Biblioteczka
2023-11-27
2015-04-14
2015-04-18
2015-03-15
2015-08-30
co tu dużo mówić? Klasyczna postapokaliptyczna młodzieżówka. Literaturą to bym tego nie nazwała, jednak lektura dostarcza sporo (niezrozumiałej) przyjemności, a to też się liczy. Co prawda wszystko to już gdzieś kiedyś było, ale komu to przeszkadza? Jeśli nie lubisz długich opisów świata przedstawionego, ta książka jest wręcz stworzona dla Ciebie! Cechuje ją bowiem niemal całkowity ich brak. Jakichkolwiek. Zbudowana głównie na dialogach i krótkich relacjach, z bohaterami obdarzonymi skromnie po jednej, dwóch głównych cechach charakteru, nie obciąża zbytnio zafrasowanego życiem codziennym umysłu młodego Czytelnika. Polecam zwłaszcza w okresie sprawdzianów i kartkówek, w celu wyłączenia mózgu na krótki odpoczynek.
czym różni się ta seria od tryliona jej podobnych? Aż chciałoby się rzec: NICZYM. A jednak jest kilka cech jakie ją wyróżniają, a które, moim zdaniem, przemawiają na jej korzyść.
Po pierwsze: GŁÓWNY BOHATER i jednocześnie NARRATOR (czemuż mnie to nie dziwi?). Tak dla odmiany - płci męskiej. Po raz pierwszy więc nie zostałam wprowadzona do chorego umysłu doskonałej w każdym calu acz nieco zakompleksionej nastolatki, której wielkość ego jest odwrotnie proporcjonalna do obwodu talii. Hurra! Mamy za to nastolatka. Całkiem sympatycznego. Niedoskonałego. Z poczuciem humoru. Dystansem do świata. I młodszym bratem. Jak dla mnie, to niezwykle przyjemna odmiana.
Po drugie: LICZBA BOHATERÓW. Jest nieparzysta. Wiecie, co to oznacza? Że nie wszyscy od razu dadzą się ponieść nastoletnim uniesieniom w jakże romantycznej scenerii konającej cywilizacji. Hurra! Hurra!
Po trzecie (i ostatnie): WIEK BOHATERÓW. Maluchy. Są urocze. I, jak to maluchy mają w zwyczaju, nie wdają się w romanse. Hurra! Hurra! Hurra! Kolejna przyjemna odmiana.
Plus braterska miłość. Trochę ckliwie, ale bez lukrowanych serduszek.
reasumując… Jeśli potrzebujesz przyjemnej lektury, nad którą nie trzeba zbytnio silić mózgu (właściwie to w ogóle), jesteś wrogiem opisów, lubisz postapokaliptyczne historie i nie przeszkadza Ci czytanie ciągle jednej i tej samej historii, ze zmienionymi jedynie imionami bohaterów, z czystym sercem mogę polecić Ci „Monument 14”.
Każdy inny sięga po tę książkę na własną odpowiedzialność!
mykam czytać kolejną część. Guilty pleasure?
co tu dużo mówić? Klasyczna postapokaliptyczna młodzieżówka. Literaturą to bym tego nie nazwała, jednak lektura dostarcza sporo (niezrozumiałej) przyjemności, a to też się liczy. Co prawda wszystko to już gdzieś kiedyś było, ale komu to przeszkadza? Jeśli nie lubisz długich opisów świata przedstawionego, ta książka jest wręcz stworzona dla Ciebie! Cechuje ją bowiem niemal...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-10-03
eh… Sama już nie wiem, co myśleć o serii „Monument 14”. Z jednej strony książki te wciągają i niezmiernie szybko się je czyta. Z drugiej zaś permanentny brak jakichkolwiek opisów męczy mnie chyba bardziej jeszcze niż gdyby pani Laybourne poszła w tej materii za przykładem Tolkiena czy Umberto Eco.
niezaprzeczalnym PLUSEM tej części jest wprowadzenie drugiego narratora. Tym bardziej, że Dean zaczynał już powoli grać mi na nerwach tymi swoimi EMOcjami i miłosnymi zawirowaniami bez wirów. Narracja Alexa wnosi nieco świeżego powietrza do zasnutej chemikaliami atmosfery Monumentu 14.
ogromnym MINUSEM natomiast są wszelkie wątki miłosne. W najlepszym razie są one zbędne, a już z pewnością zupełnie przez Autorkę nieprzemyślane. I tak boleśnie płytkie. Sceny seksu między dwojgiem nastolatków, w odciętym od świata supermarkecie, kiedy na świecie szaleje apokalipsa też jakoś nie wydają mi się niezbędnie konieczne do zrozumienia sensu fabuły. Fajnie by było, gdyby zamiast obmyślać scenki mizania się szesnastolatka ze swoją starszą (?) koleżanką, pani Laybourne pogłowiła się trochę nad charakterami bohaterów i ich wewnętrznymi przemianami. Może wtedy małe dzieci nie zachowywałyby się jak dojrzali dorośli i z taką łatwością nie przechodziły do porządku dziennego w sprawach, które nawet niektórym dorosłym wydają się nie do pokonania. Ale, w sumie ,po co? Grunt, że jest seks. I plucie lukrowanymi serduszkami.
reasumując… Nadal polecam głównie miłośnikom niewymagających historii postapokaliptycznych. Pozostali nie znajdą bowiem w tej serii niczego, czego już by kiedyś nie czytali. A po co sięgać po wielokrotnie odgrzewany kotlet?
PS.
PLUSIK za Batiste, który, jak się okazało, jest w połowie Koreańczykiem. ♥
(jak niewiele mi potrzeba, żeby się zakochać!)
eh… Sama już nie wiem, co myśleć o serii „Monument 14”. Z jednej strony książki te wciągają i niezmiernie szybko się je czyta. Z drugiej zaś permanentny brak jakichkolwiek opisów męczy mnie chyba bardziej jeszcze niż gdyby pani Laybourne poszła w tej materii za przykładem Tolkiena czy Umberto Eco.
niezaprzeczalnym PLUSEM tej części jest wprowadzenie drugiego narratora. Tym...
2015-10-10
„Wściekły wiatr” jest jak pięta podupadającego już znacznie na zdrowiu Achillesa, cyklu „Monument 14” – najsłabsza z całej serii.
znów mamy do czynienia z podwójną narracją. Tym razem jednak miejsce Alex’a zajęła uwięziona w obozie dla uchodźców z grupą krwi 0, Josie. Josie jest nieco gorszym narratorem niż Alex, zdecydowanie za to lepszym od jego starszego brata, Deana. Rozpoczynając swoją przygodę z serią „Monument 14” wcale nie przypuszczałam, że kilkadziesiąt (kilkaset) stron dalej będę zmuszona to napisać, ale… o ile historię Josie czytało mi się całkiem szybko i z pewną (ograniczoną) przyjemnością, przez smętne wywody Deana z ledwością przebrnęłam.
Nasi bohaterowie ponownie zostają zmuszeni się rozdzielić. Czworo z nich wyrusza na pomoc Josie, pozostali zostają w obozie dla uchodźców w Vancouver, by tam czekać na wieści od swoich rodzin. I tak największy atut cyklu, MALUCHY, siłą rzeczy zostają odsunięte na boczny tor. Również ALEX, jedna z nielicznych w tej historii postaci, która została obdarzona względnie określonym charakterem, ponownie odchodzi w cień. Jedynie NICO ratuje jeszcze resztki sympatii, jaką z początku lektury obdarzyłam tę serię. Ale i on stanowi jedynie nikłe tło, bo dla Deana jedyną istotną kwestią w całej tej zabawie w apokalipsę okazuje się być Astrid. Astrid, Astrid, Jake... Astrid… i tak w kółko. Aż do czytelniczych torsji. (Cała magia braterskiej miłości prysła niczym bańka mydlana. Pozostała tylko Astrid. I Nieprzyjemny posmak w ustach). Zaś motyw Dean/Astrid/Charlie wprawił mnie już w prawdziwe zażenowanie.
w tej części zabrakło także Batiste – mojej małej, na wpół koreańskiej miłości. I już chociażby za to należy się ogromny minus pani Laybourne.
ledwo przebrnęłam. Czuję się zmęczona i znudzona. Na szczęście to już koniec. Jak na mój gust, zbyt mdły, ckliwy i przesłodzony. Zwłaszcza, jak na postapokaliptyczne klimaty. Ale jednak KONIEC.
PS.: Czy tylko mnie zastanawia, dlaczego zwierzęta nie reagowały na chemikalia? Przecież też mają krew.
„Wściekły wiatr” jest jak pięta podupadającego już znacznie na zdrowiu Achillesa, cyklu „Monument 14” – najsłabsza z całej serii.
znów mamy do czynienia z podwójną narracją. Tym razem jednak miejsce Alex’a zajęła uwięziona w obozie dla uchodźców z grupą krwi 0, Josie. Josie jest nieco gorszym narratorem niż Alex, zdecydowanie za to lepszym od jego starszego brata, Deana....
2012-06-08
2015-02-20
2015-01-31
https://www.youtube.com/watch?v=Bmkc1jCzS4o
…Nell „Hopeless Valentine”. Piosenka, która często towarzyszyła mi podczas lektury. Przypadek? Nie sądzę.
Czy książka mnie zachwyciła? Nie.
Czy podczas jej lektury serce waliło mi „jak młot do ostatniego zdania, do ostatniego wyrazu, do ostatniej litery” (My_books)*? Nie.
Czy pozostawiła mnie ona „w rozsypce, z milionem myśli i pytań kłębiących się w głowie” (Secretelle)*? Nie.
Czy „powaliła mnie na kolana i nie mogę się z niej otrząsnąć” (dmolek)*? Nie.
Czy żałują zatem, że podjęłam wyzwanie i poświęciłam tej książce kilka ostatnich wieczorów? NIE.
Do lektury „Hopeless” zabierałam się z ociąganiem. Nie lubię współczesnych romansów, w których cienka jak bibułka papierosa fabuła stanowi jedynie tło dla lukrowanych serduszek, wyzierających z niemal każdej stronicy książki. A już tym bardziej, kiedy nasza rozkochana w sobie do szaleństwa para to dopiero wchodzący w dorosłe życie nastolatki. Piękni, młodzi, idealni. Mdli i bez wyrazu. Możecie sobie zatem wyobrazić jakie było moje zdziwienie, kiedy lektura powieści pani Hoover wywołała uśmiech sympatii na mojej twarzy. Serio, sama siebie tym zaskoczyłam.
Proszę Państwa, ta książka ma fabułę! I to nawet głęboką i pełną treści, choć w moim przekonaniu niezbyt zgrabnie przedstawioną. Trochę przewidywalną. Trochę nawet bardzo. Po przeczytaniu stu stron miałam w głowie mglistą wizję przeszłości Sky i Holdera, będąc w połowie wiedziałam już o nich niemal wszystko tak, że do końca książki niewiele było w stanie mnie zaskoczyć. Niemniej historia mnie wciągnęła, a tragiczne losy bohaterów niosły z sobą jakąś lekcję. A przynajmniej ja wolę patrzeć na „Hopeless” w ten sposób, zamiast czepiać się lukrowanych serduszek i średniego warsztatu pisarskiego.
„Nie mam zamiaru marzyć o idealnym życiu. Wszystkie niepowodzenia to tak naprawdę sprawdziany, które zmuszają nas do wyboru pomiędzy rezygnacją a podniesieniem się z ziemi, otrzepaniem się z kurzu i stawieniem czoła sytuacji”.
Mały plusik należy się także za kreację bohaterów. Sky potrafi czasami powiedzieć Holderowi „nie”, co jest zjawiskiem nieczęsto występującym we współczesnych romansach. Six daleko do świętej, czym mnie kupiła. Kiedy Holder czasami coś powie, to nawet pode mną kolanka się uginają (a raczej BY się uginały, gdybym nie czytała książki w łóżku, w pozycji leżącej, a na moich wyprostowanych nogach akurat nie wylegiwał się mój pies – 10 kg czystej miłości. ♥). No i mój ulubieniec, Breckin, mormoński gej. ♥
Fakt, postacie bywają często przerysowane i aż do bólu stereotypowe. Wszyscy uczniowie w szkole są wredni, blondynka podrywająca Holdera jest tak głupia, że nie pamięta nawet swojego imienia, Breckin jako gej musi się zaczytywać w romansach, a Sky i Holder są po prostu idealni. Inteligentni, oczytani, wysportowani, piękni, dobrze zbudowani. Widzą więcej, czują mocniej. Och! i Ach! A jednak da się ich lubić. Ot, cała magia książki.
Pani Hoover przekonała mnie ponadto, że można mówić o miłości nie doprowadzając przeciętnego Czekoladoholika do mdłości wywołanych nadmiarem cukru. I można pisać o fizycznej bliskości między dwojgiem ludzi w sposób, który nie uczyni z niej kolejnej literackiej pornografii. To prawda, nadal jest ckliwie, różowo i sweetaśnie. Jednak w zestawieniu z gdzieniegdzie przebijającą się akcją i tragicznymi wydarzeniami z przeszłości naszych bohaterów, nie jest to już aż tak ciężkostrawne.
Być może książka ta poruszy najdelikatniejsze struny waszych dusz, jak już zdarzyło się to niektórym Czytelnikom. Albo po prostu tak jak ja poczujecie, że ostatnie godziny spędziliście na przyjemnej, mądrej lekturze. Z resztą, warto sięgnąć po „Hopeless” i samemu przekonać się, czym może stać się dla was. Polecam.
Czy zmierzę się z kolejnymi pozycjami z serii „Hopeless”? Zapewne TAK.
*tworząc niniejszą opinię posiłkowałam się wypowiedziami innych użytkowników LubimyCzytać. W nawiasach zamieszczone zostały nicki Autorów.
https://www.youtube.com/watch?v=Bmkc1jCzS4o
…Nell „Hopeless Valentine”. Piosenka, która często towarzyszyła mi podczas lektury. Przypadek? Nie sądzę.
Czy książka mnie zachwyciła? Nie.
Czy podczas jej lektury serce waliło mi „jak młot do ostatniego zdania, do ostatniego wyrazu, do ostatniej litery” (My_books)*? Nie.
Czy pozostawiła mnie ona „w rozsypce, z milionem myśli i...
2016-01-27
2016-02-07
2023-05-11
2016-02-24
ona: Piękna, inteligentna, urocza blondynka z dobrego domu. Prymuska i kapitan szkolnej drużyny cheerleaderek. Doskonała w każdym calu (przynajmniej z pozoru).
on: Bezczelny, wulgarny, arogancki i groźny. Zaufany członek Latynoskiej Krwi, którego głównym zadaniem jest odzyskiwanie należności od dłużników gangu.
Dzieli ich wszystko. Łączy... wspólny projekt z chemii. I ta tonta quimica entre ellos.
nic nie tłumaczy mojego zachwytu powieścią pani Elkeles, jak również tak wysokiej dla niej oceny. Jest to bowiem zwykły romans młodzieżowy, który w rzeczywistości nie wnosi niczego nowego, lecz powiela wszystkie znane światu schematy. Ja zaś nie jestem wielką fanką romansów.
A jednak coś w historii Alejandro Fuentesa mnie urzekło. Bo, prawdę mówiąc, cała ta płomienna miłość entre Brittany y Alejandro, która dla większości (wszystkich?) Czytelników stanowi główną oś fabuły, dla mnie była jedynie lukrowanym dodatkiem. Przyznaję, trudno byłoby mi "przejść" obok Alexa z zupełną obojętnością. Pani Elkeles udało się bowiem stworzyć postać chico malo, łączącą w sobie cechy prawdziwego macho z pozytywną nutą el romantico. Bez przesady. Baz zbędnego słodzenia. No, może chwilami. Ale z umiarem, jakiego brak większości Autorek współczesnych romansów.
Niemniej, nastąpiła "mała" zmiana perspektywy. Bo o ileż bardziej uwodzicielski i fascynujący okazał się dla mnie mroczny świat Alejandro. Jego przynależność do Latynoskiej Krwi, troska o rodzinę, braterska więź z Paco... aż wreszcie i tajemnica śmierci su papa.
Cały prawdziwy ciężar fabuły przeniósł się na terytorium Latynoskiej Krwi. W świat Młodych Gniewnych, gdzie każdy kolejny dzień oznacza nową walkę na śmierć i życie. Konflikt między lojalnością, a strachem o własne przetrwanie. Troską o najbliższych, a skrywanymi w głębi serca ambicjami i aspiracjami. Między braterstwem, a zdradą.
Jeśli o mnie chodzi, bezbarwna panna Brittany mogłaby się równie dobrze w ogóle nie pojawić na kartach tej powieści. A historia wcale by na tym nie straciła. Tak długo, jak mieliby w niej swoje stałe miejsce silny, niezłomny Alejandro, wierny Paco, niewinny Luis, rozważna Isabel, zły do szpiku kości Hector i cała reszta Mexicos del Sur.
co zatem odtrącało mnie w powieści pani Elkeles i dlaczego moja ocena dla niej nie była wyższa...?
Ech, te lukrowane serduszka.
* * *
EDIT: Róża & pan Spioler
http://roza-spoiler.blogspot.com/2016/02/la-quimica-perfecta_25.html
ona: Piękna, inteligentna, urocza blondynka z dobrego domu. Prymuska i kapitan szkolnej drużyny cheerleaderek. Doskonała w każdym calu (przynajmniej z pozoru).
on: Bezczelny, wulgarny, arogancki i groźny. Zaufany członek Latynoskiej Krwi, którego głównym zadaniem jest odzyskiwanie należności od dłużników gangu.
Dzieli ich wszystko. Łączy... wspólny projekt z chemii. I ta...
2016-02-26
2023-04-26
2016-07-17
2016-07-29
2016-11-13
2016-11-27
„Byłem twardszy niż Dante. Myślę, że próbowałem przed nim ukryć tę surowość, bo chciałem, żeby mnie lubił. Ale teraz już wiedział. Że byłem twardy. I może to było okej. Może mógł to polubić – to, że byłem taki twardy, tak samo jak ja lubiłem to, że on taki nie był”.
Zakochałam się. ♥
Zakochałam się w stylu pana Saenza. W tym, w jak prosty sposób potrafi mówić o trudnych sprawach.
Zakochałam się w Arystotelesie i Dantem. W ich niebanalności. W tej ich niezwykłej przyjaźni. I w ich rozmowach, które niekiedy bawiły, innym razem wzruszały, a zawsze skłaniały do refleksji.
Zakochałam się w tej książce. I teraz już wiem, że musi zagościć na stałe w mojej prywatnej Bibliotece.
https://www.youtube.com/watch?v=JrcYPTRcSX0
Gorąco polecam!
„Byłem twardszy niż Dante. Myślę, że próbowałem przed nim ukryć tę surowość, bo chciałem, żeby mnie lubił. Ale teraz już wiedział. Że byłem twardy. I może to było okej. Może mógł to polubić – to, że byłem taki twardy, tak samo jak ja lubiłem to, że on taki nie był”.
więcej Pokaż mimo toZakochałam się. ♥
Zakochałam się w stylu pana Saenza. W tym, w jak prosty sposób potrafi mówić o trudnych...