-
ArtykułyAtlas chmur, ptaków i wysp odległychSylwia Stano2
-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński9
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać390
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik4
Biblioteczka
www.doinnego.blogspot.com
Margo mieszka w Bone – miasteczku będącym skupiskiem wszelkich patologii. Jej matka nie odzywa się do niej od lat. Dziewczyna musi radzić sobie sama w świecie dilerów, dziwek i zbrodniarzy. Jedyne o czym marzy, to uciec z tego miasta. Gdy pewnego dnia wraca z pracy nawiązuje rozmowę z Judahem, jednym ze swoich sąsiadów. Judah jest kaleką – jeździ na wózku inwalidzkim. Jednak to właśnie on napełnia Margo wolą walki i sprawia, że Margo nie tylko marzy o ucieczce z Bone, ale też zaczyna dążyć do realizacji tego celu. Gdy niespodziewanie ginie jedna z mieszkanek miasteczka – siedmioletnia dziewczynka, którą Margo spotyka w drodze do pracy – główna bohaterka postanawia odkryć kto za tym stoi. To wydarzenie pociągnie za sobą kolejne, a skutki okażą się o wiele bardziej poważne, niż można by się było spodziewać. Jaką cenę zapłaci Margo za swoją ciekawość? Co skrywają cienie w umyśle dziewczyny? Jaka przyszłość czeka główną bohaterkę? Czytajcie, a się dowiecie… i opadnie wam szczęka!
SPARTACZONO MIE OPIS!
PIERWSZY ZARZUT: Opis kłamał. Dosłownie. Nie oznacz to, że historia była zła. Po prostu nijak mi się nie pokrywała z zapowiedzią z tyłu okładki.
„Wszystko nieoczekiwanie się zmienia, kiedy poznaje Judah – starszego chłopaka z sąsiedztwa. Sparaliżowany, na wózku inwalidzkim, odkrywa przed Margo świat, jakiego dotąd nie znała.” Nie rozumiem co autor opisu miał na myśli. Bo okej, Judah jest w książce postacią ważną, jego wątek ryje banie, że tak kolokwialnie powiem… ale nie wiem, cóż takiego odkrył przed Margo, czego ona sama nie znała. Może chodziło o obudzenie w niej potrzeby ucieczki z toksycznego Bone? Sama nie wiem, czy można to nazwać odkrywaniem nieznanego świata. W gruncie rzeczy Margo wszystko poznawała sama, a Judah jedynie przewijał się gdzieś w tle.
„Kiedy w okolicy ginie siedmioletnia dziewczynka, dwójka osobliwych przyjaciół rozpoczyna prywatne śledztwo.” I znów chyba coś się tu komuś pomyliło. Jak słowo daję Judah był tak dziko zaangażowany w ów „śledztwo”, że aż wcale. I o ile zachowanie i działania podjęte przez Margo można nazwać prywatnym śledztwem, to nie powinno się pisać, że akcje prowadziła ta dwójka.
Tak więc błagam i zaklinam – nie sugerujcie się okładkowym opisem!
COŚ DLA OKA
Okładka. SQN, miłości moja, jak ty to robisz, że okładki zawsze masz tak obłędne? Chociaż w tym przypadku zachwyt przyszedł do mnie dopiero, gdy zagłębiłam się w książce. Bo na początku była tylko nutka ciekawości. Okładka mnie zaintrygowała, obudziła jakieś takie dziwne emocje… Kusiła. Ale jak już weszłam do głowy Margo (chociaż uważam, że jedynie wsunęłam tam jedną stopę, a właściwie tylko opuszki palców, nie więcej), okładka nabrała sensu. Te mazaje, szarość i zimno… bez dwóch zdań okładka jest trafiona w dziesiątkę i w stu procentach oddaje klimat książki.
CHYBA SIĘ NIE POLUBIMY
Coś czuję, że książki Fisher nie zagoszczą już na mojej półce. Nie zrozumcie mnie źle, pomysł autorki był dobreńki. Czytałam Margo bardzo szybko, chociaż nie powiem, żeby lektura była lekka, bo ta książka nie jest lekka, ale o tym za chwilę. W sumie nie potrafię wyjaśnić moich odczuć co do stylu Tarryn Fisher. Po prostu coś mi tu nie gra. Coś działa na nerwy i powoduje, że przyjemność z czytania jest znikoma. I to nie kwestia tematyki, nie kwestia postaci… tu rozchodzi się o pióro Fisher, które zwyczajnie nie podbija mego serca. Ale nie oznacza to, że każdy będzie czuł to, co ja ;). Musiałam jednak o tym napisać, abyście troszkę… troszkę lepiej zrozumieli czemu moja opinia jest taka, a nie inna.
STARA MALEŃKA
Margo poznajemy, kiedy ma osiemnaście lat. Znaczy się na samym początku pojawia się rozdział trzynastoletniej Margo, później bodajże czternastoletniej, ale to tylko dwa z ponad pięćdziesięciu rozdziałów, a więc zaledwie pięć czy sześć stron. Prawdziwa akcja zaczyna się, gdy Margo osiąga pełnoletniość i trwa, z tego co zapamiętałam przez coś około pięciu lat. Zdaję sobie sprawę, że dzieciństwo i okres dojrzewania Margo mocno wpłynęły na stopień jej dojrzałości. Rozumiem, ze dziewczyna musiała szybciej dorosnąć, że była o wiele bardziej doświadczona niż przeciętny nastolatek. Nie mniej jednak ogrom przemyśleń, którymi zsypała mnie Fisher, pełnych naprawdę okrutnych prawd jest jak na moje oko zbyt poważny, zbyt negatywny i nieodpowiadający wiekowi bohaterki, nawet tak doświadczonej przez życie, jak Margo. Wydaje mi się to nierzeczywistym i przesadzonym. Gdyby Margo była bliżej trzydziestki, to pewnie nie zwróciłabym na to uwagi. Ale rozbieżność pomiędzy jej sposobem myślenia, sposobem myślenia Judaha (chociaż tu ciężko mi jest stwierdzić, czy mogę o jego sposobie myślenia mówić w ogóle), a tym co siedzi w głowie mojej czy moich przyjaciół, będących w tym samym wieku, co dwójka bohaterów książki jest tak piekielnie duża, że ciężko mi było kupić to, co napisała Fisher. Raz jeszcze podkreślę, że biorę pod uwagę wszystkie aspekty życia Margo, jej przeszłości, jej… choroby, biorę na to poprawkę i nadal wynik mi się nie zgadza. Margo ma za stary rozum jak na swój wiek. I chociaż w jej myślach można znaleźć kilka perełek, to o wiele lepiej by one wypadły wychodząc z głowy kogoś starszego. Cholera. Mam wrażenie, ze się zaplątałam w tych wyjaśnieniach -,- Ale rozumiecie… prawda?
HISTORIA BEZ CENZURY
No tak, Tarryn Fisher nie oszczędza czytelnika. Pokazuje świat od tej najgorszej, najciemniejszej strony. Przedstawia nam życie ludzi z marginesu, o ile można to życiem nazwać. W książce znajdziemy wszystkie możliwe nałogi, od alkoholu, przez narkotyki miękkie i twarde, papierosy, seks…. Do wyboru, do koloru. Mamy tu obraz osób kalekich i chorych psychicznie. Pojawia się wątek niechcianej ciąży, gwałtu czy przemocy domowej. Naprawdę jest tu wszystko. Właśnie staram się znaleźć temat tabu, którego Fisher nie wplotła w tę historię… i oprócz homoseksualizmu nie znajduję żadnego, przynajmniej z tych „ważniejszych”. Natłok ciężkich tematów nie przytłacza jednak. Chodzi mi o to, że książkę czyta się bardzo szybko, i nie pozostawia ona po sobie zbyt wielu mrocznych myśli. Owszem, gdy odkładałam Margo przed snem, to przez dłuższą chwilę myślałam o tym, czego przed chwilą doświadczyłam. Fisher skłoniła mnie do refleksji i rozmyślań, do rozmów z innymi o rzeczach, o których się nie rozmawia, ale nie złapałam doła, humor mi się nie psuł… wiecie co mam na myśli?
WEJŚĆ DO UMYSŁU MORDERCY
Mój chłopak bardzo często mówi półżartem, że potrafi wejść do umysłu mordercy. Cóż, ja nie mam takich zdolności, ale Tarryn Fisher chyba ma coś wspólnego z moim lubym. Nie wiem, jak wam to opisać, aby nie zdradzić niczego istotnego… Ale spróbuję. W książce cały czas śledzimy losy Margo. Dziewczyna zmienia się, przechodzi tak ogromną metamorfozę, że mózg człowiekowi eksploduje. I nie chodzi tu jednie o jej wygląd zewnętrzny, bo nie to jest ważne w książce. Wszystko rozchodzi się o jej psychikę, o to, jak Margo postrzega świat. Nie jestem w stanie powiedzieć wam nic więcej, wybaczcie. Jedno jest pewne – jakkolwiek nie podoba mi się styl Fisher, tak to, jak „weszła w umysł mordercy” rozłożyło mnie na łopatki.
MOMENTAMI ZGRZYTAŁO
W książce jest parę wydarzeń, które według mnie nie trzymają się kupy. Nie będę wam ich opisywać – sami dostrzeżecie irracjonalizm sytuacji, jeśli sięgniecie po Margo. O ile znaczna część historii jest spójna, prawdopodobna, to w paru momentach Fisher nie do końca chyba przemyślała to, co pisała. Ale to są naprawdę drobiazgi, reszta jest dobra.
KONIEC I BASTA!
No tak, teraz wypada jakoś to podsumować. Co myślę o Margo? Ciężko mi powiedzieć. Książka jest specyficzna i na pewno nie nadaje się dl każdego. Zdecydowanie odradzam ją młodszym czytelnikom. Poczekajcie do tej siedemnastki czy osiemnastki, serio. A komu mogę ją polecić? Kurczę, na pewno osobom lubiącym babrać się w wątkach psychologicznych – to będzie dla was prawdziwa gratka. Myślę, że Margo spodoba się też czytelnikowi spragnionemu czegoś poważniejszego, niż wróżki i wampiry, czy tam błahe romanse. Ja nie żałuję, że sięgnęłam po Margo, chociaż szczerze wątpię, abym kiedyś przeczytała ją ponownie.
Dziwna ta recenzja, nie sądzicie? Musicie mi to wybaczyć (znaczy nie musicie, ale bardzo bym chciała, żebyście wybaczyli <3), po prostu nie umiałam (i nadal nie umiem) ubrać w słowa tego wszystkiego, co przychodzi mi do głowy, gdy myślę o Margo. A teraz kolej na Was! Czytaliście? Co sądzicie o tej historii? Piszcie koniecznie, może Wasze komentarze pomogą mi rozjaśnić myśli ;).
Buziak ;*
Q.
www.doinnego.blogspot.com
Margo mieszka w Bone – miasteczku będącym skupiskiem wszelkich patologii. Jej matka nie odzywa się do niej od lat. Dziewczyna musi radzić sobie sama w świecie dilerów, dziwek i zbrodniarzy. Jedyne o czym marzy, to uciec z tego miasta. Gdy pewnego dnia wraca z pracy nawiązuje rozmowę z Judahem, jednym ze swoich sąsiadów. Judah jest kaleką – jeździ...
WCIĄGNIECIE JĄ NA RAZ
Może zacznę od tego, jakie uczucia towarzyszą lekturze Miasta świętych i złodziei. Wiecie jak to jest, kiedy jest już późno, oczy wam się kleją i literki rozmazują, obiecujecie sobie, że ten rozdział będzie ostatnim na dziś… a potem następnego dnia ratujecie się kofeinowymi zastrzykami, bo jakoś nie wyszło z tym już-ostatnim-rozdziałem? Dokładnie to mi zrobiła ta książka. Króciutkie rozdziały sprawiły, że czytało się to absurdalnie szybko, a ich zakończenia nie pozwalały na odłożenie książki. Serio, wolałam przerwać sobie czytanie gdzieś w połowie rozdziału, a najlepiej w połowie jakiegoś akapitu z opisem miejsca, bo inaczej zżerała mnie ciekawość co wydarzy się dalej. Całkowicie dałam się porwać tej historii i wiele bym dała za możliwość obejrzenia jej ekranizacji (co chyba będzie możliwe, bo jeśli dobrze pamiętam wykupiono do takowej prawa ;))
UWIERZYCIE W NIĄ BEZ MRUNIĘCIA OKIEM
Ogromnym plusem Miasta świętych i złodziei jest autentyczność bijąca z tej historii. Kurcze, nigdy nie byłam jakoś specjalnie zainteresowana sytuacją gospodarczą czy polityczną w krajach afrykańskich, ale czuję w kościach (i wnioskuje po tym, co autorka dopowiedziała w podziękowaniach i słowie od siebie), że zanim powstała ta historia Anderson solidnie się przygotowała, co po prostu czuć. Z jednej strony czytelnik jest świadkiem normalnego życia w Kenii, poznaje relacje pomiędzy biedniejszymi mieszkańcami, a bogaczami, przygląda się temu, jak funkcjonuje kenijskie miasto, a z drugiej ma też możliwość wysłuchać krwawych historii z serca Konga. Kontrast pomiędzy obiema sytuacjami jest widoczny jak na dłoni. Czytając o tym, jak traktowane są kobiety w Kongo, co muszą przechodzić na co dzień byłam w szoku. Poważnie, chociażby dlatego warto, aby młodzież poznała tę historię – nie jest to reportaż, więc automatycznie mniej będzie ich odstraszać, a jednocześnie wszystko w tej książce napisane jest na tyle realistycznie, że istnieje ogromna szansa na to, że młodzi ludzie zwrócą uwagę na to, co dzieje się w tamtych krajach. Możliwe ze Miasto świętych i złodziei ruszy jakąś strunę w sercach nastolatków, a przynajmniej taką mam nadzieję.
MOŻLIWE, ŻE ZBYT SZYBKO JĄ ROZGRYZIECIE
Nie przypadkowo piszę tu o młodzieży. Wydaje mi się bowiem, że Miasto świętych złodziei nie koniecznie przypadnie do gustu zagorzałym fanom kryminałów. Nie zrozumcie mnie źle, to jest naprawdę dobra historia… ale mam wrażenie, że miłośnicy gatunku mogą poczuć niedosyt, bo jednak główną zagadkę można rozwikłać na długo przed końcem książki – a przynajmniej ja, absolutny laik jeśli o kryminały chodzi częściowo odgadł jej rozwiązanie. Muszę oddać Anderson, że udało mi się wykombinować jedynie 1/3 odpowiedzi, więc w pewnym stopniu byłam zaskoczona, ale czuję, że ktoś kto na co dzień zaczytuje się w kryminałach byłby zawiedziony. Tak więc jeśli dopiero zaczynacie przygodę z tym gatunkiem, albo po prostu nie oczekujecie czort wie jak zagmatwanej intrygi, to jest to coś zdecydowanie dla was. Miejcie jednak na uwadze, że jeżeli chcecie zmusić swoje szare komórki do intensywnego działania, to jednak nie tędy droga.
POKOCHACIE JEJ BOHATERÓW
Cholernym plusem Miasta… są bohaterowie wykreowani przez Natalie C. Anderson. Kurcze, mamy tutaj kalejdoskop charakterów dopracowanych w najdrobniejszych detalach. Po czym to poznałam? Ano po tym, że czytając tę książkę nie tylko miałam trwałe wyobrażenie każdego z nich, ale też przypasowałam do każdej z postaci inny głos i w monecie prowadzenia przez nich dialogów słyszałam to w głowie. Muszę wam powiedzieć, że do bohaterów Miasta świętych i złodziei przywiązujemy się w mgnieniu oka. Nawet nie zauważamy, kiedy zaczynamy im kibicować, pukać się w czółko gdy robią coś głupiego, uśmiechać pod nosem, gdy się przekomarzają… kurcze, Anderson dała radę z kreacją postaci swojej książki. Stworzyła silne kobiety, a każdą z nich obdarzyła własną historią, wspomnieniami i przeżyciami, które ją ukształtowały, oraz mężczyzn – zarówno złych, jak i dobrych – którzy kradną czytelnikowi serce, sprawiają, że się uśmiechamy, albo wręcz przeciwnie – wywołują nieprzyjemne uczucie maczugi otwierającej się w kieszeni. Tak więc za te barwne, indywidualne postacie Anderson dostaje ode mnie solidną piątkę z plusem. Szóstka by była, gdyby któryś z nich latał na smoku ;).
NIE RZYGNIECIE TĘCZĄ
Już prawie kończę, słowo. Musze wam wspomnieć o wątku romantycznym, który jest jednym z lepszych, jakie ostatnio czytałam. Czemu? Bo jest subtelny, nie odciąga uwagi od głównych wydarzeń, jest przeprowadzony z rozmysłem, powoli i stopniowo. Jest niezwykle smaczny. Tina nie zakochuje się od pierwszego wejrzenia, nie pieprzy o motylkach w brzuchu, nie mizdrzy się do Michaela jak potłuczona. Nic z tych rzeczy. Właściwie jest tego uczucia zupełnie nieświadoma, i o dziwo to jest dobre. Bo wiecie, często bohaterowie nie zdając sobie sprawy z własnych uczuć nas irytują i wydają się być idiotami. Przynajmniej mnie często irytuje takie rozwiązanie stosowane w książkach. W Mieście świętych i złodziei ani przez chwilę nie czułam irytacji. Relacja pomiędzy Tiną a Michaelem była taką kolorową posypką na babeczce, takim smaczkiem, który przeplatał się z innymi wątkami i rozładowywał atmosferę w momentach, kiedy zaczynała się robić zbyt gęsta ;)
NAUCZYCIE SIĘ SUAHILI
Jeśli o samo wydanie chodzi, to ogromnie podoba mi się to, że na samym początku książki znajduje się słowo od autorki, podziękowania oraz słowniczek. Ten ostatni jest bardzo pomocny, bo w całej historii przewijają się afrykańskie słowa i zwroty - dzięki słownikowi nie musimy się zastanawiać o cóż to chodzi, a wyrazy z suahili wzmacniają afrykański klimat powieści. W słowie od autorki dowiadujemy się o tym, co w Mieście… jest zaczerpnięte z prawdziwej Kenii i Konga, a co Anderson wymyśliła – osobiście cieszę się, że przeczytałam te informacje przed poznaniem historii Tiny, bo dzięki temu gdzieś z tyłu głowy kołatała mi się informacja, że to nie jest taka czysta fikcja literacka, że jest w tym wszystkim ziarnko prawdy ;). Właściwie jedynym moim zarzutem dla wydania tej książki jest fakt, że trzeba rozchylać ją na oścież, aby móc przeczytać tekst, a to jest dość niewygodne – jednak nie jestem pewna, czy wydanie finalne też ma ten problem (mój egzemplarz jest recenzenckim) ;).
PRZECZYTACIE?
Czy polecam? Z czystym sumieniem: TAK! Wydaje mi się, że ta historia przypadnie do gustu tym, którzy dopiero poznają gatunek kryminału – powinniście bez problemu się w niej odnaleźć i w nią wkręcić ;). Miasto świętych i złodziei to idealna książka dla tych, którzy pragną odsapnąć od natrętnych historii miłosnych, a jednak nie chcą całkowicie rezygnować z wątku romantycznego. Ze swojej strony zachęcam do sięgnięcia po nią zwłaszcza ludzi młodych, takich jak ja i młodszych – poważnie, warto!
www.doinnego.blogspot.com
WCIĄGNIECIE JĄ NA RAZ
Może zacznę od tego, jakie uczucia towarzyszą lekturze Miasta świętych i złodziei. Wiecie jak to jest, kiedy jest już późno, oczy wam się kleją i literki rozmazują, obiecujecie sobie, że ten rozdział będzie ostatnim na dziś… a potem następnego dnia ratujecie się kofeinowymi zastrzykami, bo jakoś nie wyszło z tym już-ostatnim-rozdziałem? Dokładnie to...
Musicie wiedzieć, że jest to moje pierwsze spotkanie z twórczością Slaughter. Opinie ludu głoszą, że ta pani jak mało kto potrafi wywołać ciary i generalnie wstrząsnąć czytelnikiem więc gdy pojawiła się możliwość zrecenzowania jednej z jej najnowszych książek postanowiłam sprawdzić, czy u mnie też wywoła ona ciary. I co? I dupa. Serio. Jedna, wielka, nudna dupa. Ale po kolei.
ZZZ…
Na froncie okładki napis głosi: Mrożący do szpiku kości thriller o mrokach przeszłości. Talent i serce Karin Slaughter trzymają przy lekturze od pierwszej, do ostatniej strony. Cóż, może nie jest to takie znowu wielkie kłamstwo. Pierwszy rozdział był świetny – polała się krew, kogoś zamordowano, kogoś pochowano żywcem, komuś niemalże wydłubano oczy, a wiec faktycznie książka wciągnęła mnie od pierwszych stron. Po czym wypluła po trzydziestu i ponownie wciągnęła gdzieś w okolicy czterysta pięćdziesiątej strony i już do końca zadziwiała nagłą poprawą sytuacji. Nie zmienia to jednak faktu, że przez ponad czterysta stron niemalże bez przerwy się nudziłam. Oczekiwałam thrilleru kręcącego się wokół sprawy morderstwa, a dostałam obyczajówkę z zabójstwem w tle. Zdecydowana większość treści odnosiła się nie do tego kto zabił (czy to w przeszłości, czy teraz), a do tego o której bohaterki karmią koty, ile przepływają basenów, jakim autem jeździ ich facet, na co ktoś umarł, czemu palce w wannie nam się marszczą…. Dopiero na sto stron przed końcem książki zaczęły dziać się rzeczy, które wywołały u mnie ciary. Ba, nawet miałam ochotę zwrócić obiad, więc można by uznać, że Slaughter jakoś tam wynagrodziła mi tę mękę, jaką była niemalże cała historia Sam i Charlie. Jednak… nie, nadal jestem zawiedziona. Liczyłam na historie mrożącą krew w żyłach, a dostałam jakaś parodię thrilleru.
PRAWDZIWI LUDZIE, W PRAWDZIWYM ŚWIECIE
To co w poprzednim akapicie jest minusem po części przyczynia się do zalety, o której teraz wspomnę. Slaughter w swojej książce wykreowała niesamowicie dokładne i indywidualne postacie. Bardzo skupiła się na ich życiu, na ich codziennej rutynie i odbiegających od niej sytuacjach, na historiach bohaterów…. Pod tym względem należą się jej pochwały, bo nie miałam najmniejszych problemów z wytworzeniem w głowie obrazu nie tylko głównych, ale i drugoplanowych bohaterów. Osobiście najbardziej polubiłam ojca głównych bohaterek - Rusty’ego. Jego podejście do życia, humor i swego rodzaju ciągłe iście pod prąd, na przekór wszystkiemu i wszystkim było takim ożywczym, a zarazem humorystycznym elementem Dobrej córki. Jeśli natomiast chodzi o główne bohaterki… cóż, polubiłabym je, gdyby tylko nie fakt, że zanudzano mnie milionem zbędnych informacji z ich życia ;)
NIE WIEM, CO NAPISAĆ
Styl autorki. Kurde. Patrzę na moje notatki, i znów nie wiem, jak to wam wyjaśnić. Z jednej strony mamy tutaj świetne dialogi, które wypadają naturalnie, są lekkie i bardzo łatwe w odbiorze. Nikt nie pieprzy o Chopinie, wszystko trzyma się kupy, i to właśnie w dialogach najczęściej przejawiają się namiastki humoru. Jednak z drugiej strony Slaughter strzela nam w pysk prawniczym bełkotem, którego nie sposób zrozumieć bez absolutnego skupienia i wielokrotnego czytania tej samej strony, raz za razem. Tak więc sama nie wiem, czy mogę uznać język, jakim napisano Dobrą córkę za plus. Niby czyta się to dobrze, niby nie sprawia problemów i jest cacy, ale ta sielanka kończy się w momencie, kiedy z obyczajówki historia przechodzi na ścieżkę thrilleru i zamiast skupiać się na pierdołach, mówi o morderstwie. Jeśli więc jesteście fanami powieści z wątkiem prawniczym (można tak to nazwać?), to jak najbardziej powinna się wam spodobać Dobra córka. Jeżeli jednak jesteście przeciętnym Kowalskim jeśli o wiedzę z zakresu sali sądowej chodzi, to istnieje spore ryzyko, ze się zamotacie w tym bełkocie i wynudzicie. Serio.
KLNĄĆ TO TRZEBA UMIEĆ!
Na plus jednak zdecydowanie mogę policzyć użycie wulgaryzmów. Kurde, akurat to było dobre. Slaughter umie sypnąć kurwami w odpowiednim momencie, ale robi to tak, że nie kolą mnie one w oczy, są „na miejscu”.
SPRAWA Z PRZESZŁOŚCI…
Atutem Dobrej córki są zdecydowanie pojawiające się w książce retrospekcje. Akcja książki dzieje się dwadzieścia siedem lat po śmierci matki Charlie i Samanthy, ale kilkakrotnie Slaughter przenosi czytelnika do tamtego dnia, do 6 marca 1989 roku i rozgrywa scenę morderstwa oraz to, co nastąpiło przed nią i po niej, z różnych perspektyw. Właściwie były to najciekawsze fragmenty książki – nie wplatano w nie niczego zbędnego, a jedynie skupiano się na tym, co według mnie powinno być najważniejsze, czyli na morderstwie.
WIERZĘ JEJ
Generalnie całość wypada bardzo realistycznie. Kupuję te historię (może z wyjątkiem wydarzeń z drugiego rozdziału, które wydały mi się nieco naciągane, ale to był jedyny moment zwątpienia w realizm opowiadanej przez autorkę historii), mam wrażenie, że to na spokojnie mogłoby się wydarzyć. Media by o tym trąbiły, tak jak trąbiły w powieści. Ludzie by się tym zaciekawili i robili sztuczny szum wokół sprawy dokładnie tak, jak działo się to w książce. Zachowanie podejrzanych też miało ręce i nogi. W kwestii realizmu nie mam się więc do czego przyczepić. Mam wrażenie, że Slaughter solidnie przygotowała się do napisania tej książki. Właściwie zastanawia mnie, czy nie w tym leży największy problem – autorka chyba za bardzo skupiła się na stworzeniu pozorów realności tej opowieści, a zapomniała o tym, aby kopała ona po nerach czytelnika ;/
ZAKOŃCZENIE BEZ WOW :<
Na koniec muszę wam wspomnieć (oczywiście bez cienia spoileru) o zakończeniu. Czemu? Bo, do diaska, w 90% przewidziałam je na długo przed końcem książki! Poważnie, dla mnie było ono mocno oczywiste. W prawdzie nie do końca odgadłam pobudki kierujące jedną z postaci, ale wszystko inne wywnioskowałam jakoś w pierwszej połowie książki. To słabe było. O ile opisy, które pojawiły się na ostatnich stu stronach i to, jak Slaughter ukazała zakończenie konkretnie poruszyło moją wyobraźnią i spodobało mi się, o tyle nie było efektu WOW. Intuicja podpowiadała mi, że to się tak skończy i nie myliła się.
TO POLECAM CZY NIE?
Tak więc, czy mogę wam polecić Dobrą córkę? Ano mogę, ale nie wszystkim. Właściwie grupa docelowa, do której ta powieść trafi jest dość zawężona. Wydaje mi się, ze książka przypadnie do gustu miłośnikom prawa, tym z was, którzy lubią powolne historie, którzy lubią zagłębiać się w relacje rodzinne bohaterów, których kręcą rozprawy sądowe, dochodzenie niewinności i winy… takie rzeczy. Jeśli jednak jesteście zwolennikami krwawych historii, które przyspieszą bicie waszego serca i wywrócą wam żołądek na lewą stronę, to nie tędy droga. Ja osobiście jestem zawiedziona. Nie znaczy to jednak, ze definitywnie zrażam się do pióra Slaughter. Wręcz przeciwnie – muszę znaleźć czas na sięgniecie po inne książki tej pani, aby sprawdzić czy faktycznie są tak krwiste.
www.doinnego.blogspot.com
Musicie wiedzieć, że jest to moje pierwsze spotkanie z twórczością Slaughter. Opinie ludu głoszą, że ta pani jak mało kto potrafi wywołać ciary i generalnie wstrząsnąć czytelnikiem więc gdy pojawiła się możliwość zrecenzowania jednej z jej najnowszych książek postanowiłam sprawdzić, czy u mnie też wywoła ona ciary. I co? I dupa. Serio. Jedna, wielka, nudna dupa. Ale po...
więcej mniej Pokaż mimo to
ŻE NIBY TO DEBIUT..?
Początek był ciut toporny. Autor perfidnie skakał w czasie, zmieniał bohaterów, mieszał niemiłosiernie. Muszę przyznać, że troszkę mnie to przeraziło. Gdyby taka sytuacja utrzymała się do końca książki, to słowo daje, że szlag by mnie trafił. Jednak, jak widzicie, piszę (chyba) z sensem, zmysłów nie straciłam, wszystko jest w porządku, tak więc Marchewka odpuścił sobie podróże w czasie… na szczęście. I muszę przyznać, że gdy tylko sytuacja z czasem akcji się ustatkowała, czytanie ruszyło z kopyta, a szulerski świat wciągnął mnie bez reszty. Serio, przepadłam. Wciągnęłam się w sieć spisków i intryg, zaplątałam tak skrzętnie, że po skończeniu książki musiałam chwilkę odczekać, aż mi się wszystko w główce poukłada. Szczerze? Gdybym nie wiedziała, że jest to debiut pana Tomasza, to za żadne skarby świata bym się tego nie domyśliła. Autor fenomenalnie operował słowem, tworząc świat pełen tajemnic, pełen przekrętów, pełen walk na ulicach i zabójców czających się w zaułkach Hausenberga. Pomijając te kilka pierwszych rozdziałów niż znalazłam czasu na nudę. Ciągle coś się działo, ciągle musiałam główkować, aby rozgryźć zagadkę przed końcem książki (PS. Mimo główkowania ogarnęłam o co chodzi może na stronę przed wielkim finałem :’)). Już wiem, że jeśli nadarzy się okazja, to po kolejne książki Marchewki sięgnę w ciemno. SQN po raz trzeci udowodnił mi, że polscy autorzy nie gryzą. Serio.
MIASTO OŻYŁO
Właściwie po przeczytaniu opisu z okładki byłam przekonana, że głównym bohaterem będzie Slava. W czasie czytania książki zmieniłam zdanie i uznałam, że postacią pierwszoplanową o dziwo będzie Petr. Ale wiecie co? W obu przypadkach się myliłam. W Mieście szulerów pierwsze skrzypce gra nie człowiek, a miasto! Hausenberg. Cholera, jak ja lubię, kiedy miejsce akcji jest jakieś. Tutaj właśnie takie było. Hausenberg miał duszę, miał swoją historię, swoje tradycje, miał szereg rządzących nich praw, miał hierarchię władzy. Kurcze, tak dobrze się mi czytało wszelkie opisy ulic czy budynków, knajp, barów i domów gry, że w zasadzie wolałam je nawet od dialogów. Były świetne. Jedyne, do czego mogę się przyczepić, to fakt, że nie potrafiłam wyobrazić sobie otoczenia Hausenberga. Jakby wam to wyjaśnić…. Po prostu Marchewka tak skupił się na mieście szulerów, że zapomniał o świecie dookoła, przez co nie bardzo wiedziałam czy to jest tak, jak było za czasów dajmy na to Jagiełły – miasta dzieliły ogromne dystanse łąk, wsi i lasów, czy raczej tak, jak jest teraz – miasta sąsiadują ze sobą dosyć ściśle. Miałam wrażenie, że razem z granicą Hausenberga kończył się świat. Nie mniej jednak przeszkadzało mi to w stopniu minimalnym. O, i nie pogardziłabym mapką miasta – to byłoby coś! ;)
LUDZIE BEZ TWARZY
Marchewka wykreował w swojej powieści bohaterów różnorodnych i charakterystycznych, z tym nie ma co się kłócić. Ale ja mam… no właśnie, mam jedno ale. Dla mnie oni nie mieli twarzy. Okej, potrafiłam rozpoznać ich po tym jak wypowiadał się o nich narrator, rozróżniałam ich w dialogach po sposobie wysławiania, ale za żadne skarby świata nie potrafiłam wyobrazić sobie ich wyglądu. Wiedziałam, że Slava był przeciętnej budowy, że Nino był barczysty, etc, ale nie kojarzę jaki mieli kolor włosów czy oczu, karnację… no wiecie, zabrakło mi opisów. To troszkę bolało, bo akurat na wygląd postaci zwykłam zwracać uwagę… no ale z drugiej strony za kreacje ich charakterów należą się Marchewce pochwały. Od pierwszych stron czytelnik dostaje możliwość poznania Slavy, Nina i Petra, ich sposobu rozumowania, tego co ich cechuje i wyróżnia. I tak oto mamy króla złodziei, który ma ogromne ambicje, jest piekielnie cwany i równie bystry, mamy zabójcę potrafiącego pokonać w zasadzie każdego z zamkniętymi oczyma, no i nareszcie mamy szulera, który pragnie zaszczytów i sławy tak bardzo, że jest gotów w ich imieniu poświęcić samego siebie i postawić wszystko na jedną kartę. A skoro już przy kartach jesteśmy…
„GRAŁO SIĘ…”
Przyznaję się bez bicia, jestem karcianą łajzą. Czasami zagram ze znajomymi w makao czy kenta, dawniej pod groźbą płaczu i focha męczyłam z kuzynami grę w wojnę (to ciężko grą nazwać, to jest koszmar!), ale o tych prawdziwych grach karcianych pojęcia nie mam… to też jestem marnym autorytetem , jeśli chodzi o ocenianie tego, czy karciane zagrywki w książce ukazano dobrze. No na moje amatorskie oko wyszło to nieźle, bo nawet ja, karciana łajza, wiele zasad przyswoiłam, wiele sztuczek zrozumiałam i generalnie nie pogubiłam się w tym… za bardzo. Czasami coś mi umykało i fragmenty, które toczyły się przy stole karcianym czytałam dwu- trzykrotnie, ale to raczej wina mojej ignorancji, nie autora ;). Nie zmienia to faktu, że wszystkie te sztuczki i triki ogromnie mnie ciekawiły i nadawały całej historii takiego, hmmm… takiego klimatu rodem z kasyna. Miodzio.
MINUS ZA SŁOWNICTWO
Wiecie za co jestem zła na Marchewke? Za okaleczenie tej powieści sporą dawką kobiet lekkich obyczajów i innych takich. Nie, nie chodzi mi tu o przechadzające się gdzieś po Hausenbergu prostytutki. Mam na myśli wulgaryzmy. Kruca fuks, ja wiele rozumiem, i domyślam się, że to miało nadać książce charakteru i takiej męskiej twardości, takiego pazura, ale jak dla mnie połowa tych przekleństw wystarczyłaby z nawiązką. Czasami czytając po prostu pomijałam wulgaryzmy, żeby nie psuć sobie przyjemności. Bo o ile rozumiem, że kiedy budynek sypie się komuś na łeb, wkoło wszystko trawią płomienie, drzwi blokuje zgraja ochroniarzy, to aż się prosi o kilka mocnych słów, to w najzwyklejszym barze, i to podczas spokojnej rozmowy wcale ich być nie musi…
CZY POLECAM?
No pewnie! Jeśli szukacie łotrzykowskiej historii pełnej sekretów, przekrętów i walki o władzę, to Miasto szulerów jest czymś, co powinno przypaść wam do gustu. To samo tyczy się wszystkim miłośnikom karcianych rozrywek – może podłapiecie jakiś nieznany wam trik? ;) A taką trzecią grupą, którzy powinni się zastanowić nad sięgnięciem po tę książkę są ci z Was, którzy tak jak ja lubią, kiedy to miejsce akcji staje się swego rodzaju bohaterem książki. Jednym słowem – nie zawiedziecie się.
…DAMN, to były trzy słowa :’)
www.doinnego.blogspot.com
ŻE NIBY TO DEBIUT..?
więcej Pokaż mimo toPoczątek był ciut toporny. Autor perfidnie skakał w czasie, zmieniał bohaterów, mieszał niemiłosiernie. Muszę przyznać, że troszkę mnie to przeraziło. Gdyby taka sytuacja utrzymała się do końca książki, to słowo daje, że szlag by mnie trafił. Jednak, jak widzicie, piszę (chyba) z sensem, zmysłów nie straciłam, wszystko jest w porządku, tak więc...