-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński36
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant6
-
ArtykułyPaul Auster nie żyje. Pisarz miał 77 latAnna Sierant6
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na maj 2024Anna Sierant977
Biblioteczka
Musicie wiedzieć, że jest to moje pierwsze spotkanie z twórczością Slaughter. Opinie ludu głoszą, że ta pani jak mało kto potrafi wywołać ciary i generalnie wstrząsnąć czytelnikiem więc gdy pojawiła się możliwość zrecenzowania jednej z jej najnowszych książek postanowiłam sprawdzić, czy u mnie też wywoła ona ciary. I co? I dupa. Serio. Jedna, wielka, nudna dupa. Ale po kolei.
ZZZ…
Na froncie okładki napis głosi: Mrożący do szpiku kości thriller o mrokach przeszłości. Talent i serce Karin Slaughter trzymają przy lekturze od pierwszej, do ostatniej strony. Cóż, może nie jest to takie znowu wielkie kłamstwo. Pierwszy rozdział był świetny – polała się krew, kogoś zamordowano, kogoś pochowano żywcem, komuś niemalże wydłubano oczy, a wiec faktycznie książka wciągnęła mnie od pierwszych stron. Po czym wypluła po trzydziestu i ponownie wciągnęła gdzieś w okolicy czterysta pięćdziesiątej strony i już do końca zadziwiała nagłą poprawą sytuacji. Nie zmienia to jednak faktu, że przez ponad czterysta stron niemalże bez przerwy się nudziłam. Oczekiwałam thrilleru kręcącego się wokół sprawy morderstwa, a dostałam obyczajówkę z zabójstwem w tle. Zdecydowana większość treści odnosiła się nie do tego kto zabił (czy to w przeszłości, czy teraz), a do tego o której bohaterki karmią koty, ile przepływają basenów, jakim autem jeździ ich facet, na co ktoś umarł, czemu palce w wannie nam się marszczą…. Dopiero na sto stron przed końcem książki zaczęły dziać się rzeczy, które wywołały u mnie ciary. Ba, nawet miałam ochotę zwrócić obiad, więc można by uznać, że Slaughter jakoś tam wynagrodziła mi tę mękę, jaką była niemalże cała historia Sam i Charlie. Jednak… nie, nadal jestem zawiedziona. Liczyłam na historie mrożącą krew w żyłach, a dostałam jakaś parodię thrilleru.
PRAWDZIWI LUDZIE, W PRAWDZIWYM ŚWIECIE
To co w poprzednim akapicie jest minusem po części przyczynia się do zalety, o której teraz wspomnę. Slaughter w swojej książce wykreowała niesamowicie dokładne i indywidualne postacie. Bardzo skupiła się na ich życiu, na ich codziennej rutynie i odbiegających od niej sytuacjach, na historiach bohaterów…. Pod tym względem należą się jej pochwały, bo nie miałam najmniejszych problemów z wytworzeniem w głowie obrazu nie tylko głównych, ale i drugoplanowych bohaterów. Osobiście najbardziej polubiłam ojca głównych bohaterek - Rusty’ego. Jego podejście do życia, humor i swego rodzaju ciągłe iście pod prąd, na przekór wszystkiemu i wszystkim było takim ożywczym, a zarazem humorystycznym elementem Dobrej córki. Jeśli natomiast chodzi o główne bohaterki… cóż, polubiłabym je, gdyby tylko nie fakt, że zanudzano mnie milionem zbędnych informacji z ich życia ;)
NIE WIEM, CO NAPISAĆ
Styl autorki. Kurde. Patrzę na moje notatki, i znów nie wiem, jak to wam wyjaśnić. Z jednej strony mamy tutaj świetne dialogi, które wypadają naturalnie, są lekkie i bardzo łatwe w odbiorze. Nikt nie pieprzy o Chopinie, wszystko trzyma się kupy, i to właśnie w dialogach najczęściej przejawiają się namiastki humoru. Jednak z drugiej strony Slaughter strzela nam w pysk prawniczym bełkotem, którego nie sposób zrozumieć bez absolutnego skupienia i wielokrotnego czytania tej samej strony, raz za razem. Tak więc sama nie wiem, czy mogę uznać język, jakim napisano Dobrą córkę za plus. Niby czyta się to dobrze, niby nie sprawia problemów i jest cacy, ale ta sielanka kończy się w momencie, kiedy z obyczajówki historia przechodzi na ścieżkę thrilleru i zamiast skupiać się na pierdołach, mówi o morderstwie. Jeśli więc jesteście fanami powieści z wątkiem prawniczym (można tak to nazwać?), to jak najbardziej powinna się wam spodobać Dobra córka. Jeżeli jednak jesteście przeciętnym Kowalskim jeśli o wiedzę z zakresu sali sądowej chodzi, to istnieje spore ryzyko, ze się zamotacie w tym bełkocie i wynudzicie. Serio.
KLNĄĆ TO TRZEBA UMIEĆ!
Na plus jednak zdecydowanie mogę policzyć użycie wulgaryzmów. Kurde, akurat to było dobre. Slaughter umie sypnąć kurwami w odpowiednim momencie, ale robi to tak, że nie kolą mnie one w oczy, są „na miejscu”.
SPRAWA Z PRZESZŁOŚCI…
Atutem Dobrej córki są zdecydowanie pojawiające się w książce retrospekcje. Akcja książki dzieje się dwadzieścia siedem lat po śmierci matki Charlie i Samanthy, ale kilkakrotnie Slaughter przenosi czytelnika do tamtego dnia, do 6 marca 1989 roku i rozgrywa scenę morderstwa oraz to, co nastąpiło przed nią i po niej, z różnych perspektyw. Właściwie były to najciekawsze fragmenty książki – nie wplatano w nie niczego zbędnego, a jedynie skupiano się na tym, co według mnie powinno być najważniejsze, czyli na morderstwie.
WIERZĘ JEJ
Generalnie całość wypada bardzo realistycznie. Kupuję te historię (może z wyjątkiem wydarzeń z drugiego rozdziału, które wydały mi się nieco naciągane, ale to był jedyny moment zwątpienia w realizm opowiadanej przez autorkę historii), mam wrażenie, że to na spokojnie mogłoby się wydarzyć. Media by o tym trąbiły, tak jak trąbiły w powieści. Ludzie by się tym zaciekawili i robili sztuczny szum wokół sprawy dokładnie tak, jak działo się to w książce. Zachowanie podejrzanych też miało ręce i nogi. W kwestii realizmu nie mam się więc do czego przyczepić. Mam wrażenie, że Slaughter solidnie przygotowała się do napisania tej książki. Właściwie zastanawia mnie, czy nie w tym leży największy problem – autorka chyba za bardzo skupiła się na stworzeniu pozorów realności tej opowieści, a zapomniała o tym, aby kopała ona po nerach czytelnika ;/
ZAKOŃCZENIE BEZ WOW :<
Na koniec muszę wam wspomnieć (oczywiście bez cienia spoileru) o zakończeniu. Czemu? Bo, do diaska, w 90% przewidziałam je na długo przed końcem książki! Poważnie, dla mnie było ono mocno oczywiste. W prawdzie nie do końca odgadłam pobudki kierujące jedną z postaci, ale wszystko inne wywnioskowałam jakoś w pierwszej połowie książki. To słabe było. O ile opisy, które pojawiły się na ostatnich stu stronach i to, jak Slaughter ukazała zakończenie konkretnie poruszyło moją wyobraźnią i spodobało mi się, o tyle nie było efektu WOW. Intuicja podpowiadała mi, że to się tak skończy i nie myliła się.
TO POLECAM CZY NIE?
Tak więc, czy mogę wam polecić Dobrą córkę? Ano mogę, ale nie wszystkim. Właściwie grupa docelowa, do której ta powieść trafi jest dość zawężona. Wydaje mi się, ze książka przypadnie do gustu miłośnikom prawa, tym z was, którzy lubią powolne historie, którzy lubią zagłębiać się w relacje rodzinne bohaterów, których kręcą rozprawy sądowe, dochodzenie niewinności i winy… takie rzeczy. Jeśli jednak jesteście zwolennikami krwawych historii, które przyspieszą bicie waszego serca i wywrócą wam żołądek na lewą stronę, to nie tędy droga. Ja osobiście jestem zawiedziona. Nie znaczy to jednak, ze definitywnie zrażam się do pióra Slaughter. Wręcz przeciwnie – muszę znaleźć czas na sięgniecie po inne książki tej pani, aby sprawdzić czy faktycznie są tak krwiste.
www.doinnego.blogspot.com
Musicie wiedzieć, że jest to moje pierwsze spotkanie z twórczością Slaughter. Opinie ludu głoszą, że ta pani jak mało kto potrafi wywołać ciary i generalnie wstrząsnąć czytelnikiem więc gdy pojawiła się możliwość zrecenzowania jednej z jej najnowszych książek postanowiłam sprawdzić, czy u mnie też wywoła ona ciary. I co? I dupa. Serio. Jedna, wielka, nudna dupa. Ale po...
więcej mniej Pokaż mimo to
Wszystko zaczyna się w sylwestrową noc na imprezie, na której Hanna jest świadkiem pocałunku jej chłopaka, w którym jest zakochana po uszy, z inną dziewczyną. Zrozpaczona, wściekła i pijana wychodzi z jego domu w towarzystwie swojego najlepszego przyjaciela – Sola. Tego wieczoru rodzi się pomysł, aby w każdy ostatni dzień miesiąca oglądać razem film wybierany naprzemiennie – raz przez nią, raz przez niego. I wiecie, wszystko byłoby fajnie.. gdyby tylko Sol nie był beznadziejnie zakochany w Hannie, a ona zupełnie nie zdawała sobie z tego sprawy. Jak potoczą się losy tych dwójki? Czy Hanna zda sobie sprawę z tego, że Sol „lubi ją zdecydowanie bardziej”, niż ona jego? Przeczytajcie książkę, a się dowiecie ;)
Wiecie co jest największą zaletą, a zarazem największą wadą Wieczoru filmowego? Głowni bohaterowie. Poważnie. Dawno nie czytałam książki, w której jedną z postaci kochałabym całym serduszkiem, a drugą miałabym ochotę poćwiartować wyjątkowo tępą łyżeczką. Ale po kolei.
Z jednej strony mamy Sola – chłopaka bardzo inteligentnego, dowcipnego, troskliwego i ze wszech miar uroczego. To postać ciekawa o tyle, że wychowywana przez parę homoseksualistów (swoją drogą świetnie wykreowanych i takich.. „do lubienia”), a więc mająca w swojej głowie masę przeróżnych pytań i wątpliwości, bo jednak nie jest to taka standardowa sytuacja, ale o tym opowiem wam za chwilkę. Sol to chłopak z pasją i pomysłem na siebie. Przez cała książkę żałowałam, ze tak bardzo bał się pokazać światu co potrafi, bo kurczę zdolna z niego bestia! Ogromnie podobały mi się dialogi z udziałem Solomona (no ale imieniem to go rodzice skrzywdzili xD), bo przeważnie to właśnie w nich przejawiał się humor, który swoją drogą jest kolejnym atutem Wieczoru filmowego. Jedna tylko rzecz gryzie mnie w tej postaci. JAK U LICHA ON MÓGŁ ZAKOCHAĆ SIĘ W HANNIE?!
Mówię wam, wy też chcielibyście ją wypatroszyć cyrklem. Hanna to taka szablonowa, pusta blondyneczka rodem z tych takich Disney’owskich filmów w stylu High school musical czy Camp Rock. Wyobrażacie sobie, że rzuca was facet (co ja mówię, on nawet nie fatyguje się żeby z wami zerwać, on po prostu idzie w ślinę z inną), a wy chcecie go odzyskać? No dobra, to jeszcze można sobie wyobrazić. A wyobrażacie sobie, że wyżej wspomniany facet załatwia tak samo cztery kolejne laski, średnio co tydzień/dwa kolejną… a wy nadal chcecie, żeby do was wrócił? No dla mnie to idiotyzm. Dla Hanny – priorytet i coś, co musi osiągnąć. Na drodze do tego poronionego celu rani swoich bliskich, zupełnie nie używa mózgu i jest absolutnie ślepa na to, co dzieje się dookoła niej. Zabić to babsko, to mało.
A więc ten… no tak prezentuje się największy plus i największy minus książki. Później jest już tylko lepiej (na szczęście).
[dalszą część recenzji znajdziesz tutaj: https://doinnego.blogspot.com/2018/05/co-powiecie-na-stare-dobre-kino-wieczor.html] ;)
Wszystko zaczyna się w sylwestrową noc na imprezie, na której Hanna jest świadkiem pocałunku jej chłopaka, w którym jest zakochana po uszy, z inną dziewczyną. Zrozpaczona, wściekła i pijana wychodzi z jego domu w towarzystwie swojego najlepszego przyjaciela – Sola. Tego wieczoru rodzi się pomysł, aby w każdy ostatni dzień miesiąca oglądać razem film wybierany naprzemiennie...
więcej Pokaż mimo to