Biblioteczka
2023-12-31
2013-03-19
2013-09-20
2015-04-14
2015-04-16
2015-04-18
2015-05-06
„Gdy spędziłeś pewien czas w Błękitnej Pustce, już nigdy nie dasz rady w pełni wrócić do Realu”.
sobota wieczór. Wracasz do swojego mieszkania w mieście, nad którego bezpieczeństwem czuwa cały zastęp stróżów prawa. Zamykasz drzwi na zamek antywłamaniowy, zasuwasz firanki, włączasz alarm. Czujesz, że jesteś bezpieczny. A potem uruchamiasz komputer, żeby sprawdzić Facebooka. I całe Twoje bezpieczeństwo pryska…
po książkę pana Deavera sięgnęłam z polecenia, po tym, jak po seansie dramy Bloody Monday (genialna, polecam!) zamarzyło mi się poczytać o lekko nieprzystosowanych społecznie, ale za to genialnych hakerach. Sam pomysł na fabułę „Błękitnej pustki” raczej nie plasuje się wysoko na liście Najbardziej Oryginalnych Pomysłów Na Całym Bożym Świecie. Ot, dobry haker pomaga policji w schwytaniu złego hakera, który wykorzystuje swoje nietuzinkowe umiejętności do uśmiercania niczego nieświadomych cywili. Autor jednak ma tą rzadką (?) zdolność wciągania Czytelnika w swój literacki świat. Zaskakuje, myli tropy, nie dając Czytelnikowi czasu na nudę. Muszę przyznać, że choć nie jestem wielką fanką działu thriller/sensacja/kryminał, już po kilku stronach nie mogłam się oderwać i tylko ta natrętnie brzęcząca w mojej głowie świadomość, że mam jeszcze w życiu jakieś obowiązki, zmuszała mnie niekiedy do odstawienia książki na bok i powrotu do Realu.
jako osoba, dla której szczytem hakerstwa jest „włamanie” się do swojej starej skrzynki e-mailowej, do której zapomniałam hasło, trochę obawiałem się, że ta cała walka Dobrego ze Złym przeniesie się na poziom, do którego mój humanistyczno-filozoficzny rozum nie będzie miał Dostępu. Niesłusznie. Pan Deaver prowadzi swojego Czytelnika po gąszczu hakerskich pojęć niczym pies-opiekun niewidomego przez zatłoczone, wrogie miasto tak, że trudno byłoby się w nim zgubić. Trzeba byłoby się naprawdę mocno postarać.
I to zachwyca mnie chyba najbardziej (zaraz po wciągającej akcji i świetnej kreacji bohaterów). Ta umiejętność Autora do przedstawienia w prosty sposób czegoś, co dla większości zwykłych zjadaczy chleba jest niczym czarna magia. W pewnym momencie nawet zaczęłam wierzyć, że gdybym tylko trochę się przyłożyła, może udałoby mi się coś zhakować. Ale później doszłam do strony z fragmentem przykładowego kodu źródłowego i moje rojenia pierzchły w podskokach.
wspominałam już o świetnych kreacjach bohaterów? Jako nosicielka cywilizacyjnego wirusa „Groupie” typu LPF (Literacka Postać Fikcyjna), nie potrafię przestać wzdychać z zachwytu nad Wayattem Gillettem i Frankiem Bishopem. A entuzjazm Tony’ego Motta niekiedy rozbawiał mnie do łez.
jednym słowem… polecam!
„[…] maszyny też są prawdziwe […]. Co dzień, w coraz większym stopniu stają się częścią naszego życia z krwi i kości i to się już nie zmieni. Nie pytajmy więc, czy ta transformacja jest dobra, czy zła, ale zapytajmy kim się stajemy wkraczając przez monitor w Błękitną Pustkę”.
PS: xsahara, dziękuję za polecanie! :)
„Gdy spędziłeś pewien czas w Błękitnej Pustce, już nigdy nie dasz rady w pełni wrócić do Realu”.
sobota wieczór. Wracasz do swojego mieszkania w mieście, nad którego bezpieczeństwem czuwa cały zastęp stróżów prawa. Zamykasz drzwi na zamek antywłamaniowy, zasuwasz firanki, włączasz alarm. Czujesz, że jesteś bezpieczny. A potem uruchamiasz komputer, żeby sprawdzić Facebooka....
2015-05-13
literatura jest pełna wstrząsających historii, które dowodzą, że najokrutniejszą bestią chodzącą po ziemi jest człowiek, a prawdziwym mistrzem historii grozy Ten, Który Go Stworzył. Wspomnienia byłych więźniów obozów koncentracyjnych, ludzi, którzy przeżyli piekło wojny, Hiroszimy i Nagasaki. Biografie i autobiografie ofiar przemocy w rodzinie, handlu żywym towarem, ofiar bądź niedoszłych ofiar seryjnych morderców. Takie historie poruszają, wstrząsają i budzą w nas niechęć do samych siebie jako przedstawicieli tego samego, najdzikszego spośród gatunków zwierząt - człowieka.
Podobnie jest z historią opisywaną przez pana Ketchuma w "Dziewczynie z sąsiedztwa". Losy Meg i Susan Loughlin wstrząsną każdym zdrowo myślącym i czującym Czytelnikiem. Jest to niezaprzeczalny fakt.
Tyle, że nie ma w tym żadnej zasługi Autora książki. Zdarzenia przez niego opisywane miały miejsce w rzeczywistości. I to szokuje Czytelnika najbardziej. Jak również brutalność i bezwzględność aktów przemocy. A także młody wiek niektórych spośród oprawców. Prawdą jest, że to bestialskim rojeniom chorego umysłu Gertrudy Braniszewski (Ruth) książka zawdzięcza swój szokujący wydźwięk. I jestem przekonana, że nawet gdyby zostały one przedstawione Czytelnikowi prozą pani E.L. James (wiem... znów czepiam się tej biednej kobiety, ale nie trzeba było płodzić tych pornograficznych (po)tworków), nadal niezmiennie wstrząsałyby i szokowały każdego normalnego człowieka.
co się zaś tyczy samych umiejętności pisarskich pana Ketchuma, moim zdaniem są one w najlepszym razie średnie, żeby nie powiedzieć słabe. Nawet, jak na literaturę rozrywkową. Wyrywkowe opisy, tworzone jakby od niechcenia. Jak gdyby Autor musiał czymś zapełnić te wszystkie puste kartki poprzedzające meritum, a więc brutalne akty przemocy. Szczątkowe charakterystyki bohaterów, które nie dają Czytelnikowi możliwości wniknięcia w głąb ich psychik i zrozumienia, co nimi tak naprawdę kierowało. Bliżej poznajemy Davida (ostatecznie, jest Narratorem). Nieco słabiej zagłębiamy się w obłęd Ruth Chandler. Autor wspomina trochę o sile Meg, zdecydowanie mniej o charakterze Susan, Woofera, Eddiego i Denise. Praktycznie nic natomiast nie wiemy o Donny'm i Willie'm, nie wspominając o całej reszcie "dzieciaków z sąsiedztwa". Znamy odpowiedź na pytanie "co?", bo pan Katchum, - niczym dobry coach, autor podręcznika „Jak zostać psychopatycznym mordercą? Zrób to sam!” - nie szczędzi nam opisów coraz to wymyślniejszych tortur. Nie wiemy natomiast "dlaczego?", ponieważ Autor najwyraźniej zapomniał, że poza opisywaniem brutalnych aktów przemocy sporadycznie bawi się także w Pisarza.
Wprost nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Autorowi „Dziewczyny z sąsiedztwa” tak naprawdę nie chodziło o nic więcej, jak tylko właśnie o te sceny bezmyślnego okrucieństwa. Wszystkie początkowe rozdziały powstały w jednym tylko celu, by zaprowadzić Czytelnika we właściwe miejsce akcji - do mrocznej piwnicy rodziny Chandlerów. Przy czym nie dowiadujemy się niczego, ani o człowieku jako takim, ani o tym, co uwalnia jego mroczną naturę. No, może poza tym, że niedopieszczona kobieta może zbzikować i przerobić własne dzieci w żywe maszyny do zabijania. Ale nadal... dlaczego? Jak do tego doszło? Co kierowało każdym z oprawców? Tego już na próżno szukać pośród niespełna 300 stron przepełnionych jedynie bezsensownym okrucieństwem. Autor nawet nie próbował. Bo i po co? Ważne, że jest krew, seks i krzyki rozpaczy. To się sprzedaje.
literatura jest pełna wstrząsających historii, które dowodzą, że najokrutniejszą bestią chodzącą po ziemi jest człowiek, a prawdziwym mistrzem historii grozy Ten, Który Go Stworzył...
Na podstawie prawdziwych historii powstają książki non fiction - biografie, pamiętniki, wspomnienia ocalałych, listy. Dlaczego? Z wielu powodów. Aby dać światu świadectwo, przestrzec, iż "historia lubi się powtarzać, bo za pierwszym razem nie zwracamy na nią uwagi", uwrażliwić ludzi na zło, sprawić, byśmy pamiętali.
Zatem, o czym musi myśleć człowiek, który postanawia wprowadzać zbeletryzowaną historię prawdziwego ludzkiego okrucieństwa do literatury rozrywkowej? Jak bardzo musi mieć popaprane w głowie? I to chyba napawa mnie największą odrazą do „Dziewczyny z sąsiedztwa”. Już nie tylko sam akt przemocy Gertrudy na bezbronnej szesnastolatce, ale także przekroczenie przez Autora pewnych niepisanych granic estetycznych, etycznych czy po prostu czysto ludzkich. Nie powinno się robić taniej rozrywki z ludzkiego okrucieństwa. I nie powinno się na tym zarabiać. Moim zdaniem to jest złe. Po prostu.
i niech za meritum posłuży mi wypowiedź Trent w opinii do rzeczonej książki:
"Nie wiem dlaczego opisy idiotycznego i bezsensownego znęcania się nad dziewczynką oraz dzikiego pożądania młodych chłopców tak wielu ludzi fascynują".
wiem, że zapewne wielu jeszcze Czytelników sięgnie po „Dziewczynę z sąsiedztwa”, a zawarte w niej losy Sylvii i Jenny (Meg i Susan) wstrząsną nimi na tyle, iż uznają książkę za fascynującą, etc. Aby jednak zachować zdrowie psychiczne i postąpić zgodnie z własnym sumieniem, ja osobiście NIE POLECAM jej lektury. A każdy i tak zrobi, jak uważa.
PS. Dzieci Gertrudy przypominały panu Ketchumowi postaci z „WŁADCÓW Much”?! To, zaiste, prawdziwie okrutna zbrodnia, zawarta na stronach „Dziewczyny z sąsiedztwa”. Tyle, że już nie na istocie ludzkiej, a na klasyku literatury światowej!
literatura jest pełna wstrząsających historii, które dowodzą, że najokrutniejszą bestią chodzącą po ziemi jest człowiek, a prawdziwym mistrzem historii grozy Ten, Który Go Stworzył. Wspomnienia byłych więźniów obozów koncentracyjnych, ludzi, którzy przeżyli piekło wojny, Hiroszimy i Nagasaki. Biografie i autobiografie ofiar przemocy w rodzinie, handlu żywym towarem, ofiar...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-06-07
"Sherlock Holmes był wspaniałym detektywem, ale to postać fikcyjna. My istniejemy naprawdę."
rozczarowująca.
Być może dlatego, że spodziewałam się czegoś zupełnie innego..?
Zasiadając do suto zastawionego stołu w Sali Morderstw, wraz z wielce czcigodnymi członkami Towarzystwa Vidocqa, liczyłam, że zostanę poczęstowana prawdziwymi delikatesami z kryminałów historycznych Matthew Pearla, zakrapianymi cierpkim nektarem z żywą iskrą Sherlocka Holmesa. W rzeczywistości jednak, podczas uroczystego obiadu zaserwowano mi jedynie okruchy zbeletryzowanych biografii trzech założycieli Towarzystwa, zmieszane z nadpalonymi kawałkami niektórych prowadzonych przez Towarzystwo spraw i zmiksowane dla niepoznaki z gęstym sosem etyczno-filozoficznego bełkotu. Uczta dla miłośników ciężkostrawnych dań.
język i styl pana Capuzzo zapowiadały pewną przyjemność dla Czytelniczych zmysłów. Zaś sam temat, pomysł na fabułę, to już prawdziwy rarytas. Autentyczni Detektywi – Najlepsi z Najlepszych! - i ich Autentyczne Sprawy, rozwiązywane podczas uroczystych obiadów, przywodzących na myśl spotkania w dawnych Klubach Dżentelmenów. Chłopiec z Pudełka. Boss Cosa Nostry, Alphonse „Mały Alli” Persico. Rzeźnik z Cleveland. Zodiak. Ba! Nawet sam Kuba Rozpruwacz!
Rozkosz z lektury skutecznie zadusić może jedynie nieprzyjemny aromat, który wdarł się do posiłku w trakcie jego wykonania.
pan Capuzzo zebrał ogromną ilość materiału, rzetelnie przygotowując się do pisania swojego dzieła. Wszyscy członkowie Towarzystwa Vidoqua na przestrzeni lat, największe osiągnięcia w ich karierach, najciekawsze sprawy rozpatrywane przez Towarzystwo, szczegółowe biografie Jego założycieli, ciekawostki z życia prywatnego, niuanse ich niecodziennej przyjaźni. Tego wszystkiego starczyłoby spokojnie na napisanie całej serii powieści kryminalnych, konkurującej liczbą tomów z osławionymi norweskimi Sagami. Pan Capuzzo postanowił jednak upchać wszelkie zgromadzone przez siebie informacje w jednej tylko książce. Przy czym nie był chyba w stanie zrezygnować z żadnej, nawet najmniejszej zgromadzonej przez siebie ciekawostki. W efekcie, Czytelnik zostaje poczęstowane dziesiątkami spraw, setkami nazwisk, tysiącami epizodów z życia bohaterów, które nijak nie dają się uporządkować w przytłoczonej informacjami głowie. A żeby tego było mało, Autor postanowił poruszać się po osi „fabuły” w kierunku chronologicznym, w efekcie czego większość spraw została podzielona na szereg rozdziałów, pomiędzy którymi wepchnięto rozdziały dotyczące czegoś zupełnie innego. Sprawa A (1) – Sprawa B (1) – Sprawa A (2) – Sprawa C (1) – Sprawa B (2) – Sprawa A (3) – Sprawa D (1) – Sprawa C (2) - …. Ktoś jeszcze czuje lekki zawrót głowy?
tak, jak wspominałam na początku...
rozczarowująca.
"Sherlock Holmes był wspaniałym detektywem, ale to postać fikcyjna. My istniejemy naprawdę."
rozczarowująca.
Być może dlatego, że spodziewałam się czegoś zupełnie innego..?
Zasiadając do suto zastawionego stołu w Sali Morderstw, wraz z wielce czcigodnymi członkami Towarzystwa Vidocqa, liczyłam, że zostanę poczęstowana prawdziwymi delikatesami z kryminałów historycznych...
2023-09-13
2023-09-12
2015-08-17
2015-08-30
co tu dużo mówić? Klasyczna postapokaliptyczna młodzieżówka. Literaturą to bym tego nie nazwała, jednak lektura dostarcza sporo (niezrozumiałej) przyjemności, a to też się liczy. Co prawda wszystko to już gdzieś kiedyś było, ale komu to przeszkadza? Jeśli nie lubisz długich opisów świata przedstawionego, ta książka jest wręcz stworzona dla Ciebie! Cechuje ją bowiem niemal całkowity ich brak. Jakichkolwiek. Zbudowana głównie na dialogach i krótkich relacjach, z bohaterami obdarzonymi skromnie po jednej, dwóch głównych cechach charakteru, nie obciąża zbytnio zafrasowanego życiem codziennym umysłu młodego Czytelnika. Polecam zwłaszcza w okresie sprawdzianów i kartkówek, w celu wyłączenia mózgu na krótki odpoczynek.
czym różni się ta seria od tryliona jej podobnych? Aż chciałoby się rzec: NICZYM. A jednak jest kilka cech jakie ją wyróżniają, a które, moim zdaniem, przemawiają na jej korzyść.
Po pierwsze: GŁÓWNY BOHATER i jednocześnie NARRATOR (czemuż mnie to nie dziwi?). Tak dla odmiany - płci męskiej. Po raz pierwszy więc nie zostałam wprowadzona do chorego umysłu doskonałej w każdym calu acz nieco zakompleksionej nastolatki, której wielkość ego jest odwrotnie proporcjonalna do obwodu talii. Hurra! Mamy za to nastolatka. Całkiem sympatycznego. Niedoskonałego. Z poczuciem humoru. Dystansem do świata. I młodszym bratem. Jak dla mnie, to niezwykle przyjemna odmiana.
Po drugie: LICZBA BOHATERÓW. Jest nieparzysta. Wiecie, co to oznacza? Że nie wszyscy od razu dadzą się ponieść nastoletnim uniesieniom w jakże romantycznej scenerii konającej cywilizacji. Hurra! Hurra!
Po trzecie (i ostatnie): WIEK BOHATERÓW. Maluchy. Są urocze. I, jak to maluchy mają w zwyczaju, nie wdają się w romanse. Hurra! Hurra! Hurra! Kolejna przyjemna odmiana.
Plus braterska miłość. Trochę ckliwie, ale bez lukrowanych serduszek.
reasumując… Jeśli potrzebujesz przyjemnej lektury, nad którą nie trzeba zbytnio silić mózgu (właściwie to w ogóle), jesteś wrogiem opisów, lubisz postapokaliptyczne historie i nie przeszkadza Ci czytanie ciągle jednej i tej samej historii, ze zmienionymi jedynie imionami bohaterów, z czystym sercem mogę polecić Ci „Monument 14”.
Każdy inny sięga po tę książkę na własną odpowiedzialność!
mykam czytać kolejną część. Guilty pleasure?
co tu dużo mówić? Klasyczna postapokaliptyczna młodzieżówka. Literaturą to bym tego nie nazwała, jednak lektura dostarcza sporo (niezrozumiałej) przyjemności, a to też się liczy. Co prawda wszystko to już gdzieś kiedyś było, ale komu to przeszkadza? Jeśli nie lubisz długich opisów świata przedstawionego, ta książka jest wręcz stworzona dla Ciebie! Cechuje ją bowiem niemal...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-12-02
2023-08-08
2023-08-03
2023-06-30
2015-10-03
eh… Sama już nie wiem, co myśleć o serii „Monument 14”. Z jednej strony książki te wciągają i niezmiernie szybko się je czyta. Z drugiej zaś permanentny brak jakichkolwiek opisów męczy mnie chyba bardziej jeszcze niż gdyby pani Laybourne poszła w tej materii za przykładem Tolkiena czy Umberto Eco.
niezaprzeczalnym PLUSEM tej części jest wprowadzenie drugiego narratora. Tym bardziej, że Dean zaczynał już powoli grać mi na nerwach tymi swoimi EMOcjami i miłosnymi zawirowaniami bez wirów. Narracja Alexa wnosi nieco świeżego powietrza do zasnutej chemikaliami atmosfery Monumentu 14.
ogromnym MINUSEM natomiast są wszelkie wątki miłosne. W najlepszym razie są one zbędne, a już z pewnością zupełnie przez Autorkę nieprzemyślane. I tak boleśnie płytkie. Sceny seksu między dwojgiem nastolatków, w odciętym od świata supermarkecie, kiedy na świecie szaleje apokalipsa też jakoś nie wydają mi się niezbędnie konieczne do zrozumienia sensu fabuły. Fajnie by było, gdyby zamiast obmyślać scenki mizania się szesnastolatka ze swoją starszą (?) koleżanką, pani Laybourne pogłowiła się trochę nad charakterami bohaterów i ich wewnętrznymi przemianami. Może wtedy małe dzieci nie zachowywałyby się jak dojrzali dorośli i z taką łatwością nie przechodziły do porządku dziennego w sprawach, które nawet niektórym dorosłym wydają się nie do pokonania. Ale, w sumie ,po co? Grunt, że jest seks. I plucie lukrowanymi serduszkami.
reasumując… Nadal polecam głównie miłośnikom niewymagających historii postapokaliptycznych. Pozostali nie znajdą bowiem w tej serii niczego, czego już by kiedyś nie czytali. A po co sięgać po wielokrotnie odgrzewany kotlet?
PS.
PLUSIK za Batiste, który, jak się okazało, jest w połowie Koreańczykiem. ♥
(jak niewiele mi potrzeba, żeby się zakochać!)
eh… Sama już nie wiem, co myśleć o serii „Monument 14”. Z jednej strony książki te wciągają i niezmiernie szybko się je czyta. Z drugiej zaś permanentny brak jakichkolwiek opisów męczy mnie chyba bardziej jeszcze niż gdyby pani Laybourne poszła w tej materii za przykładem Tolkiena czy Umberto Eco.
niezaprzeczalnym PLUSEM tej części jest wprowadzenie drugiego narratora. Tym...
2015-10-10
„Wściekły wiatr” jest jak pięta podupadającego już znacznie na zdrowiu Achillesa, cyklu „Monument 14” – najsłabsza z całej serii.
znów mamy do czynienia z podwójną narracją. Tym razem jednak miejsce Alex’a zajęła uwięziona w obozie dla uchodźców z grupą krwi 0, Josie. Josie jest nieco gorszym narratorem niż Alex, zdecydowanie za to lepszym od jego starszego brata, Deana. Rozpoczynając swoją przygodę z serią „Monument 14” wcale nie przypuszczałam, że kilkadziesiąt (kilkaset) stron dalej będę zmuszona to napisać, ale… o ile historię Josie czytało mi się całkiem szybko i z pewną (ograniczoną) przyjemnością, przez smętne wywody Deana z ledwością przebrnęłam.
Nasi bohaterowie ponownie zostają zmuszeni się rozdzielić. Czworo z nich wyrusza na pomoc Josie, pozostali zostają w obozie dla uchodźców w Vancouver, by tam czekać na wieści od swoich rodzin. I tak największy atut cyklu, MALUCHY, siłą rzeczy zostają odsunięte na boczny tor. Również ALEX, jedna z nielicznych w tej historii postaci, która została obdarzona względnie określonym charakterem, ponownie odchodzi w cień. Jedynie NICO ratuje jeszcze resztki sympatii, jaką z początku lektury obdarzyłam tę serię. Ale i on stanowi jedynie nikłe tło, bo dla Deana jedyną istotną kwestią w całej tej zabawie w apokalipsę okazuje się być Astrid. Astrid, Astrid, Jake... Astrid… i tak w kółko. Aż do czytelniczych torsji. (Cała magia braterskiej miłości prysła niczym bańka mydlana. Pozostała tylko Astrid. I Nieprzyjemny posmak w ustach). Zaś motyw Dean/Astrid/Charlie wprawił mnie już w prawdziwe zażenowanie.
w tej części zabrakło także Batiste – mojej małej, na wpół koreańskiej miłości. I już chociażby za to należy się ogromny minus pani Laybourne.
ledwo przebrnęłam. Czuję się zmęczona i znudzona. Na szczęście to już koniec. Jak na mój gust, zbyt mdły, ckliwy i przesłodzony. Zwłaszcza, jak na postapokaliptyczne klimaty. Ale jednak KONIEC.
PS.: Czy tylko mnie zastanawia, dlaczego zwierzęta nie reagowały na chemikalia? Przecież też mają krew.
„Wściekły wiatr” jest jak pięta podupadającego już znacznie na zdrowiu Achillesa, cyklu „Monument 14” – najsłabsza z całej serii.
znów mamy do czynienia z podwójną narracją. Tym razem jednak miejsce Alex’a zajęła uwięziona w obozie dla uchodźców z grupą krwi 0, Josie. Josie jest nieco gorszym narratorem niż Alex, zdecydowanie za to lepszym od jego starszego brata, Deana....
2023-06-14
„Byłem twardszy niż Dante. Myślę, że próbowałem przed nim ukryć tę surowość, bo chciałem, żeby mnie lubił. Ale teraz już wiedział. Że byłem twardy. I może to było okej. Może mógł to polubić – to, że byłem taki twardy, tak samo jak ja lubiłem to, że on taki nie był”.
Zakochałam się. ♥
Zakochałam się w stylu pana Saenza. W tym, w jak prosty sposób potrafi mówić o trudnych sprawach.
Zakochałam się w Arystotelesie i Dantem. W ich niebanalności. W tej ich niezwykłej przyjaźni. I w ich rozmowach, które niekiedy bawiły, innym razem wzruszały, a zawsze skłaniały do refleksji.
Zakochałam się w tej książce. I teraz już wiem, że musi zagościć na stałe w mojej prywatnej Bibliotece.
https://www.youtube.com/watch?v=JrcYPTRcSX0
Gorąco polecam!
„Byłem twardszy niż Dante. Myślę, że próbowałem przed nim ukryć tę surowość, bo chciałem, żeby mnie lubił. Ale teraz już wiedział. Że byłem twardy. I może to było okej. Może mógł to polubić – to, że byłem taki twardy, tak samo jak ja lubiłem to, że on taki nie był”.
więcej Pokaż mimo toZakochałam się. ♥
Zakochałam się w stylu pana Saenza. W tym, w jak prosty sposób potrafi mówić o trudnych...