Biblioteczka
2023-12-31
2023-12-31
2015-04-03
2015-04-09
2023-11-08
2023-10-27
2013-09-20
2013-10-01
„Krytyka zbrodniczego rozumu” to książka niezwykle wciągająca i ciekawa. Na największą uwagę sługuje tu przesycony mrokiem i nieokreśloną tajemnicą klimat XIX-wiecznego Królewca. Ciemne uliczki, niecieszące się dobrą sławą karczmy, zatęchłe lochy… brud i wszechogarniająca mgła. Tak, w jednym zdaniu można opisać mroczną aurę, która towarzyszy czytelnikowi przez wszystkie stronice książki.
Jednak zawsze musi być jakieś „ale”… W pierwszym rzędzie moją szczerą niechęć wzbudził główny bohater powieści, prokurator Hanno Stiffeniis, który wydał mi się bardzo… nijaki. Nie da się go ani polubić, ani znienawidzić. Po prostu się go toleruje. Jest, bo musi być. Czasami tylko wzbudzał we mnie głębsze pokłady niechęci, kiedy pod wpływem innych i zrządzenia losu zmieniał swoje poglądy niczym chorągiewka na wietrze – wystarczyło tylko odpowiednio „zawiać”. Poza tym historia okazała się być bardzo przewidująca. Niby przetkana gęstą siecią intryg, a jednak łatwo było domyślić się kolejnych wydarzeń. O ile morderca pozostawał zwykle o krok przed prokuratorem, względnie inteligentny czytelnik z łatwością wyprzedzi o krok samego mordercę.
Mimo tych drobnych niuansów, książkę czyta się szybko i z niemałą przyjemnością. Także… polecam.
„Krytyka zbrodniczego rozumu” to książka niezwykle wciągająca i ciekawa. Na największą uwagę sługuje tu przesycony mrokiem i nieokreśloną tajemnicą klimat XIX-wiecznego Królewca. Ciemne uliczki, niecieszące się dobrą sławą karczmy, zatęchłe lochy… brud i wszechogarniająca mgła. Tak, w jednym zdaniu można opisać mroczną aurę, która towarzyszy czytelnikowi przez wszystkie...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-04-26
2015-05-06
„Gdy spędziłeś pewien czas w Błękitnej Pustce, już nigdy nie dasz rady w pełni wrócić do Realu”.
sobota wieczór. Wracasz do swojego mieszkania w mieście, nad którego bezpieczeństwem czuwa cały zastęp stróżów prawa. Zamykasz drzwi na zamek antywłamaniowy, zasuwasz firanki, włączasz alarm. Czujesz, że jesteś bezpieczny. A potem uruchamiasz komputer, żeby sprawdzić Facebooka. I całe Twoje bezpieczeństwo pryska…
po książkę pana Deavera sięgnęłam z polecenia, po tym, jak po seansie dramy Bloody Monday (genialna, polecam!) zamarzyło mi się poczytać o lekko nieprzystosowanych społecznie, ale za to genialnych hakerach. Sam pomysł na fabułę „Błękitnej pustki” raczej nie plasuje się wysoko na liście Najbardziej Oryginalnych Pomysłów Na Całym Bożym Świecie. Ot, dobry haker pomaga policji w schwytaniu złego hakera, który wykorzystuje swoje nietuzinkowe umiejętności do uśmiercania niczego nieświadomych cywili. Autor jednak ma tą rzadką (?) zdolność wciągania Czytelnika w swój literacki świat. Zaskakuje, myli tropy, nie dając Czytelnikowi czasu na nudę. Muszę przyznać, że choć nie jestem wielką fanką działu thriller/sensacja/kryminał, już po kilku stronach nie mogłam się oderwać i tylko ta natrętnie brzęcząca w mojej głowie świadomość, że mam jeszcze w życiu jakieś obowiązki, zmuszała mnie niekiedy do odstawienia książki na bok i powrotu do Realu.
jako osoba, dla której szczytem hakerstwa jest „włamanie” się do swojej starej skrzynki e-mailowej, do której zapomniałam hasło, trochę obawiałem się, że ta cała walka Dobrego ze Złym przeniesie się na poziom, do którego mój humanistyczno-filozoficzny rozum nie będzie miał Dostępu. Niesłusznie. Pan Deaver prowadzi swojego Czytelnika po gąszczu hakerskich pojęć niczym pies-opiekun niewidomego przez zatłoczone, wrogie miasto tak, że trudno byłoby się w nim zgubić. Trzeba byłoby się naprawdę mocno postarać.
I to zachwyca mnie chyba najbardziej (zaraz po wciągającej akcji i świetnej kreacji bohaterów). Ta umiejętność Autora do przedstawienia w prosty sposób czegoś, co dla większości zwykłych zjadaczy chleba jest niczym czarna magia. W pewnym momencie nawet zaczęłam wierzyć, że gdybym tylko trochę się przyłożyła, może udałoby mi się coś zhakować. Ale później doszłam do strony z fragmentem przykładowego kodu źródłowego i moje rojenia pierzchły w podskokach.
wspominałam już o świetnych kreacjach bohaterów? Jako nosicielka cywilizacyjnego wirusa „Groupie” typu LPF (Literacka Postać Fikcyjna), nie potrafię przestać wzdychać z zachwytu nad Wayattem Gillettem i Frankiem Bishopem. A entuzjazm Tony’ego Motta niekiedy rozbawiał mnie do łez.
jednym słowem… polecam!
„[…] maszyny też są prawdziwe […]. Co dzień, w coraz większym stopniu stają się częścią naszego życia z krwi i kości i to się już nie zmieni. Nie pytajmy więc, czy ta transformacja jest dobra, czy zła, ale zapytajmy kim się stajemy wkraczając przez monitor w Błękitną Pustkę”.
PS: xsahara, dziękuję za polecanie! :)
„Gdy spędziłeś pewien czas w Błękitnej Pustce, już nigdy nie dasz rady w pełni wrócić do Realu”.
sobota wieczór. Wracasz do swojego mieszkania w mieście, nad którego bezpieczeństwem czuwa cały zastęp stróżów prawa. Zamykasz drzwi na zamek antywłamaniowy, zasuwasz firanki, włączasz alarm. Czujesz, że jesteś bezpieczny. A potem uruchamiasz komputer, żeby sprawdzić Facebooka....
2015-06-07
"Sherlock Holmes był wspaniałym detektywem, ale to postać fikcyjna. My istniejemy naprawdę."
rozczarowująca.
Być może dlatego, że spodziewałam się czegoś zupełnie innego..?
Zasiadając do suto zastawionego stołu w Sali Morderstw, wraz z wielce czcigodnymi członkami Towarzystwa Vidocqa, liczyłam, że zostanę poczęstowana prawdziwymi delikatesami z kryminałów historycznych Matthew Pearla, zakrapianymi cierpkim nektarem z żywą iskrą Sherlocka Holmesa. W rzeczywistości jednak, podczas uroczystego obiadu zaserwowano mi jedynie okruchy zbeletryzowanych biografii trzech założycieli Towarzystwa, zmieszane z nadpalonymi kawałkami niektórych prowadzonych przez Towarzystwo spraw i zmiksowane dla niepoznaki z gęstym sosem etyczno-filozoficznego bełkotu. Uczta dla miłośników ciężkostrawnych dań.
język i styl pana Capuzzo zapowiadały pewną przyjemność dla Czytelniczych zmysłów. Zaś sam temat, pomysł na fabułę, to już prawdziwy rarytas. Autentyczni Detektywi – Najlepsi z Najlepszych! - i ich Autentyczne Sprawy, rozwiązywane podczas uroczystych obiadów, przywodzących na myśl spotkania w dawnych Klubach Dżentelmenów. Chłopiec z Pudełka. Boss Cosa Nostry, Alphonse „Mały Alli” Persico. Rzeźnik z Cleveland. Zodiak. Ba! Nawet sam Kuba Rozpruwacz!
Rozkosz z lektury skutecznie zadusić może jedynie nieprzyjemny aromat, który wdarł się do posiłku w trakcie jego wykonania.
pan Capuzzo zebrał ogromną ilość materiału, rzetelnie przygotowując się do pisania swojego dzieła. Wszyscy członkowie Towarzystwa Vidoqua na przestrzeni lat, największe osiągnięcia w ich karierach, najciekawsze sprawy rozpatrywane przez Towarzystwo, szczegółowe biografie Jego założycieli, ciekawostki z życia prywatnego, niuanse ich niecodziennej przyjaźni. Tego wszystkiego starczyłoby spokojnie na napisanie całej serii powieści kryminalnych, konkurującej liczbą tomów z osławionymi norweskimi Sagami. Pan Capuzzo postanowił jednak upchać wszelkie zgromadzone przez siebie informacje w jednej tylko książce. Przy czym nie był chyba w stanie zrezygnować z żadnej, nawet najmniejszej zgromadzonej przez siebie ciekawostki. W efekcie, Czytelnik zostaje poczęstowane dziesiątkami spraw, setkami nazwisk, tysiącami epizodów z życia bohaterów, które nijak nie dają się uporządkować w przytłoczonej informacjami głowie. A żeby tego było mało, Autor postanowił poruszać się po osi „fabuły” w kierunku chronologicznym, w efekcie czego większość spraw została podzielona na szereg rozdziałów, pomiędzy którymi wepchnięto rozdziały dotyczące czegoś zupełnie innego. Sprawa A (1) – Sprawa B (1) – Sprawa A (2) – Sprawa C (1) – Sprawa B (2) – Sprawa A (3) – Sprawa D (1) – Sprawa C (2) - …. Ktoś jeszcze czuje lekki zawrót głowy?
tak, jak wspominałam na początku...
rozczarowująca.
"Sherlock Holmes był wspaniałym detektywem, ale to postać fikcyjna. My istniejemy naprawdę."
rozczarowująca.
Być może dlatego, że spodziewałam się czegoś zupełnie innego..?
Zasiadając do suto zastawionego stołu w Sali Morderstw, wraz z wielce czcigodnymi członkami Towarzystwa Vidocqa, liczyłam, że zostanę poczęstowana prawdziwymi delikatesami z kryminałów historycznych...
2023-09-19
2023-08-22
2023-08-14
2023-08-08
2023-07-07
2023-06-30
2023-06-07
2023-05-29
2015-11-21
czytam. Kiedy wtem nagle powieki stają się coraz cięższe… ZzzZzz…
Biedny Konrad, główny bohater powieści, próbował się przede mną uzewnętrznić... mówił i mówił... a ja za każdym razem po ok.10 stronach przymykałam oczy i starałam się skupić na jednej tylko myśli - żeby nie zasnąć. Cały słowotok, który na mnie wypluwał sprawiał, że wszystkie te nagromadzone literki, zbite w jeden nieprzerwany ciąg tekstu, wydały mi się bezsensownym bełkotem pijanego lunatyka. Ktoś powinien poważnie porozmawiać z panią Kosowską, dlaczego Czytelnicy tak bardzo umiłowali sobie tekst podzielony na akapity. Pani Jolanto, akapity są fajne. Serio!
Być może te siedmio-, piętnastostronicowe akapity były umyślnym zabiegiem artystycznym, który miał ukazać mi bałagan w głowie Konrada. Być może... Tyle, że nawet ja, choć na co dzień nie mogłabym marzyć o tytule Najbardziej Ogarniętego Rozumu Na Całym Bożym Świecie, daję swojej jaźni niekiedy chwile wytchnienia. Nawet moje myśli zdają się dzielić na akapity.
Akapity (a ściślej: ich brak) ostatecznie mnie zabiły. Nie przeczytałam, a przemęczyłam.
fabuła „Niemoralnej gry” opiera się na dwóch filarach - tajemniczej rozmowie w studenckim telefonie zaufania oraz emocjonalnych i moralnych zmaganiach głównego bohatera. Wbrew jednak temu, co sugerowałby opis książki, nie jest to żaden thriller czy kryminał. Historia telefonu, który poruszył całą machinę późniejszych zdarzeń, tak naprawdę przedstawiona jest w dość szczątkowy sposób i bardzo łatwo jest się domyślić, kto za tym wszystkim stoi. O wiele więcej miejsca i energii Autorka poświęca psychologii bohaterów. I tu zaczyna się problem, gdyż w moim odczuciu cała ta literacka zabawa w psychologa ma sens wtedy jedynie, gdy bohaterowie wyróżniają się mocno zarysowanymi charakterami, a tymczasem Konrad jest... zupełnie nijaki. Po przeczytaniu całości, poza jego skomplikowanymi relacjami z płcią przeciwną, nie jestem w stanie kompletnie nic o tym człowieku powiedzieć. Co więcej, nie potrafiłabym odróżnić go od innych. W pewnym momencie pani Kosowska zaczyna przedstawiać wyrywkowe zdarzenia z perspektywy innych bohaterów. Gdyby nie zmiana formy czasownika z męskiej na żeńską i kilka naprawdę drobnych szczegółów, najprawdopodobniej nawet nie zauważyłabym, że to już nie Konrad bombarduje mnie słowami w tych wielostronicowych akapitach.
zastanawia mnie również, czemu miały służyć te wszechogarniające nawiązania do poprzedniej powieści pani Kosowskiej. Rozumiem, że historie te do pewnego stopnia się ze sobą splatają, że Autorka chciała stworzyć swoiste "uniwersum" dla swoich powieści. To świetnie! Myślę, że miłośnicy jej twórczości to docenią. Ale jeżeli znajomość „Deja vu” nie jest Absolutnie Niezbędnie Konieczna do zrozumienia „Niemoralnej gry”, wystarczyłoby raz jeden wspomnieć o wydarzeniach z poprzedniej książki, zamiast co rusz bombardować Czytelnika tysiącem odniesień. Nie wiem czemu miało to służyć. Jakieś swoiste lokowanie produktu? „Deja vu” nie sprzedała się w tylko egzemplarzach, ile planowało? I to miało mnie zachęcić do sięgnięcia po nią? Jeśli tak, to przykro mi, ale nie udało się. Jestem już wystarczająco zmęczona po lekturze jej następczyni.
to wszystko sprawiło, że w pewnym momencie sens tej z początku dość wciągającej historii gdzieś się rozmył, zmatowiał, stracił na znaczeniu. A powieść z nutką dreszczyku przemieniła się w zaledwie zwykłą opowiastkę.
czytam. Kiedy wtem nagle powieki stają się coraz cięższe… ZzzZzz…
więcej Pokaż mimo toBiedny Konrad, główny bohater powieści, próbował się przede mną uzewnętrznić... mówił i mówił... a ja za każdym razem po ok.10 stronach przymykałam oczy i starałam się skupić na jednej tylko myśli - żeby nie zasnąć. Cały słowotok, który na mnie wypluwał sprawiał, że wszystkie te nagromadzone literki, zbite w...