-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
-
ArtykułyMoa Herngren, „Rozwód”: „Czy ten, który odchodzi i jest niewierny, zawsze jest tym złym?”BarbaraDorosz1
-
Artykuły„Dobry kryminał musi koncentrować się albo na przestępstwie, albo na ludziach”: mówi Anna SokalskaSonia Miniewicz1
-
ArtykułyDzień Dziecka już wkrótce – podaruj małemu czytelnikowi książkę! Przegląd promocjiLubimyCzytać2
Biblioteczka
TYM RAZEM SERIO: ŚMIECHOM NIE BYŁO KOŃCA
Może zacznę od tego, co jest niezaprzeczalnie największym atutem tej książki. Lekkość i humor. A w zasadzie lekki humor. Kurczę, muszę przyznać, że po fenomenalnym Dożywociu i Sile niższej Marty Kisiel nie spodziewałam się rychło trafić na książkę równie dowcipną, opartą właśnie na tej takiej… niepowadze. A tu proszę, Raduchowska mi się trafiła i już wiem, że będę wyglądać informacji o premierze drugiego tomu, bo takich powieści nigdy mało, nigdy dość. Ogromnie podobały mi się sarkastyczne dialogi, podobało mi się to, że zdecydowana większość postaci w Szamance to bohaterowie inteligentni i wygadani, a pozostali, chociaż cechowała ich swego rodzaju głupkowatość, to nie drażnili tą głupkowatością, a bawili w równym stopniu, co ci pierwsi. Z pewnością przygarnę sobie kilka ripost z tejże książki, bo wymiany zdań pomiędzy postaciami były fenomenalne, pełne humoru i takiej… naturalności. Jednak o tym za moment. Jeśli na sali znajdują się fani twórczości pani Kisiel, to zalecam im rozważenie sięgnięcia po Szamankę, bo smakuje to bardzo podobnie, chociaż nie tak samo ;).
NN – NORMALNOŚĆ&nATURALNOŚĆ
Jak już wspomniałam o tej naturalności, to wypadałoby to jakoś rozwinąć. Bo wiecie, często czytając książkę człowiek sobie myśli: „Eee, w prawdziwym świecie nikt tak nie rozmawia!”, albo: „W realu takie cuda się nie dzieją…”. Sama często mam takie myśli i odnotowuje to sobie jako minusy. Tutaj ani razu do głowy mi takie teksty nie przyszły. Rozmowy bohaterów wydają się być wydarte z zwykłego, szarego życia, wszystkie wydarzenia pachną prawdziwym światem. W Szamance studenci organizują domówki i jarają zioło, a później łapią magiczne owce, starsze panie złorzeczą na lokatorów i zatruwają im życie milionem zasad, wykładowcy zasypują młodych ogromem nauki… życie bohaterów nie jest sielanką, ale też nie ma tu jakichś przerysowanych dramatów. W zasadzie w pewnym momencie człowiek się zaczyna zastanawiać, czy po śmierci nie spotka takiej Idy, która przyjdzie przeprowadzić go Na Drugą Stronę ;).
LUDZIE, CO ZA LUDZIE!
Jestem oczarowana kreacją bohaterów Szamanki, więc pozwólcie, że chwilkę się pozachwycam (chociaż postaram się ograniczyć do niezbędnego minimum!).
Zacznijmy od Idy, czyli tytułowej Szamanki od umarlaków. Tej dziewczyny nie da się nie polubić! Jest charakterna, inteligentna i jest (może nawet przede wszystkim) niedoskonała, co sprawia, że momentalnie staje się czytelnikowi bliższa. Ona wcale nie pali się do bycia medium, nie widzi jej się to całe widzenie trupów. Ida chciałaby sobie pożyć jak zwykły statystyczny śmiertelnik. A tu klops. Trzeba się za duszami uganiać. Nie oznacza to jednak, że dziewczyna nagle poczuje napływ weny, że zacznie żyć życiem medium i czerpać z tego przyjemność. Nie, Ida pozostanie Idą – do szpiku kości niemagiczną buntowniczką.
Drugą z moich ulubienic stała się ciotka Idy – Tekla. Nie chcę wam zdradzić wszystkiego, jednak Tekle cechuje dość charakterystyczna maniera: ciocia Idy mówi o innych w trzeciej osobie (pójdzie, zrobi, niech patrzy, itp.). i z początku ogromnie to drażni, ale już po kilku rozmowach człowiek się do tego przyzwyczaja, a postać Tekli zaczyna bawić bardziej i bardziej.
Oprócz tych dwóch pań przez książkę przewija się stado duchów (i nie tylko) – każdy z nich jest inny, każdy ma jakieś swoje „ja”. Żaden z bohaterów Szamanki nie został potraktowany po macoszemu, a to warto docenić ;).
DOBRA (PRAWIE) DO SAMEGO KOŃCA
Wiecie co? Tę książkę czyta się pierunem. Człowiek zaczyna po obiedzie, a tu nagle zapada zmrok i czytelnik spostrzega, że jest już na setnej stronie. Historia wciąga i bawi. Raduchowskiej należą się gratulacje za nie skupianie się na pierdołach. Nie znajdziecie tu opisów krajobrazu na dziesięć stron, nie będzie żadnego lania wody i zapychaczy. Ta książka składa się jedynie z tego, co ważne dla fabuły. Wątki płynnie się przeplatają, gdy jedna zagadka się rozwiązuje szybko pojawia się kolejna i kolejna. Jedynym minusem jeśli chodzi o przyjemność czytania i to, jak łatwo wkręcić się w tę opowieść jest jej zakończenie. Bo w pewnym momencie akcja bardzo przyspiesza i dosłownie przerzuca się strony aby dotrzeć do końca, a tu nagle to, co dla mnie mogłoby być zakończeniem od końca dzieli jeszcze kilkanaście (jeśli nie kilkadziesiąt) stron, na których tępo pieruńsko zwalnia. Z drugiej jednak strony to właśnie te ostatnie strony pozwalają Raduchowskiej na napisanie kontynuacji, tak więc jestem gotowa jej wybaczyć. Poważnie. Byle szybko wydano Demona luster ;)
MAGIA WZIĘTA NA CHŁOPSKI ROZUM
Co jeszcze..? Ach tak, przecież nie można pisać o Szamance i nie powiedzieć o tym, jak w książce ukazano magię! Cóż, według mnie została ona przedstawiona w taki sposób, że ja bez zastanawiania się przyjmowałam rzucane mi przez autorkę rozwiązania. To było takie: „Aha, okej, to ma sens”. Bo faktycznie każde wyjaśnienie dotyczące wątku paranormalnego miało ręce i nogi. W dodatku Raduchowska tłumaczyła mi to w tak prosty i przystępny sposób, że nie czułam potrzeby powątpiewać. Ilekroć wydarzyło się coś, co wydało mi się dziwne lub nielogiczne, tyle razy autorka przemycała mi subtelnie wyjaśnienie. Tym sposobem uwierzyłam jej we wszystko: w przechodzenie na drugą stronę lustra, w przyzywanie Wiatru, w śpiew umarłych, w czarną magię, w harpie.. kurcze, tego jest tu masa! Można powiedzieć: magia na wypasie! Bardzo dobra magia. Fascynująca. Raduchowska wiedziała gdzie ją pasać ;”)
POLECIĆ WAM TO?
A spróbowałabym wam jej nie polecić! Szamanka dla umarlaków była dla mnie ratunkiem w pierwszym tygodniu szkoły, oderwaniem od nagłego natłoku obowiązków i szkolnych dramatów, jakie przeżywa każdy uczeń tuż po wakacjach. Jeśli więc jest tu ktoś, kto poszukuje lekkie, aczkolwiek bardzo wciągającej historii, która sprawi, że niejeden raz zaśmieje się na głos siedząc sobie w MPK, to jest to książka dla niego. Rasowy poprawiacz humoru, mówię wam. Jeżeli natomiast nie poszukujecie oderwania, za to tęskno wam do klimatów z Dożywocia Kisiel, to (jak już wspominałam) tu je znajdziecie ;) W zasadzie jest to taka książka, która przypadnie do gustu niemalże każdemu. Poważnie. Polecam. Też poważnie. Chociaż Szzamanka poważna nie jest w najmniejszym stopniu ;)
TYM RAZEM SERIO: ŚMIECHOM NIE BYŁO KOŃCA
Może zacznę od tego, co jest niezaprzeczalnie największym atutem tej książki. Lekkość i humor. A w zasadzie lekki humor. Kurczę, muszę przyznać, że po fenomenalnym Dożywociu i Sile niższej Marty Kisiel nie spodziewałam się rychło trafić na książkę równie dowcipną, opartą właśnie na tej takiej… niepowadze. A tu proszę, Raduchowska mi...
2016-08-31
Alternatywna wizja Anglii, rok 1873. Po trwającym kilka lat podróżowaniu po świecie Clovis LaFay wraca do rodzinnego Londynu, gdzie w dość niecodziennych warunkach spotyka swojego dawnego przyjaciela – Johna Dobsona. Ten drugi od pewnego czasu piastuje urząd nadinspektora nowoutworzonego Podwydziału Spraw Magicznych londyńskiej policji, która pilnie poszukuje egzorcystów do spraw powiązanych z duchami. Tak się składa, że nasz główny bohater specjalizuje się właśnie w nekromancji, a że cierpi na nadmiar wolnego czasu, to z chęcią podejmuje się pracy w roli egzorcysty-konsultanta. Wróciwszy do Londynu Clovis będzie musiał stawić czoło swojej rodzinie, która (lekko mówiąc) za nim nie przepada, a do tego rozgryźć razem ze swoim przyjacielem zagadkę tajemniczych napaści, do których dochodzi w Londynie. Czy Clovisowi uda się wygrać z bratem? Kto stoi za owymi napadami? I jaką rolę w tym wszystkim odegra siostra Johna –Alicja? Moi Drodzy, nie ma tak łatwo! Musicie sami to sprawdzić ;).
Na początku muszę się wam przyznać, że nie zagłębiałam się w to kto napisał Clovisa. Byłam święcie przekonana, ze mam do czynienia z zagranicznym autorem, a tu ZONK! Anna Lang to pseudonim polskiej autorki! Tylko błagam Was i zaklinam – nie zrażajcie się na wstępie, wysłuchajcie przeczytajcie do końca! Ja sama żałuję, że nie czytałam tej książki przed wzięciem udziału w akcji #czytamcopolskie. Byłaby idealna, no ale trudno. W każdym bądź razie Magiczne akta Scotland Yardu to kolejny dowód na to, że polska literatura nie gryzie ;).
Pomysł na całą historię uważam za coś świetnego. Uwielbiam książki i filmy, których akcja toczy się w wiktoriańskiej Anglii. Ten klimat, dorożki, suknie i cała reszta cudowności od zawsze mnie zachwycała, i coś czuję, że w najbliższym czasie nie ulegnie to zmianie ;). Clovis zapunktował samym czasem akcji, a za wplecenie w to czarów dostał ode mnie pięć gwiazdek.
Sama idea czarodziejów w książce jest bardzo dobrze pomyślana. To, że część ludzi potrafi władać magią wcale nie czyni ich niezwyciężonymi. Każdy z magów ma limit mocy, nie ma tak, ze może ciskać abrakadabrami na prawo i lewo bez konsekwencji. To bardzo mi się podobało, w końcu ktoś nieco okiełznał czarodziejskie towarzystwo. Poza tym ten naukowy podział magów też był ciekawym pomysłem ;). Chciałam Wam to jakoś wyjaśnić, ale skapitulowałam. Nie umiem ubrać tego w słowa tak, aby nie powstał nieludzko długi post, ale jeśli postanowicie sięgnąć po Magiczne akta Scotland Yardu, to w mig załapiecie co i jak ;).
Historia opowiadana jest z wielu perspektyw, co na ogół mnie irytuje… a tutaj jest przyjemne, ożywcze. Nie ma nudy. Większość rozdziałów widzimy oczami Clovisa lub Johna, część opowiada nam Alicja Dobson, ale trafiają się też takie, w których poznajemy postacie drugoplanowe i ich sposoby myślenia. Szczerze mówiąc byłam zaskoczona, że mnie nie drażniła ta mnogość perspektyw, bo póki co chyba tylko Martinowi udało się tak to zrobić, aby nie wyprowadzić mnie z równowagi… a tu BANG! perspektyw, a perspektyw, a mi to pasowało! Miód, malina i orzeszki jednym słowem. Do tego musze wspomnieć o budowie całej powieści. W Clovisie znajdziecie ogrom retrospekcji, bo rozdziały „normalne” są przeplatane wspomnieniami bohaterów. To było świetne, aczkolwiek ostatnie retrospekcje pamiętam jak przez mgłę, bo goniłam do roku 1873, aby zobaczyć jak skończy się ta historia ;).
Jeśli chodzi o bohaterów, to Akta Scotland Yardu dostarczyły mi nowego męża. Chrzanić wszystkich innych, ja chcę Clovisa! Ten młody mag był tak kochany, zabawny, tak irracjonalnie kulturalny, a jego podejście do etyki egzorcyzmowania duchów… chwilami śmiałam się na głos z dialogów, które wywiązywały się pomiędzy nim a innymi postaciami. Z resztą myśli młodszego LaFaya też były niezgorsze… w zasadzie nie tylko jego. To tyczy się w sumie wszystkich bohaterów Magicznych akt Scotland Yardu. Postacie są tak pozytywne, tak zabawne i dopieszczone, że nie sposób ich nie lubić. Nawet „ci źli” są jacyś tacy… fajni. Polubiłam ich ;).
Ogromnym plusem jest też język, jakim posługuje się autorka. Matko i córko, jak to się przyjemnie czytało! Okej, czasami gubiłam się w zdaniach, które niejednokrotnie były przydługawe i zawiłe, ale na ogół powieść pożerałam z uśmiechem na twarzy. Sarkazm i humor były świetne! Annie Lange chwali się też wplecenie w tę historię wydarzeń , które faktycznie miały miejsce. Nie wiem jak Wy, ale ja lubię takie powieści, w których fikcja przyprawiona jest odrobiną tego, czego uczą mnie na lekcjach historii czy biologii :).
Na ogół nie piszę o wyglądzie książki, ale w tym przypadku nie mogę się powstrzymać. Matkoboskoczęstochowsko, jestem zakochana w tej okładce. To jest tak dopieszczona, tak magiczna i dopracowana oprawa, że przez pierwsze kilka godzin lektury przerywałam czytanie żeby sobie popatrzeć na nią <3. Cudeńko!
Tak więc podsumowując: Clovis okazał się niesamowicie miłym, polskim zaskoczeniem. Historia jest oryginalna, dopieszczona, i wciągająca. Bohaterów nie sposób nie polubić, a samego Clovisa wręcz można pokochać. Z całego serducha polecam tę pozycję… hmmm, w zasadzie każdemu, chociaż znalazłabym kilka grup, którym poleciłabym ją „bardziej”. Jeśli jest tu jakiś fan Sherlock’a Holmes’a, to powinien zapoznać się z Magicznymi aktami. To samo tyczy się miłośników wszelkich Harrych Potterów i innych magicznych historii. Z kolei jeśli szukacie gorącego romansu, to nie tędy droga. W Clovisie wątek miłosny jest chyba zbyt delikatny, jak na takie wymagania ;).
Alternatywna wizja Anglii, rok 1873. Po trwającym kilka lat podróżowaniu po świecie Clovis LaFay wraca do rodzinnego Londynu, gdzie w dość niecodziennych warunkach spotyka swojego dawnego przyjaciela – Johna Dobsona. Ten drugi od pewnego czasu piastuje urząd nadinspektora nowoutworzonego Podwydziału Spraw Magicznych londyńskiej policji, która pilnie poszukuje egzorcystów do...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-09-10
https://doinnego.blogspot.com/
Wyobraźcie sobie, że świat, w którym żyjemy nie ogranicza się jedynie do Płocka, Krakowa i innych Warszaw, że jest coś jeszcze – przesiąknięte magią miasta alternatywne, do których można trafić poprzez magiczne bramy, porozrzucane po naszym „normalnym” świecie. Takimi miastami są właśnie Wars i Sawa, w których ma miejsce akcja Dziewczyny z dzielnicy cudów. Nikita – jeden z Cieni, czyli zabójców należących do Zakonu ma za sobą wiele nieprzyjemnych, oględnie mówiąc, wspomnień. Przeszłość jej nie oszczędzała, jednak to nie złamało głównej bohaterki. Nikita bierze kolejne zlecenia, walczy z wąpierzami, wilkołakami, i innymi bestiami, aż pewnego dnia ktoś jej bliski zostaje porwany i grozi mu śmiertelne niebezpieczeństwo. Wojowniczka zaczyna śledztwo, goniona przez nieubłagalny czas, jednak nie jest sama. Towarzyszy jej Robin – tajemniczy partner, którego wciśnięto jej zaledwie dzień wcześniej. Czy Nikicie uda się uratować dziewczynę z Dzielnicy Cudów? Co tak naprawdę kryje się za tym porwaniem? I kim, u diabła, jest Robin? PFF! Czytajcie, a się dowiecie ;).
Dobra, może zacznę od minusów, żeby później móc na spokojnie rozpływać się nad plusami. Początek. Pierwsze 100 stron, może 120. Matko, przeraziły mnie. Bałam się, że nie dotrwam do końca, bo początek był dość męczący. Rzucono mnie do zupełnie nowego świata, chociaż niby znanego, bo przecież legendy o Warsie i Sawie zna chyba każdy, więc nazewnictwo nie było jakieś niezrozumiałe. Właściwie to za Warsa i Sawę Jadowskiej należy się ogromna porcja lodów z polewą i taką śmieszną posypką kolorową… ale o tym później. Wróćmy do mojego jęczenia. Z początku nie wiedziałam o co chodzi z tym całym Zakonem, z podziałem alternatywnej Warszawy na Warsa i Sawę, z tym na czym polega bycie Cieniem… no generalnie brakowało mi wyjaśnień. Poznania historii tego świata i rządzących nim zasad. Ale spokojnie, wszystko mi wynagrodzono i wyjaśniono z nawiązką ;).
Trochę mnie też ten wstęp znudził, ale nie tak typowo. Bo wiecie… ciekawość była, i rosła, tylko nie do końca wiedziałam co mnie tak ciekawiło… Ale to chyba cecha stała dla kryminałów – początek musi być lekko ubogi w akcję, żeby końcówka skopała czytelnikowi tyłek. Mi skopała.
Nie skopały mnie jednak opisy walk, ale to chyba kwestia tego, że mam w zwyczaju oczekiwać sporo po tych fragmentach… w końcu Sapkowski postawił poprzeczkę cholernie wysoko ;). Generalnie mam wrażenie, że kobiety jakoś omijają opisy walk, próbują je wplatać tak, żeby były, a jednak żeby ich nie było. Jadowska nie była wyjątkiem. Okej, bili się tam paręnaście razy, ale nie poczułam zapachu krwi przegranego, i bólu pięści zadającej cios Nikity. Troszkę szkoda.
Właściwe to tyle, jeśli chodzi o moje zarzuty do tej historii… chociaż nie. Mam jeszcze jeden, a raczej pół zarzutu. Trochę mnie zdziwiło, że Jadowska bez skrępowania używała wulgaryzmów. To nie tak, że była kobieta lekkich obyczajów, na kobiecie lekkich obyczajów, ale kilak się ich tam znalazło, podobnie jak innych słów „damy nie godnych”. Kurcze, jakoś tak mi się utrwaliło, że w literaturze klną tylko mężczyźni, i stad to zdziwienie. Ale nie wiem, czy to jest minus, bo w sumie przekleństwa były użyte w stu procentach trafnie, nie było ich za dużo, i nadawały całej historii takiego twardego, prawdziwego, rzeczywistego klimatu. Tak więc to nie jest minus, nie taki w pełni. To raczej taki niespodziewany, zaskakujący plusik dla mnie, aczkolwiek nie każdemu przypadłby on do gustu ;).
No i dobra, teraz mogę przejść do superlatyw, których jest od groma! Może zacznę od tego, co rzuca się w oczy jako pierwsze, jeszcze zanim zaczniemy czytać.. czyli wygląd książki. Matko i córko, jaka ona jest śliczna! A myślałam, że SQN całą okładkową niesamowitość zużył na Clovisa <3. Błąd. Już pominę okładkę, która jest śliczna, tak z zewnątrz, jak i od środka (koniecznie sprawdźcie ją w jakiejś księgarni, już 14 września!), ale ludzie! Dziewczyna z dzielnicy cudów ma obrazki! <3 CUDO! Tak więc jeśli są tu jakieś sroki okładkowe – nie wahajcie się, kupujcie! Ja jestem zachwycona <3.
Jeśli chodzi o samą historię, to Jadowska dostaje ode mnie ogromnego plusa za to, co stworzyła. Opis z tyłu książki ma się nijak do tego, co zaserwowała mi autorka. Szczerze? Myślałam, ze dostanę dość schematyczną historię o wojowniczej dziewczynie i jej pomocniku. Wiecie, serduszka przeszyte strzałami z pistoletów i obryzgane krwią… A tu figa! Nie zdradzę Wam czemu. Nie wiem czy to by był spoiler, jednak chyba warto, abyście sami to odkryli. Ja się z początku mocno wkurzyłam, i ta złość trzymała się mnie przez dobre kilkadziesiąt stron, ale później mi przeszło. Teraz jestem wręcz wdzięczna Jadowskiej, za takie poprowadzenie wątku relacji pomiędzy tą dwójką. Cudownie jest czasami odpocząć od schematów, wiecie? ;)
Kwestia magii alternatywnych miast mnie powaliła. O luju, nawet nie wiecie, jak to jest cudownie pomyślane, jakie oryginalne. Wars i Sawa, oraz ich historia mnie porwały. To samo tyczy się magicznej Dzielnicy Cudów, w której czas stanął w miejscu, i Czkawki. Czkawka była fenomenalnym zjawiskiem. I nie, nie chodzi tu o to śmieszne coś wydobywające się z gardła ludzkiego. To coś zupełnie innego… coś świetnego!
Jeśli mowa o bohaterach, to jak słowo daje nie mam się do czego przyczepić. Nareszcie doczekałam się twardej, niezależnej i odważnej bohaterki, która nie działała mi na nerwy swoja sztucznością. Bo w Nikicie nie było ani ziarenka sztuczności. To, jak się zachowywała wynikało z wydarzeń, mających miejsce w jej przeszłości, i rozumiałam ją, polubiłam i przywiązałam się do niej. O! I wiecie co było w niej fajne? To, że mimo wszystko była człowiekiem. Bo wiecie, to już tak jakoś jest, że jak autor chce stworzyć twardą główną bohaterkę, to obdziera ją zwykle z wszelkich słabych odruchów. Broń Boże nie może się załamywać, a już o płaczu nie wspomnę! Jadowska nie zabrała Nikicie uczuć i serca. I za to ma ode mnie ogrooomną watę cukrową.
Robin był niezaprzeczalnie spory plusem tej powieści, aczkolwiek mało mi go w niej było. Partner Nikity miał w sobie coś takiego, że nie sposób było go nie polubić. Kurcze, nie mam z bardzo jak powiedzieć Wam o nim czegokolwiek, bo większość informacji o tym bohaterze byłaby wrednym spoilerem, więc lepiej zamknę buźkę. W każdym bądź razie Robin jest jednym z ważniejszych powodów, dla których koniecznie sięgnę po następną część serii… inaczej ciekawość mnie zeżre, serio.
Oprócz dwójki głównych bohaterów w książce przewija się wiele postaci obdarzonych magicznymi zdolnościami, ale nie takimi zwykłymi. Mi najbardziej spodobał się Fotograf Jakub, który zdecydowanie był najbardziej magiczną postacią w całej tej historii, a sam pomysł na niego jest jakiś taki.. no kurczę, piękny <3. Więcej nie zdradzę <3.
Podsumowując: Dziewczyna z dzielnicy cudów to zapowiedź naprawdę dobrej serii. Przeczytajcie okładkowy opis, dodajcie do tego 8 kilo emocji, pomnóżcie razy 15, dodajcie kolejne 8 kilo zaskoczenia, a dowiecie się co Was czeka wewnątrz tej ślicznej książki. Ja czekam na kolejny tom, a wszystkim lubującym się w fantastyce i kryminałach polecam sięgnąć po ten. Coś czuję, że się Wam spodoba ;).
https://doinnego.blogspot.com/
Wyobraźcie sobie, że świat, w którym żyjemy nie ogranicza się jedynie do Płocka, Krakowa i innych Warszaw, że jest coś jeszcze – przesiąknięte magią miasta alternatywne, do których można trafić poprzez magiczne bramy, porozrzucane po naszym „normalnym” świecie. Takimi miastami są właśnie Wars i Sawa, w których ma miejsce akcja Dziewczyny z...
2017-02-12
Po wydarzeniach z poprzedniego tomu Nikita postanawia za wszelką cenę zdobyć odpowiedzi na pytania, które nie dają jej spokoju. Razem z Robinem uda się więc w podróż, na której końcu ma nadzieje znaleźć skrywano przed nią od lat prawdę. Jednak zwykła wycieczka byłaby zbyt prosta, zbyt przyjemna. Tropem dziewczyny podążać będą najemnicy, pragnący ją zabić. Czy wojowniczka wyjdzie z tego cało? Jakie odpowiedzi będzie miał dla niej tajemniczy Akuszer Bogów? Jak magia Norwegii wpłynie na Nikitę? I czy warto pogrywać sobie z bogami? Cholera, ten opis to marna namiastka tego, co czeka na Was w książce, serio!
ZACZNIJMY OD POCZĄTKU
…dosłownie. Z Dziewczyną z Dzielnicy Cudów miałam ten problem, że musiałam przebrnąć przez coś około stu stron, aby się wkręcić. Cóż, z drugim tomem związałam się od pierwszych akapitów. Jadowska zaczęła tę historię z przytupem, z pościgiem, strzałami i kulami świszczącymi koło uszu. Ani się obejrzałam, a kończyłam pierwszy rozdział, później drugi, czwarty… herbatka okazała się zbędna. Akuszer Bogów nie nadaje się do czytania z ciasteczkiem i filiżanką earl grey. Ni cholery. I to jest w nim chyba najlepsze… no, może prawie, bo znalazłabym jeszcze kilka(naście) innych zalet ;).
ZA CAŁY BABSKI ŚWIAT!
W literaturze od czorta jest silnych, mężnych i charakternych facetów. Geralty, Edy Starki i inne Dumbledory mamy już obcykane do perfekcji. Ale ile znacie książek z śmiałymi, inteligentnymi i odważnymi kobietami? Przyznajcie, że w ostatnich latach autorzy co raz częściej robią z kobiet durne sierotki, umniejszają je i robią krzywdę. Ze świecą szukać głównej bohaterki, która nie drażniłaby „babskimi” rozmyśleniami i problemikami. Według mnie to niesprawiedliwe. Na szczęście Jadowska leje miód na moje serce. Piekielnie podoba mi się to, jak autorka ukazuje kobiece postacie w książce. I nie chodzi mi tu wyłącznie o Nikitę – chociaż muszę przyznać, że laskę uwielbiam za charakter i za jej siłę (O tym już pisałam w recenzji pierwszego tomu, do którego Was odsyłam tym oto portalem ---> PORTAL!). W Akuszerze znajdziecie ciężarną kobietę, która w obronie swoich dzieci nie zawaha się użyć strzelby i z uniesionym czołem stawi czoła przeciwnikom, traficie na hakerkę marzącą o własnym smoku, na czteroletnią wilkołaczkę potrafiącą obronić się nożem przed porywaczem, a do tego cały zastęp bogiń, od których moc wręcz emanuje i to taka, że panowie-bogowie trzęsą portkami ze strachu. Tak więc jeśli macie tak jak i ja dosyć biednych sierotek – bierzcie się za Serię Nikity!
CENZURA? CO TO I CZY DA SIĘ ZJEŚĆ?
Wulgaryzmy. Nie da się ich przeoczyć. Szczerze mówiąc często drażni mnie przeklinanie w książkach. Autorzy przeważnie albo przeginają, albo te ich kobiety lekkich obyczajów są jakieś takie bez wyrazu, nietrafione. Cóż, jadowska nie zalicza się do tej grupy. Kobieta zna się na klnięciu, że tak powiem. To jest dobre, jest smaczne, nadaje charakteru kłótniom, podkreśla beznadziejność sytuacji, sprawia, że jeszcze głębiej wchodzi się w tę historię. Brawo!
ENE, DUE, WIEDŹMA!
Wilkołaki, wiedźmy, trolle, berserki, huldry… do wyboru, do koloru. Jestem absolutnie oczarowana magiczną stroną tej historii. Jadowska okiełznała moje serducho już w pierwszym tomie z pomocą czkawki i Sawy, ale w tym tomie przeszła samą siebie. Serio, Dziewczyna z Dzielnicy Cudów był świetna, ale Akuszerowi może trzewiki pucować. Magiczna Norwegia mnie rozłożyła na łopatki. Spotkaliście się już gdzieś chociażby z kaligrafomantkami? Czarownicami specjalizującymi się w magii kaligraficznej? Bo ja poznałam je dopiero teraz i… WOW. Przepraszam was, ale nie napiszę nic więcej w tym akapicie. To musicie odkryć sami. Poczuć tę magię. Serio.
WYBORNE ŚMIESZKI, ZAISTE <3
Może to kwestia gorączki ale… nie, co ja gadam! Jadowska ma obłędne poczucie humoru! Czytając raz za razem śmiałam się i uśmiechałam pod nosem. Obawiam się, że opinia domowników o moim wątpliwym zdrowiu psychicznym pikuje właśnie na łeb na szyje… ale trudno! Mogłabym się rozwodzić nad tym, jak świetny jest styl pisania autorki, ale może lepiej sami to sprawdzicie? ;)
BYŁY JUŻ PANIE, A PANOWIE?
Uwielbiam książkowych facetów, tych dobrych oczywiście. Bo tych złych mam ochotę ukatrupić pilniczkiem do paznokci, ale z tym sobie jeszcze poczekam. Jadowska świetnie wykreowała panów w Akuszerze, chociaż moje serce skradli dwaj. Nie to, żebym mianowała ich książkowymi mężami, ale… chciałabym ich znać w prawdziwym świecie tak, jak Nikita zna ich w książce. O jednym z nich słowa nie pisnę, bo byście mnie zasztyletowali. Zdradzę jedynie, że Jadowska popełniła coś fenomenalnego, spodoba wam się ;). Drugi z moich ulubieńców skradał się po cichutku do mojego serducha już w pierwszym tomie, ale dopiero w drugim przekroczył próg i się rozgościł. Robin jest tak symatyczny, opiekuńczy i bezczelnie zabawny, że nie da się go nie polubić. A do tego te wszystkie tajemnice, które go oplatają… Dawno żadna postać mnie tak bardzo nie intrygowała! Nie mogę doczekać się kolejnego tomu, a po epilogu wnioskuję, że Jadowska znów zawojuje me serce. Oby mnie intuicja nie myliła ;)
BOGOWIE, BYŁABYM ZAPOMNIAŁA!
… o bogach! Uwielbiam wszelkie nawiązania do mitologii. Tylko jakoś zwykle albo robi się to do greckiej, a nawet jeśli nie, to.. jakoś jest to takie poważne, pełne namaszczenia i sztywne. A tu? Cholera, w życiu nie spotkałam się z tak lekkim podejściem do spraw boskich. Odyn, Frigg i cała reszta bogów z opowieści Jadowskiej są bosko ludzcy, co jest tak ożywcze, że najchętniej nie wychylałabym nosa z ich świata. Coś niesamowitego, naprawdę!
UKŁONY DLA GRAFIKA
W zasadzie powinnam o tym napisać na samym początku, jak zawsze, ale w sumie na końcu też pasuje. Książka jest wydana fenomenalnie! Historie (podobnie jak w przypadku pierwszego tomu) przeplatają rysunki Magdaleny Babińskiej. Cholera, to powinno być karane! Toć ja za każdym razem zanim zaczęłam czytać musiałam przekartkować książkę, obejrzeć obrazki, zachwycić się na nowo, a dopiero po tym rytuale z czystym sumieniem przystępowałam do czytania… Piękne barbarzyństwo, zaiste <3.
DODAJMY TO DO SIEBIE
Akuszer Bogów to kawał dobrego, rodzimego fantasy. Historia Nikity wciągnęła mnie bez reszty, złapała za kołnierz i nie puściła, aż do ostatnich stron. Z czystym sumieniem polecam ją wszystkim, bez wyjątku. Znajdziecie w niej i humor, i krew, i intrygę, i magię… zwłaszcza magię. Innymi słowy wszystko to, co tygryski lubią najbardziej ;).
Po wydarzeniach z poprzedniego tomu Nikita postanawia za wszelką cenę zdobyć odpowiedzi na pytania, które nie dają jej spokoju. Razem z Robinem uda się więc w podróż, na której końcu ma nadzieje znaleźć skrywano przed nią od lat prawdę. Jednak zwykła wycieczka byłaby zbyt prosta, zbyt przyjemna. Tropem dziewczyny podążać będą najemnicy, pragnący ją zabić. Czy wojowniczka...
więcej mniej Pokaż mimo to
ŚMIECHOM NIE BYŁO KOŃCA
Dosłownie. Książkę skończyłam dobre parę dni temu, a nadal wplatam w rozmowy z innymi jej fragmenty. Wczoraj na ten przykład zaczęło się od jednego cytatu… a skończyło na wodzie wylewającej się z wanny, bo Ula się zagadała z tatą. Notabene mój protoplasta byłby życie stracił, bo błędnie założył, że o Sile niższej można słuchać i pić coś jednocześnie. Nie można. Ryzyko zakrztuszenia ze śmiechu jest zbyt duże. Nie próbujcie tego w domu! Marta Kisiel utrzymuje poziom pierwszego tomu, a nawet może odrobinę go przeskakuje. Sama nie wiem, ale jedno jest pewne: nie sposób czytać Siły wyższej w autobusie, pod ławką na geografii, w poczekalni u lekarza.. no, generalnie miejsca publiczne odpadają, chyba że jesteście gotowi na wczasy w zakładzie dla obłąkanych. Bo jednak chichranie się do łez w MPK nie jest reakcją normalną, prawda? Ja po pierwszym chichrnięciu (?) skitrałam książkę do torby i przerzuciłam się na muzykę. Dla własnego bezpieczeństwa.
NOWE TWARZE, NOWE DZIWACTWA
No tak. W wyniku zdarzeń, które mają miejsce pod koniec Dożywocia, Konrad wraz z całą ferajną dożywotników przeprowadza się do miasta, a tam już czekają na nas nowe postacie – każda bez wyjątku obłędna, każda inna i niepowtarzalna. Autorce naprawdę należą się głębokie ukłony za kreację bohaterów Siły niższej. Wiecie, przeważnie kiedy piszę w recenzji o indywidualności postaci mam na myśli w głównej mierze ich charakter. Tutaj na charakterze się nie kończy. W Sile niższej każda postać ma swój własny język, swoje powiedzenia, swoje koniki i pier*olce. Słowo daje, że jeszcze nie spotkałam się z taką mnogością różnorodności. Nie chcę się tu rozpisywać o każdym z bohaterów, ale tak w ogromnym skrócie: wyobraźcie sobie dom zamieszkany przez wikinga trudniącego się struganiem zezowatych aniołków i Jezusków, dwa anioły – jednego małego, słodkiego, troszkę naiwnego, a przy tym tak kochanego i sympatycznego, że nie sposób go nie pokochać; drugiego perfekcjonistę, stróża całodobowego pełną gębą, drażniącego, upierdliwego, a mimo to nadal rozbrajającego czytelnika; stado różowych królików, trzy widma niemieckich żołnierzy z czasów II wojny światowej lubujących się w degustacji trunków dla dorosłych, utopca szalejącego jak gdyby nigdy nic w sieci, drapieżnego kota bojowego imieniem Zmora, domowego cthulu z zamiłowaniem do pichcenia serników i mazurków… a pośród tego szaleństwa jednego biednego pisarza, który stara się związać koniec z końcem, dopilnować, aby żadnemu z domowników niczego nie brakło, nie stała się najmniejsza krzywda. Czujecie to? Nie? W takim razie sięgnijcie po książkę, a tam już pani Marta wam wszyściuteńko opisze… i to jak opisze!
Z IGIEŁ WIDŁY, Z ŁYŻKI WIOSŁO, Z NOŻA MACZETĘ
Pisałam już o tym w recenzji Dożywocia, ale muszę znów o tym wspomnieć. Opisy. Cholera, one są niesamowite. Niepowtarzalne. Tutaj nie ma czegoś takiego jak: „Konrad obudził się w deszczowy poranek”. W Sile niższej z byle deszczu robi się widowisko, opisuje je na minimum stronę, rozkłada na czynniki pierwsze i wyprowadza z tego zjawiska tak niespodziewane wnioski… uwielbiam tę opowieść właśnie za to, jak z rzeczy błahych, takich jak mgła, pieczenie pierniczków, deszcz czy kac, robi coś fascynującego, zaskakującego i nietypowego. A wiecie co jest najlepsze? Te opisy nie potrafią nudzić! I mówię to ja, która zwykle przelatuje zbyt długie gadanie o bananie jednym okiem, bo przecież ile można pisać o tym, że pada? Ano można. Można długo, z humorem i polotem. Można tak, aby uronienie chociażby słówka wydawało się czytelnikowi czynem haniebnym i ogromną stratą. Sprawdzone info.
KLEI SIĘ BARDZIEJ
Tak jak już wspominałam, w przeciwieństwie do tomu pierwszego, tutaj wydarzenia bardziej się kleją, są bliższe typowej powieści. W sensie że mamy mniej-więcej pojęcie do czego zmierzamy, jak może się skończyć ta opowieść. Przyznaję, że zakończenie odgadłam już w połowie – ale broń Boże mi to nie przeszkadzało! Czort z tym, że przeczuwałam wydarzenia z ostatnich stron. Najważniejsze było to że Marta Kisiel przez trzysta stron zaskakiwała mnie tym, w jaki sposób miało dojść do tegoż zakończenia. Zaskakiwała pytaniami ciekawskiego Licha, zaskakiwała wymysłami Tzadkiela, zaskakiwała rozwiązaniami Tura i Konrada… a przede wszystkim zaskakiwała codziennością widzianą oczami szaleńca. Bo inaczej tego nazwać nie umiem.
ZACHWYTOM NIE BYŁO KOŃCA!
Uwierzcie mi, ja bym mogła tak jeszcze długo. Bardzo długo. Wychwaliłabym najchętniej wszystkie postacie i kazdą z osobna, powiedziała o kilku wydarzeniach, które rozbroiły mnie doszczętnie (taki na przykład opis porodu – tata płakał, gdy mu to przeczytałam <3), i… i… no, chyba rozumiecie. Ale mając na uwadze wasze zdrowie oraz cenny czas, poprzestanę na tym, co już nawychwalałam. Słowem: z całego serducha polecam wam Siłę Wyższą! To powieść dla każdego, niezależnie od wieku, upodobań, dojrzałości… zrozumie ją tak dwunastolatek, jak i sześćdziesięcioletnia staruszka. Każdy cos w niej dla siebie znajdzie, uśmiechnie się, odpręży… i może znajdzie dzięki Sile niższej odrobinę koloru w rzeczach codziennych, niby tak zwyczajnych… a przecież tak na prawdę magicznych ;)
ŚMIECHOM NIE BYŁO KOŃCA
więcej Pokaż mimo toDosłownie. Książkę skończyłam dobre parę dni temu, a nadal wplatam w rozmowy z innymi jej fragmenty. Wczoraj na ten przykład zaczęło się od jednego cytatu… a skończyło na wodzie wylewającej się z wanny, bo Ula się zagadała z tatą. Notabene mój protoplasta byłby życie stracił, bo błędnie założył, że o Sile niższej można słuchać i pić coś jednocześnie....