic z tego nie wiemy. Przynajmniej ja nic nie wiedziałam i musiałam ogromnie wytężyć mózgowie, aby ogarnąć co autor miał na myśli. A, i nadal nie jestem pewna wniosków, do których doszłam.

IM GŁĘBIEJ W LAS, TYM PYTAŃ WINCY, A ODPOWIEDZI MNIEJ
Jak już jesteśmy przy tym czego zabrakło Wiatrodziejowi, to z bólem serca stwierdzam, ze nadal nie otrzymałam konkretnych odpowiedzi, których oczekiwałam od niego. Wciąż nie wiem o co tak konkretnie chodzi z rozszczepieńcami. Ba! Dehnard rozwinęła ich rolę w książce, dała im więcej mocy, ponownie nie tłumacząc skąd u licha się wzięły. Nawiasem mówiąc uważam, ten wątek za pieruński plus Wiatrodzieja. Owszem, pojawił się opis rozszczepiania z perspektywy splotodziejki (nie mogę zdradzić ani pół słówka więcej, wybaczcie), jednak nie potrafię uznać tego za wyjaśnienie. Ponadto pytań się oczywiście namnożyło, jak to zwykle bywa w drugim tomie. I sama nie wiem, czy teraz jest to minus, czy plus. Z jednej strony czuję irytację brakiem odpowiedzi… a z drugiej ta niewiedza i moja wrodzona ciekawość sprawiają, że planuję przeczytać trzecią część. Ba, ja na nią czekam! Chyba jestem masochistką.


UMRZYJ, BO PSUJESZ!
Wiecie co? Chyba najpierw opowiem wam o tym, co było złe, a później przejdę do plusów, dobrze? Pora więc na czarną owcę tejże książki.. czyli tytułowego wiatrodzieja. Matulu, pierwszy raz w życiu życzyłam śmierci postaci, która nie była tą złą. Serio. Merik jakoś na drugiej stronie powieści finguje swoją śmierć, a później przez resztę książki lata i szuka zemsty. Książę ma w nosie to, że wszystko krzyczy do niego „Ośle, nie masz racji!” i w zaparte próbuje wmówić sobie i innym, że tę rację ma. W tym celu tarza się w błocie, fekaliach i innych ohydztwach, bo taki z niego tajniak! W między czasie totalnie ignoruje fakt, że po jego ciele śmigają jakieś czarne mazaje. Bo przecież to normalne zjawisko, prawda? No właśnie nie do końca. Merik w tej części był potwornie irytujący i jeszcze bardziej nudny. Rozdziały, w których to on był narratorem były absolutnie najgorsze i nie jest przypadkiem to, że to właśnie gdy pojawiał się waleczny Nihar, Ula szła zaparzyć sobie herbatki, sprawdzić maila, czy zrobić cokolwiek, aby odwlec spotkanie z księciem.

CHYBA POLUBIĘ KREW
Mam wrażenie, ze wyczerpałam już listę minusów (oh, gdybyście widzieli moje notatki, powstałe w nocy, kiedy czytałam WIatrodzieja. Majstersztyk, zaiste xD). Pora na zalety i zacznę od tej największej, która notabene była też jedną z większych pozytywnych stron tomu pierwszego. Krwiodziej. Cholera, uwielbiam tego typa. Jeśli rozdziały Merika były najgorszymi, to te, które opowiadał Aeduan były zdecydowanie najlepsze. I to bez wyjatku, każdy. Czekałam na nie, kartkowałam powieść, aby sprawdzić kiedy znów pojawi się mój ulubieniec. Aeduan przez całą książkę przechodził metamorfozę w towarzystwie Iseult, tak jak się spodziewałam… chociaż nie do końca. Chwała niebiosom, Dehnard nie połączyła tej dwójki w taki sposób, jaki sugerowały wydarzenia z Dziejki. Okej, mam wrażenie, że to prędzej czy później pójdzie w tym kierunku, ale na chwilę obecną jest to bardzo subtelne, co ogromnie mi przypadło do gustu. Z resztą hej! Mi się wszystko, co związane z Aeduanem podoba.

COŚ BYM WAM POWIEDZIAŁA, ALE NIE MOGĘ
Kolejny plus Dehnard dostaje ode mnie za Iseult i całą tę akcje ze snami i rozwojem jej mocy. Kurczę, chciałabym wam napisać coś więcej, ale to byłby karygodny spoiler. Spróbuję jakoś to obejść… Otóż Iseult w Wiatrodzieju w pewnym sensie odkryje siebie na nowo, zyska pazur i władzę, jakiej w zasadzie nie pragnęła. To było naprawdę dobre i chcę więcej.

KALEJDOSKOP CHARAKTERÓW
Jeśli jesteśmy już przy bohaterach, to w zasadzie jako plusy mogę uznać całą resztę postaci. Nie chcę tutaj rozwodzić się nad każdym z osobna, więc postaram się streszczać. Na pewno przypadła mi do gustu postać cesarzowej Vanessy – potężnej i charakternej żelazodziejki. Bardzo zaciekawiła mnie osoba Cadena. Niestety, o tym panu nic wam nie powiem – to trzeba samemu odkryć razem z Safi, inaczej stracicie całą przyjemność z poznawania tegoż bohatera. Nie mniej jednak wszystko wskazuje na to, że w trzecim tomie będzie go całkiem sporo, a jeśli Dehnard i tym razem nie da mi odpowiedzi, na pytania, których ciasna siatka spowija Cadena, to nie ręczę za siebie. Kto jeszcze? Zdecydowanie Cam – i tutaj nawet nie wiem, co mogłabym napisać, bo pod koniec książki totalnie się pogubiłam w tym, kim jest ta postać. Nawet nie wiem, czy odmieniać czasowniki w rodzaju męskim, czy żeńskim. Jestem w kropce. Trzeci tomie, daj mi wiec odpowiedzi i na pytania dotyczące Cam! A taką wisienką na torcie jest Vivia – siostra Merika, dążąca do objecia tronu Nubrevny. Piekielnie silna kobieta, uparta i inteligentna. To lubię, to cenię i cieszę się, że Dehnard pozwoliła Vivii opowiedzieć swoją historię osobiście. Tak więc jeśli o plusy chodzi, to zdecydowanie są nimi bohaterowie Wiatrodzieja, z małym, tytułowym wyjątkiem. Postacie są tutaj barwne, pełne indywidualnych cech, a to dla mnie ogromna zaleta.

MIŁOŚCI NIEUŚWIADCZYCIE
Ano właśnie. O ile w Dziejce wątek romantyczny się pojawił, takk tutaj w zasadzie nie znalazłam takowego. Okej, między krwiodziejem a więziodziejką być może coś się w kolejnym tomie może wydarzyć, ale nie w Wiatrodzieju. Można też liczyć na wątek miłości homoseksualnej, ale to również nie w tej części. Jednym słowem - jeśli macie dość miłostek, to mam dla was dobrą wiadomość! Wiatrodziej jest bezmiłośćiowy, zaiste.

COŚ ZA COŚ
Może i nie ma w nim miłostek, za to zdecydowanie jest krew. I flaki. I trupy. Dużo trupów. Są palone zwłoki, są porywane dzieci (Nie mogę nic o tym powiedzieć, ale zżera mnie ciekawość w tym przypadku!), są pościgi i porwania, pożary i wybuchy... Oj, dzieje się! I to jest ogromna zaleta, tylko żeby jeszcze nie skakano tak między narracjami. Ale tak poza tymi zmianami, to naprawdę nie sposób narzekać na nudę, bo co krok następują zwroty akcji, często suto skropione krwią. To się ceni, to się chwali ;).

NA KONIEC O UCZCIE DLA OKA
Tak na sam koniec zostawiłam to, o czym zwykle piszę na początku, a mianowicie wygląd książki. Kurde, Wiatrodziej prezentuje się fenomenalnie. W Dziejce czegoś mi brakowało, natomiast tutaj nie mam zastrzeżeń. No, prawie nie mam. Wyjątkowo znalazłam w tekście literówki, a nawet dwie linijki napisane bez użycia spacji (ale miałam mindfuck, myślałam, że to jakiś omam!), ale poza tym wszystko wygląda świetnie – jak to zwykle bywa w przypadku SQN. W zasadzie ta okładka nieco utrudnia czytanie, wiecie? Przez pierwsze kilka godzin notorycznie przerywałam czytanie, aby tak tępo popatrzyć się na okładkę. Serio <3

NIE WIEM JAK ZAKOŃCZYĆ!
Podsumowując… ja nie wiem, czy ta recenzja jest pozytywna, czy negatywna. W życiu nie miałam tak dziwnych odczuć względem książki. Wiatrodziej z jednej strony mnie zawiódł, a z drugiej strony sprawił, że chcę kupić trzeci tom. Nie mam pojęcia komu go polecić. Właściwie to najpierw bierzcie się za Dziejkę – jeżeli ona się wam spodoba i nie będzie irytować, to próbujcie drugiego tomu. Jeżeli jednak was zirytuje, to oszczędźcie sobie czasu. Tak mi się wydaje będzie najrozsądniej ;).

WIĘCEJ SIĘ NIE DAŁO..?
Tę książkę powinno się pochłonąć w jeden, może dwa wieczory. Ma króciutkie rozdziały, w dodatku podzielone gwiazdkami na jeszcze krótsze fragmenty.. i właśnie w tym problem. Mnogość narracji, która była atutem Dziejki w Wiatrodzieju jest według mnie największym minusem. W pierwszym tomie bohaterowie znajdowali się w jednym miejscu, czasami tylko się...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Siedem minut po północy Siobhan Dowd, Patrick Ness
Ocena 8,0
Siedem minut p... Siobhan Dowd, Patri...

Na półkach: , , ,

W SKRÓCIE
Od kiedy trzynastoletni Conor dowiedział się, że jego mama jest ciężko chora, noc w noc śni mu się koszmar, z którego chłopiec budzi się z krzykiem. Pewnej nocy, siedem minut po północy chłopak budzi się… ale tym razem nie przez koszmar. Ktoś go woła. Woła go po imieniu. Conor odkrywa, że za oknem jego pokoi stoi potwór. Mówi, że jest Cisem, i że to Conor go wezwał. Od tej nocy Potwór zaczyna nawiedzać chłopca i opowiadać mu historie. Ma ich być trzy, a gdy już skończą się opowieści Cisa, przyjdzie pora na opowieść Conora. Jesteście ciekawi po co Potwór przyszedł do chłopca? Co kryje się za jego historiami? I jaka jest czwarta opowieść, opowieść trzynastolatka? Koniecznie poszukajcie odpowiedzi w Siedmiu minutach po północy!

TYM RAZEM NAPRAWDĘ MUSZĘ!
Jak zwykle zacznę powierzchownie, bo od wydania. Ale w tym przypadku absolutnie nie wyobrażam sobie, żebym mogła zacząć od czegoś innego! Mam wersję ilustrowaną książki i jestem w niej bezbrzeżnie zakochana. Teoretycznie liczy ona 214 stron, ale tekstu jest o wiele mniej. W tym wydaniu królują obrazy Jima Kaya. Są niesamowite! Aktualnie jest to najpiękniej ilustrowana książka w mojej biblioteczce. Postaram się wam pokazać kilka grafik w tej recenzji, żeby nie być gołosłowną. One są tak mroczne, tak klimatyczne, tak oryginalne, że często zatrzymywałam się na kilka, a nawet kilkanaście minut, aby po prostu je podziwiać. A to naprawdę wyczyn, bo historia Conora była pieruńsko wciągająca, więc oderwanie mnie od niej uważam za ciężkie do wykonania. Jim Kay podołał zadaniu, brawo!
Muszę jednak nadmienić, że Papierowy Księżyc nie zawiódł… z literówkami. Jedną popełnił już na okładce, z tyłu i to w tytle książki. W treści też pojawiają się błędy, chociaż nieliczne. Trochę to kuje w oko, ale wybaczam. Wybaczam, bo… ILUSTRACJE <3

TAKI MAŁY, TAKI DUŻY MOŻE… PRZECZYTAĆ ;)
Mój tata uznał, że to książka dla dzieci, ale i dorosły może po nią sięgnąć z powodzeniem. W zupełności się z tym zgadzam. Z Siedmioma minutami jest trochę jak z Małym księciem – kiedy się go czytało w szkole, to jakoś niekoniecznie się to rozumiało, nie zawsze doceniało. A gdy się o nim myśli po latach, to historia tamtego chłopca nabiera sensu, jego podróż zmienia swoje znaczenie. Wydaje mi się, że dla dzieci podobnie byłoby z Siedmioma minutami po północy. W sumie to byłoby całkiem fajne (tak myślę) – przeczytać prostą historię chłopca, na drodze którego staje potwór… a po latach zrozumieć ją w zupełnie inny sposób. Może chrzanię, nie wiem, ale na pewno podsunę Siedem minut po północy kuzynowi i młodszej siostrze mojego chłopaka. W końcu dobrem wypada się dzielić ;).

KSIĄŻKA PRZEMÓWIŁA
Z tą książką miałam dość dziwną sytuację, bo nie wiedzieć czemu nagle zaczęłam czytać ją na głos. Serio, wzięłam ją do wanny i w pewnym momencie zorientowałam się, że ten głos, który zawsze słyszę w głowie czytając… to mój głos. To chyba dowodzi tego, jak świetnie Ness opowiedział historię Conora. Niesamowicie lekko, bez zbędnych zawijasów słownych, bez ciężkich mądrości. A pamiętajmy, że przez cały czas krok za krokiem za chłopcem kroczy śmierć, czyhająca na jego matkę, więc to wcale nie takie hop-siup opisać to w tak przystępny sposób. Już wiem, że muszę poznać inne książki tego autora. Patrick Ness oczarował mnie swoim piórem. Nie pamiętam kiedy ostatnio jakaś książka pochłonęła mnie tak mocno, żebym zaczęła czytać ją na głos. Swoją drogą wydaje mi się, że Siedem minut po północy jest do tego stworzone – aby rozdział po rozdziale czytać ją co noc młodszemu bratu, siostrze, córce albo synowi. Jeśli macie możliwość, to to sprawdźcie ;)

POMYSŁ TO PODSTAWA
Skoro już mowa o tym, po jakie książki będę musiała sięgnąć, to do listy dopisuję te autorstwa Siobhan Dowd. Nie wiem, ile w Siedmiu minutach jest Dowd, a ile Nessa, ale jej pomysł był niesamowity. Ta opowieść była tak oryginalna, tak ciekawa i wartościowa, że nie wyobrażam sobie, że mogłabym nie sprawdzić innych pomysłów tej pani.

ABY DZIECKO DZIECKIEM POZOSTAŁO
Bardzo podoba mi się postać Conora. Jest mi ona cholernie bliska, bo sama mam podobną historię… może z pominięciem potwora czekającego na mnie co noc. Ness świetnie wykreował tego chłopca. Conor z jednej strony był bardzo odważny i samodzielny, ale nadal pozostawał tylko trzynastolatkiem. Trzynastolatkiem z umierającą mamą, który nie dońca chciał w to wszystko uwierzyć, który cały czas miał nadzieję na wyzdrowienie najważniejszej osoby w jego życiu. Chłopcem, który chciał normalności, której wszyscy mu odmawiali. Chłopcem, który przez to wszystko stal się niewidzialny. Kurcze, jestem zachwycona tą postacią. Serio.

ODROBINA MAGII
Cis jest dla mnie zagadką. Nie wiem, czy powinnam traktować go jako wymysł wyobraźni Conora, czy raczej jako postać fikcyjną, nierealną, ale prawdziwą. Kurcze, nawet nie wiem, jak to ubrać w słowa. Bo wiecie, z jednej strony on nie miał prawa istnieć. Takie rzeczy nie dzieją się w normalnym świecie. A z drugiej strony, przecież to jest opowieść, historia powstałą w czyjejś głowie. I tak naprawdę w ów głowie wszystko jest możliwe. Tak więc wydaje mi się, że to, jak każdy z nas odbierze Potwora jest kwestią indywidualną. Ja nadal nie umiem się określić i chyba nawet tego nie chcę. Jedno jest pewne – książkowy Potwór dał mi mocno do myślenia. Z szeroko rozwartymi oczyma „słuchałam” razem z Conorem opowieści Cisu. Każda zaskoczyła mnie w równym stopniu, co chłopca. I każda poruszyła jakąś strunę w moim sercu. Nie wiem, czy była to zasługa Nessa, czy Dowd, ale czyjakolwiek by nie była – wątek opowieści Cisu zasługuje na gromkie brawa. Piekielnie gromkie.

KOŃCZMY!
Chyba wszystko już zostało powiedziane. A raczej napisane ;). Podsumowując: Siedem minut po północy to przepiękna, poruszająca historia, którą warto poznać. Nie powiem komu ją polecam, bo tak naprawdę nie potrafię zawęzić grupy potencjalnych czytelników. Wydaje mi się, że każdy może spokojnie sięgnąć po tę króciutką opowieść i znaleźć w niej coś dla siebie. Coś, co ulokuje się w jego sercu i już tam pozostanie. W moim serduchu historia chłopca i Potwora z pewnością pozostanie na długo. Gorąco polecam!

www.doinnego.blogspot.com

W SKRÓCIE
Od kiedy trzynastoletni Conor dowiedział się, że jego mama jest ciężko chora, noc w noc śni mu się koszmar, z którego chłopiec budzi się z krzykiem. Pewnej nocy, siedem minut po północy chłopak budzi się… ale tym razem nie przez koszmar. Ktoś go woła. Woła go po imieniu. Conor odkrywa, że za oknem jego pokoi stoi potwór. Mówi, że jest Cisem, i że to Conor go...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

ŚMIECHOM NIE BYŁO KOŃCA
Dosłownie. Książkę skończyłam dobre parę dni temu, a nadal wplatam w rozmowy z innymi jej fragmenty. Wczoraj na ten przykład zaczęło się od jednego cytatu… a skończyło na wodzie wylewającej się z wanny, bo Ula się zagadała z tatą. Notabene mój protoplasta byłby życie stracił, bo błędnie założył, że o Sile niższej można słuchać i pić coś jednocześnie. Nie można. Ryzyko zakrztuszenia ze śmiechu jest zbyt duże. Nie próbujcie tego w domu! Marta Kisiel utrzymuje poziom pierwszego tomu, a nawet może odrobinę go przeskakuje. Sama nie wiem, ale jedno jest pewne: nie sposób czytać Siły wyższej w autobusie, pod ławką na geografii, w poczekalni u lekarza.. no, generalnie miejsca publiczne odpadają, chyba że jesteście gotowi na wczasy w zakładzie dla obłąkanych. Bo jednak chichranie się do łez w MPK nie jest reakcją normalną, prawda? Ja po pierwszym chichrnięciu (?) skitrałam książkę do torby i przerzuciłam się na muzykę. Dla własnego bezpieczeństwa.

NOWE TWARZE, NOWE DZIWACTWA
No tak. W wyniku zdarzeń, które mają miejsce pod koniec Dożywocia, Konrad wraz z całą ferajną dożywotników przeprowadza się do miasta, a tam już czekają na nas nowe postacie – każda bez wyjątku obłędna, każda inna i niepowtarzalna. Autorce naprawdę należą się głębokie ukłony za kreację bohaterów Siły niższej. Wiecie, przeważnie kiedy piszę w recenzji o indywidualności postaci mam na myśli w głównej mierze ich charakter. Tutaj na charakterze się nie kończy. W Sile niższej każda postać ma swój własny język, swoje powiedzenia, swoje koniki i pier*olce. Słowo daje, że jeszcze nie spotkałam się z taką mnogością różnorodności. Nie chcę się tu rozpisywać o każdym z bohaterów, ale tak w ogromnym skrócie: wyobraźcie sobie dom zamieszkany przez wikinga trudniącego się struganiem zezowatych aniołków i Jezusków, dwa anioły – jednego małego, słodkiego, troszkę naiwnego, a przy tym tak kochanego i sympatycznego, że nie sposób go nie pokochać; drugiego perfekcjonistę, stróża całodobowego pełną gębą, drażniącego, upierdliwego, a mimo to nadal rozbrajającego czytelnika; stado różowych królików, trzy widma niemieckich żołnierzy z czasów II wojny światowej lubujących się w degustacji trunków dla dorosłych, utopca szalejącego jak gdyby nigdy nic w sieci, drapieżnego kota bojowego imieniem Zmora, domowego cthulu z zamiłowaniem do pichcenia serników i mazurków… a pośród tego szaleństwa jednego biednego pisarza, który stara się związać koniec z końcem, dopilnować, aby żadnemu z domowników niczego nie brakło, nie stała się najmniejsza krzywda. Czujecie to? Nie? W takim razie sięgnijcie po książkę, a tam już pani Marta wam wszyściuteńko opisze… i to jak opisze!

Z IGIEŁ WIDŁY, Z ŁYŻKI WIOSŁO, Z NOŻA MACZETĘ
Pisałam już o tym w recenzji Dożywocia, ale muszę znów o tym wspomnieć. Opisy. Cholera, one są niesamowite. Niepowtarzalne. Tutaj nie ma czegoś takiego jak: „Konrad obudził się w deszczowy poranek”. W Sile niższej z byle deszczu robi się widowisko, opisuje je na minimum stronę, rozkłada na czynniki pierwsze i wyprowadza z tego zjawiska tak niespodziewane wnioski… uwielbiam tę opowieść właśnie za to, jak z rzeczy błahych, takich jak mgła, pieczenie pierniczków, deszcz czy kac, robi coś fascynującego, zaskakującego i nietypowego. A wiecie co jest najlepsze? Te opisy nie potrafią nudzić! I mówię to ja, która zwykle przelatuje zbyt długie gadanie o bananie jednym okiem, bo przecież ile można pisać o tym, że pada? Ano można. Można długo, z humorem i polotem. Można tak, aby uronienie chociażby słówka wydawało się czytelnikowi czynem haniebnym i ogromną stratą. Sprawdzone info.

KLEI SIĘ BARDZIEJ
Tak jak już wspominałam, w przeciwieństwie do tomu pierwszego, tutaj wydarzenia bardziej się kleją, są bliższe typowej powieści. W sensie że mamy mniej-więcej pojęcie do czego zmierzamy, jak może się skończyć ta opowieść. Przyznaję, że zakończenie odgadłam już w połowie – ale broń Boże mi to nie przeszkadzało! Czort z tym, że przeczuwałam wydarzenia z ostatnich stron. Najważniejsze było to że Marta Kisiel przez trzysta stron zaskakiwała mnie tym, w jaki sposób miało dojść do tegoż zakończenia. Zaskakiwała pytaniami ciekawskiego Licha, zaskakiwała wymysłami Tzadkiela, zaskakiwała rozwiązaniami Tura i Konrada… a przede wszystkim zaskakiwała codziennością widzianą oczami szaleńca. Bo inaczej tego nazwać nie umiem.

ZACHWYTOM NIE BYŁO KOŃCA!
Uwierzcie mi, ja bym mogła tak jeszcze długo. Bardzo długo. Wychwaliłabym najchętniej wszystkie postacie i kazdą z osobna, powiedziała o kilku wydarzeniach, które rozbroiły mnie doszczętnie (taki na przykład opis porodu – tata płakał, gdy mu to przeczytałam <3), i… i… no, chyba rozumiecie. Ale mając na uwadze wasze zdrowie oraz cenny czas, poprzestanę na tym, co już nawychwalałam. Słowem: z całego serducha polecam wam Siłę Wyższą! To powieść dla każdego, niezależnie od wieku, upodobań, dojrzałości… zrozumie ją tak dwunastolatek, jak i sześćdziesięcioletnia staruszka. Każdy cos w niej dla siebie znajdzie, uśmiechnie się, odpręży… i może znajdzie dzięki Sile niższej odrobinę koloru w rzeczach codziennych, niby tak zwyczajnych… a przecież tak na prawdę magicznych ;)

ŚMIECHOM NIE BYŁO KOŃCA
Dosłownie. Książkę skończyłam dobre parę dni temu, a nadal wplatam w rozmowy z innymi jej fragmenty. Wczoraj na ten przykład zaczęło się od jednego cytatu… a skończyło na wodzie wylewającej się z wanny, bo Ula się zagadała z tatą. Notabene mój protoplasta byłby życie stracił, bo błędnie założył, że o Sile niższej można słuchać i pić coś jednocześnie....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

NERWICA NA DZIEŃ DOBRY
Zacznę może od samiutkiego początku. Wzięłam się za Dwór nie mogąc doczekać się powrotu do moich ukochanych książąt, do Prythianu i wojowniczej Feyry. I mało mnie szlag na dzień dobry nie trafił. Mass postanowiła od progu mnie rozdrażnić, bo Prythian i jego mieszkańcy po wyzwoleniu byli… inni. Beznadziejnie inni. Tamlin, który w pierwszej części był moim ulubieńcem nr 3 nagle spadł na sam dół listy książkowych amantów, a nawet zrobił pod nią podkop. Czuły, troskliwy i romantyczny fae nagle zamienił się w magiczną, długowieczną wersję Kryszczjana Greya. Serio. Chwała niebiosom nie było go zbyt wiele, ale nawet ta niewielka dawka zdołała mnie zdenerwować. Potężnie zdenerwować. Kolejnym zaskoczeniem była Feyra, która nagle znijaczała. Chodziła po pałacu jak widmo, nic jej nie obchodziło, na nic nie miała siły… Czytanie pierwszych pięćdziesięciu stron widzianych oczywiście oczyma Feyry-widmo-warzywa bolało. Na domiar złego w książce pojawiła się Iantha – kapłanka, która pomagała organizować ślub Tamlina i Feyry. Matko i córko, od tej kobiety tak zajeżdżało żmiją, że nie potrafiłam pojąć jakim cudem wszyscy powierzają jej wszelkie obowiązki i zwierzają się z najskrytszych problemów. Szczerze mówiąc mam wrażenie, że wydarzenia , które miały miejsce pod Górą wyżarły mózgi bohaterom. Myślicie, że to minus? Nie. Zdecydowanie nie. Według mnie Maas należą się brawa za takie zmiany, za zaskoczenie ciśnięte między oczy już od pierwszych stron, nawet jeśli ów zaskoczenie drażniło mnie przez co najmniej pięćdziesiąt stron, za emocje, które pojawiły się już na samym początku –negatywne, ale intensywne. Brawo!

*Z WRAŻENIAZABRAKŁO PODTYTUŁU*
Wiecie na co czekałam od pół roku, kiedy to skończyłam czytać pierwszy tom? Na więcej Rhysa. I Maas mi go dała, zaspokoiła moją ciekawość z nawiązką. Książę Dworu Nocy stał się jednym z moich książkowych narzeczonych już w Dworze cierni i róż, ale w drugiej części awansował na naczelnego książkowego męża. Okej, spodziewałam się, że Rhysand coś ukrywa, domyślałam się tego od wydarzeń spod Góry, także nie liczyłam na jakieś ogromne zaskoczenie. I faktycznie, to co podejrzewałam się potwierdziło… ale oprócz tego dostałam kilogramy niespodziewanych sekretów, kilometry nieznanych opowieści, i tyle niespodzianek, tyle dobra, wzruszeń i innych cudowności Rhysem zwiazanych… Właściwie czytałam tę książkę w pierwszej kolejności dla Rhysa, a dopiero w drugiej dla samej historii. A to mi się rzadko zdarza, żebym przedkładała chłopa nad opowieść :’). Nie mniej jednak ilekroć książę Dworu Nocy wkraczał do rozdziału, momentalnie się uśmiechałam. A kiedy Maas pozwalała mi wejść do umysłu Księcia Dworu Nocy to już kompletnie odpływałam. Uwielbiałam te fragmenty, jego wspomnienia albo historie, które opowiadał Feyrze. Rhys był cudownie bezczelny, odrobinę arogancki, niesamowicie odważny i… Kuźwa, stop! Nie chcę stworzyć tu ody do Rhysanda xD. A poza tym sami powinniście odkryć kto kryje się za zimną, mroczną maską, którą Rhys zakłada ilekroć opuszcza swój dwór ❤.

NIE SAMYM RHYSEM ŻYJE CZŁOWIEK!
W Dworze mgieł i furii pojawia się parę nowych postaci – jedna w drugą świetnych! Wspomniałam już o Ianthcie (to się tak odmienia?), która na moje oko musiała mieć za praprapra-babkę żmiję albo inna larwę, ale tu kończą się postacie, które miałabym ochotę wypatroszyć, a zaczynają te, które w mgnieniu oka zdobyły me serce. Zacznijmy więc może od pań – Amreny i Mor.
Pierwsza z nich to jeden wielki sztos. Trochę mogłabym marudzić, że Maas powinna ją częściej wpuszczać do rozdziałów, ale z drugiej strony... Rhys w pierwszym tomie też pojawiał się sporadycznie, a w drugim nie szło się od niego opędzić, więc naprawdę liczę na to, że część trzecia stanie się w pewnym stopniu „częścią Amreny” (cholera, cały czas mi się „amarena” z rozpędu pisze xD). Fascynuje mnie to, kim tak naprawdę jest… a może raczej CZYM jest, co potrafi i jakie są granice jej mocy i mam nadzieję odkryć jej tajemnicę.
Z kolei Mor nie da się nie pokochać, serio. Jest wulkanem energii, bezczelnym i dowcipnym detonatorem napięcia wszelakiego. Nie chcę się rozpisywać za bardzo, bo gdyż boję się o długość tego postu.
W każdym bądź razie w tym tomie Maas ponownie postawiła na silne, charakterne i odważne kobiety – nawet jeśli na początku cisnęła we mnie łajzowatą Feyrą, która (ku chwale niebios) ze strony na stronę odzyskiwała rozum i swój charakterek.
Obok silnych kobiet pojawili się także dwaj panowie – Kasjan i Azriel.
Pierwszy z nich pierunem wskoczył na miejsce Tamlina. Szczerze mówiąc nie wiem co o nim powiedzieć ponad to, iż był dla mnie definicją bezczelnego uroku osobistego, z tendencją do drażnienia przyjaciół i sypania dwuznacznymi tekstami – czyli tego, co tygryski lubią najbardziej (no… prawie najbardziej. Bo najbardziej to jednak lubią Rhysa XD).
Azriel z kolei według mnie jest niedoceniony. Jego naprawdę powinno być więcej! I jeśli w kolejnym tomie tak nie będzie, to pojawi się foch. Pieśniarz Cieni to cholernie fascynująca postać, pełna tajemnic, które tak kuszą… ugh!!! A do tego obaj panowie są skrzydlaci, co jest dodatkowym plusem, dość sporym zwarzywszy na mój nowoodkryty skrzydlaty fetysz ;”).

OD TORSJI, PO FASCYNACJE OBIEKTAMI SKRZYDLATYMI, CZYLI SEKS W KSIĄŻCE
W tej części również nie zabrakło scen łóżkowych (i stołowych, wannowych, leśnych… innymi słowy erotycznych wszelakich), chociaż na moje oko tutaj Maas pozwoliła sobie na więcej, niż w Dworze cierni i róż – emocje były silniejsze, opisy bardziej odważne ogólnie… ogólnie cały ten tom jest według mnie „bardziej” ❤. Pierwsze z scen erotycznych wywołały u mnie odruch wymiotny. Nie nie, spokojnie! Nie chodzi tu o język autorki – ten jest w tym przypadku bez zarzutów. Żadnych zbędnych wulgaryzmów, żadnych przegiętych opisów, a jednocześnie czuje się ten klimat, namiętność… no, wiecie o co chodzi 😉. Pod tym względem wszystko jest cacy. Pierwsze sceny łóżkowe były po prostu okropnie zwierzęce i nieczułe – to przez nie Tamlin zaczął swoją dość ekspresową wędrówkę na sam dół listy moich ulubieńców. Słowo daje, przez te kilka rozdziałów czułam się, jakbym znów czytała Pięćdziesiąt twarzy Greya, eno opisane smaczniej, lepiej. Mimo wszystko – FUJ! Ale później było już dobrze, nawet baaaaardzo dobrze 😉. Wszystkie te dwuznaczności i podteksty wplecione w rozmowy bohaterów czytało się świetnie, kiedy już doszło do apogeum flirtowania żadne odruchy wymiotne nie wystąpiły – jedynie rumieniec, szybsze bicie serca i kompletne zapomnienie o bożym świecie (chociaż to akurat działo się przez cały czas, kiedy czytałam <3). No i wzmożona fascynacja skrzydłami. Nie wiecie może czy jest jakiś sposób na wyhodowanie takowych? Niezmiernie mnie ciekawi jak to jest, jak ktoś cię kizia po skrzydełku :’))).

MÓJ RECENZENCKI WYJĄTEK
Jeśli chodzi o samą historię, to mam tylko jeden zarzut, zabrakło mi tylko jednej rzeczy. Bo wartka akcja była, było zaskoczenie, były zwroty akcji, był humor i miłość była, było niemalże wszystko, czego oczekuję od świetnej książki… oprócz jednego drobiazgu dość istotnego - przypomnienia wydarzeń z poprzedniego tomu. Takiego wiecie, subtelnego, mimochodem… Bo jednak kiedy pierwszą część czytało się pół roku temu, a w tym czasie poznało pierdyliard innych historii, to o ile pamiętałam główny wątek, tak detale już niekoniecznie, tak jakoś niewyraźnie. A tu się okazało, że postacie z Dworu cierni i róż, do których zupełnie nie przywiązywałam uwagi, bo wydawały mi się wtedy nieistotne z powodów różnych… w drugiej części stawały się pieruńsko istotne, żeby nie powiedzieć, że kluczowe. I tak sobie czekałam kilkaset stron, aż Mass mi przypomni ich historię, którą średnio ogarniałam w części pierwszej, a w drugiej to już zupełnie miałam z nią problem :’). Ale to chyba jedyny zarzut z mojej strony. Przy czym przyznaję się bez bicia – w przypadku Dworu moja opinia jest zachwiana i kij wie, czy nie idealizuję. Wybaczcie, to też raczej mi się nie zdarza, eno… Mass mnie kupiła pierwszym tomem, Piękną i Bestią (którą to baśń uwielbiam od dziecka) w nowym wydaniu i jestem gotowa wiele jej wybaczyć. Taki mój wyjątek recenzencki… ale słowo, szukałam minusów! Tyle że tym razem bez lupy i mikroskopu :’).

RĘKA, NOGA, MÓZG NA ŚCIANIE
Czytając drugi tom praktycznie codziennie gadałam o nim z innymi blogerkami, które również właśnie poznawały tę historię, lub się do tego przymierzały (Amelka, Madzia – czujcie się pozdrowione <3). I tym sposobem zaczęłam szukać informacji o dacie premiery kolejnego tomu, czym sobie poczyniłam przeklęty spoiler – przeczytałam opis części trzeciej. Buuuu! I tak wiecie, czytałam ostatnie kilkadziesiąt stron ze świadomością, że wiem, jak to się skończy mniej-więcej. No właśnie. Okazało się, że wiedziałam zdecydowanie mniej, niż więcej. Mass znów mnie zaskoczyła. Znów skumulowała w ostatnich rozdziałach taki pierdolnik emocji, wychodzących na wierzch intryg i spisków… poryczałam się. A dawno nie ryczałam. Nie mogę tego rozwinąć, bo bym na bank jakiś spoiler wam zrobiła, a to byłoby haniebnym czynem z mojej strony. Spoilerom mówię stanowcze nie, ale uwierzcie mi na słowo – zakończenie miażdży. Dwór cierni i róż może się schować przy Dworze mgieł i furii. I teraz znów mnie nosi, a tu trzeba czekać na kontynuację… no właśnie, wiecie ile? Bo ja się w końcu nie dowiedziałam :’(.

MATULU, LITEREK BRAKŁO!
Podsumuję to, zanim stworzę referat, okej? Dwór mgieł i furii był niezwykły. O ile pierwszy tom pieruńsko mi się podobał, to jakoś po przeczytaniu kontynuacji zblakł, i boję się, co Maas zrobi z moim sercem w trzeciej części, skoro druga tak w nim poprzestawiała. Z czystym sercem polecam tę książkę każdemu kto szuka oderwania od rzeczywistości. Gwarantuję, że Dwór wciągnie was bez reszt, zachwyci i… po prostu go przeczytajcie. Warto. Jak cholera warto ❤.

https://doinnego.blogspot.com/

NERWICA NA DZIEŃ DOBRY
Zacznę może od samiutkiego początku. Wzięłam się za Dwór nie mogąc doczekać się powrotu do moich ukochanych książąt, do Prythianu i wojowniczej Feyry. I mało mnie szlag na dzień dobry nie trafił. Mass postanowiła od progu mnie rozdrażnić, bo Prythian i jego mieszkańcy po wyzwoleniu byli… inni. Beznadziejnie inni. Tamlin, który w pierwszej części był...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Pozwólcie, że opowiem wam o Zakazanym życzeniu Jessici Khoury… i że zrobię to w nietypowy sposób ;)

Lampa nie była ciężka. Pokryta cienką warstwą pyłu spoczywała na kolanach Jessici Khoury. Kobieta przyglądała jej się przez chwilę, po czym przetarła naczynie rękawem, ścierając z niego kurz. Nagle powietrze w pokoju zadrżało, a z lampy zaczął wypływać gęsty, czerwony dym, z wolna przybierający kształt człowieka. Jednak nie było mowy, aby istota ta była człowiekiem.

Przed Jessicą stał dżin.

- Jam jest dżin z lampy – przemówił głębokim, zachrypniętym głosem. – Rzeknij słowo, a spełnię twoje trzy życzenia.

Jessica oniemiała. Pokręciła głową z niedowierzeniem. Czego mogłaby sobie zażyczyć? Doskonale znała historie ludzi, którzy kierowani rządzą władzy i bogactwa tracili wszystko za sprawa dżinów. Nie chciała skończyć tak, jak wielu przed nią. Rozejrzała się po pomieszczeniu, a jej wzrok padł na na wpół zapisane kartki, będące zalążkiem rodzącej się w jej głowie powieści.

„Zaraz zaraz, a gdyby tak…” – pomyślała, po czym nie wiele myśląc wypowiedziała swoje pierwsze życzenie:

-Wielki dżinie! Spraw, aby moja następna powieść – tu wskazała na stronice leżące na stole - była jedyna w swoim rodzaju!

Dżin uśmiechnął się lekko, po czym przymknął oczy, sięgnął po magię i przystąpił do działania.

Z marszu odrzucił wszelkie wampiry i wilkołaki. „Za dużo się tych bestii pałęta po powieściach” – pomyślał. Ale skoro nie one… to co? Czym zaskoczyć ludzi? Czego jeszcze nie było? Sięgnął swoim szóstym zmysłem ku kartkom leżącym na blacie stołu i już wiedział. Jessica chciała pisać o Dżinach… a więc niech będą. W końcu na kim jak na kim, ale na dżinach znał się najlepiej. Zaczął więc splatać z magii ogniste ifryty, marridy żyjące w morskich toniach, skalne ghule. Napawał je mocą, tworzył ich historię od podstaw, z najdrobniejszymi szczegółami. Na koniec zaś utworzył trzy szajtany – najsilniejsze ze wszystkich dżinów. Każdego obdarzył masą indywidualnych cech, każdego dopieścił, dopracował w najdrobniejszych szczegółach, a jednego z nich mianował narratorem i głównym bohaterem tak, jak to sobie zapisała Jessica.

Sięgnąwszy po więcej mocy zaczął pleść historię pełną magii. Dopilnował, aby wątki przeplatały się ze sobą, nie dawały zapomnieć przyszłym czytelnikom o książce, fascynowały i zaskakiwały na każdym kroku. Z pomoc piasku pustyni stworzył niesamowity, arabski klimat. Sprawił, że czytający przeniesie się do pałacu sułtana i zapomni o bożym świecie. A to wszystko otulił dialogami pełnymi humoru, który miał sprawić, że lektura będzie niesamowicie przyjemną.

Dżin starał się cholernie i cieszył się z każdego nowego drobiazgu, który spływał z jego palców na Jessicę, a ta jak w transie spisywała wszystko, co jej przekazywał.

- A miłość dżinie? – głos kobiety dobiegł jakby z oddali. – Gdzie w tym wszystkim znajdzie się miejsce na romans?

Jak za skinieniem czarodziejskiej różdżki magia zaczęła splatać się w fenomenalną historię miłości dżina i człowieka. Chłopak imieniem Aladyn został utkany tak, aby od pierwszych stron zdobyć serce czytelników. Składał się przede wszystkim z czerwonych nici humoru, granatowych niedoskonałości, żółtych, będących oznaką uporu… a to wszystko stwarzało postać cudownie ludzką, nieidealną i bliską człowieczemu sercu. Znajomą. Z kolei Zahra, bo takie imię Jessica nadała dżinowi odznaczała się ogromem inteligencji i siły. Ale nie to było w niej najlepsze. Perełką tak powieści, jak i głównej bohaterki dżin postanowił uczynić jej przeszłość. Historię Zahry uplótł więc z magii najwyższej jakości, nasycił emocjami i tajemnicami, które ujawniał stopniowo, kroczek po kroczku. Tak, aby do ostatnich stron ludzie zachodzili w głowę jak to było naprawdę. Postarał się, aby miłość odegrała w książce znaczącą rolę, a jednocześnie nie zdominowała całości. Wszystko połączył tak, aby zachować równowagę pomiędzy wątkiem romantycznym, a pozostałymi. Wyszło mu to całkiem nieźle.

Czuł, że pokłady magii płynącej z woli Jessiki niedługo się wyczerpią, więc przeszedł do zakończenia historii złodzieja i dżina. Uznał, że to musi być coś wielkiego, skumulował więc tyle mocy, ile tylko zdołał, po czym tchnął ją w tę opowieść i tym samym przeszedł samego siebie. Sprawił, że koniec książki będzie stanowić zaskoczenie, że zaspokoi czytelników i nie pozostawi im nic więcej, jak tylko pochłaniać ostatnie strony w zatrważająco szybkim tempie. Wplutł w to wszystko niesamowicie wartką akcję, fenomenalny opis walki i… i w tym momencie ostatnia kropla magii spłynęła na Jessice.

Życzenie zostało spełnione. Kobieta patrzyła szeroko otwartymi oczyma na leżący przed nią stos zapisanych stron. Przetarła oczy z niedowierzeniem i uśmiechnęła się do dżina.

- A tytuł? Masz pomysł na tytuł, dżinie? – spytała.

- Może… Zakazane życzenie? – podsunął, siadając obok kobiety i przyglądając się temu co właśnie pomógł stworzyć.

Przed nimi leżała historia nasycona magią, pełna przygód i emocji. Opowieść, która będzie wciągać od pierwszych stron, bawić i zaskakiwać po to tylko, aby na końcu zostawić ludzi z uczuciem zadowolenia i szeroko otwartymi paszczękami. Innymi słowy – dżin spisał się na medal.

www.doinnego.blogspot.com

Pozwólcie, że opowiem wam o Zakazanym życzeniu Jessici Khoury… i że zrobię to w nietypowy sposób ;)

Lampa nie była ciężka. Pokryta cienką warstwą pyłu spoczywała na kolanach Jessici Khoury. Kobieta przyglądała jej się przez chwilę, po czym przetarła naczynie rękawem, ścierając z niego kurz. Nagle powietrze w pokoju zadrżało, a z lampy zaczął wypływać gęsty, czerwony dym, z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

OPIS Z OKŁADKI TROCHĘ ŁŻE xD
Ellie właśnie zerwała ze swoim chłopakiem. Chce pożyć życiem singielki, ale jej plany psuje Jamie. Chłopak przed paroma dniami wyszedł z poprawczaka. Chce zacząć życie od nowa, zerwać z przestępczym światkiem. Z dnia na dzień oboje zakochują się w sobie coraz bardziej. Planują wspólne życie, wielką podróż… i wtedy przeszłość upomina się o Jamie’go. Jak skończ się ich wspólna historia? Czy znajdziecie tutaj happy end? Jakie sekrety skrywa chłopak Ellie? Czy przeszłość wypuści Jaimie’go ze swoich szponów? Odpowiedzi znaleźć możecie wyłącznie w książce ;)

MÓJ PIERWSZY RAZ
Wcześniej nie miałam styczności z twórczością Kirsty Moseley. W prawdzie mam na półce innego „chłopaka” jej pióra, ale grzecznie czeka sobie na marzec, zgodnie z moimi postanowieniami na ten rok (także wkrótce spodziewajcie się recenzji ;)). Ne wiedziałam więc na co się piszę, biorąc do recenzji tę książkę. Liczyłam na coś lekkiego, coś z serduszkami, słodkościami… coś, co nie będzie zbytnio wymagające. Od razu zaznaczę – możliwe, że zawyżam ocenę tej książki. Nie wiem, czy widzieliście moją poprzednią reckę. Jeśli tak, to wiecie, że trafiłam na prawdziwy gniot. Jeżeli nie… to właśnie wam wyjawiłam, iż przed Chłopakiem miałam nieprzyjemność zasypiać przy lekturze. Tak więc podejrzewam, że moje wymagania i zmysły zostały tak wygłodzone, że zadowoliłyby się namiastką akcji i emocji. Ale spokojnie, starałam się myśleć trzeźwo czytając tę powieść. I muszę przyznać, że moje pierwsze spotkanie z twórczością Moseley zaliczam do udanych ;).

NIBY JUŻ BYŁO, A NADAL BYŁO MIŁO ;)
Historia stworzona przez autorkę nie jest jakoś wybitnie oryginalna. Mamy chłopaka, którego przeszłość skrywa liczne sekrety. Jest dziewczyna, która zrywa z chłopakiem i planuje chwilę pobyć singielką. Nie jest zaskoczeniem, że jej to nie wychodzi, bo na swojej drodze spotyka owego tajemniczego faceta. Ileż jest takich powieści? Licząc tak pi razy drzwi… od czorta :D. A mimo to ta mnie wciągnęła i to niemalże od pierwszych stron. Właściwie to zaintrygowało mnie ostatnie zdanie prologu: „Chyba wszystko sprowadza się do tego: nazywam się Jamie Cole i jestem mordercą.”. Lubię morderców… jakkolwiek brzmi to dziwnie. A więc momentalnie moje oczekiwania wzrosły. Ale czy Chłopak im sprostał? Czytajcie dalej!

PAN I PANI ZAKOCHANI
Bohaterowie są… standardowi? Przeciętni? Masa takich była przed nimi i masa pojawi się po nich, a mimo to spodobali mi się. Chrzanić schematyczność tego, jak zostali wykreowani – potrzebowałam odmóżdżacza, więc nie mam prawa narzekać. W tamtej chwili byli dla mnie idealni.
Jamie z jednej strony był uroczy, romantyczny i słodki, że aż zęby bolały, ale jednocześnie miał ten swój pazur, którego niby chciał się pozbyć, niby z nim walczył… ale na szczęście opornie. Bo akurat te chwile, kiedy robiło się „groźnie” były dobreńkie ;). Może i bym się z Jamiem mogła zakumulować, może i poflirtować co nieco, ino gdyby on nie zrobił na końcu tego… co zrobił na końcu! Nie powiem o co chodzi, spokojna głowa. Jednak to było beznadziejne. Ja nie wiem czemu autorki lubują się w tym idiotycznym rozwiązaniu, które jest tak wysnute z logiki i tak sprzeczne… No według mnie powinno się zakazać takich akcji.
Ellie z kolei była dla mnie trochę niedopracowana. No bo wyobraźcie sobie, że wczoraj zerwałyście z chłopakiem. Troszkę mało was to obeszło, bo koleś był zaborczym dupkiem, nie mniej jednak przed nim nie miałyście innych. Twardo postanawiacie sobie, że chcecie sprawdzić jak to jest żyć bez chłopa. Jest sobota, dzień po rozstaniu. Idziecie do klubu z koleżankami, gdzie zagaduje was nieznajomy facet. I co? Toniecie w głębi jego niebieskich oczu, dajecie się zahipnotyzować, zdejmujecie majtki przez głowę, a już za kilkanaście dni spotykacie się z nim dzień w dzień? A gdzie się podziało „chcę być wolna i niezależna, chłopaki są fuj”? Jedyne, co troszkę uratowało Ellie w moich oczach to fakt, że z początku chyba kierowało nią pożądanie, a nie jakaś wielka miłość od pierwszego wejrzenia. Nosz przynajmniej tyle! Ale pominąwszy zaćmienie umysłu z początku książki Ellie oceniam pozytywnie. Miała łeb na karku, kochała całym sercem, punktowała odwagą i wiernością i była… „jakaś”. Zważywszy na to, że mówimy o romansie dla nastolatek – to mi wystarcza.

TONA SEKSU!
Wicie co mnie na początku zdziwiło? Seks. Dużo seksu. Wszędzie seks. Początek książki to skupisko scen erotycznych. Zastanawiałam się nawet, czy przypadkiem nie trafił mi się jakiś delikatny erotyk :’). Troszkę się tego nie spodziewałam, ale w zasadzie podobały mi się opisy scen łóżkowych. Wulgaryzmów w nich nie było (z resztą w całe książce przekleństwa pojawiały się sporadycznie i były użyte w odpowiednich momentach – plusik ode mnie dla autorki!), nie było też zbędnych zachwytów nad, dajmy na to, promieniami słońca idealnie podkreślającymi krągłość pośladków Jamie’go, czy tam innych dziwnych zjawisk metafizycznych. Czytając je czułam emocje towarzyszące głównym bohaterom, co w moim przypadku znaczy sporo – zwykle seks z książek mnie nijak nie rusza, bo albo za dużo jest ochów i achów nad gładkością pościeli, albo znów bliższe jest to do rozmnażania się królików, niż do seksu dwójki ludzi. W Chłopaku wyszło to dobrze, smacznie i z pewnością nie drażniąco.

DOBRYM GANGIEM NIE POGARDZĘ
Z mojego punktu widzenia sporym plusem tej książki jest wątek mafii. Nie będę ukrywać, że jestem troszkę chłopczycą. Mam w domu dwójkę facetów, więc od małego zamiast Titaniców i Zmierzchów oglądałam Szklane pułapki, X-meny, Tombraidery… No generalnie wszystko, gdzie się strzela, wybucha i ściga autami. I tak już mi zostało. Jakkolwiek na widok krwi mdleję, to nie pogardzę książkową strzelaniną, nielegalnymi walkami, przekrętami, dilerką i innymi takimi… a w Chłopaku takowe dostałam. Podobało mi się to, jak ukazano społeczność mafijną (można tak to nazwać w ogóle?) – z pozoru banda kryminalistów, okazała się grupą facetów broniących się wzajemnie, troczących o swoich braci, zżytych i na swój sposób ciekawych. Troszkę żałuję, że nie poświęcono im więcej uwagi… ale znów wracam do tego, że mówimy o romansidle, a nie kryminale czy czymś tego typu – tu pierwsze skrzypce ma grać miłość, nie gangi. Szkoda ;)

CZY DA SIĘ ZASKOCZYĆ Q W ROMANSIE?
Takim największym plusem tej książki jest według mnie tajemnica skrywana przez Jamie’go. Szczerze? Od samego początku mnie ciekawiła, to już wicie. Byłam pewna, że go rozgryzłam, że wiem, czemu wylądował w poprawczaku. W ogóle nie dopuszczałam możliwości, aby skrywany sekret jakoś mnie zaskoczył… a jednak szczęka mi nieco opadła. Moseley udało się mnie zaskoczyć. Uśpiła moją czujność, za co należą się jej gratulację. Nie zdradzę wam rozwiązania zagadki, jednak śmiem twierdzić, że was również by zaskoczyło, a do tego pewnie się spodobało. Mi spodobało się bardzo. Było dobre, nieoczywiste i przemyślane.

W PIGUŁCE
A więc w skrócie: Chłopak, który chciał zacząć od nowa to kolejna powieść dla nastolatek, podobna pod wieloma względami do swoich poprzedniczek. Historia jest schematyczna, jest chwilami przewidywalna, a mimo to spodobała mi się. Była miłą odskocznią, taką książką przejściową pomiędzy gniotem absolutnym, a czymś naprawdę (napraaaaawdęęę!) dobrym, za co planowałam wziąć się po skończeniu Chłopaka. Autorka urzekła mnie słodyczą uczucia ukazanego w książce z nutką humoru i sporą dawką emocji, a do tego kilkakrotnie zaskoczyła zwrotami akcji. Czy sięgnę po kolejny tom? W sumie czemu nie ;). A komu polecam? Raczej nie starszym czytelnikom. Chłopak powinien przypaść do gustu osobom poszukującym odpoczynku od ciężkich książek, lub zwolennikom lekkich i słodkich historii miłosnych.

www.doinnego.blogspot.com

OPIS Z OKŁADKI TROCHĘ ŁŻE xD
Ellie właśnie zerwała ze swoim chłopakiem. Chce pożyć życiem singielki, ale jej plany psuje Jamie. Chłopak przed paroma dniami wyszedł z poprawczaka. Chce zacząć życie od nowa, zerwać z przestępczym światkiem. Z dnia na dzień oboje zakochują się w sobie coraz bardziej. Planują wspólne życie, wielką podróż… i wtedy przeszłość upomina się o...

więcej Pokaż mimo to