-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński36
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant6
-
ArtykułyPaul Auster nie żyje. Pisarz miał 77 latAnna Sierant6
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na maj 2024Anna Sierant977
Biblioteczka
2015-08-30
2021-05-05
“Poczuł nagle ogarniający go spokój. Strach przed demonami odszedł. Znów był bezpieczny. Już nie mogły go dopaść, odnajdując go w ciemnościach (…).
Takim był dar jego przyjaciela.
Uzdrowiciela”.
Na finalny tom serii o Uzdrowicielu czekałam kilka lat. Po drugim tomie apetyt mi się mocno zaostrzył i uzbrojona w spore pokłady cierpliwości czekałam i czekałam. I wreszcie jest! I czytałam z przyjemnością, ale i z lekkim smutkiem wiedząc, że “Zatoka Niewolników” to już finał i przyjdzie mi pożegnać się z bohaterami. I na dodatek nie wiedziałam, czego się spodziewać. Czy moi ulubieńcy przetrwają? Czy autorka postanowiła zakończyć wszystko szczęśliwie? Czy też jednak nie…
Czy warto było czekać tyle czasu? O tak! Po strokroć tak.
Książka ma ponad siedemset stron, jednak nie mogłaby być krótsza. Wszystkie wątki, bohaterowie oraz wydarzenia, jakie rozgrywają się na przestrzeni trzech tomów “Uzdrowiciela” potrzebowały owej przestrzeni, gdzie spokojnie i bardzo wyczerpująco mogły się zakończyć. I trzeba przyznać, że zakończyły się rzeczywiście, a niektóre z nich zostawiły mnie z rozdartą duszą i krwawiącym sercem. I już siedziałam z wiecznym piórem w dłoni, już miałam stawiać pierwsze litery tej opinii, a tu… pustka. Nie tyle, że pustka w głowie, że brak weny, że powieść zła. O nie, nic z tych rzeczy. Ja cały czas wiedziałam, co chcę napisać, ale nie jestem pewna, ile z tego, co chcę, mogę Wam zaprezentować.
I w końcu odkładałam to pióro, zamykałam notatnik, a potem w pracy układałam sobie w głowie fragmenty i treść recenzji. I tak schodził dzień za dniem. Przez wiele czasu. I w parze z tym szły wyrzuty sumienia, bo to przecież mój cudowny patronat, jeden z najważniejszych, bo książka wyczekana, bo zżyłam się z bohaterami, zwłaszcza z jednym (i wcale nie z Wiwanem), bo towarzyszę autorce już od dobrych kilku lat, a tu takie coś…
Ale cóż mogę powiedzieć… Droga Autorko, Magdaleno, sama jesteś temu winna. Składanie się na nowo w całość po lekturze “Zatoki Niewolników” to – jak widać – proces długotrwały. Nieraz bywa, że po przeczytaniu książki musimy się otrząsnąć, dojść do siebie, pożegnać się z bohaterami w taki czy inny sposób, poradzić sobie z emocjami, przeżyć je, uspokoić, wyciszyć. Już przy okazji pierwszego tomu cyklu pisałam, że “Uzdrowiciel” to powieść przesycona emocjami. Jest ich tu bardzo wiele; od przyjaźni i miłości, poprzez lojalność i wierność, aż do nienawiści i żalu. I tak jest nadal. Emocje towarzyszą bohaterom, towarzyszą również nam i zapewne towarzyszyły także samej autorce podczas tworzenia “Zatoki Niewolników”.
Rewelacyjnie widać długą drogę i żmudną pracę, jaką pani Magdalena włożyła w pisanie tego cyklu. Od chaotycznego z początku tomu pierwszego (“Uzdrowiciel tom I. Cienie przeszłości”), po – już solidnie poukładany – tom drugi (“Uzdrowiciel tom II. Wiedźma”), aż do tego finalnego, trzeciego, napisanego po prostu REWELACYJNIE.
To doskonale skrojona powieść przygodowa z elementami fantasy. Z wieloma elementami fantasy. Przygodowa, to właściwie mało powiedziane, bo tutaj akcja goni akcję, a bohaterowie co rusz muszą walczyć o życie swoje oraz swoich bliskich. To powieść na wskroś piracka: statki, ocean i morskie potwory są tutaj na porządku dziennym.
str. 286 – “Szkuner pękł na dwoje pod uderzeniem potężnego ogona. Załoga podniosła rozpaczliwy krzyk, gdy wielki gadzi łeb wychylił się z wód oceanu. To, co wydobyło się z jego gardzieli, było głośnym sykiem. Potężny wąż morski zacisnął ogon w pętlę na nieszczęsnym szkunerze, aż poleciały deski. Ostre zęby zalśniły w promieniach słońca, gdy rozpoczął polowanie”.
Poszczególne opisy to majstersztyk. Wyobrażenie sobie walki na morzu nie sprawia czytelnikowi żadnych trudności. Cudownie lekkie pióro autorki jest tak przystępne dla każdego, że oczy suną bez wysiłku po tekście, a w głowie pojawiają się obrazy. Jeden za drugim. Bogate, kolorowe, piękne. Cała plejada postaci, scenerii, nawet potworów. To wszystko wraz z ładunkiem emocjonalnym tworzy bajeczną wręcz powieść o niewiarygodnie dopracowanych detalach. Akcja rozgrywa się na statkach i na lądzie, w przeróżnych, ciekawych miejscach, ale mnie najbardziej porywały opisy morskich wojaży oraz bitew.
Cały czas zastanawiam się, co mam napisać o samej akcji książki, by nie zdradzić zbyt wiele. Mimo swej obszerności, książka nie jest rozwleczona, a historia biegnie wartko i nie nuży. Oczywiście czytać całość należy po kolei. Nie ma sensu zaczynać trzeciego tomu bez znajomości pozostałych.
Tym razem o Wiwanie usłyszy pewien barbarzyński król, Azram. Postać to nietuzinkowa, gdyż na swoich usługach ma nawet same demony. Azram pożąda krwi Uzdrowiciela i zrobi wszystko, by go dostać w swoje ręce.
W całej książce najmocniej poruszająca jest niezwykła więź, jaka za sprawą Klejnotu Nadziei łączy obu przyjaciół: Rossa i Wiwana. Nigdy jeszcze nie była ona tak silna. Jak dotąd mogli się tylko porozumiewać, a teraz widzą, czują i przeżywają to, co ten drugi.
str. 257 – “I nagle poczuł. Więź.
W tym jednym słowie zawierało się tak wiele.
Dotyk. Ciepło. Miłość. Smutek. Radość. Siła. Pamięć…”.
To sprawia, że czytelnik mocniej wczuwa się w emocje bohaterów, silniej się z nimi utożsamia i głębiej przeżywa wszystko, co jest udziałem Wiwana i reszty jego przyjaciół. A więzi w tej historii są niezwykle istotne. Mamy tu do czynienia nie tylko z tą, która łączy Uzdrowiciela i Rossa za sprawą Klejnotu, ale również z tymi, które łączą matkę z dzieckiem, kochanków, rodzeństwo czy też wieloletnich przyjaciół.
“Zatoka Niewolników” to jedna z tych książek, po których trudno dojść do siebie ot tak, zaraz po jej odłożeniu. Mnie było ciężko. Właściwie nadal jest. Nie mogę się pogodzić z niektórymi wydarzeniami, które wystąpiły w powieści. Są dla mnie zupełnie nie do zaakceptowania. Dlatego też dużo nadal o książce rozmyślam i analizuję wątki, mimo że skończyłam ją czytać już jakiś czas temu. I to również jest powodem tego długiego czasu, w jakim publikuję tę recenzję.
Jak na finalny tom przystało, Wiwan Beckert odkrywa w sobie o wiele więcej niż dotąd dał nam poznać. Bijący od niego blask i intensywny błękit jego oczu, wyraźnie wskazują, że rozwinął swe umiejętności jeszcze bardziej, a jego dar przechodzi pewnego rodzaju metamorfozę. Jednak ten wspaniały dar, jest również jego przekleństwem, o czym nieraz się przekonamy. I im więcej siebie samego oddaje innym, tym bardziej cierpi i tym mocniej pogrąża się w smutku. Smutek zaś działa na niego destrukcyjnie i gdyby nie wspierający go przyjaciele, Wiwan zginąłby przepełniony i przytłoczony żalem oraz rozpaczą.
Moja od zawsze ulubiona postać, od pierwszego tomu, Ross Hope, kapitan, bardzo się zmienił, odkąd go poznaliśmy. Jego przeszłość i bardzo smutne dzieciństwo, pełne głodu, bólu i zimna, miały olbrzymi wpływ na to, jaki jest teraz. Pewność siebie budował latami, odwaga przyszła z czasem, a połączenie z Klejnotem Nadziei wzmogło jego dobroć, szlachetność i wierność, zarówno wobec przyjaciół, jak i ideałom, w które wierzy. Ross to jedna z barwniejszych i ciekawszych postaci “Zatoki Niewolników”, a ponieważ należy do moich ulubionych, wszelkie wstawki w tekście o jego przeszłości i dzieciństwie, były dla mnie wyjątkowo intrygujące i wciągające. I z całą pewnością Ross Hope jest tym bohaterem, który nie jeden raz zaskoczy czytelnika. Niezwykła więź z Wiwanem, dzięki której mogą się oni ze sobą porozumiewać, to jedna z ciekawszych wizji autorki.
O tej książce można już śmiało powiedzieć, że jest to powieść fantasy. Nie brakuje tu istot nie z tej ziemi, nietuzinkowych bohaterów, elfów, potworów, a nawet demonów. A ich opisy sprawiają, że czytelnika przenika dreszcz.
str. 518 – “Długie, błoniaste skrzydła w kolorze błota przemieszanego z bielą. Ciemne jak sama noc, ukośne oczy i długi pysk ze zbyt długim, wijącym się jęzorem”.
Każda akcja na morzu to kwintesencja powieści o tematyce pirackiej. Opisy walk, broni, strojów, a nawet samego statku i jego części sprawiają, że wszystko razem nabiera niesamowitej autentyczności. Realizm postaci – mimo, że przecież wymyślonych – jest wręcz namacalny. Bohaterowie żyją, czują, przeżywają rozterki. Bywają zagubieni. Czasem wybuchają gniewem. Chwilami bywają nieprzewidywalni. Ta autentyczność pozwala nam czuć razem z nimi. Smucić się i radować. Czasem bijący z nich żal jest tak przejmujący, że w oczach stawały mi łzy… Dzięki realizmowi postaci wszystkie ich emocje są również naszym udziałem. I chwilami wcale nie jest to dla czytelnika komfortowe. Ale cóż, taki właśnie jest Uzdrowiciel. Jego dar wpływa nie tylko na przyjaciół, na wrogów i na ludzi wokół, wygląda na to, że działa również na czytelnika.
str. 224 – “Kapitan uderzył ponownie, odczekując jedynie, by ofiara poczuła uderzenia.
Potem kolejny raz. I kolejny. Raz za razem rozlegały się głośne smagnięcia. W szale pragnął jedynie tego, by katowany przez niego człowiek wypełnił jego uszy upragnionym krzykiem. To bolało coraz bardziej”.
A przecież wiadomo, że Wiwan jest człowiekiem na wskroś niezwykłym. Otaczający go ludzie także nie mogliby być zwyczajni. Dar, który posiada, potrafi ludzi zarówno jednoczyć, jak i ze sobą poróżnić.
str. 63 – “Nikt poza nim nie odczuwał świata w ten sposób…
Wszystkie emocje odczuwał głębiej. Jednocześnie, mocno”.
“Zatoka Niewolników” to powieść przygodowa. Tu na każdej stronie coś się dzieje. Akcja nieustannie trzyma w napięciu, nie pozwala się od książki oderwać i niejednokrotnie potrafi wbić czytelnika w fotel. Walki i sceny na morzu, opisy targu niewolników, kopalni, lochów czy zamków, robią na czytającym ogromne wrażenie. Wywołują dreszczyk ekscytacji, powodują, że książkę trudno odłożyć. Autorka nie ma problemu z przykuciem uwagi czytelnika do historii, jaką snuje.
str. 185 – “- Kto nie słyszał jeszcze o Wiedźmie? O kapitanie budzącym lęk wśród marynarzy. Ludziach, którzy schwytani przez niego znikali bez śladu. Trupach, które po sobie zostawiał…”.
Tom III “Uzdrowiciela” to bardzo dynamiczna, doskonale napisana opowieść. Pełna nagłych zwrotów akcji, bogatych opisów, emocjonalnych postaci, cudownych bohaterów, okrutników i barbarzyńców. Zderzenie demonicznych, wykrzywionych złością pysków i anielskich, słodkich twarzyczek dzieci. Ból i rozpacz Wiwana, kiedy okrucieństwo ludzi zwraca się ku innym ludziom i przeciwko niemu. Przeżywamy to razem z nim… I do tego atmosfera powieści… Zupełnie niczym w szantach śpiewanych przez Nathana Evansa: “Wellerman” (do posłuchania i obejrzenia na YT TUTAJ) i ze scenami z Jackiem Sparrowem w tle. I za każdym razem, gdy słyszę tę piosenkę w radio, oczyma wyobraźni widzę statek i stojącego na mostku kapitana Rossa Hope. Ten specyficzny klimat utrzymuje się przez cały czas, a my znajdujemy się w samym środku tej wspaniałej przygody.
Niejednokrotnie już wspominałam, że bardzo lubię styl autorki. Lekkie pióro i utrzymanie współczesnego języka w świecie fantasy, sprawdziło się idealnie. Po raz kolejny autorce udało się utrzymać to specyficzne napięcie, które towarzyszy przez cały czas zarówno bohaterom, jak i czytelnikowi. Pościg, porwanie, ucieczka, nieustannie wiszące nad Wiwanem niebezpieczeństwo – to właśnie dzięki temu czytamy i czytamy i ciągle nie mamy dość.
“Zatoka Niewolników” to powieść o miłości. O miłości Wiwana do ludzi, których ten, pomimo wyrządzonych mu krzywd, nigdy kochać nie przestał. O miłości Rossa do Sela, pełnej wyrzeczeń i poświęceń, pełnej ciepła, kompromisów i czułości. To również powieść o sile przyjaźni tak wielkiej, że jest ona w stanie pokonać prawie wszystkie przeciwności losu: ból, smutek, rozpacz, niewolę, chorobę, a nawet śmierć. O przyjaźni, która scala serca, umacnia więzi, wiąże ludzi ze sobą na zawsze, na całe życie, trwale i na tyle mocno, by nic nie mogło tych więzi zerwać. Bo pomimo wielu przeszkód, problemów i czyhającego zewsząd zła, to właśnie człowiek pozostaje najważniejszy, a od tego, jak go potraktujemy, zależy, czy i my pozostaniemy do końca człowiekiem. I to właśnie przekazuje nam Uzdrowiciel Wiwan Beckert. A to wartość ponadczasowa. I choć:
str. 32 – “Wieczność to bardzo długo…”
to ta wartość pozostanie jedną z najważniejszych.
Trzeci tom “Uzdrowiciela” zamyka całość bardzo dokładnie i wyczerpująco. Nie pozostawia już niczego do wyjaśnienia. I niczego więcej do powiedzenia. Historia Wiwana dobiegła końca, a nam pozostaje wracać do niego w książkach i wspominać świetne widowisko, jakim jest “Zatoka Niewolników”. Osobiście z otwartymi ramionami przygarnę jeszcze wszystkie trzy książki w formie audiobooków. Tak więc gorąco polecam, czytajcie, bo książki warte są zainteresowania i wciągają niezwykle mocno, jak na przygodowe fantasy przystało. Ode mnie powieść otrzymuje 10 gwiazdek.
*opinia również na moim blogu Papuzie pióro: http://papuziepioro.pl
**cytaty pochodzą z książki
“Poczuł nagle ogarniający go spokój. Strach przed demonami odszedł. Znów był bezpieczny. Już nie mogły go dopaść, odnajdując go w ciemnościach (…).
Takim był dar jego przyjaciela.
Uzdrowiciela”.
Na finalny tom serii o Uzdrowicielu czekałam kilka lat. Po drugim tomie apetyt mi się mocno zaostrzył i uzbrojona w spore pokłady cierpliwości czekałam i czekałam. I wreszcie jest!...
2020-12-09
Nigdy nie udaje mi się przejść obojętnie obok książek Tess Gerritsen, nawet wznowień tych dawniejszych, choć nie są one aż tak porywające, jak nowsze powieści autorki. Tym razem było podobnie i w moje ręce trafiła powieść pt.: “Ścigana”.
Bohaterami powieści są Clea Rice i Jordan Tavistock. Ona, parająca się złodziejskim fachem i on, dżentelmen pochodzący z arystokratycznego rodu. Los postanowił zetknąć ich ze sobą w bardzo niekonwencjonalnych okolicznościach, niewygodnych dla obojga. Clea, wplątana w poważną międzynarodową aferę, usiłuje znaleźć sposób na ocalenie własnego życia, a zafascynowany nią Jordan, postanawia zrobić wszystko, by jej pomóc. Brzmi jak romans? Słusznie. Trudno przeoczyć, że po raz pierwszy wydana w 1995 roku powieść odbiega od nowszych powieści Tess, jednak warto pamiętać, że właśnie od tego gatunku zaczynała się pisarska kariera autorki.
Połączenie romansu i kryminału to bardzo wciągające kombo. Książka właściwie czyta się sama, a ponieważ akcja płynie wartko, a powieść ma niewiele ponad 200 stron, jest to lektura na kilka godzin, na dwa, trzy wieczory bądź na jeden weekend. Szybkie tempo i brak nudy to zalety “Ściganej”. Ciekawi bohaterowie i tajemnicza fabuła dopełniają całości, choć zarówno jedno i drugie bywa tu przewidywalne. Według mnie jednak czytanie tej pozycji to przyjemność. Tess Gerritsen ma lekkie pióro, dzięki któremu od książki ciężko się oderwać, a czytelnikowi towarzyszy poczucie, że koniecznie trzeba się dowiedzieć, co dalej.
str. 16 – “Przysunęła się bliżej do otworu i wytężyła wzrok ponad ramieniem włamywacza, by zobaczyć, co wkładał do kieszeni. Wpatrywała się tak intensywnie, że nie miała czasu zareagować, kiedy mężczyzna nieoczekiwanie schwycił drzwi szafy i ją zamknął”.
Bohaterowie, zarówno główni, jak i poboczni, obdarzeni zostali trochę wyidealizowanymi cechami charakteru, odniosłam wrażenie, że niektórzy są zbyt doskonali, ale myślę, że to taka przypadłość tego gatunku z lat dziewięćdziesiątych, co akurat nie wpływa jakoś mocno negatywnie na całość. Współczesny bohater literacki jest bliższy czytelnikowi, posiada zarówno wady, jak i zalety i się tego raczej nie wstydzi. W ubiegłych latach bohaterowie, zwłaszcza ci z arystokratycznych rodzin, bywali mocno wybielani, a ich jedynymi wadami był altruizm, nadmierne zaufanie do ludzi i nierzadko alkoholizm. A poważnie: wiodące postaci w “Ściganej”, pomimo wszystko, zostały nakreślone dość dobrze, nie są sztuczne, zdają się być jak najbardziej prawdziwe. A ponieważ akcja w powieści cały czas posuwa się naprzód, nie mamy czasu na psychologiczne analizy osobowości i charakteru ludzi, o których przygodach właśnie czytamy. Sama autorka również nie rozkłada cech charakteru wiodących postaci na czynniki pierwsze, ona zwyczajnie daje im żyć własnym życiem i co za tym idzie, my również pozwalamy im być takimi, jakimi są.
Pomimo wiszącym nad Cleą i Jordanem niebezpieczeństwem, książka ta należy do tych lekkich, bez rozlewu krwi i strzelanin, choć oczywiście napięcie nas nie opuszcza, sekrety i tajemnice czające się za każdym rogiem też robią swoje. Clea jest kobietą bardzo skrytą, mającą za sobą wiele kryminalnych doświadczeń i uważa siebie samą za gorszą od innych. Jej życie poukładało się tak, a nie inaczej, ale dziewczyna stara się wyjść na prostą i to, co właśnie robi, ma być jej ostatnim tego rodzaju wyskokiem. Tymczasem życie pisze własne scenariusze, których Clea wcale nie chce zaakceptować. Niestety to, czy uda jej się zacząć spokojne, zwyczajne, uczciwe życie, nie zależy wyłącznie od niej. Co będzie dalej i jak poukłada się życie dziewczyny, to już kwestia najbliższych dni.
str. 111 – “Ja też czuję się rozczarowana, że nie mogę pozbyć się przeszłości. Jakkolwiek bym próbowała, wlecze się za mną jak deszczowa chmura”.
Myślę, że ta książka spodoba się zarówno miłośnikom kryminałów, jak i tym, którzy lubią powieści romantyczne. W tym przypadku połączenie obu tych gatunków wypada bardzo dobrze, a powieść nie nuży, akcja szybko gna naprzód, a bohaterowie dają się lubić. Książkę polecam, choć przede wszystkim miłośnikom pióra Tess Gerritsen, ale myślę, że spodoba się również innym. Nie spodziewajcie się lektury wysokich lotów, ale za to szybkiej, dobrej i ciekawej powieści na jeden raz.
*cytaty pochodzą z książki
**opinia również na moim blogu Papuzie pióro: http://papuziepioro.pl
Nigdy nie udaje mi się przejść obojętnie obok książek Tess Gerritsen, nawet wznowień tych dawniejszych, choć nie są one aż tak porywające, jak nowsze powieści autorki. Tym razem było podobnie i w moje ręce trafiła powieść pt.: “Ścigana”.
Bohaterami powieści są Clea Rice i Jordan Tavistock. Ona, parająca się złodziejskim fachem i on, dżentelmen pochodzący z...
2020-11-10
Książki Karin Slaughter to dla mnie zawsze gwarancja wielu emocji, mocnej, solidnej akcji, braku nudy i z całą pewnością świetnie spędzonego czasu z lekturą. Zarówno serie, jak i pojedyncze powieści (“Miasto glin”, “Dobra córka”) to zawsze mniejsze i większe bestsellery. No i jest to jedyna autorka (kobieta), której książki biorę zawsze w ciemno, niezależnie od opisu wydawcy czy opinii w Internecie.
“Milcząca żona” to już nasze dziesiąte spotkanie z Willem Trentem, agentem GBI. Już sam początek powieści przykuwa uwagę. W więzieniu stanowym dochodzi do rozruchów, w wyniku których ginie jeden z więźniów, a kilku z nich oraz paru strażników zostaje rannych. Tymczasem jeden z osadzonych, Daryl Nesbitt, oskarżony o brutalne morderstwo, utrzymuje, że jest niewinny. Twierdzi, że winny zbrodni, za którą go posadzono, nadal przebywa na wolności i że jest nim seryjny zabójca kobiet. Stawia Trentowi warunek: jeśli Will wznowi śledztwo w jego sprawie, by go oczyścić z zarzutów i uniewinnić, on przekaże GBI informacje o zabójstwie i rozruchach w więzieniu. Daryl próbuje udowodnić, że podczas jego odsiadki tamten morderca działał w najlepsze dalej i mordował kolejne kobiety.
Will nie ma właściwie wyboru i decyduje się wznowić śledztwo. Niestety obawia się, że na jaw mogą wyjść bardzo niepochlebne rzeczy o Jeffrey’u Tolliverze, który zginął osiem lat temu. Jeffrey Tolliver, były mąż Sary Linton, szef policji, który został okrzyknięty niemalże bohaterem. No i Sara, która bardzo długo leczyła się z żałoby po mężu, a która teraz, od jakiegoś czasu, spotyka się z Willem. Co najgorsze cała sprawa nie obejdzie się bez zaangażowania w nią Leny Adams, dawnej współpracownicy Jeffrey’a, którą Sara zawsze obwiniała o śmierć męża. Lena w dziwny sposób przynosi pecha ludziom, którzy pojawiają się w jej pobliżu… W przeszłości zdarzyło jej się podjąć kilka złych decyzji i teraz ani Sara, ani Will, Lenie nie ufają. Szczerze mówiąc moje odczucia wobec Leny również są mieszane. Odnoszę wrażenie, że autorka jeszcze nie zdecydowała, po której stronie barykady stoi postać Leny Adams i nadal czeka, w którą stronę ewoluuje. Zwłaszcza, że obecnie Lena jest w ciąży, więc ostatniego słowa na jej temat pisarka jeszcze nie powiedziała.
Will ma nie lada zagadkę do rozwikłania. Z jednej strony jest fachowcem w swojej dziedzinie, profesjonalistą, któremu zależy na rozwiązaniu sprawy, z drugiej zależy mu na bezpieczeństwie Sary. Wyciąganie z przeszłości brudów i nieprawidłowości dochodzeń prowadzonych przez jej byłego męża, to ostatnia rzecz, na jaką ma ochotę. Czuje, że to ogromne ryzyko, a sama gra może kosztować go więcej, niż jest gotów poświęcić.
Akcja książki biegnie dwutorowo: w czasach dzisiejszych w Atlancie i dziesięć lat wstecz w Grant County. Oczywiście nie jest to nic niezwykłego i zdarzało się już, że autorka wprowadzała dwutorowość powieści – całkiem niedawno zrobiła to w “Zbrodniarzu”, szóstym tomie cyklu o Trencie, ale tutaj, po raz pierwszy wracamy do postaci Jeffrey’a. Przyznaję, że tego się zupełnie nie spodziewałam i wzbudziło to we mnie mnóstwo nowych emocji. Zwłaszcza, że przecież swoją przygodę z Karin Slaughter rozpoczynałam parę lat temu od pierwszego tomu serii z Jeffrey’em, czyli od “Hrabstwa Grant” i książki “Zaślepienie”. Dopiero po ukończeniu cyklu z Jeffreyem i Sarą, autorka kontynuuje wątki w serii z Willem Trentem. Tak więc ponowne spotkanie z Tolliverem było dla mnie dość ciekawym doświadczeniem, podobnie jak samo przeniesienie się bohaterów dziesięć lat wstecz.
“Milcząca żona” to – jak wszystkie powieści Karin Slaughter – dopracowany, przemyślany thriller, choć na pewno mniej krwawy od innych. Autorka przyzwyczaiła nas już do specyficznych dla niej mrocznych sekretów oraz krwawych obrazów zbrodni. Tutaj mamy do czynienia z o wiele mniej brutalnym thrillerem. Książka przez cały czas trzyma w napięciu i będzie nie lada gratką dla wszystkich czytelników, którzy mają za sobą “Hrabstwo Grant” i na bieżąco śledzą losy Willa w kolejnych tomach powieści. “Milczącą żonę”, jak większość powieści Karin, można przeczytać jako osobną książkę, jednak o wiele lepiej jest czytać je wszystkie po kolei, tak, jak zostały wydane. Po prostu o wiele ciekawiej jest poznawać losy Sary, Jeffrey’a, Willa i innych bohaterów w kolejności chronologicznej.
Ta powieść to realistycznie nakreślone postacie, z krwi i kości, z ich wadami i zaletami, z całym bagażem doświadczeń i z przeszłością, nierzadko bardzo bolesną. Mimo iż to Sara i Will wysuwają się tu na pierwszy plan, to i tak z zainteresowaniem śledzimy również losy Faith (partnerki Willa), Amandy (jego szefowej) czy choćby wspomnianej już Leny Adams. U Karin Slaughter czasem nie do końca wiadomo, czy danemu bohaterowi bliżej jest do postaci pozytywnej, czy też negatywnej. Zwłaszcza jeśli chodzi o postaci drugoplanowe. Z czasem sami docieramy do sedna, a nawet i wtedy bywa tak, że się mylimy, że autorka nas w ostatniej chwili zaskakuje. Zresztą nagłe zwroty akcji to wizytówka Slaughter. Podobnie jak i to, że niektóre rzeczy i sprawy okazują się zupełnie inne, niż nam się zdawało lub niż na to wyglądają. Tego rodzaju zaskoczenia były zawsze bardzo typowe dla autorki. Tutaj – jak odniosłam wrażenie – takich zaskoczeń trochę zabrakło. Zwłaszcza na końcu. Przyzwyczaiłam się już, że w obu seriach (jak i osobnych książkach pisarki), zakończenie przypomina kolejkę górską. Myślę, że część czytelników może się czuć nieco zawiedziona brakiem takiej kolejki w “Milczącej żonie”, jednak nie uważam tego za wadę czy jakiś straszny brak książki.
Spójna fabuła, lekkie pióro, autentyczne postacie, ciągłe napięcie i dopracowana akcja to mocne strony powieści. Dla wiernych fanów obu serii (Hrabstwa i Willa) będzie to wyjątkowa książka łącząca w sobie oba cykle. To pozycja głównie dla nich, a jeśli ktoś lubi styl Karin Slaughter, a tych serii jeszcze nie poznał, to kto wie, może sięgnie po nie właśnie po tej książce. Zapewniam, że dalej będzie tylko coraz lepiej. Gorąco polecam.
*opinia również na moim blogu Papuzie pióro: http://papuziepioro.pl
Książki Karin Slaughter to dla mnie zawsze gwarancja wielu emocji, mocnej, solidnej akcji, braku nudy i z całą pewnością świetnie spędzonego czasu z lekturą. Zarówno serie, jak i pojedyncze powieści (“Miasto glin”, “Dobra córka”) to zawsze mniejsze i większe bestsellery. No i jest to jedyna autorka (kobieta), której książki biorę zawsze w ciemno, niezależnie od opisu...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-08-21
“Z zimną krwią” nie jest nową książką autorki. Jej pierwsze wydanie to rok 1996, jednak ta akurat książka dotąd jakoś do mnie nie dotarła. Tym bardziej cieszę się, że pojawiają się na rynku tego rodzaju wznowienia, zwłaszcza jeśli dotyczą książek moich ulubionych autorów, a Tess z pewnością do takich właśnie należy.
Na pewno nie jest to też jedna z najlepszych powieści Tess. Zwłaszcza ci, którzy swoją przygodę z autorką (podobnie jak ja) rozpoczęli od tak doskonałych thrillerów jak “Chirurg” czy “Skalpel”, mogą uznać “Z zimną krwią” za książkę zupełnie przeciętną, płytszą i dużo gorszą od tamtych. Warto jednak pamiętać, że Tess Gerritsen zaczynała swą pisarską karierę właśnie od takich powieści. Myślę też, że nie jest dobrze spoglądać na te wcześniejsze pozycje przez pryzmat ich autora: możemy wówczas sporo przeoczyć i dużo stracić. A “Z zimną krwią” należy do książek całkiem dobrych i warto ją przeczytać.
Bohaterka powieści – Nina – zostaje porzucona przez swojego narzeczonego tuż przez ceremonią ślubną, w kościele. Chwilę później kościół wylatuje w powietrze i pojawia się pytanie: kto i dlaczego chce zabić Ninę? A może jednak nie chodzi o nią? Może to pastor się komuś naraził? Albo któryś z weselnych gości? Kiedy jednak ktoś usiłuje zepchnąć z drogi samochód Niny, sprawa zdaje się być jasna. Chociaż nie… Wcale nie jest jasna. Nina nie ma wrogów, pracuje w szpitalnej izbie przyjęć jako pielęgniarka, niesie ludziom pomoc, nikogo nigdy nie skrzywdziła. Jest zwyczajną, młodą kobietą, nie popełniła żadnego wykroczenia, nikomu nie podpadła, nikomu się nie naraziła. Kto więc i dlaczego czyha na jej życie?
Do śledztwa włącza się Sam Navarro, szef Wydziału ds. Zamachów Bombowych. Niestety zapewnienie ochrony Ninie, a do tego zlokalizowanie i zidentyfikowanie sprawcy, wcale nie należy do prostych zadań. Zwłaszcza, że Bombiarz – jak go ochrzczono – atakował już w paru miejscach w mieście. Nie wiadomo, gdzie zaatakuje ponownie, nie wiadomo, kogo ma na celu i policja nie jest w stanie przewidzieć, gdzie teraz się pojawi.
Atmosfera lęku i napięcia towarzyszy naszym bohaterom w tym samym stopniu, co nam, kiedy towarzyszymy im w ukrywaniu się i tropieniu zabójcy.
str. 56 – “Natychmiast zgasił światło w sypialni i sięgnął po broń. Wśliznął się do holu, zatrzymał się przy wejściu do salonu i szybko omiótł wzrokiem panującą tam ciemność”.
Powieść napisana jest bardzo dynamicznie. Z akcji wpadamy w akcję, jedno wydarzenie goni drugie. Powieść nie jest długa, liczy sobie raptem nieco ponad 230 stron, czyta się ją migiem i choć wielu rzeczy można się zwyczajnie domyślić, nie odbiera to wcale przyjemności z lektury. Być może chwilami akcja wydawała mi się nieco powierzchowna, ale zarówno całość, jak i zakończenie są ciekawe i ogólnie książka jest bardzo dobra.
Na uwagę zasługuje również wątek poboczny dotyczący specyficznego układu Niny z jej rodzicami, zwłaszcza z matką. A trzeba wiedzieć, że matka Niny to osoba ogromnie antypatyczna, co wywołuje wiele emocji.
str. 47 – “Przepraszam bardzo, ale czy nie od tego są matki? By nas podnieść i otrzepać?”.
Lekkie pióro autorki, nieskomplikowany język, łatwość przelewania myśli na papier i umiejętność przykuwania uwagi czytelnika to z pewnością plusy tej książki. Dzięki nim powieść zajęła mi raptem trzy godziny.
Jak w większości pierwszych książek Tess, także tutaj znajdziemy połączenie thrillera (a może raczej sensacji) z romansem. Myślę, że proporcje te rozkładają się po równo na oba gatunki. Jeśli jednak nie lubicie romansów, nie zrażajcie się. Ja również ich nie lubię, a książka bardzo mi się podobała. Największą jej zaletą jest dynamiczna, szybka akcja i brak jakiejkolwiek nudy.
Myślę, że warto po tę książkę sięgnąć, zwłaszcza jeśli lubicie powieści sensacyjne. No i oczywiście jesteście fanami Tess Gerritsen. Gorąco polecam.
*cytaty pochodzą z książki
**opinia również na moim blogu Papuzie pióro: http://papuziepioro.pl
“Z zimną krwią” nie jest nową książką autorki. Jej pierwsze wydanie to rok 1996, jednak ta akurat książka dotąd jakoś do mnie nie dotarła. Tym bardziej cieszę się, że pojawiają się na rynku tego rodzaju wznowienia, zwłaszcza jeśli dotyczą książek moich ulubionych autorów, a Tess z pewnością do takich właśnie należy.
Na pewno nie jest to też jedna z najlepszych powieści...
2020-04-07
“Ktokolwiek zbłądzi w dawnych Słowian góry,
Gdzie w splotach sennych Żmij leży,
Temu płomienny blask rozświetli chmury,
Skrytych on spotka rycerzy (…)”.
Całkiem niedawno zachwalałam Wam nową serię dla młodzieży pt.: “Dzieci dwóch światów”. Pierwszy tom serii, “Mysia Wieża” bardzo mi się spodobał i chętnie sięgnęłam po drugą część pt.: “Śpiący rycerze”. Powieść czaruje na pierwszy rzut oka przede wszystkim okładką – naprawdę niezmiernie trudno byłoby przejść obok niej obojętnie w księgarni, niezależnie od jej typu: stacjonarnej czy internetowej.
Tym razem Hanka i Igor poznają Tatry i Podhale. Wraz z nowymi kolegami ruszają na przygodę w czasie zimowych ferii, kiedy ojciec Igora organizuje obóz dla młodzieży pod patronatem mistrza Twardowskiego. Na ów obóz przyjeżdżają również inne dzieci, a niektóre z nich także należą do dwóch światów, choć jeszcze o tym nie wiedzą. Guślarze zdradzają dzieciom, że czeka ich nowe zadanie: muszą odszukać pewien klejnot, jednak jest to misja niezwykle trudna i niebezpieczna. Klejnot został ukryty na jednym z tatrzańskich szczytów, a wszędzie leży mnóstwo śniegu. Jakby tego było mało, zaginął gdzieś mistrz Twardowski i nikt nie ma pojęcia, gdzie się podział. Jego kogut bardzo się tym niepokoi i ciągle chodzi zdenerwowany. I tu pojawia się kluczowe pytanie: czy legendarni śpiący rycerze spod Giewontu będą mogli wesprzeć dzieci w poszukiwaniach klejnotu?
str. 82 – “Losy was wszystkich dobrze się odmienią,
Gdy martwy kamień rozbłyśnie czerwienią”.
No i co z mistrzem Twardowskim? I czy Popiel wraz z Dragomirą nie kręcą się przypadkiem gdzieś w pobliżu? Przed naszymi bohaterami nie lada wyzwanie i wciągająca przygoda, a wszystko to na tle majestatycznych, cudownie ośnieżonych, klimatycznych polskich Tatr.
Największym i najpiękniejszym plusem tej serii książek jest wątek słowiańskich legend i wierzeń oraz plejada postaci z nimi związanych. Na polskim rynku mamy bardzo niewiele powieści o tej tematyce, a przecież to właśnie polskie legendy, słowiańskie wierzenia, pogańscy bogowie to coś, na czym wyrosła słowiańska kultura. A trzeba wiedzieć, że pogańskie korzenie mogą się poszczycić wieloma bardzo ciekawymi legendami. I dzięki temu książki te to pozycje nie tylko dla młodzieży, ale również dla nieco starszych dzieci. Myślę, że też dla wielu dorosłych, zainteresowanych daną tematyką. Bohaterom nieustannie towarzyszy napięta atmosfera, a znani z poprzedniego tomu Popiel i Dragomira zostawili po sobie wyraźne i niezatarte piętno. Hankę ciągle prześladuje w głowie wredny głos Dragomiry, dokucza jej blizna po ranie na ręce, a wspomnienie lodowatych, niebieskich oczu wiedźmy, nie daje dziewczynie spokoju. Wszystko to ją przeraża.
str. 101 – “Podniosłam wzrok na śnieżynki wirujące na tle cichego, szarego nieba.
I wtedy ją zobaczyłam.
Kłęby śniegu nad dachem ułożyły się nagle w zarys postaci – wśród płatków ujrzałam tańczącą dziewczynę. Wokół jej bladej twarzy wirowały długie pasma białych włosów, a oczy połyskiwały jak okruchy lodu. Zjawa otworzyła sine usta, a jej głos brzmiał jak zawodzenie zimowego wiatru”.
Również Igor czuje się zagubiony. Usilnie stara się zachować twarz, usiłuje być dzielny, chwilami więc udaje, że wszystko jest w porządku, ale wydarzenia, które właśnie mają miejsce sprawiają, że również on się boi.
str. 207 – “(…) śniło mi się, że śnieg i lód wpychają mi się do ust, uniemożliwiając oddychanie, że blokują ruchy, że grzebią mnie na zawsze w kamienno-lodowym rumowisku do wtóru upiornego dźwięku skrzypiec z naszego seansu”.
W “Śpiących rycerzach” nie brakuje tajemniczego, nierzadko mrocznego klimatu, dusznego, który sprawia, że wstrzymujemy oddech. Nie brakuje tu pełnych grozy chwil, pojawia się nawet seans spirytystyczny. I, co bardzo mi się spodobało: w książce pojawiła się bajka opowiedziana w góralskiej gwarze – gratka dla każdego czytelnika. Sekrety, tajemnice, ciężka atmosfera, ciekawi bohaterowie – to wszystko składa się na bardzo interesującą historię osadzoną w czasach współczesnych i na tle słowiańskich wierzeń. Jest to coś zupełnie nowego, jeśli chodzi o polski rynek. Magiczna opowieść w naszych rodzimych realiach, gdzie współczesność splata się z magią i sięga daleko w głąb pogańskich legend.
str. 33 – “Dom państwa Malików był… dziwaczny. Duży. Stary. Zakurzony. Pełen podniszczonych mebli, koronkowych firanek i serwetek haftowanych krzyżykami – no i książek leżących w stosikach, stojących na półkach, piętrzących się na meblach i parapetach. Było tam nawet pianino!”.
Serię polecam głównie młodzieży, ale także rodzicom i trochę starszym dzieciom do czytania wspólnie. Książki warto czytać po kolei, by zachować chronologię wydarzeń.
*cytaty pochodzą z książki
**opinia również na blogu Papuzie pióro: http://papuziepioro.pl
“Ktokolwiek zbłądzi w dawnych Słowian góry,
Gdzie w splotach sennych Żmij leży,
Temu płomienny blask rozświetli chmury,
Skrytych on spotka rycerzy (…)”.
Całkiem niedawno zachwalałam Wam nową serię dla młodzieży pt.: “Dzieci dwóch światów”. Pierwszy tom serii, “Mysia Wieża” bardzo mi się spodobał i chętnie sięgnęłam po drugą część pt.: “Śpiący rycerze”. Powieść czaruje na...
2020-01-14
“Podróż Cilki” jest przedstawiana jako kontynuacja książki “Tatuażysta z Auschwitz”, jednak moim zdaniem jest to nie tyle kontynuacja, co po prostu osobna historia o bohaterce, którą poznaliśmy już w pierwszej książce. Nie znajdziemy tutaj dalszych losów Lalego Sokołowa, czyli tatuażysty z obozu.
Warto też na samym początku zaznaczyć, że nie jest to dokument. Podobnie jak “Tatuażysta z Auschwitz” jest to powieść oparta na pewnych zdarzeniach, które miały miejsce w latach czterdziestych i pięćdziesiątych ubiegłego wieku.
Cilka Klein to dziewczyna, którą Lale Sokołow poznał w Auschwitz-Birkenau i której zawdzięczał życie. Jego ukochana, Gita, była przyjaciółką Cilki. Nie jestem pewna, czy mężczyzna tak do końca zdawał sobie sprawę z tego, jak wiele poświęciła Cecilia, by ocalić ich dwoje…
Historia Cilki rozpoczyna się w chwili wyzwolenia Auschwitz przez Armię Czerwoną. Powinien być to jeden z najszczęśliwszych dni w życiu dziewiętnastoletniej dziewczyny. Bo czy po latach spędzonych w obozie koncentracyjnym, w nieludzkich warunkach, w zimnie, głodzie i upodleniu, może przydarzyć jej się coś jeszcze gorszego? Niestety nie jest to koniec gehenny Cilki. Za domniemaną kolaborację z wrogiem dziewczyna zostaje skazana na piętnaście lat ciężkich robót w radzieckim łagrze.
str. 13 – “- Skoro znacie tyle języków, to mamy podstawy sądzić że przyjechaliście tu szpiegować i sprzedawać informacje obcym siłom”.
Załamana i zrozpaczona Cilka wyrusza w kolejną długą, morderczą podróż w bydlęcym wagonie na daleką Syberię. Nie może w to uwierzyć… Tyle lat męki i czekania na wolność…
str. 14 – “Pewnego dnia zabierają ją. Omdlewającej z głodu i wyczerpanej brakiem snu dziewczynie wydaje się, że postacie strażników, ściany i podłogi są przezroczyste, jak we śnie”.
Gułag w Workucie znajduje się pod kołem podbiegunowym. Chłód panujący tu na co dzień jest nie do zniesienia, latem z kolei wszystkim dokuczają białe noce.
Cilka ponownie trafia do brudnego baraku wraz z innymi, dziewiętnastoma kobietami. Jej walka o przetrwanie rozpoczyna się na nowo. Odrobina szczęścia sprawia, że dziewczyna zaczyna pracować w obozowym lazarecie jako pielęgniarka. Dzięki temu może trochę lepiej zjeść, ogrzać się i uniknąć ciężkiej pracy przy ładowaniu węgla.
str. 110 – “Dni wloką się niemiłosiernie, noce są coraz dłuższe i ciemniejsze. Temperatura nieustannie spada, a Cilka z trudem wierzy, że może być tak zimno. Pracuje w lazarecie i walczy z ciągłym poczuciem winy – sumienie uspokaja, przemycając żywność dla współlokatorek z baraku. Przynosi im chleb, warzywa, margarynę. Prawdziwą herbatę(…)”.
Niełatwo przetrwać w gułagu, ale Cilka jest twarda. Na jak długo jednak starczy jej sił? Każdego dnia dzieje się coś, co odbiera ludziom nadzieję i hart ducha. Strażnicy rzadko kiedy okazują litość, władza daje im złudne poczucie wyższości nad innymi.
Strach, obawa o jutro, o przyszłość, o własne życie, lęk przed strażnikami – to codzienność kobiet z baraku Cilki. Piętnaście lat wydaje się być terminem tak odległym, że aż niemożliwym do wyobrażenia. Piętnaście lat w gułagu to niemal wieczność…
“Podróż Cilki” to poruszająca historia o chęci przeżycia, odwadze i niezwykłej wręcz woli walki o teraźniejszość. O przyszłości się tu nie myśli. Przyszłość jest wielką niewiadomą.
Zaskakujące jest to, jak człowiek przystosowuje się do warunków, w jakich przychodzi mu żyć. Kobiety z baraku próbują nadać przytulności miejscu, w którym przebywają, haftują serwetki, choć zdobycie nici wymaga wyprucia jej z prześcieradła. Te, które potrafią, szydełkują. Z trudem zdobyte drobiazgi pozostają w baraku tylko dlatego, że strażniczka zostaje przekupiona dodatkowymi porcjami jedzenia i przymyka oko na osobiste bibeloty. Bo też kobietom nie wolno mieć niczego swojego, a za schowanie czegoś pod materac grozi ciężka kara ciemnicy.
Książka została napisana w czasie teraźniejszym, idealnym dla tej tematyki i w trzeciej osobie. Znaczna większość akcji rozgrywa się w gułagu w Workucie, co jakiś czas wydarzenia przeplatane są zdarzeniami z przeszłości Cilki, z jej rodzinnego domu oraz z obozu koncentracyjnego.
Ile może znieść człowiek, któremu zaczyna brakować nadziei? Co stanie się z takim człowiekiem, który pogrąża się w apatii i nicości? Czy taki ktoś znajdzie jeszcze cel do działania? Do życia?
Czy Cilka przetrwa kolejne więzienie? Jak potoczą się jej losy? Warto dowiedzieć się samemu i przeczytać książkę Heather Morris. Jest to bardzo dobrze napisana powieść dokumentalizowana, wciągnie każdego, kto lubi czytać powieści o tej tematyce, bardzo gorąco polecam.
*cytaty pochodzą z książki
**opinia również na moim blogu Papuzie pióro: http://papuziepioro.pl
“Podróż Cilki” jest przedstawiana jako kontynuacja książki “Tatuażysta z Auschwitz”, jednak moim zdaniem jest to nie tyle kontynuacja, co po prostu osobna historia o bohaterce, którą poznaliśmy już w pierwszej książce. Nie znajdziemy tutaj dalszych losów Lalego Sokołowa, czyli tatuażysty z obozu.
Warto też na samym początku zaznaczyć, że nie jest to dokument. Podobnie jak...
2020-01-04
Po “Uzdrowicielu” i po jego drugiej części, czyli “Wiedźmie”, bardzo wyczekiwałam trzeciej książki pani Magdaleny, ale nie spodziewałam się, że będzie to coś zupełnie niezwiązanego z serią o Uzdrowicielu.
Tymczasem dostałam coś całkowicie innego. Coś z zupełnie odmiennego gatunku i z przyjemnością stwierdzam, że jest to coś nowego, świeżego i bardzo obiecującego.
Bohaterem powieści jest Samuel. Samuel otrzymuje od swego szefa pewne ważne zadanie, które początkowo jak najbardziej planował wykonać, jednak po drodze wydarza się coś, co sprawia, że je porzuca, a podejmuje się czegoś zupełnie nieoczekiwanego.
Co w tym dziwnego?
Pewnie nic. Chociaż nie, cała ta sytuacja jest niecodzienna i nietypowa przez wzgląd właśnie na naszego bohatera, ponieważ Sam nie jest jakimś tam zwykłym chłopakiem.
Sam jest aniołem.
I to nie takim aniołkiem mieszkającym na puchatej chmurce, a poważnym aniołem. Aniołem stróżem.
Po otrzymaniu zadania i wyznaczeniu człowieka, którego ma objąć opieką, Sam spotyka na swojej drodze Dawida i błyskawicznie podejmuje decyzję, że to właśnie on i nikt inny, potrzebuje jego pomocy.
Samuel nie zdaje sobie sprawy z tego, jak trudne wyzwanie przed nim stoi. Dawida bowiem opętał diabeł…
Sam nie ma długiego stażu w byciu aniołem, nie jest też typem, który potulnie wykonuje czyjeś polecenia. Czym poskutkuje sprzeciwienie się woli szefa? No i co stanie się z Dawidem i jego rodziną? Jak ocalić kogoś, kto w chwilach opętania nie jest sobą i zamiast współpracować ze swoim aniołem stróżem, jeszcze wszystko mu utrudnia? Sam naprawdę nie ma łatwego zadania.
str. 38 – “Wciąż nie mogłem przywyknąć do myśli, że dla zwykłych ludzi jestem teraz mistycznym zjawiskiem, zwiastunem, boskim posłańcem”.
Do jakiej kategorii przypisać “Nie zostawiaj mnie”? Muszę tu zaznaczyć, że jestem osobą niewierzącą, więc wszelkie postaci aniołów, diabłów czy Boga, traktuję jako postaci fantastyki literackiej i nie są one dla mnie związane z żadną religią. Tak więc powiedzmy, że jest to powieść fantasy osadzona w realiach współczesnych.
Początkowo nie byłam przekonana, czy to powieść dla mnie, ale wystarczyło mi kilka zdań, by wiedzieć, że będzie się ją czytać po prostu wyśmienicie. Szybko i lekko. Postaci, mimo że fantastyczne, są bardzo realistyczne. Ich przeżycia, relacje, doznania, również zdają się czytelnikowi mocno prawdziwe. Poza głównymi bohaterami, czyli Samuelem i Dawidem, poznajemy tu siostrę Dawida, Weronikę, ich rodziców i kilka innych – bardzo ważnych dla fabuły postaci: aniołów, diabłów oraz ludzi. Jest nawet pies, Teodor, nie ukrywam, że bardzo mocno przypadł mi do serca.
Fabuła powieści zamyka się w nieco ponad trzystu czterdziestu stronach, ale mimo to, książka jest do “połknięcia” w dwa, trzy wieczory.
Chciałam usilnie uniknąć porównań do serii o Uzdrowicielu, bo te książki są ze wszech miar różne, jednak muszę wspomnieć co nieco o warsztacie pisarskim autorki. “Towarzyszę” jej już od kilku lat, a od czasu pierwszego tomu “Uzdrowiciela” minęło trochę czasu i muszę przyznać, że strona techniczna “Nie zostawiaj mnie” jest o wiele mocniejsza niż poprzednich powieści. Ilość bohaterów jest zminimalizowana do tylu, ilu potrzeba, dzięki czemu nie panuje tu bałagan i nie gubimy się w tłumie. Nie ma tu żadnego chaosu, akcja została w przemyślany sposób poukładana, raczej nic w niej nie powstało na łapu-capu. Zarówno fabuła, jak i postaci zostały zaplanowane ze wszelkimi szczegółami. Każdy z bohaterów ma tu swój udział, jakby na kartach powieści zostało zaznaczone jego przeznaczenie. Wszelkie zdarzenia, jakie mają tu miejsce, będą miały znaczenie na kolejnych kartkach czy w kolejnych rozdziałach. Nic się tutaj nie dzieje bez powodu. Podobnie jak Samuel nie wybrał Dawida bez przyczyny, choć początkowo jego celem był ktoś zupełnie inny.
str. 29 – “(…) Boże, on mnie widział!
– Nie zostawię cię! – odparłem mu z mocą. Po mojej stronie była potęga, czułem ją całym istnieniem, czułem moc skrzydeł, które jaśniały z każdą chwilą. W końcu ich blask zaczęli dostrzegać ludzie”.
Trudno nie zwrócić uwagi na dopracowane dialogi, opisy, relacje między bohaterami, na ładunek emocjonalny, jaki każdy z nich do powieści wnosi.
str. 128 – “Pochwyciłem go za szyję, nim zdążył choćby mrugnąć, po czym powaliłem na bruk, aż huknęło. Skrzydła szybko zmaterializowały swe istnienie, składając się w pozycji ataku orła. Potem postawiłem nogę na jego gardle, na co zacharczał gniewnie, lecz nie mógł się uwolnić. Drugą ręką po raz pierwszy wyciągnąłem mą jedyną broń, która materializowała się tylko na me życzenie. Bicz wyplatany z dwunastu rzemieni, długi na osiem stóp. To, co różniło go od bicza używanego przez mojego ulubionego bohatera filmów przygodowych, to fakt, że wypełniony boską mocą, lśnił błękitem i kropił wodę, której diabełki bardzo nie lubiły, ponieważ była to woda święcona”.
To powieść o miłości. O miłości anioła stróża do ludzi. To również opowieść o tęsknocie do ziemskiego życia, do tego, co było, do przeszłości. To historia o potędze przyjaźni, o mocy poświęcenia, o dokonywaniu wyboru pomiędzy tym, co złe, a co dobre. Bo czasem – wbrew pozorom – nie jest to takie proste i oczywiste.
“Nie zostawiaj mnie”… – ileż kryje się w tym tytule emocji…
Wcześniej nie zwróciłam na to uwagi, teraz widzę to ciche błaganie, prośbę, szept… Prośbę, choć prostą, to tak bardzo wymowną. Prośbę o życie…
Lubię styl pani Magdaleny, lubię jej sympatię i przywiązanie do bohaterów, których tworzy. Ona zna ich o wiele lepiej, niż to nam pokazuje. Sporo zostawia dla siebie. Taka prawda, że wyimaginowana książkowa postać jest tym bardziej dla czytelnika realna, im więcej serca w jej stworzenie włoży autor. Większość historii życia bohatera zostaje słodką tajemnicą autora, a my poznajemy tylko jej fragment.
W powieści nie ma niczego zbędnego, akcja rozwija się szybko i w miarę wartko się toczy. Nie ma momentów znużenia i nudy, opisy pasują idealnie do sytuacji, postaci mają swoje własne sposoby zachowania, wyrażania się, nikt z nich nie jest idealny. Bohaterów pamięta się nawet po jakimś czasie od przeczytania książki, sama historia również zapada w pamięć.
To jest bardzo dobra książka. Na ogół unikam powieści o aniołach, Bogu, diabłach, szatanach, niebie i piekle, o opętaniach. Jednak tutaj jest to wszystko i książka bardzo mi się podobała. Na tyle, bym kiedyś do niej wróciła i przeczytała raz jeszcze.
Powieść ukazała się nakładem wydawnictwa e-bookowo i została bardzo dobrze przygotowana. Brak tu błędów, literówek i innego tego rodzaju byków. Jest dość ciężka, wydrukowana na porządnym, białym papierze, wyraźną, schludną czcionką.
Mam mieszane uczucia co do okładki. Pasuje rozmyte tło, pasuje postać anioła, aczkolwiek ślady ognia nałożone na sylwetkę mężczyzny sprawiają, że skrzydła giną. Na pierwszy rzut oka nie dostrzegłam w tych “plamach” ognia i skrzydła zrobiły na mnie wrażenie obciętych w dziwaczny sposób. Jednak są to odczucia mocno subiektywne i nie wpływają na moją opinię o książce. Zresztą może tak właśnie miało być.
“Nie zostawiaj mnie” to świetnie napisana pozycja, dobrze przemyślana i ciekawie zrealizowana. Spodoba się tym, którzy lubią powieści obyczajowe z nutą fantasy oraz wszystkim, którzy lubią czytać o aniołach. Spodoba się również tym, którzy lubią książki o tolerancji, o przyjaźni, o poświęceniu, o tym, ile dla człowieka wart jest drugi człowiek. To są zagadnienia ponadczasowe i warto o nich często przypominać.
*opinia również na moim blogu Papuzie pióro: http://papuziepioro.pl
**cytaty pochodzą z książki
Po “Uzdrowicielu” i po jego drugiej części, czyli “Wiedźmie”, bardzo wyczekiwałam trzeciej książki pani Magdaleny, ale nie spodziewałam się, że będzie to coś zupełnie niezwiązanego z serią o Uzdrowicielu.
Tymczasem dostałam coś całkowicie innego. Coś z zupełnie odmiennego gatunku i z przyjemnością stwierdzam, że jest to coś nowego, świeżego i bardzo...
2019-10-15
Podobnych powieści było już wiele. Był “Tatuażysta z Auschwitz”, był “Anioł z Auschwitz”, była “Kołysanka z Auschwitz”… Jednak “Księga Arona” to coś zupełnie odmiennego. Takiej emocjonalnej huśtawki, nasączonej cierpieniem, samotnością i bólem, dawno już nie doświadczyłam. Całe zło wojny, holokaustu, okrucieństwa, zła i głodu w zamkniętych murach getta, widziane oczami ośmioletniego chłopca.
I ta sugestywna, przejmująco smutna okładka. Taka zwyczajna, taka szara, a mówiąca tak wiele, pokazująca tak dużo…
Aron jest zwykłym dzieckiem. Nie ma szczególnych talentów, uzdolnień, kiepsko się uczy, średnio się zachowuje, nie słucha rodziców. Jest tak bardzo zwyczajny, że ojciec go lekceważy, sąsiedzi nie lubią i jedynie matka jeszcze wierzy, że syn wyrośnie na ludzi. Zawsze znajduje dla niego ciepłe słowo, uścisk czy uśmiech. Ciągle ma nadzieję, że chłopak będzie dobrym i uczciwym człowiekiem.
Aron, wraz z rodzicami, przenosi się tuż przed wybuchem wojny do Warszawy. To tutaj zastaje ich wojenna rzeczywistość i tutaj Aron uczy się walki o przetrwanie, gdy wokół zaczynają rosnąć mury warszawskiego getta. Wojna nie daje wyboru. By przeżyć, by nie umrzeć z głodu, trzeba kombinować i kraść. Jak wielu ludzi wtedy, również Aron wierzył, że przesiedlenie żydowskich rodzin do getta, jest tymczasowe, a wojna to zjawisko przejściowe i wkrótce się skończy. Niestety z każdym dniem stawało się jasne, że trwa dalej, a to, czy ludzie w getcie mają co jeść, w co się ubrać czy też nie potrzebują lekarza i leków, nikogo nie interesuje. Aron – jak to dziecko – całej sytuacji nie ocenia. Nie zastanawia się, co by było, gdyby nie wojna, nie płacze za wolnością, nie tęskni za dawnym życiem. On przyjmuje sytuację taką, jaka ona jest i usiłuje w niej przetrwać za wszelką cenę. Nie każda z jego dziecięcych decyzji jest słuszna. Nie każda wydaje nam się racjonalna i logiczna. Ośmiolatek nie wszystko rozumie. Czasem jego działania są okrutnie infantylne, głupie wręcz, bezsensowne… Ale to w końcu małe dziecko. Ile dzieci w obliczu wojny potrafiłoby zachować racjonalizm? Ilu dorosłych? Gdy w oczy nieustannie zagląda głód, strach, samotność?
str. 57 – “Na bramach do getta zawisły ostrzeżenia o zagrożeniu epidemią. Rodzice przestali odwiedzać dzielnice za murem i mnie też przykazali, żebym tam nie chodził”.
Brakuje wszystkiego: jedzenia, leków, środków higienicznych, ubrań. Ludzie, osłabieni głodem, chorują. Są wycieńczeni przez pasożyty. Wszy są powszechne i szybko się rozprzestrzeniają. Biegają po głowach wszystkich dzieci i nie ma jak i czym ich zwalczyć. Zresztą i tak pojawiłyby się znowu…
W dniu, w którym Aron zostaje sierotą i musi stawić czoła przytłaczającej rzeczywistości, jego świat diametralnie się zmienia. Chłopiec nie ma dokąd pójść, gdzie spać, do kogo się przytulić. Znikąd żadnego słowa otuchy. Poczucie bezpieczeństwa, którego namiastkę starała się stworzyć mu matka, pryska jak bańka mydlana.
Co ma zrobić mały, samotny chłopiec, brudny i głodny, który nie ma domu, ani nikogo, kto by o niego zadbał? Dokąd iść? Do kogo się zwrócić? Strach przed niemieckimi mundurami dodatkowo się nasila, kiedy jesteś całkiem sam.
Maleńki promyk szczęścia uśmiecha się do Arona, gdy ten trafia pod opiekę Janusza Korczaka i do zorganizowanego przez niego sierocińca. Tutaj Aron przypomina sobie, czym jest troska o drugiego człowieka. Niestety taki stan nie trwa długo…
str. 309 – “Szliśmy dalej. Szliśmy tak już od siódmej. Szliśmy chwiejnym krokiem. Szliśmy zataczając się. Szliśmy słaniając się na nogach. Słońce wisiało dokładnie nad naszymi głowami. W uszach mi dzwoniło. Dzieci potykały się i wpadały na siebie nawzajem. Jak one wszystkie dawały radę bez wody i jedzenia? Miałem wrażenie, jakby coś mi zalewało wnętrzności”.
Osoba Janusza Korczaka, który pojawia się w powieści, to bardzo ciekawy motyw, biorąc pod uwagę fakt, iż tak do końca nie wiadomo, co się z nim stało. I nie wiadomo, gdzie i jak spędził swe ostatnie chwile życia. Źródła podają, że wraz z grupą swoich podopiecznych oraz współprowadzącą Dom Sierot Stefanią Wilczyńską, został wywieziony w 1942 roku do obozu w Treblince.
Był gorący sierpień. Na Korczaka i resztę jego grupy, czekały bydlęce wagony…
“Księga Arona” to powieść pisana prostym, dziecięcym językiem i wydaje mi się, że właśnie dlatego jest tak mocno emocjonalna, tak bardzo i dotkliwie trafia do serca czytelnika. Aron nie analizuje sytuacji, w jakich się znajduje, on nas o nich po prostu informuje. Analizować zaczynamy my sami, zastanawiać się, co czuł, jak bardzo musiało być mu źle, jak mocno się bał.
str. 219 – “Korczak powiedział, że tydzień wcześniej w jednym domu znalazł sześcioro dzieci tłoczących się na mokrym, zbutwiałym materacu. Kiedy znów nie odpowiedziałem, zapytał, kto w dzisiejszych czasach nie jest smutny. W czasach gdy cały świat jest jednym wielkim smutkiem”.
Smutek, cierpienie, gwałt na ludzkiej psychice, godności. Odarcie ze wszystkiego, co ważne. Ten straszny okres w dziejach świata nigdy nie powinien się wydarzyć.
Niestety wydarzył się.
Nie cofniemy tego, nie zmienimy historii. Możemy jednak o tym mówić. Możemy czytać, pisać, przypominać. Za jakiś czas zabraknie naocznych świadków tych wszystkich zbrodni na ludzkości, dlatego takie powieści jak “Księga Arona” powinny powstawać i iść w świat. Powinny docierać do wszystkich, do każdego zakątka, powinny być czytane i przekazywane dalej i dalej. Być może właśnie wtedy damy ludzkości szansę pamiętania o tym i takie rzeczy już nigdy nie będą miały miejsca.
Tę powieść powinien przeczytać każdy. Bez wyjątku.
*cytaty pochodzą z książki
**opinia również na moim blogu Papuzie pióro: http://papuziepioro.pl
Podobnych powieści było już wiele. Był “Tatuażysta z Auschwitz”, był “Anioł z Auschwitz”, była “Kołysanka z Auschwitz”… Jednak “Księga Arona” to coś zupełnie odmiennego. Takiej emocjonalnej huśtawki, nasączonej cierpieniem, samotnością i bólem, dawno już nie doświadczyłam. Całe zło wojny, holokaustu, okrucieństwa, zła i głodu w zamkniętych murach getta, widziane oczami...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-10-01
Czy miłość może przezwyciężyć wszelkie przeszkody? Czy ma moc pokonywania tego, co nieuniknione? Czy jest w stanie podjąć walkę o to, co na świecie najważniejsze? Czy potrafi posklejać świat rozdarty na miliony fragmentów? I czy jest na tyle silna, by w okrucieństwie wszechogarniającego świat chaosu, braku nadziei, strachu i bólu, odnaleźć tak upragniony spokój?
Tyle pytań… Tyle niepewności… Tyle lęków…
Ile może znieść jeden człowiek?
Eoin Dempsey pokazuje, że bardzo wiele. I właśnie o tym oraz o tym, czym może być poświęcenie, jest ta książka.
“Anioł z Auschwitz” to już kolejna pozycja o tej tematyce, po którą sięgnęłam. Zdawać by się mogło, że wszystkie one są podobne i że wszystkie traktują o tym samym, że wszystko już zostało powiedziane. Otóż nie, nic bardziej mylnego.
Powieść Dempseya to historia fabularyzowana. Jej bohaterem jest Christopher Seeler, Niemiec. Wybranką jego serca została Rebekka, Żydówka, którą mężczyzna poznał jeszcze długo przed wybuchem wojny. Młodzi byli nierozłączni, pomimo krzywych spojrzeń rodziców i wielu przeciwności losu. Niestety wojna dotarła również na wyspę Jersey, gdzie oboje mieszkali, a represje nazistów wobec Żydów, dotykają także Rebekki. Dziewczyna zostaje wywieziona gdzieś do Europy, a Christopher deportowany do Niemiec. By odnaleźć ukochaną, zgłasza się na ochotnika do SS i rozpoczyna służbę w obozie Auschwitz.
Jakiego poświęcenia i jakiej odwagi wymagać będzie od niego ten desperacki krok, może wiedzieć tylko on sam. A czy uda mu się odnaleźć Rebekkę, czytelnik powinien dowiedzieć się już z samej książki.
str. 99 – “Wszędzie mówiono o wojnie, na całej wyspie. Młodzi mężczyźni odpływali do Anglii, szukając szansy dobrania się Hunom do skóry. Tym, którzy zostali na Jersey, wojna wydawała się odległa jak sztorm na pełnym morzu, o którym rybacy opowiadają na słonecznym lądzie.
A jednak wszędzie panował strach (…)”.
Brutalność i okrucieństwo obozu, które stały się codziennością Christophera, mocno go zszokowały. Nie spodziewał się tak nieludzkiego traktowania, tylu strasznych śmierci, ograbiania ludzi z godności i człowieczeństwa, bezkompromisowego wydzierania matkom dzieci, wysyłania do komór gazowych… I choć stał po drugiej stronie, oprawcy i kata, wszystko to było ponad jego siły. Jedynie myśl o odnalezieniu Rebekki utrzymywała go przy zdrowych myślach. Nadzieja raz się pojawiała, raz znikała. Christopher jednak uparcie próbował.
Powieść ukazuje punkt widzenia niemieckiego oficera obserwującego procedury w Auschwitz, uczestniczącego w wielu zdarzeniach, które nigdy nie powinny były się wydarzyć.
str. 165 – “Do przebieralni krematorium nr III weszło właśnie około ośmiuset słowackich Żydów. Wysłuchali już kłamstw esesmanów, więc byli dość spokojni. Christopher wiedział, że powinien być widywany podczas tej strasznej procedury. Przechadzał się wzdłuż ławek (…). Patrzył, jak ludzie się rozbierają, i rozpaczliwie unikał kontaktu wzrokowego”.
“Anioł z Auschwitz” to historia o tym, że nadzieja umiera ostatnia. Zawsze. To opowieść o wielkiej odwadze, poświęceniu, empatii, a także o tym, jak bardzo wojna zmienia człowieka. Jak niszczy jego psychikę, jak bardzo rujnuje to, co świadczy o naszym człowieczeństwie. Tylko nieliczni potrafią przetrwać i pójść dalej. Czy zapomną? Nigdy. Są rzeczy, ludzie i zdarzenia, których nie zapomni się nigdy. Są też historie, które nigdy nie powinny zostać zapomniane. Nigdy też nie powinny wydarzyć się ponownie.
Przeczytajcie “Anioła z Auschwitz”, niech opowieść o smutku i odwadze idzie w świat dalej i dalej.
*opinia również na moim blogu Papuzie pióro: http://papuziepioro.pl
**cytaty pochodzą z książki
Czy miłość może przezwyciężyć wszelkie przeszkody? Czy ma moc pokonywania tego, co nieuniknione? Czy jest w stanie podjąć walkę o to, co na świecie najważniejsze? Czy potrafi posklejać świat rozdarty na miliony fragmentów? I czy jest na tyle silna, by w okrucieństwie wszechogarniającego świat chaosu, braku nadziei, strachu i bólu, odnaleźć tak upragniony spokój?
Tyle...
2019-06-19
“Nazywam się Milion” to najnowsza powieść od Wydawnictwa Dlaczemu i kolejna pozycja, której patronuje, między innymi, Papuzie pióro, co ogromnie mnie cieszy.
Książka od razu przyciągnęła moją uwagę. W świecie, w którym nawet fakt, co twój sąsiad jadł na śniadanie, nie jest dzisiaj już żadnym sekretem, pojawia się nagle tajemnicza dziewczyna. Nie wie, a raczej nie pamięta, skąd pochodzi, gdzie dotąd mieszkała. Nie jest zorientowana w sytuacji politycznej naszego kraju, nie pamięta znaczenia niektórych słów. Ze snu wyrywa ją wizerunek kobiety, którą być może kiedyś znała… Niestety nie wie nawet, gdzie jej szukać, ani czy ta w ogóle kiedykolwiek istniała. Może jest tylko i wyłącznie wytworem jej wyobraźni?
Dziewczyna jest zagubiona. Prosi o pomoc komisarza lubelskiej policji – Pascala Kirskiego. Ku swemu zdumieniu policjant odkrywa, że dziewczyny nikt nie zna, nikt jej też nie szuka, nikt nie zgłosił zaginięcia. Nie wiadomo zupełnie, skąd się wzięła. Jedyną rzeczą, jaką o niej w tej chwili wiadomo to to, że teraz mówią na nią Milion.
str. 459 – “Przyprowadził ją policjant, błąkała się po naszym lubelskim dworcu. Była ubrana w piżamę. Sprawdziliśmy, czy ktoś zgłaszał zaginięcie kobiety. Obdzwoniłam inne szpitale psychiatryczne, ale nic. Nikt nigdy jej nie szukał”.
Kirski wyszedł właśnie ze szpitala i równolegle z poszukiwaniami tożsamości dziewczyny cierpiącej na amnezję, prowadzi śledztwo dotyczące rozprowadzania dopalaczy. A te zbierają swe okrutne żniwo wśród młodych, często nadal nieświadomych zagrożenia, jakie te niosą, ofiar. Temat mocno na czasie, na pewno wart tego, by o nim mówić i pisać jak najwięcej.
Książka jest napisana przystępnym i nieskomplikowanym językiem, przez co dobrze i dość szybko się czyta. Z początku miałam wrażenie lekkiego chaosu, które po paru krótkich rozdziałach na szczęście znikło. Akcja się rozkręciła i nabrała wiatru w żagle. Rzecz dzieje się w Lublinie, ale nie tylko i jako mieszkanka Gdańska, bardzo doceniłam sceny rozgrywające się w moim mieście i z przyjemnością je czytałam.
To, co mnie w powieści raziło i czego miałam przesyt, to piłka nożna. Piłka wszechobecna co kilka stron, często i dużo. Osobiście nie lubię piłki nożnej i te sceny, opisy kolejnych meczy, jakieś ciekawostki z nimi związane, zwyczajnie mnie znudziły. Na szczęście jest ich o wiele mniej w dalszej części albo zwyczajnie nie zwracałam już na nie tak bacznej uwagi.
Jest też w książce trochę fragmentów, który nijak nie pasowały mi do całości i których można było zwyczajnie uniknąć, bo niczego właściwie do historii nie wnosiły. Takim fragmentem jest historia życia Adolfa Hitlera. Większość już ją pewnie zna, nie wniosła ona kompletnie niczego do powieści i nie miała też właściwie niczego wspólnego ani z bohaterami, ani z sensem całości.
Za to bardzo wciągnęła mnie historia z przeszłości dotycząca Franka i Poli, która działa się w gdańskim domu dziecka – niecierpliwie czekałam na kolejne sceny i bardzo żałuję, że nie było ich więcej. Czytając je, wkraczamy w zupełnie inny klimat, chwilami niepokojący, wręcz złowieszczy. Jakbyśmy przenosili się do zupełnie innej książki i innych bohaterów – chwilami akcja biegnie dwutorowo, co zazwyczaj jest dość ciekawym zabiegiem autora i również tutaj odbieram go jako duży plus.
Książka liczy sobie przeszło pięćset stron, jednak czyta się dość szybko, głównie za sprawą bardzo krótkich rozdziałów i przeskakiwania od bohatera do bohatera. To skutecznie pcha akcję naprzód i nie pozwala nam się nudzić. Powieść biegnie wielowątkowo, jednocześnie rozwiązuje się kilka różnych spraw, choć niektóre są ze sobą powiązane. Chwilami daje nam to poczucie chaosu, ale później wsiąkamy w akcję i przestaje nam to przeszkadzać, a całość śledzimy z zaciekawieniem. Wielokrotnie treść ociera się o historię, o II Wojnę Światową, o Majdanek, o przeżycia z czasów obozów koncentracyjnych, o różne wydarzenia z przeszłości, które tworzą bardzo ciekawą otoczkę dla czasów współczesnych. Klimat tajemnicy i historycznej przeszłości, odkrywanie jej sekretów, doszukiwanie się drugiego dna, budują bardzo ciekawe tło dla bohaterów książki.
Akcja powieści biegnie dość spokojnie, ale mniej więcej w połowie nabiera tempa, dość mocno przyspiesza i aż do końca już nie zwalnia. To sprawia, że powieść wciąga mocniej niż na początku i trudniej się od niej oderwać. I jeśli z początku czytelnik uważa, że w książce niewiele się dzieje, to z pewnością szybko zmieni zdanie.
“Nazywam się Milion” to dobra, wciągająca książka, z bardzo dobrze nakreśloną fabułą, z ciekawymi bohaterami i z relatywnie nowatorską historią. Polemizowałabym trochę, czy aby na pewno jest to kryminał, ale to już w sumie pozostawiam do osądzenia Wam. Sięgnijcie po książkę, jest ciekawa, wciągająca, spod pióra polskiej autorki i z wieloma zaletami, które czynią z niej wartościową i bardzo interesującą lekturę. Gorąco polecam.
*opinia również na moim blogu Papuzie pióro: http://papuziepioro.pl
**cytat pochodzi z książki
“Nazywam się Milion” to najnowsza powieść od Wydawnictwa Dlaczemu i kolejna pozycja, której patronuje, między innymi, Papuzie pióro, co ogromnie mnie cieszy.
Książka od razu przyciągnęła moją uwagę. W świecie, w którym nawet fakt, co twój sąsiad jadł na śniadanie, nie jest dzisiaj już żadnym sekretem, pojawia się nagle tajemnicza dziewczyna. Nie wie, a raczej nie pamięta,...
2019-04-25
“- Jestem Jedyną! – zawołała. – Wybraną do tego, by zmusić ciemność do cofnięcia się. I tak właśnie uczynię. Jeśli boicie się walczyć, uciekajcie, kryjcie się. Ale i tak was znajdę. Przyłączcie się do mnie. Stawcie im czoła, walczcie z nimi, a kiedy światło spali ciemność na popiół, będziecie wolni”.
Wyczekiwałam tej książki tak samo niecierpliwie, jak tegorocznej wiosny. Całkiem niedawno bowiem przeczytałam pierwszy tom “Kronik tej Jedynej” pt.: “Początek” i zostałam kompletnie oczarowana. Wśród wielu powieści Nory Roberts były takie, o których zapominałam od razu po ich przeczytaniu oraz takie, do których chętnie wracam do dziś. Zdarzyły się również takie, przez które ciężko było mi przebrnąć. “Kroniki tej Jedynej” to zdecydowanie jedna z najlepszych serii autorki w jej całej karierze pisarskiej.
Od wydarzeń z pierwszego tomu mija właśnie trzynaście lat. Fallon Swift osiąga wiek, w którym zacznie się uczyć, co tak naprawdę oznacza bycie “tą Jedyną”. Z dala od rodzinnego domu, twarda i nieustępliwa, pozna tajniki magii, ciężkiej pracy, prawa natury, a także dawnego świata, który już nie istnieje, a ona nigdy dotąd go nie poznała.
str. 48 – “A potem nagle skończył się świat. Wszystko (…) odeszło z dymem, krwią i wrzaskiem krążących nad głowami wron”.
To ona będzie odpowiedzialna za nowy początek. To na jej barkach spoczywa przyszłość i bezpieczeństwo przyszłych pokoleń. To jej przeznaczeniem jest stoczenie walki ze złem. Tylko czy będzie na to gotowa? I czy – kiedy ta chwila już nadejdzie – odważy się?
Jej opiekun i nauczyciel, Mallick, który do tej roli przygotowywał się od setek lat, wojownik, ma za zadanie teraz przygotować Fallon do tego, by stanęła ze swoim przeznaczeniem twarzą w twarz. Ale uczy ją nie tylko walczyć; tak naprawdę uczy ją o wiele, wiele więcej, choć na pierwszy rzut oka wcale tego nie widać…
Fallon na własną rękę odkryje magię, która ją zaskoczy. Pozna ludzi i Niesamowitych, odkryje sekrety lasów, a nawet ujrzy środowisko, z którego pochodzi jej matka – Lana.
“Z krwi i kości” zupełnie nie odbiega klimatem od pierwszej części. Mimo 470 stron książkę czyta się migiem i trudno się od niej oderwać. Jest pełna przygód, magii, wspaniałych stworzeń, ciekawych postaci i bohaterów, których już poznaliśmy w pierwszym tomie. Znaczna większość akcji rozgrywa się teraz w lasach, gdzie Fallon się szkoli. Razem z nią poznajemy jej nowy dom i razem z nią podejmiemy się zadań, które otrzymuje od Mallicka. I choć początkowo dziewczyna nie jest przekonana co do swojej roli w tym nowym świecie, ani przeznaczenia, na które nie ma żadnego wpływu, w końcu powoli wdraża się w naukę. A trzeba przyznać, że nagroda będzie spektakularna.
str. 303 – “Fallon otworzyła księgę.
Śpiew obwieścił to światu gromkim chórem. Powiał wiatr, ciepły, dziki, niosący smak ziemi i morza, kwiatów i ciała, kiedy płomienie sunęły po stronicach.
I wypisały jej imię”.
Atmosfera powieści jest bardziej przesiąknięta baśnią niż pierwsza część. Mimo iż akcja osadzona jest w czasach współczesnych i rozgrywa się trzynaście lat po katastrofalnej pandemii, nadal przebywamy we współczesności. Rządy wprawdzie nie istnieją, podobnie jak dotychczasowa infrastruktura, miasta, cywilizacja. To wszystko to już przeszłość. Teraz nadchodzi nowe. Wojna dobra ze złem, odwieczny konflikt, w którym zwyciężyć może tylko jedna strona.
str. 339 – “Tam, gdzie światło ich przywiodło, gdzie znaki ich doprowadziły, gdzie krew ojca mego splamiła ziemię. Tam trzeba zebrać armię, wykuć broń przeciw ciemności. Stamtąd do wielkich miast, do gruzu i ruin, przez morza, pod ziemię. Zdrada, krew, kłamstwa przyniosą gorzkie owoce i niektórzy po drodze upadną. Ze wzrostem magii, od zderzenia światła z ciemnością, zadrżą światy”.
“Z krwi i kości” to pierwszorzędnie poprowadzona fabuła. Tutaj wszystko jest idealnie wyważone, nic nie jest przegadane, akcja toczy się doskonałym tempem. Każdy z bohaterów to indywidualna postać, którą możemy poznać po samym tylko stylu wypowiedzi. Poza ludźmi spotkamy tu wiedźmy, duszki, elfy, magów i fantastyczne zwierzęta. Po tym, jak świat zniszczyła apokalipsa, ludzie i Niesamowici żyją teraz bliżej natury. Uczą się z niej korzystać, dbają o nią, szanują ją i doceniają. Oczywiście ci dobrzy, bo na świecie nie brakuje również niestety tych drugich.
str. 315 – “Jego korzenie obejmują boginię ziemi – powiedział. – Jego gałęzie wznoszą się do boga słońca. Jego liście oddają w powietrze życie, łapią deszcz. Będzie stanowił dom dla ptaków, a ich pieśni ozdobią to miejsce na wieki. Drzewo łączy wszystko, ziemię, powietrze, ogień, magię. To, co chodzi, co lata, co pełza, łączy się przezeń ze światłem”.
Piękna okładka, której znaczenie pojmujemy dopiero po lekturze lub w jej trakcie, przejrzysty druk, brak błędów i literówek to – jak zwykle – ogromny plus dla Wydawnictwa Edipresse Książki.
To, co najmocniej ujmuje w tej powieści to ewidentnie klimat. Przywiązujemy się do bohaterów, przeżywamy z nimi ich sukcesy i porażki, drżymy o ich życie podczas starć z wrogiem. Trzeba też przyznać, że – i to jest bardzo typowe dla Nory Roberts – to powieść w której nie zabraknie nam olbrzymiego wachlarza przeróżnych emocji. I to począwszy od tych bardziej przyziemnych, po iście wzniosłe i patetyczne. No ale to w końcu opowieść o bohaterach.
Pozostaje czekać na trzeci, finalny tom “Kronik tej Jedynej”. Ode mnie powieść otrzymuje dziesięć gwiazdek i wędruje na półkę z ulubionymi książkami – na pewno jeszcze do niej wrócę.
*cytaty pochodzą z książki
**opinia również na moim blogu Papuzie pióro: http://papuziepioro.pl
“- Jestem Jedyną! – zawołała. – Wybraną do tego, by zmusić ciemność do cofnięcia się. I tak właśnie uczynię. Jeśli boicie się walczyć, uciekajcie, kryjcie się. Ale i tak was znajdę. Przyłączcie się do mnie. Stawcie im czoła, walczcie z nimi, a kiedy światło spali ciemność na popiół, będziecie wolni”.
Wyczekiwałam tej książki tak samo niecierpliwie, jak tegorocznej wiosny....
2019-03-15
Czytam książki Sandry Brown od ponad dwudziestu pięciu lat. Nie pamiętam takiej, która by mi się nie spodobała, za to pamiętam kilka takich, które wbiły mnie w fotel i również takie, które nie pozwalały iść spać. Bywało, że czytałam do trzeciej czy czwartej rano. I przyznaję, że do dziś nie przechodzę obojętnie wobec książek autorki, bo każda niemal jest gwarancją naprawdę dobrej, trzymającej w napięciu, lektury. Zwłaszcza, że kilkanaście lat temu trafiałam raczej na romanse z dreszczykiem sensacji, a teraz są to powieści sensacyjne z dodatkiem romansu, co pasuje mi o wiele bardziej.
“Furia” dotarła do mnie w tajemniczej czarnej kopercie. Od razu wiedziałam, że będzie to coś specjalnego. Zwłaszcza, że w ślad za książką, z koperty wypadł woreczek strunowy, a w nim… No cóż, jako stała bywalczyni strzelnicy, nie musiałam zgadywać dwa razy: łuski po nabojach z glocka. To był dopiero smaczek, dziękuję bardzo Wydawnictwu Edipresse Książki :)
Bohaterka “Furii”, Kerry Bailey, dziennikarka, znana, lubiana i ceniona przez opinię publiczną, uparcie próbuje przeprowadzić wywiad ze znanym bohaterem narodowym, majorem Franklinem Trapperem. Dwadzieścia pięć lat temu major wyprowadził kilka ocalałych osób z hotelu Pegasus w Dallas, w którym wybuchło kilka ładunków wybuchowych, a na własnych rękach wyniósł małą dziewczynkę. Niestety Trapper jest uparty i nie ma zamiaru udzielać żadnych wywiadów, nie robi tego już od lat. I nawet niespotykany upór i dziesiątki telefonów Kerry nie mogą tego zmienić. Dlatego też nieugięta kobieta decyduje się dotrzeć do majora przez jego syna, prywatnego detektywa, który wcale nie jest tym faktem zachwycony. Jego układy z ojcem pozostawiają wiele do życzenia, dawne niesnaski i animozje sprawiają, że na samą myśl o rozmowie z ojcem, Johnowi cisną się na usta same niecenzuralne słowa. Jednak z kilku powodów – znanych wyłącznie jemu samemu – w końcu postanawia przedstawić dziennikarkę ojcu.
To, co wydarzy się później zaważy na całym życiu Kerry oraz syna majora Trappera. Nieznani sprawcy napadają bowiem na dom majora, w którym Kerry przeprowadza wywiad. Kim są sprawcy? I dlaczego włamali się do domu? I czego tak naprawdę chcieli od bohatera narodowego i dziennikarki? Kerry, która cudem unika śmierci, nie od razu zaczyna lękać się o własne życie, jednak splot wydarzeń, które następują później, daje jej namacalnie odczuć, że jej bezpieczeństwo wisi na włosku.
Nagle się okazuje, że nikomu nie można zaufać.
Nagle każdy jest podejrzany.
Nagle w każdym człowieku upatruje się wroga.
Kerry Bailey i John Trapper muszą połączyć siły, by dowiedzieć się, kto tak naprawdę stoi za zamachem bombowym w Dallas sprzed dwudziestu pięciu laty. John wprawdzie ma swoje podejrzenia, niestety prawie nikt mu nie wierzy. Czuje, że jest sam, a jedynym jego sprzymierzeńcem nieoczekiwanie staje się Kerry.
Typową i charakterystyczną rzeczą u Sandry Brown jest nieopuszczające czytelnika napięcie, trzymające go od samego początku do końca. I mimo, iż znamy pewnych podejrzanych, a o innych z kolei nie mamy pojęcia, to czyta się świetnie. A może wcale nie znamy podejrzanych? Autorka przez cały właściwie czas trzyma nas w niepewności i tak naprawdę nie wiemy do końca, czy nasze przypuszczenia są słuszne.
Główna bohaterka to pewna siebie, zdecydowana i zdeterminowana kobieta, profesjonalnie podchodząca do swojej kariery i tego, czym się zajmuje. Swoje sukcesy zawodowe zawdzięcza wyłącznie sobie i może być z nich dumna. W obliczu niebezpieczeństwa nie panikuje, zachowuje zimną krew, co wpływa na naszą dla niej sympatię. Da się ją po prostu lubić, racjonalna i praktyczna, jest przy tym bardzo kobieca i z miejsca wpada w oko Johnowi.
str. 159 – “Kerra Bailey wyznaczała sobie cele i trzymała się programu pozwalającego je osiągnąć. To nie w jej stylu uciekać nocą w towarzystwie mężczyzny o wątpliwej reputacji, który działał impulsywnie, któremu zdarzało się kręcić i kłamać, o czym dobrze wiedziała, którego zresztą poznała zaledwie tydzień wcześniej i to wtedy, kiedy był zbyt skacowany, by stanąć prosto. No więc co tutaj, do diabła, w tej chwili robiła?”.
Pożądanie i namiętność na tle śmiertelnego niebezpieczeństwa to znak rozpoznawczy Sandry Brown. Tutaj uczucie przeplata się z sensacją, z zagrożeniem czającym się w cieniu, z obawą napotkania wycelowanej w nas lufy pistoletu. Wraz z upływem czasu sprawy komplikują się coraz bardziej, wartka akcja nie pozwala się nudzić nawet na chwilę i choć z całą pewnością czytałam już bardziej wciągające powieści autorki, to tej również niczego nie brakuje. Nie jest przegadana, nie jest za długa, czyta się szybko i dobrze, styl autorki to lekkie pióro, niezwykle przystępne dla czytelnika w odbiorze, a język prosty i codzienny.
Pierwsze, co rzuca się w oczy w kontakcie z książką, to świetna okładka, jakby trochę w 3d, do tego format, który bardzo lubię – nieco większy od przeciętnego, bardzo wygodny w czytaniu i ogólnym użytkowaniu. Świetny druk, dobra czcionka, przejrzysty układ stron. Oczywiście nie to liczy się najbardziej podczas czytania, ale są to takie detale, od których zależy cała przyjemność z lektury, dla mnie wyjątkowo ważne. W tekście brak jakichkolwiek błędów, żaden chochlik nie wkradł się w treść, zresztą jak zwykle u Edipresse. Ogromny plus za to piękne wydanie.
To, co jest najlepsze w tej powieści, to oczywiście klimat. Bardzo lubię historie sensacyjne, gdzie nad bohaterami “wisi” groźba, gdzie muszą uciekać, ukrywać się, a każdy napotkany człowiek może im zagrażać. I ani oni, ani my – czytelnicy – nie wiemy, komu można, a komu nie można zaufać. Duszna atmosfera robi się coraz bardziej przytłaczająca, gdy na wierzch wypływają sprawy i machloje sprzed lat.
str. 191 – “Od strony na wpół podciągniętych żaluzji wpadało dość światła, by zobaczyć, że wszystko zostało przewrócone do góry nogami. Szuflady powyciągano z metalowej szafki, a ich zawartość leżała rozrzucona po całej podłodze. Poduszki na kanapie pocięto i wybebeszono. Krzesła i lampy były poprzewracane”.
Wiele w “Furii” jest rzeczy przewidywalnych, jest to coś jednocześnie bardzo amerykańskiego, jak i charakterystycznego dla autorki. Mimo to wcale nie czyta się książki gorzej, nie jest ona przez to mniej intrygująca. Czytam książki Sandry Brown od ćwierć wieku, znam jej styl, znam bohaterów, zdążyłam poznać to, jak myśli i jakich intryg oraz zakończeń można się po niej spodziewać, jednak mimo to, za każdym razem, czytanie jej książek to dla mnie ogromna przyjemność.
To jest powieść dla czytelników, którzy lubią powieści sensacyjne, kryminały, thrillery, a także dla wszystkich, którzy chętnie sięgają po połączenie książek sensacyjnych z romansem, z przewagą jednak sensacji. No i na pewno jest to pozycja dla każdego miłośnika Sandry Brown, jej talentu do zawiłych historii i bohaterów, takich prawdziwych, z krwi i kości.
Ze swojej strony bardzo polecam, książkę czyta się jednym tchem, a szybkie tempo i dynamiczna akcja nie pozwalają się od niej oderwać. To bardzo dobra lektura.
*cytaty pochodzą z książki
**opinia również na moim blogu Papuzie pióro: http://papuziepioro.pl
Czytam książki Sandry Brown od ponad dwudziestu pięciu lat. Nie pamiętam takiej, która by mi się nie spodobała, za to pamiętam kilka takich, które wbiły mnie w fotel i również takie, które nie pozwalały iść spać. Bywało, że czytałam do trzeciej czy czwartej rano. I przyznaję, że do dziś nie przechodzę obojętnie wobec książek autorki, bo każda niemal jest gwarancją naprawdę...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-12-09
Generalnie nie czytuję książek dla młodzieży, powieści z nurtu Young Adult, ani książek obyczajowych. Zdarzają się jednak takie perełki, których opis wydawcy sprawia, że pędem piszę maila z prośbą o egzemplarz, w obawie, że dla mnie nie wystarczy. I “Samobójca” należy właśnie do takich perełek. Nie musiałam zagłębiać się w treść, nie potrzebowałam przedpremierowych recenzji, wystarczył opis wydawcy, kilka zdań, bym wiedziała, że to jest coś, co muszę przeczytać i coś, co na sto procent mi się podoba.
Cóż, mogło być różnie, bo nie znam autorki – książka to autorski debiut Agnieszki Ziętarskiej – a czytuję raczej kryminały i thrillery, jednak przeczucie mnie nie myliło, bo książka jest naprawdę warta uwagi.
Bohaterką powieści jest Flora Silva. Ot, raczej niczym się nie wyróżniająca dziewczyna, nastolatka, która zwyczajnie chodzi do szkoły, uczy się, żyje swoim życiem i zajmuje się wszystkim tym, czym zajmuje się młodzież w jej wieku. Jeszcze do niedawna Flora miała brata. Fiore był od niej nieco starszy i niestety zginął w wypadku samochodowym. Flora do dziś obwinia się za ów wypadek, do dziś czuje wyrzuty sumienia i nie może sobie darować, że przez niejako jej głupotę i nastoletni wybryk, Fiore zginął. Czy faktycznie była to jej wina, czytelnik stwierdzi już sam, w czasie lektury. Nie zmienia to jednak faktu, że niezależnie od tego, co będzie sądził czytelnik, zdanie Flory nie ma szans się zmienić. Sumienie nie daje jej spokojnie żyć, nie pozwala się na niczym skupić, nie daje wytchnienia nawet nocą. Koszmary, jakie ją nawiedzają, nie pozwalają wypocząć, nie dają oddechu skołatanym nerwom. Flora myśli o tym, że gdyby jej nie było na tym świecie, wszystkim wokół żyłoby się lepiej. Poczucie winy to strasznie destrukcyjne uczucie. Flora właściwie nie ma przyjaciół, nie dogaduje się z rówieśnikami, nie nadaje na tych samych falach i nie ma z nimi wspólnych spraw. Uważana za odludka i dziwaczkę, wcale nie chce nawiązywać przyjaźni, a już na pewno nie z ludźmi, którzy jej dokuczają. Stara się oczywiście nie zwracać na nich za bardzo uwagi, ale nie zawsze się to udaje.
Myśli, jakie ją nachodzą, ciemne i mroczne, samobójcze sceny, jest to coś, z czym dziewczyna boryka się na co dzień i przez co nie potrafi myśleć o niczym innym. Żyje jak we mgle, chwilami czuje się tak, jakby patrzyła na siebie cudzymi oczami i – co najgorsze – nie poznaje samej siebie.
Na drodze Flory pojawia się nagle Felis, młody, dorastający chłopak, beztroski i pozytywnie nastawiony do życia, ukrywający jeden ważny sekret, o którym Flora nie wie. Felis nie jest człowiekiem, jest Niezmiennym, posiadającym wyjątkowy dar. Flora nie powinna go widzieć, ludzie przecież nie mają pojęcia o istnieniu Niezmiennych i na ogół ich wokół siebie nie dostrzegają. Z jakichś jednak przyczyn chłopaka zauważa, co z kolei jemu mocno utrudnia zadanie, jakie otrzymał. Z początku dziewczyna go nie lubi, wydaje jej się dziwny, niesympatyczny i natarczywy.
Skąd może wiedzieć, że Felis to jej opiekun?
Felis wie, że Flora jest potencjalnym samobójcą i że jej życiu zagrażają jej własne decyzje. Oczywiście to od niej samej zależy, jak potoczą się jej losy, a Felisowi nie wolno w podejmowane przez nią decyzje ingerować, z czasem jednak, zaczyna mu na niej mocno zależeć. Ukrywa to, bo jeśli inni Niezmienni się o tym dowiedzą, opieka nad Florą zostanie mu odebrana. A tego Felis nie chce. Nocami dotrzymuje Florze towarzystwa w postaci czarnego kota, Noxa, by swoim mruczeniem przywoływać pozytywne sny, a ją samą uspokajać, jak tylko potrafi.
str. 80 – “Właśnie wtedy dotarło do mnie, dlaczego to zrobiłem. Byłem opiekunem. Kiedy zdałem sobie z tego sprawę, ból zaczął ustępować”.
Książka pisana jest dwutorowo. Część rozdziałów opowiada Flora, część Felis. Wszystko w pierwszej osobie, co pozwala nam wczuć się zarówno w jej uczucia i emocje, jak i w jego. To daje całkiem udaną mieszankę, dwa punkty widzenia, dwa kompletnie różne spojrzenia na wiele spraw. Na ogół mnie to do książki zniechęca, ale tutaj pasuje i jest o wiele ciekawszym zabiegiem, niż ustanowienie narratorem tylko jednej postaci.
Lekkie pióro autorki, niedługie rozdziały, bardzo zgrabny kunszt pisarski oraz ciekawie ujęty temat, to plusy tej powieści, dzięki którym czyta się ona szybko i przyjemnie, a strony przewraca się machinalnie, jedna po drugiej. Muszę przyznać, że książka pozytywnie mnie zaskoczyła, bo polubiłam bohaterów, polubiłam całą tę historię i poza jedną czy dwiema literówkami, nie znalazłam żadnych błędów. Autorka pisze bardzo przyjemnie w odbiorze, nie zatrzymywałam się tutaj, by wrócić do poprzedniej strony, bo coś mi uciekło, bo trzeba było przeczytać jeszcze raz. Nie musiałam wracać do tego, co się wydarzyło, bez problemu zagłębiałam się w treść dalej i dalej. Prosty język, choć nie jakoś mocno potoczny, ale jednak taki, do jakiego przywykliśmy na co dzień, z domieszką literackiego polotu, kunsztu, arabesek – wszystko na poziomie i z klasą. Bardzo przypadł mi do gustu styl autorki, podoba mi się bez zarzutu, a czas spędzony z książką napisaną w takim stylu, to naprawdę ogromna przyjemność.
Wydawnictwo również spisało się na medal. Książka wydana jest bardzo ładnie, w treści nie znalazłam błędów, zagubionych znaków interpunkcyjnych, uchybień graficznych czy innych tego typu chochlików drukarskich. Jedno, czego do końca nie pojęłam, to okładka. A ściślej mówiąc: grafika na niej. Wygląda bardzo ładnie i schludnie, złoto ciekawym kontrastem odbija się od czerni okładki, jednak symbole i sam okrąg, średnio pasowały mi do całej historii. Jest to jednak moje prywatne, subiektywne, odczucie, które nie ma wpływu ani na moją opinię o książce, ani o jej treści.
Powieść ta to nie tylko historia o nastolatkach, choć po opisie wydawcy oraz pierwszych kilku stronach, tego właściwie moglibyśmy się spodziewać. To jednak coś głębszego, to zmaganie się z własnymi demonami, to poszukiwanie siły do tego, by rano wstać i wyjść do ludzi. To również zgłębianie tego, co w życiu ważne, sprawdzanie własnych możliwości, odnajdowanie drogi, którą warto by podążać nawet w chwilach, gdy wyboje na niej sprawiają, że opadamy z sił. To w końcu dokonywanie wyborów, od których zależy nasza przyszłość, nasze ja, nasze życie. To także szukanie drobnych rozwiązań nawet wówczas, gdy jedyne, o czym marzymy to to, by znaleźć się w zamkniętej szafie pachnącej lawendą…
To huśtawka emocji. I solidna dawka niepewności, rozterek, rozdarcia, niezdecydowania. Niektóre decyzje bohaterów nie będą szły po myśli czytelnika, z niektórymi być może się nie zgodzimy.
str. 94 – “Nie powinnam tak zbliżać się do nikogo. Nie zasłużyłam na to, żeby czuć chociaż namiastkę szczęścia”.
Książka jest głównie kierowana do młodzieży, ale myślę, że starsi odbiorcy również znajdą w niej coś, co ich zainteresuje. Ja sama nie należę już od lat do młodzieży, a powieść wciągnęła mnie na tyle, bym zarwała noc na jej dokończenie i by teraz niecierpliwie czekać na dalsze tomy cyklu.
Akcja powieści osadzona jest we współczesnych czasach, we współczesnym świecie, bohaterów otaczają zwyczajni ludzie, jakich możemy spotkać w każdym otoczeniu. Dzięki temu cała historia nabiera autentyczności, choć klimatowi wcale magii nie brakuje. Osobiście nie przepadam za książkami fantastycznymi, gdzie gubię się w nadmiarowych nazwach z kosmosu, niezrozumiałych opowieściach i światach. Tutaj w akcję można się bez problemu zagłębić, a wszelkie niuanse związane z Niezmiennymi nie sprawiają żadnych problemów.
To zdecydowanie udana opowieść, choć na rynku pewnie podobnych nie brakuje. Mimo to historia ta jest jedyna w swoim rodzaju, niepowtarzalna. I za to wielki plus dla autorki. „Samobójca” zostaje w pamięci na długo, pozostawia miłe wspomnienie dobrze spędzonego czasu przy wciągającej lekturze i pozostawia po sobie lekki dreszczyk podekscytowania powodowany świadomością istnienia kolejnych tomów cyklu.
Nie jest to książka dla miłośników szybkich zwrotów akcji, pościgów, sensacji ani strzelanin. Tu akcja toczy się dość spokojnie. Nie jest to wcale nużące, czytelnik nie nudzi się podczas przechodzenia od postaci do postaci, a poznawanie osobowości Flory i jej samej, sprawiało mi przyjemność. Również życie Felisa wśród Niezmiennych, ich układy w rodzinie, zadania, jakie mają do wykonania i wyzwania, przed którymi stają, budzą ciekawość czytelnika. To wszystko sprawia, że powieść bardzo przyjemnie się czyta, a to w książkach przecież jest najważniejsze. Bez tego nie ma pasjonującej lektury.
Myślę, że z czystym sumieniem mogę powieść polecić nie tylko nastolatkom, ale również starszym odbiorcom, a jeśli następna książka z cyklu będzie napisana w podobnym klimacie, to z niepisaną przyjemnością po nią sięgnę. Ogromnie się cieszę, że mam przyjemność być jednym z patronów medialnych tej książki, to naprawdę cudowne i bardzo wyjątkowe wyróżnienie.
*cytaty pochodzą z książki
**opinia również na moim blogu Papuzie pióro: http://papuziepioro.pl
Generalnie nie czytuję książek dla młodzieży, powieści z nurtu Young Adult, ani książek obyczajowych. Zdarzają się jednak takie perełki, których opis wydawcy sprawia, że pędem piszę maila z prośbą o egzemplarz, w obawie, że dla mnie nie wystarczy. I “Samobójca” należy właśnie do takich perełek. Nie musiałam zagłębiać się w treść, nie potrzebowałam przedpremierowych...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-09-12
“Magiczna Kapadoclandia” to już moje trzecie spotkanie z Tami i jej przyjaciółmi oraz ich przygodami. Mam tę przyjemność, że zostałam wybrana przez autorkę jednym z patronów książki i fragment mojej opinii o powieściach ukazał się w książce, a logo na okładce. To – jak zwykle – bardzo miłe wyróżnienie i przyjemnie jest, kiedy można owo logo zobaczyć. Dziękuję autorce, pani Renacie Klamerus :)
Tymczasem Tami to już poważna dziewczyna. Dobrze się uczy, wyjechała na naukę z domu rodzinnego i wraca przy okazji świąt i wakacji. Ćwiczy grę na skrzypcach i właśnie wybrano ją jako jedną z uczestniczek do konkursu skrzypcowego w Polsce. Nadchodzą właśnie wakacje i Tami przyjeżdża do Kapadoclandii. Trwa piękne, ale bardzo gorące lato, zaczyna brakować wody, więc nastolatkowie postanawiają skorzystać z pomocy księgi i wyczarować jezioro, by napoić zwierzęta. Po raz pierwszy też wtajemniczają w swoje sekrety Boriego, młodszego brata Tamary, dla którego wszystko, co dzieje się wokół, magia i tajemnica, są wręcz niesamowite, niczym sen.
str. 52 – “Nagle ściana w zarysie niszy zaczęła topnieć i spływać, znikając gdzieś w posadzce”.
Boriego, zresztą podobnie, jak i mnie kiedyś, ujęły te cudne rybki w sweterkach, czemu wcale się nie dziwię. Mieć tych kilka lat i zobaczyć coś, co przecież nie istnieje… A może tylko wydaje nam się, że nie istnieje? Tak, czy tak, to coś musi nas zachwycić. Zresztą ten barwny świat, jaki rysuje nam autorka, pełen kolorowych kształtów, postaci i zdarzeń, jest jedyny w swoim rodzaju. Tylko tu możemy przyjrzeć się z bliska tureckiej Kapadocji, naturalnie wykutym w skałach grotom i magicznym miejscom pełnym bardzo dziwnych postaci, choćby tych z Dyrekcji.
Muszę to powiedzieć, ale owa Dyrekcja kojarzy mi się z Orwellem i jego działaniami w książce “Rok 1984″, jednak nie mówię tego złośliwie. To raczej skojarzenie i taka luźna, humorystyczna uwaga.
Książki o Tami to z całą pewnością baśnie, jednak z nutą owego realizmu, jaki towarzyszy nam w życiu codziennym. Również i tutaj Tami prowadzi zwyczajne życie nastolatki, podczas wakacji pomaga rodzicom, a przy tym również dużo ćwiczy i uczy się gry na skrzypcach. Zbliżający się, bardzo ważny dla niej konkurs skrzypcowy, mocno ją stresuje. Po raz pierwszy bowiem weźmie w czymś tak prestiżowym udział i pierwszy raz zagra wśród dorosłych uczestników. Stara się przykładać do ćwiczeń jak tylko może, choć czasem chęć przygody i spędzenia czasu z przyjaciółmi, wygrywa. Najważniejsze jednak jest to, że Tami bardzo się stara.
Jak w poprzednich tomach, także i tu na pierwszy plan wysuwa się przyjaźń i to, co w niej ważne. Trójka przyjaciół wspiera się w każdej sytuacji, niezależnie od tego czy chodzi o jakieś prywatne sprawy domowe, czy też te związane z magią.
Bardzo spodobał mi się motyw tajemniczego pieska, który pojawił się później w Petrze i oczywiście nie mogłam przejść obojętnie obok wspominanego tu kilka razy Gdańska, w którym mieszkam.
Najbardziej jednak urzekająca w tej książce jest magia. Wszechobecna i taka “inna” od tej, z którą mamy do czynienia w innych powieściach, baśniach, filmach. Tutaj magia ta jest dla czytelnika mocno namacalna, doskonale uchwycona przez autorkę, realna dla Tami i innych bohaterów, a co za tym idzie, nosząca również ślady realności dla czytelnika.
str. 101 – “I nagle przed oczami Tami w tej jasności zaczęły zarysowywać się schody prowadzące do otworu okiennego w niebiańską przestrzeń. Dziewczynka patrzyła z niedowierzaniem. Zaintrygowana dotknęła pierwszego schodka, do którego sięgnęła ręką. Był naturalnie twardy, jak to kamień (…). Za oknem jasność aż raziła w oczy. Gdyby miała namalować ten obraz, to niebo byłoby cudnie błękitne, a schody piaskowozłote”.
Moją ulubioną postacią nadal pozostała babcia Fuoco, ze swoją mądrością i doświadczeniami z przeszłości, z jakże długiego i ciekawego życia. Sporo stron autorka poświęciła babci Fuoco, więc każdy, kto ją polubił, będzie zadowolony.
To, co mi się nie podobało w książce, to zbyt duże naciski na modlitwy ze strony zarówno babci, jak i matki Tami. Jako ateistka jestem przeciwna takim namowom i zapewnieniom w książkach kierowanych do dzieci, że modlitwa ma pomagać, a Tami ma się do niej bardziej przykładać. Wolę podejście świeckie.
Do książki wkradł się również jeden błąd ortograficzny. Otóż kilkakrotnie pada tu słowo “cholibka”, jednak napisane przez “p”, a polegając na Słowniku Języka Polskiego, przypominam, że to słówko to “żartobliwe przekleństwo; psia mać, psiamać, cholewka, cholerka, kurczę, kurde” (Słownik Języka Polskiego, http://slownikjp.pl/21132-cholibka.html) i powinno mieć literę “b” w środku. Niestety umknęło to korekcie i pojawiło się w tekście w bodajże trzech miejscach.
Tak jak poprzednie części przygód Tami, również i ta jest wydana po prostu przepięknie, a czytanie tak przygotowanej powieści, to sama przyjemność. Twarda okładka, trochę większy format niż tradycyjny, piękna, spora czcionka i niedługie rozdziały. Dodatkowego smaczku przydają ilustracje autorki, pełne niepowtarzalnego klimatu i finezji.
“Tajemnicza Kapadoclandia” to powieść nie tylko o przyjaźni, to również rzecz o poszanowaniu drugiego człowieka, o życzliwości, o tym, że ze wsparciem rodziny, przyjaciół, wszystko w życiu może być prostsze, a i wyzwania lepiej podejmować w grupie. Uczy też, że ciężką pracą, cierpliwością i wytrwałością, a także uczciwością wobec samego siebie (nie tylko wobec innych ludzi), możemy osiągnąć sukces i spełniać marzenia.
Jeśli już znacie poprzednie tomy Tami z Kapadoclandii, sięgnijcie również i po ten. To dobra kontynuacja perypetii Tamary, Rume i Kelie’go i – muszę to powiedzieć – jest najdojrzalsza ze wszystkich. Na przestrzeni tych trzech i pół roku, bardzo dobrze widać, że pióro pani Renaty zyskało na barwności, lekkości i całość nie przedstawia się tak chaotycznie, jak to miało miejsce w pierwszym tomie. To zmiana na plus, książkę czyta się dobrze, szybko i z przyjemnością.
Bardzo polecam nie tylko dzieciom, ale również starszym czytelnikom. A jeśli nie znacie jeszcze poprzednich części o Tami z krainy Pięknych Koni, to sięgnijcie najpierw po tamte, warto przeczytać je po kolei.
*cytaty pochodzą z książki
**opinia również na moim blogu Papuzie pióro: http://papuziepioro.pl
“Magiczna Kapadoclandia” to już moje trzecie spotkanie z Tami i jej przyjaciółmi oraz ich przygodami. Mam tę przyjemność, że zostałam wybrana przez autorkę jednym z patronów książki i fragment mojej opinii o powieściach ukazał się w książce, a logo na okładce. To – jak zwykle – bardzo miłe wyróżnienie i przyjemnie jest, kiedy można owo logo zobaczyć. Dziękuję autorce, pani...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-05-08
“Niestety nie mam już czasu. Siedemdziesiąt siedem dni, w zasadzie już tylko siedemdziesiąt sześć, mniej niż trzy miesiące… ale kto by to liczył?
Nie mam już czasu”.
Co można zrobić w ciągu siedemdziesięciu sześciu dni? Może wiele… Jednak kiedy się zastanowić, to czy bylibyśmy w stanie zdążyć zrobić wszystko, o czym dotąd marzyliśmy? Czy wystarczyłoby nam czasu, żeby się pożegnać z bliskimi, z przyjaciółmi, by przytulić rodziców, dzieci, psa? Powąchać kwiaty?
Maja, gigantyczna asteroida, która nieubłaganie zmierza do Ziemi, na zawsze zmieniła przyszłość wszystkich ludzi na świecie. Większość z nich porzuciła pracę, domy, plany i wyjechała do ciepłych krajów, gdzie w dostatku – przepuszczając oszczędności swego życia – czekają na koniec świata.
Henry Palace nie pracuje już w policji, więc kiedy o pomoc zwraca się do niego jego dawna znajoma, Martha Milano, podchodzi on do jej sprawy mocno sceptycznie. Martha prosi, by Henry odnalazł jej zaginionego męża. Henry nie jest pewien, czy w ogóle powinien dawać jej jakieś nadzieje. Czasy są niespokojne, wielu ludzi zaginęło i wielu z nich nie chce dać się odnaleźć.
Wiadomo już, że po zderzeniu asteroidy z naszą planetą, wszelkie życie przestanie istnieć. Większość ludzkości zginie w wyniku uderzenia, reszta zmierzy się z konsekwencjami katastrofy, z pożarami, trzęsieniami ziemi i zapewne ten kompletnie nierówny pojedynek z siłami natury, przegra. Nie ma innej możliwości.
str. 111 – “Najbardziej wiarygodne dowody naukowe mówią, że w dniu zderzenia atmosfera Ziemi zapłonie jak podczas niewyobrażalnie silnej eksplozji nuklearnej. Niemal całą planetę pochłonie upiorny żar. W wybrzeża kontynentów uderzą fale tsunami wyższe od wieżowców, topiąc każdego człowieka w promieniu setek kilometrów od punktu zero. Cały glob ucierpi także podczas łańcuchowych erupcji wulkanów i przepotężnych trzęsień ziemi, po tak mocnym uderzeniu przemieszczą się bowiem wszystkie płyty tektoniczne. Na koniec popioły przesłonią na całe lata słońce, co spowoduje zniknięcie procesu fotosyntezy, magicznego triku, dzięki któremu istnieje cały łańcuch pokarmowy.
Tak mówią, ale jak będzie, tego nie wie nikt”.
Czy lepiej byłoby wiedzieć dokładnie, co się stanie i móc się przygotować? Czy może jednak lepiej nie wiedzieć i nie myśleć? Tylko czy to w ogóle możliwe, by stając twarzą w twarz z końcem wszystkiego, co znamy, zamknąć swój umysł na to, co będzie?
Henry zgadza się poprowadzić śledztwo – postara się odszukać męża dawnej znajomej. Czuje się nie do końca w porządku wobec niej, ale przez wzgląd na stare czasy i znajomość, rozpoczyna poszukiwania. Zadanie okazuje się być trudniejsze, niż Palace sądził, że będzie. Po drodze wychodzą na jaw sprawy i zagadki, o których dotąd nie miał pojęcia i które zmieniły jego postrzeganie pewnych wydarzeń oraz zachowań ludzkich. Henry’emu przyjdzie się zmierzyć z własnymi słabościami i lękami, które mimo nadchodzącego kataklizmu, każdy człowiek nadal posiada. Towarzyszy mu we wszystkim psiak Houdini, który jest prawdziwą ozdobą powieści i bez którego nie wyobrażam sobie już Henry’ego Palace’a.
str. 231 – “Szczeka tam, na dole. Houdini, piękny wierny pupil, nawołuje mnie. Hałasuje tak bardzo, abym nie zasnął, albo dlatego, że dostrzegł na niebie ciekawie wyglądającą chmurę, a może po prostu upaja się brzmieniem własnego głosu, jak to psy mają w zwyczaju”.
Jeśli czytaliście “Ostatniego policjanta”, pierwszy tom trylogii, pamiętacie zapewne, że powieść była raczej statyczna, tutaj już akcja zdecydowanie przyspiesza, nie brakuje jej zwrotów, napięcia, gęsiej skórki i dreszczyku emocji.
str. 97 – “Próbuję się wyrwać. Usiłuję coś powiedzieć, lecz nie mogę. W przydymionym świetle widzę zmrużone błyszczące oczy napastnika”.
Jak i poprzednia, również ta książka pisana jest w pierwszej osobie, w czasie teraźniejszym. Sprawia to wrażenie napięcia, ciągłego podenerwowania, stresu i lęku przed tym, co ma w bliskim czasie nadejść. Siedemdziesiąt sześć dni to już tak niewiele… Świadomość nieuniknionej katastrofy pozwala nam przyjrzeć się zarówno bohaterom, jak i wydarzeniom z zupełnie innej – jakże innowacyjnej – perspektywy. Tutaj dosłownie wszystko wygląda inaczej.
Okładka przyciąga wzrok, zniszczone miasto, zrezygnowany człowiek i pies rasy biszon, który na tym ciemnym, przytłaczającym tle, wygląda co najmniej dziwnie. Bardzo udana grafika, pasująca i oddająca klimat całości. Klimat świata bez przyszłości…
Jak to jest nie mieć przyszłości? Polecam sięgnąć po książkę. Koniecznie zacznijcie jednak od pierwszego tomu, by nie przeoczyć żadnego zdarzenia z życia Henry’ego, zwłaszcza że warto przyjrzeć się, jak rośnie napięcie w miarę upływającego czasu. Asteroida nie czeka, gna naprzód, by zakpić sobie z ludzkości i bardzo dosadnie pokazać ludziom, że nie są oni niezniszczalni, a samo życie potrafi być bardziej kruche od szkła.
*cytaty pochodzą z książki
**opinia również na moim blogu: http://papuziepioro.pl
“Niestety nie mam już czasu. Siedemdziesiąt siedem dni, w zasadzie już tylko siedemdziesiąt sześć, mniej niż trzy miesiące… ale kto by to liczył?
Nie mam już czasu”.
Co można zrobić w ciągu siedemdziesięciu sześciu dni? Może wiele… Jednak kiedy się zastanowić, to czy bylibyśmy w stanie zdążyć zrobić wszystko, o czym dotąd marzyliśmy? Czy wystarczyłoby nam czasu, żeby się...
2018-04-16
Sarie to na pozór zwykła nastolatka. Chodzi do szkoły, czasem imprezuje, zawiera przyjaźnie. Mieszka z ojcem i młodszym bratem, stara się uczyć oraz wywiązywać z innych swoich obowiązków. Ot zwykła, przeciętna dziewczyna, jakich wszędzie wiele… Znacie pewnie takie dziewczyny…
Czy wiecie jednak, jak to jest znaleźć się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie?
Otóż Sarie dotąd nie wiedziała.
Aż do feralnego dnia, kiedy to dziwny zbieg okoliczności zaprowadził ją w miejsce, w którym wcale znaleźć się nie chciała. Ów zbieg okoliczności zmienia w życiu Sarie wszystko i chwilami dziewczynie wydaje się, że już nic nigdy nie będzie takie, jak kiedyś, a ona sama nigdy nie wyjdzie na prostą. I że nigdy nie wróci do beztroskich chwil, zwyczajnych problemów nastolatki i dylematów w stylu: “które spodnie dzisiaj włożyć”…
Podczas gdy inne dziewczyny chodzą na zakupy, umawiają się w parku czy też spotykają się w dyskotece, Sarie zostaje policyjną wtyczką. I muszę przyznać, że bardziej podoba mi się oryginalne określenie tego, czym od teraz będzie się zajmować nasza bohaterka: Canary, czyli “kanarek”. Tak brzmi również oryginalny tytuł książki – być może stąd także żółty kolor okładki. Ma ona ogromną zaletę; możecie być pewni, że nie przegapicie tej książki na półce w księgarni – żółta okładka niezwykle rzuca się w oczy.
str. 385 – “Serafino… piękne imię, na marginesie… Dobra, powiem ci, czego się domyślam, a ty mnie w razie czego popraw. Ale jesteś szpiclem, prawda?”.
“Wolę określenie kanarek”.
Czytając, zastanawiałam się właściwie, czy to na pewno Serafina jest tu główną bohaterką. Równie dużo i często towarzyszymy Benowi Wildey’owi, policjantowi, który kontaktuje się z Sarie. Na dodatek, w trakcie czytania, co chwilę zmienia nam się perspektywa. Raz na wszystko patrzymy z punktu widzenia Sarie, a za chwilę Bena. W kolejnym rozdziale wszystko oglądamy z perspektywy trzeciej osoby. Jest to początkowo trochę mylące, potem jednak można się przyzwyczaić.
Podobnie zmienia się czas, chwilami teraźniejszy, za moment przechodzi w przeszły. Powieść napisana jest w sposób dość nietypowy, do zmian, o których wspomniałam, należy dodać jeszcze różną czcionkę, gdzieniegdzie postać pamiętnika, zmienną formę dialogów, czasem sporo wersalików.
Akcja powieści rozgrywa się w Filadelfii i choć głównie śledzimy losy Sarie, a o wielu wydarzeniach czytamy najpierw z jej punktu widzenia, a później jeszcze opowiada nam o nich narrator, to nie jest to wcale nużące. Takie spojrzenie pozwala nam przyjrzeć się wielu aspektom z różnych stron, co jest bardzo ciekawe i dość nowatorskie. Mimo iż książka nie obfituje w nagłe zwroty akcji, wszystko przebiega raczej spokojnie, nie brakuje tutaj klimatu. Chwilami przechodzą nas dreszcze, a zakończenie – mnie osobiście – bardzo zaskoczyło, bo nie było to coś, czego się spodziewałam po bohaterce, ani coś, czego w ogóle spodziewałabym się po tej książce.
str. 120 – “Rozglądam się. Ulica przypomina plan filmu o zombie, po którym włóczy się gromada sennych statystów czekających aż ktoś im powie, co robić. Naćpani wydają się wszyscy”.
Sarie nie czuje się dobrze z faktem, że została wtyczką. To dla niej coś uwłaczającego, coś, czego powinna się wstydzić. Wolałaby nie mówić nikomu o tym na głos. Cóż, teraz myśli o sobie bardziej jak o TI 137 (Tajnej Informatorce 137) niż o Sarie, zwłaszcza że Wildey wyraża się o niej i zwraca do niej per Wzorowa Studentka. Może trochę pogardliwie, może ironicznie, ale tak naprawdę nie ma on niczego złego na myśli. Zwyczajnie też nie jest raczej zachwycony ich nieoczekiwaną współpracą.
str. 89 – “(…) skoro już jestem kapusiem, to powinnam nauczyć się, jak nim być. A tak w ogóle to nie cierpię słowa “kapuś”. Sprawdzam synonimy w internecie i wszystkie są straszne (…)”.
Początkowo wszystko przebiega leniwie, ale później akcja powieści przyspiesza, pojawiają się sceny, które powodują u nas gęsią skórkę, a atmosfera przypomina tę z filmów o gangsterach z lat dziewięćdziesiątych, co mnie akurat bardzo pasowało. Jedyny minus tej książki, w moim mniemaniu, to zbyt dużo przekleństw, ale być może to moje przewrażliwienie, bo ogólnie nie lubię nadużywania wulgaryzmów.
Początkowo sądziłam, że będzie to książka dla młodzieży z racji tego, że główna bohaterka jest nastolatką, jednak teraz, po lekturze, uważam, że odbiorcą jest raczej czytelnik dorosły.
To nietypowa powieść, nieszablonowa i specyficzna, mogę ją polecić miłośnikom kryminału i powieści sensacyjnej, sądzę że się nie zawiodą.
*cytaty pochodzą z książki
**opinia również na moim blogu Papuzie pióro: http://papuziepioro.pl
Sarie to na pozór zwykła nastolatka. Chodzi do szkoły, czasem imprezuje, zawiera przyjaźnie. Mieszka z ojcem i młodszym bratem, stara się uczyć oraz wywiązywać z innych swoich obowiązków. Ot zwykła, przeciętna dziewczyna, jakich wszędzie wiele… Znacie pewnie takie dziewczyny…
Czy wiecie jednak, jak to jest znaleźć się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie?
Otóż...
2018-03-15
Erica Spindler to jedna z tych autorek, po których książki sięgam bez wgłębiania się w opis powieści czy ich recenzje w Internecie. I bez nich wiem, że pomysł będzie niezły, a akcja przykuje moją uwagę. Być może nie jest to coś, co wbije mnie w fotel i nie da przestać czytać, ale na pewno wciągnie, na pewno mi się spodoba i z całą pewnością nie znuży.
“Tamta dziewczyna” to najnowsza powieść autorki, w której poznajemy Mirandę Rader, policjantkę, której przeszłość pozostawia wiele do życzenia. Oczywiście dzisiaj kobieta żyje zgodnie z prawem, sama go strzeże i pilnuje porządku. Niestety jako nastolatka aż nazbyt często popadała w konflikty z prawem. Pochodziła z biednej dzielnicy miasteczka Harmony w Luizjanie, wychowywała się z braćmi, a matka, której nieszczególnie leżał na sercu los nastoletniej córki, już dawno zaniechała prób sprowadzenia jej na dobrą drogę. Randi robiła, co chciała, chodziła, gdzie chciała, nie przejmowała się nikim i niczym. Aż do tamtego feralnego dnia…
Czy gdyby udało się sprowadzić wtedy pomoc, wszystko potoczyłoby się inaczej? Czy Randi miałaby wówczas szansę wyjść na prostą? Czy jej życie wówczas miałoby jakiś sens? Próbowała, ale że zawsze miała nie po drodze z prawem i uczciwością, kłamała na potęgę i zmyślała, by tylko ocalić własną gorącą głowę, nikt jej nie uwierzył. A przecież mówiła prawdę… To właśnie wtedy tak bardzo potrzebowała wsparcia i tego, by ktoś stanął po jej stronie, a nie patrzył na nią jak na notoryczną kłamczuchę.
Teraz, po latach, Miranda stoi po drugiej stronie, stronie prawości i uczciwości, ciężko pracuje, cieszy się szacunkiem kolegów i stara się nie wracać do przeszłości. Tylko czy to jest tak do końca możliwe?
str. 203 – “Przypomniała sobie oskarżenie, które padło z ust jej brata: “Wydaje ci się, że możesz uciec przed przeszłością?””.
Tymczasem ginie Richard Stark, profesor anglistyki na Uniwersytecie Luizjany w Harmony, syn rektora uczelni. Harmony to miasteczko uniwersyteckie, a rektor uczelni jest jak bóg, nic więc dziwnego, że poruszone tym morderstwem jest całe miasto, a policja postawiona zostaje w stan najwyższej gotowości. Randy przydzielają do sprawy i wtedy wszystko zaczyna się komplikować. Na miejscu zbrodni policja znajduje odciski palców Mirandy. Skąd się tam wzięły? Policjantka nie wiedziała, kim jest ofiara, nie miała pojęcia o jej istnieniu aż do tego dnia, gdy Starka zamordowano. Niestety, zupełnie jak przed wielu laty, teraz też nikt jej nie wierzy. Randi czuje się, jakby znowu miała piętnaście lat. Koledzy zaczynają w nią wątpić, a na jaw wyłaniają się kolejne niepokojące fakty. Miranda jest coraz bardziej podłamana i nie wie, jak z tego wszystkiego wybrnąć.
Erica Spindler buduje nastrój w sposób, jaki przykuwa naszą uwagę na długo i który sprawia, że myślimy o książce nawet wóczas, gdy nie mamy jej w rękach. Miranda to bohaterka pewna siebie, zdecydowana i na wskroś uczciwa. Polubiłam ją, choć jej pewne decyzje mnie zaskakiwały, ale przecież o to właśnie w powieści chodzi, żeby działo się coś nieoczekiwanego i niespodziewanego.Specyficzny nastrój i napięcie, które wzmaga się wraz z ilością przewracanych kartek, to plus tej książki. Nic się tutaj nie wlecze, akcja idzie wartko i dość szybko, a klimat potęguje wkradająca się w życie bohaterki niepewność, lęk i skierowane na nią podejrzenia.
str. 202 – “Zatrzymała się dokładnie tam. Wysiadła, omiotła wzrokiem okolicę. Niewiele się tu zmieniło przez czternaście lat.
Niewiarygodne. Przecież w naturze mamy ciągły ruch, ciągłą zmianę. Rośnie, kwitnie, więdnie, obumiera.
Tymczasem to miejsce wyglądało tak, jakby zatrzymało się w czasie.
Chyba że jej własny umysł płatał jej figle.
Na ołowianych nogach, pchana wyłącznie siłą woli, ruszyła w kierunku drzew.
Jej drzewo (…)”.
Powieść prowadzona jest dwutorowo, w większości rozdziałów podążamy wraz z Randi tropem mordercy Starka, są też takie, w których poznajemy historię bohaterki sprzed lat. Bardzo mnie one wciągnęły, pozwoliły zrozumieć, dlaczego Miranda postępowała tak, jak postępowała, skąd wziął się jej konflikt z braćmi, z matką i dlaczego właściwie jest taka, jaka jest. Co bardzo mi się podoba, każdy otwarty wątek został zamknięty i wyjaśniony i nie pozostało w powieści żadnych niedomówień. Ogromny plus.
“Tamta dziewczyna” to dobra książka, choć nie jest najlepszą książką autorki, jaką czytałam. Erica Spindler pisze nieskomplikowanym językiem, więc powieść czyta się szybko i łatwo, nie zatrzymujemy się nigdzie na dłużej, nie wkrada się tu nigdzie nuda, a lekkie pióro sprawia, że chcemy wiedzieć, co będzie dalej. Do tego ta cudna okładka – niesamowicie wpada w oko. No i format książki również mi się spodobał, książka jest trochę większa od standardowych wydań, dobrze leży w rękach i świetnie wpasowuje się w wieczorne czytanie w łóżku 😉 W tekście nie ma błędów, literówek i innych byków, więc czyta się bardzo dobrze.
W moim odczuciu powieść nie jest thrillerem, jest na to zbyt łagodna, choć miejsce zbrodni i sam początek wskazują na coś zupełnie przeciwnego. Jest to jednak dobry kryminał, który z czystym sumieniem mogę polecić miłośnikom zarówno kryminału, thrillera, jak i powieści sensacyjnych.
*cytaty pochodzą z książki
**opinia również na moim blogu Papuzie pióro: http://papuziepioro.pl
Erica Spindler to jedna z tych autorek, po których książki sięgam bez wgłębiania się w opis powieści czy ich recenzje w Internecie. I bez nich wiem, że pomysł będzie niezły, a akcja przykuje moją uwagę. Być może nie jest to coś, co wbije mnie w fotel i nie da przestać czytać, ale na pewno wciągnie, na pewno mi się spodoba i z całą pewnością nie znuży.
“Tamta dziewczyna” to...
2018-02-14
Przed paroma laty Emma Price, bohaterka “Milczącego dziecka”, straciła syna. Podczas gigantycznej ulewy sześcioletni Aiden wpadł ponoć do rzeki i utonął. Emma długo nie mogła dojść po tym wypadku do siebie, walczyła z depresją, załamaniem i rozpaczą. W końcu jednak jakoś się podźwignęła, wyszła za mąż, a teraz jest w ciąży i kiedy zdawać by się mogło, że jej życie poukładało się na nowo, Aiden powraca zza grobu. Minęło dziesięć lat. Gdzie podziewał się chłopiec przez te wszystkie lata? Co się wówczas wydarzyło? Kto uprowadził dziecko w dniu ulewy? To wie tylko Aiden, niestety nie może o tym nikomu powiedzieć, ponieważ od chwili, gdy wrócił, po prostu nie mówi. Nie chce czy może nie jest w stanie, tego nie wie nikt.
Jedno, czego jesteśmy pewni, to fakt, że Aiden był krzywdzony przez dziesięć lat. Być może bity, może molestowany, ktoś przetrzymywał go tak długo, by chłopiec nabawił się traumy tak wielkiej, by teraz nie móc nawet wskazać porywacza. Najgorsza jednak jest jego obojętność na wszystko, co w tej chwili go otacza. Machinalność i ta irytująca metodyka, z jaką wykonuje zwykłe, codzienne czynności: picie herbaty czy robienie tostów, są dla Emmy nie do zniesienia. Co chłopak przeżywa w swoim umyśle i co tak naprawdę zamierza, jest dla wszystkich tajemnicą. Owszem, reaguje on na polecenia, jest spokojny i cichy, ale kontakt z nim, poza tym, jest żaden. Czy stracił pamięć? Gdzie był przez ostatnie lata i dlaczego nie chce wskazać swego oprawcy?
Powieść pisana jest z punktu widzenia pierwszej osoby, za czym osobiście nie przepadam, jednak tutaj nie wyobrażam sobie innego stylu. Choćby dlatego, że na wszystko patrzymy tak samo, jak główna bohaterka, matka, doświadczamy jej emocji, jej strachu, jej niepewności i nie wiemy nic ponad to, co wie ona sama. A w pewnym momencie uświadamiamy sobie, że tak naprawdę niczego nie jesteśmy pewni.
“Jeśli zdołaliście przeżyć swoje życie, nie doświadczając nienawiści, to jesteście szczęściarzami”.
Książkę czyta się szybko za sprawą przystępnego, prostego języka i lekkiego pióra autorki. Lektura mocno wciąga i ciężko przestać o niej myśleć, bo ciągle, ze strony na stronę, chcemy wiedzieć, co dalej. Zwłaszcza, że w miarę czytania i w miarę, jak historia się rozwija, pojawiają się pewne nieścisłości, które burzą spokój Emmy. Kobieta jest coraz bardziej zdezorientowana, co nie wpływa dobrze na jej stan, zarówno psychiczny, jak i fizyczny. Poród zbliża się szybkimi krokami, a ona, w swoim poukładanym dotąd życiu, doświadcza tak potężnej huśtawki emocjonalnej oraz hormonalnej, że zaczyna wątpić we wszystko, czego dotąd była pewna. Jej poczucie bezpieczeństwa maleje z każdym dniem, z każdą chwilą, a otaczająca ją rzeczywistość przytłacza ją coraz bardziej. Sfrustrowana, nie ma nikogo, komu mogłaby się wyżalić.
Widziałam różne opinie o książce: że jest przewidywalna, że nudna i że od początku wszystko wiadomo. Cóż, dla mnie nie wszystko było od początku jasne, a książka trzymała mnie w napięciu od początku do końca, no i z całą pewnością nie jest nudna. Wręcz przeciwnie, wciągnęła mnie i przeczytałam ją w kilka dni. Być może nie jest to literatura najwyższych lotów, ale pochłania czytelnika i nie pozwala mu się od książki oderwać. Czego więcej chcieć? Polemizowałabym tylko, czy aby na pewno “Milczące dziecko” to thriller, jednakże to tylko semantyka, więc nie będę się wdawać w żadne dyskusje i niech będzie, jak jest.
Na pierwszy rzut oka rodzina Emmy jest całkiem zwyczajna. Jakie jednak sekrety i tajemnice wyjdą na jaw przy okazji pojawienia się jej zaginionego syna? Być może czasem kobieta postępuje nieracjonalnie, niektóre jej decyzje wydawały mi się zupełnie nietrafione, a zachowanie zaskakujące, ale kto wie, jak każda z matek postąpiłaby na jej miejscu? Jak zachowałaby się w obliczu tragedii, zagubiona, przerażona? Pod wpływem hormonów? Myślę, że żaden człowiek nie powinien oceniać zachowania innego człowieka, dopóki nie znajdzie się w podobnej sytuacji i dopóki nie stanie twarzą w twarz z takimi jak tamten, problemami.
Historia Emmy i jej syna pochłonęła mnie do tego stopnia, że czytałam w każdej wolnej chwili i uważam, że jest to książka, po którą warto sięgnąć. Polecam miłośnikom kryminału, thrillera, ale również powieści obyczajowych oraz wszelkich historii rodzinnych. Na pewno zapewni czytającym kilka godzin bardzo różnych emocji, z którymi ciekawie będzie się zmierzyć.
*opinia również na moim blogu Papuzie pióro: http://papuziepioro.pl
**cytat pochodzi z książki
Przed paroma laty Emma Price, bohaterka “Milczącego dziecka”, straciła syna. Podczas gigantycznej ulewy sześcioletni Aiden wpadł ponoć do rzeki i utonął. Emma długo nie mogła dojść po tym wypadku do siebie, walczyła z depresją, załamaniem i rozpaczą. W końcu jednak jakoś się podźwignęła, wyszła za mąż, a teraz jest w ciąży i kiedy zdawać by się mogło, że jej życie...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-11-27
Marta Zaborowska to jedna z tych polskich autorek, które mają ogromny talent do tworzenia wciągających historii. Po lekturze jej poprzednich książek wiem, że warto po nie sięgać, stąd w moich rękach najnowsza powieść autorki.
Erwin Cis mieszka na stałe w Hamburgu. Od przeszłości odciął się niemal zupełnie, w Niemczech się ożenił, urodził mu się syn, a on sam prowadzi nieźle prosperującą firmę. Czy jest szczęśliwy? Chyba nie do końca, ale na razie nic nie zmienia. Jednak pewnego dnia odbiera telefon od mecenasa Nawrockiego, którego do odnalezienia Cisa zobowiązała jego dawna ukochana, Izabela. I w tym momencie życie Erwina robi nieoczekiwany zwrot. Erwin jedzie do Polski i spotyka się z prawnikiem, który przekazuje mu przesyłkę od Izabeli i informuje go o jej śmierci. Zszokowany Erwin postanawia spróbować rozwiązać zagadkę ostatnich dni Izabeli.
Izabela była dla Erwina kimś bardzo ważnym, co tu się oszukiwać, była tą jedyną… Dlaczego się rozstali? Co zmusiło Erwina do opuszczenia Polski i rozpoczęcia zupełnie nowego życia? Jakie sekrety wyjdą na jaw podczas jego prywatnego śledztwa?
“Jej wszystkie śmierci” to mistrzowsko poprowadzona intryga kryminalna, która wciąga czytelnika już od pierwszych zdań. Akcja nie pędzi wprawdzie na łeb na szyję, ale dość dynamicznie podąża naprzód swoim własnym tempem. W miarę jak poznajemy Erwina i jego przeszłość, a na jaw wychodzą skrywane całymi latami sekrety, my – jako czytelnicy – zatracamy się w akcji coraz bardziej i mocniej.
Marta Zaborowska jest mistrzynią budowania napięcia krok po kroku, powolutku i stopniowo. I robi w taki sposób, że w pewnej chwili stwierdzamy, iż od czytania naprawdę bardzo ciężko jest się oderwać. Lekkie pióro, prosty język i autentyczne postacie sprawiają, że powieść czyta się szybko i bardzo przyjemnie. Ani razu nie miałam poczucia przegadania, żaden rozdział nie nużył, a trzeba przyznać, że książka wcale nie jest taka cienka, liczy sobie przeszło 430 stron.
str. 65 – “Jechał na oślep. Wiatr przybrał na sile i zmieszał się z siekącym deszczem. Dopiero gdy biegnący przez pasy przechodzień oparł się o przednie koło jego motocykla, wcisnął hamulec. Pieszy kopnął oponę i rozmasował bolące udo. Erwin patrzył, jak postać przechodnia oddala się ulicą, ale nie czuł ulgi. Wszystko było mu obojętne”.
Nie sposób powstrzymać się przed dywagowaniem, co się wydarzyło, dlaczego wszystko poukładało się tak, a nie inaczej i co takiego doprowadziło do rozstania Erwina z Izabelą. Przecież byli tak bardzo w sobie zakochani… Erwin nie potrafi zapomnieć, nie umie tak po prostu wrócić do domu, dopóki nie wyjaśni okoliczności śmierci dawnej dziewczyny. Tymczasem Simone, żona Erwina, rusza jego śladem i nie jest zachwycona poczynaniami męża…
Świetnie skonstruowana historia nie pozwala o sobie zapomnieć, a sekrety i tajemnice, które w miarę upływu czasu i śledztwa Erwina wydostają się na światło dzienne, zaskakują nie tylko głównego bohatera, ale i nas. Czy Erwinowi uda się rozwiązać zagadkę śmierci Izabeli?
str. 192 – “Ktoś chodził za drzwiami sąsiedniego mieszkania. Kroki były męskie, stanowcze. Podeszwy butów musiały być twarde, gdyż każde stąpnięcie odbijało się echem po podłodze z kiepskiej jakości paneli”.
Niezaprzeczalnie największym plusem powieści jest jej klimat. W tle każdej sceny, gdzieś głęboko, czai się coś, co nie pozwala nam się uspokoić. Mam wrażenie, że nawet w chwilach, gdy bohater robi zwyczajne rzeczy, jak choćby śniadanie czy herbata, wcale tak do końca nie wiadomo, czy nie wydarzy się coś, co nas zupełnie zaskoczy. Książka przez cały czas trzyma w napięciu i z całą pewnością jest to najlepsza, jak dotąd, książka Marty Zaborowskiej, jaką czytałam. Polecam wszystkim fanom thrillera i kryminału, w szczególności miłośnikom polskiej literatury współczesnej, która – jak widać na przykładzie powieści “Jej wszystkie śmierci” – w niczym nie ustępuje swoim zagranicznym odpowiednikom.
*opinia również na moim blogu Papuzie pióro: http://papuziepioro.pl
**cytaty pochodzą z książki
Marta Zaborowska to jedna z tych polskich autorek, które mają ogromny talent do tworzenia wciągających historii. Po lekturze jej poprzednich książek wiem, że warto po nie sięgać, stąd w moich rękach najnowsza powieść autorki.
Erwin Cis mieszka na stałe w Hamburgu. Od przeszłości odciął się niemal zupełnie, w Niemczech się ożenił, urodził mu się syn, a on sam prowadzi...
Po przeczytaniu pierwszego tomu “Uzdrowiciela” (moja opinia tutaj: www.papuziepioro.pl/?p=2085), w którym to tytułowy Wiwan ledwie uchodzi z życiem po heroicznej ucieczce z zamku przez gęste lasy królestwa, bardzo chętnie i z dużymi oczekiwaniami, sięgnęłam po tom drugi. Główną wadą tomu pierwszego był panujący z początku chaos i zbyt wielu bohaterów wprowadzonych na raz. Tutaj, od pierwszego rozdziału, wszystko jest poukładane, a po tamtym chaosie nie pozostaje nawet ślad.
Wiwan Beckert, już bezpieczny w domu, dochodzi do pełni sił w otoczeniu przyjaciół i rodziny. Tymczasem z miasteczka zaczynają znikać ludzie i początkowo nikt nie wie, dlaczego. Wkrótce okazuje się, że wielu bliskich uzdrowiciela zostało również porwanych. Niestety nikt nie wie, kto i dokąd ich porwał. Kiedy wychodzi na jaw, że uprowadziła ich załoga Ramseya, kapitana cumującej na morzu Cadelii, ruszają im na ratunek, wypływając w morze Hydrą. Wśród porwanych jest Ross – Czarodziej Klejnotu oraz Oliwier. To ich głównie będą chcieli uwolnić i sprowadzić do domu przyjaciele uzdrowiciela. Hydra wyrusza w pogoń za Cadelią i wkrótce załoga statku będzie mogła dokonać abordażu na statek Ramseya i stoczyć bitwę na śmierć i życie.
W powieści pojawia się pewna okrutna postać: Mayene, wiedźma bez serca i sumienia, silna i potężna, o wielkiej mocy, zła i podstępna. Chce koniecznie zabić Wiwana. Uzdrowiciel będzie się musiał zmierzyć z ogromnym koszmarem i jakoś ją powstrzymać, co niestety okaże się niezmiernie trudne. Wiwan sądzi nawet, że pokonanie jej będzie zwyczajnie niemożliwe. Ma on wprawdzie moc uzdrawiania oraz (w razie potrzeby) uśmiercania ludzi, jednak problem polega na tym, że Mayene nie jest człowiekiem i na domiar złego nie posiada bijącego serca, które Wiwan mógłby w chwili zagrożenia zatrzymać.
Poza znanym nam już z części pierwszej Wiwanem, jego bratem Pafianem oraz przyjaciółmi: Oliwierem, jego siostrą Julien, Selem, Rossem i Alaseiem, w książce pojawiają się też nowi bohaterowie, których wyjątkowo polubiłam. Są to elfy: rudowłosa Waszeba i jej brat Dinnaroth, przez przyjaciół zwany Dinnem. Waszeba, zauroczona młodym uzdrowicielem, zostaje wkrótce jego strażniczką, gotową oddać za niego życie.
Do historii nieoczekiwanie powraca również Tenan, związany okrutną klątwą z bransoletą, z której to powodu stał się zabójcą. Tenan od nikogo nie żąda przebaczenia, nie sądzi zresztą nawet, że na nie w ogóle zasługuje. Dowiadujemy się, kto trzyma go w szachu i dlaczego nadal każe mu zabijać.
“- (…)Zabijesz, nim się obudzi. To ma być nauczka. Niech płaczą i rozpaczają. Niech ciało będzie w takim stanie, że jego widok wstrząśnie nimi do głębi!
Milczał. Jeśli chciała, by to zrobił, musiała dać mu wyraźne polecenie. Takie było działanie klątwy. Z własnej woli nie robił niczego złego”.
Nie sposób przestać porównywać drugiego tomu “Uzdrowiciela” z częścią pierwszą. Uznałam więc, że chyba po prostu to zrobię, żeby mieć to za sobą i żeby mnie więcej nie kusiło.
Pierwsza różnica to przede wszystkim postać samego Wiwana, którego było bardzo mało w pierwszej części. Tutaj wyraźnie widać, że jest to ta główna postać, nawet nie dlatego, że występuje w powieści najczęściej, ale przede wszystkim dlatego, że cała akcja i to, co się dzieje, kręci się właśnie wokół niego. Poznajemy go tu zdecydowanie lepiej, dopuszcza nas on do pewnych sekretów i tajemnic ze swojego życia. Do rozterek i wątpliwości. A obdarzony niezwykłym i potężnym darem, ma ich naprawdę sporo.
Drugą taką wyraźną różnicą pomiędzy książkami, jest strona techniczna. Podczas gdy w pierwszym tomie raził chaos, w drugim wszystko jest poukładane. Czytelnik nie gubi się już w zawiłościach akcji, a rozdziały, na ogół poświęcone raz bohaterom w miasteczku, a raz na statku, wprowadzają na tyle przejrzysty układ, by czytelnik czuł się tu komfortowo i nie kręcił się w kółko jak w labiryncie.
I kolejna istotna różnica: w pierwszej części autorka starała się bardzo szczegółowo scharakteryzować wszystkie niemal występujące w książce postaci. Było to dość trudne, bo przewijało się ich przez akcję naprawdę sporo i właśnie ten tłum bohaterów był przyczyną wszechobecnego bałaganu. W kontynuacji przygód Wiwana pani Magdalena skupiła się na kilku wybranych postaciach, które odgrywają w powieści najważniejszą rolę. Pobocznym również niczego nie brakuje, ale te pierwszoplanowe jak Wiwan, Ross, Waszeba czy Oliwier, zostały potraktowane z wyraźnym pierwszeństwem. To sprawia, że dokładnie wiemy, komu należy poświęcić najwięcej uwagi.
Podobnie jak po przeczytaniu pierwszego tomu, także i tutaj jestem po wielkim wrażeniem wykreowanych przez autorkę postaci. Nieprzeciętni bohaterowie, z bardzo dobrze nakreślonymi cechami charakteru, autentyczni i niezwykle namacalni, to jeden z największych atutów powieści. Każdy z nich jest inny, każdy w jakiś sposób się wyróżnia, każdy obdarzony jest tak bogatym zestawem cech charakteru, że aż trudno uwierzyć, że to wyimaginowane osoby, a całość to “tylko” fikcja literacka. Tutaj nikt nie jest idealny, tutaj każdy ma słabości. Nawet uzdrowiciel, ze swoim niezwykłym darem, nie wstydzi się powiedzieć, że jest przerażony. Wyczuwający nastroje i lęki innych, którzy go otaczają, ciągle boryka się z moralnym problemem “czy powinienem?”. I niezależnie od tego, czy to właśnie uzdrowiciel czy wojownik, mężczyzna czy kobieta, postać dobra czy negatywna, bije się ona z podobnymi dylematami.
“Bliskość uzdrowiciela otuliła jej zmysły niczym ciepły i miękki koc zimową nocą. Jego obecność, zapach, dotyk nawet, gdy położyła dłoń na jego dłoni, by sprawdzić czy jest ciepły, jednocześnie kierowana tajemniczą tęsknotą, uśpił jej instynkt. Wiwan nie robił tego świadomie. Tak działał na ludzi, gdy sam był w dobrym nastroju”.
Obok wątku głównego, jakim jest nieustanna walka z Mayene, znajdziemy tu wiele wątków pobocznych, które pozamykały parę spraw rozpoczętych w pierwszej części “Uzdrowiciela”. Najmocniejsze wrażenie wywarł na mnie ten mówiący o wzajemnych animozjach Rossa i jego matki – kobiety okrutnej, strasznej, podłej. Bywało, że zastanawiałam się, która z nich budzi we mnie bardziej negatywne odczucia: wiedźma Mayene czy może jednak Cadelia, matka Rossa.
Również wątek powrotu Tenana związanego klątwą oraz jego nie do końca pewne uczucia do Julien, śledziłam z ogromną ciekawością. Tenan jest w ogóle ciekawą postacią, niby zły, ale fakt, że właściwie kieruje nim klątwa, czyni z niego postać ze wszech miar tragiczną.
Bardzo podoba mi się styl autorki. Jest lekki i przyjemny w odbiorze, z poetycką nutą, bez popadania w nadmierną ilość dziwnych związków frazeologicznych. Ponieważ książkę czytałam po wstępnej obróbce autorskiej, jeszcze przed wszelką korektą, nie będę czepiać się błędów, których tu trochę znalazłam. Myślę, że przed ukazaniem się na rynku wydawniczym, książka przejdzie odpowiednią, profesjonalną korektę.
Podobnie jak pisałam o tym w opinii o pierwszym tomie “Uzdrowiciela”, również tutaj nie brakuje skomplikowanej palety uczuć, jakie są udziałem naszych bohaterów. Bogactwo emocji, zarówno tych pozytywnych, jak i negatywnych, uderza czytelnika w samo serce. Dynamicznym postaciom towarzyszą równie gorące uczucia. I nie zabraknie tu niczego: miłości, pożądania, pięknej przyjaźni, radości, ale również strachu, wyrzutów sumienia czy wątpliwości.
Bardzo spodobały mi się wszelkie opisy, autentyczne i realistyczne, niezależnie od tego, czy czytamy o gęstych lasach, o miasteczku, ludziach czy sunących po falach statkach. A najbardziej lubię w wykonaniu pani Magdaleny pełne dynamiki opisy walk, choćby jak ta stoczona na pokładzie Cadelii czy też te, które przyjdzie bohaterom stoczyć z okrutną wiedźmą lub ze smokiem. Żaden opis nie jest tu zbędny, żadna z walk nie nuży, a każde zdanie, każdy rozdział, pchają akcję mocno naprzód i czytelnik podczas lektury nie ma poczucia straty czasu. Autorka ma talent do opisywania miejsc i sytuacji w sposób bardzo plastyczny i sugestywny.
“Waszeba wyciągnęła strzałę z kołczanu, gdy smok zatoczył nad targowiskiem szersze koło, przelatując w ich pobliżu. Naciągnęła cięciwę i wypuściła strzałę”.
Bardzo polubiłam wątek związku Rossa z Klejnotem Nadziei, niejako kontynuację z pierwszej części książki. Ciekawie ujęte myśli samego klejnotu, który jest w stanie porozumiewać się z Rossem, a dzięki mocy, jaka jest teraz jego udziałem, Ross został przez ludzi nazwany Czarodziejem Klejnotu Nadziei. Potrafi on bowiem wpływać na myśli innych ludzi czy choćby oddziaływać na pogodę.
Przez większość lektury “Uzdrowiciela” jedna myśl nie dawała mi jednak spokoju, a mianowicie imię wiedźmy. Mayene – brzmi zbyt łagodnie, zwiewnie, delikatnie, jak na mój gust. Trochę śpiewnie, kolorowo niczym kwiaty. A przecież Meyene była okrutną wiedźmą, zupełnie nie liczącą się z uczuciami innych, podłą i paskudną, której krzywdzenie ludzi sprawiało nieopisaną przyjemność. Moim zdaniem imię wiedźmy jest zbyt łagodne. Z drugiej jednak strony być może tak właśnie jest dobrze? Takie zderzenie tego kwiecistego imienia z morderczymi zapędami jego właścicielki?
Ciężko tę książkę zamknąć w tych kilkunastu zdaniach. Czyta się ją szybko i lekko, a ogrom emocji w niej zawartych, nie pozwala się od niej oderwać. Trudno zapomnieć pełne wzruszeń przygody i bohaterów, których skomplikowane związki i moc cech charakteru, nie pozwalają przejść obok nich obojętnie.
To z całą pewnością książka dla miłośników fantasy, jednak wcale nie obfituje ona w setki stworzeń nie z tej ziemi, więc jeśli ktoś nie przepada za tym gatunkiem, ale lubi powieści przygodowe i lekko magiczne, to też się tu odnajdzie. Znajdziemy tu wprawdzie wiedźmę, elfy, nadprzyrodzone moce i niecodziennych bohaterów, pojawia się nawet smok, ale mnie – zagorzałego fana thrillera i kryminału – książka bardzo wciągnęła i bardzo mi się spodobała. Z pewnością jeszcze kiedyś do niej wrócę. Do obu części.
Drugą część “Uzdrowiciela”, czyli książkę “Uzdrowiciel. Wiedźma”, oceniam znacznie wyżej niż pierwszą, głównie z racji braku bałaganu i napięcia, jakie stwarza czająca się gdzieś za plecami bohaterów czarownica. Książkę też lepiej i lżej się czyta.
Polecam gorąco. Głównie tym, którzy lubują się w gatunku fantasy oraz tym, którzy mają ochotę sięgnąć po coś rodzimego, z przygodą w tle i niezwykłymi bohaterami.
Za możliwość lektury bardzo dziękuję autorce, pani Magdalenie :)
*cytaty pochodzą z książki
Po przeczytaniu pierwszego tomu “Uzdrowiciela” (moja opinia tutaj: www.papuziepioro.pl/?p=2085), w którym to tytułowy Wiwan ledwie uchodzi z życiem po heroicznej ucieczce z zamku przez gęste lasy królestwa, bardzo chętnie i z dużymi oczekiwaniami, sięgnęłam po tom drugi. Główną wadą tomu pierwszego był panujący z początku chaos i zbyt wielu bohaterów wprowadzonych na raz....
więcej Pokaż mimo to