rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Po przeczytaniu pierwszego tomu “Uzdrowiciela” (moja opinia tutaj: www.papuziepioro.pl/?p=2085), w którym to tytułowy Wiwan ledwie uchodzi z życiem po heroicznej ucieczce z zamku przez gęste lasy królestwa, bardzo chętnie i z dużymi oczekiwaniami, sięgnęłam po tom drugi. Główną wadą tomu pierwszego był panujący z początku chaos i zbyt wielu bohaterów wprowadzonych na raz. Tutaj, od pierwszego rozdziału, wszystko jest poukładane, a po tamtym chaosie nie pozostaje nawet ślad.

Wiwan Beckert, już bezpieczny w domu, dochodzi do pełni sił w otoczeniu przyjaciół i rodziny. Tymczasem z miasteczka zaczynają znikać ludzie i początkowo nikt nie wie, dlaczego. Wkrótce okazuje się, że wielu bliskich uzdrowiciela zostało również porwanych. Niestety nikt nie wie, kto i dokąd ich porwał. Kiedy wychodzi na jaw, że uprowadziła ich załoga Ramseya, kapitana cumującej na morzu Cadelii, ruszają im na ratunek, wypływając w morze Hydrą. Wśród porwanych jest Ross – Czarodziej Klejnotu oraz Oliwier. To ich głównie będą chcieli uwolnić i sprowadzić do domu przyjaciele uzdrowiciela. Hydra wyrusza w pogoń za Cadelią i wkrótce załoga statku będzie mogła dokonać abordażu na statek Ramseya i stoczyć bitwę na śmierć i życie.

W powieści pojawia się pewna okrutna postać: Mayene, wiedźma bez serca i sumienia, silna i potężna, o wielkiej mocy, zła i podstępna. Chce koniecznie zabić Wiwana. Uzdrowiciel będzie się musiał zmierzyć z ogromnym koszmarem i jakoś ją powstrzymać, co niestety okaże się niezmiernie trudne. Wiwan sądzi nawet, że pokonanie jej będzie zwyczajnie niemożliwe. Ma on wprawdzie moc uzdrawiania oraz (w razie potrzeby) uśmiercania ludzi, jednak problem polega na tym, że Mayene nie jest człowiekiem i na domiar złego nie posiada bijącego serca, które Wiwan mógłby w chwili zagrożenia zatrzymać.

Poza znanym nam już z części pierwszej Wiwanem, jego bratem Pafianem oraz przyjaciółmi: Oliwierem, jego siostrą Julien, Selem, Rossem i Alaseiem, w książce pojawiają się też nowi bohaterowie, których wyjątkowo polubiłam. Są to elfy: rudowłosa Waszeba i jej brat Dinnaroth, przez przyjaciół zwany Dinnem. Waszeba, zauroczona młodym uzdrowicielem, zostaje wkrótce jego strażniczką, gotową oddać za niego życie.

Do historii nieoczekiwanie powraca również Tenan, związany okrutną klątwą z bransoletą, z której to powodu stał się zabójcą. Tenan od nikogo nie żąda przebaczenia, nie sądzi zresztą nawet, że na nie w ogóle zasługuje. Dowiadujemy się, kto trzyma go w szachu i dlaczego nadal każe mu zabijać.

“- (…)Zabijesz, nim się obudzi. To ma być nauczka. Niech płaczą i rozpaczają. Niech ciało będzie w takim stanie, że jego widok wstrząśnie nimi do głębi!
Milczał. Jeśli chciała, by to zrobił, musiała dać mu wyraźne polecenie. Takie było działanie klątwy. Z własnej woli nie robił niczego złego”.

Nie sposób przestać porównywać drugiego tomu “Uzdrowiciela” z częścią pierwszą. Uznałam więc, że chyba po prostu to zrobię, żeby mieć to za sobą i żeby mnie więcej nie kusiło.

Pierwsza różnica to przede wszystkim postać samego Wiwana, którego było bardzo mało w pierwszej części. Tutaj wyraźnie widać, że jest to ta główna postać, nawet nie dlatego, że występuje w powieści najczęściej, ale przede wszystkim dlatego, że cała akcja i to, co się dzieje, kręci się właśnie wokół niego. Poznajemy go tu zdecydowanie lepiej, dopuszcza nas on do pewnych sekretów i tajemnic ze swojego życia. Do rozterek i wątpliwości. A obdarzony niezwykłym i potężnym darem, ma ich naprawdę sporo.

Drugą taką wyraźną różnicą pomiędzy książkami, jest strona techniczna. Podczas gdy w pierwszym tomie raził chaos, w drugim wszystko jest poukładane. Czytelnik nie gubi się już w zawiłościach akcji, a rozdziały, na ogół poświęcone raz bohaterom w miasteczku, a raz na statku, wprowadzają na tyle przejrzysty układ, by czytelnik czuł się tu komfortowo i nie kręcił się w kółko jak w labiryncie.

I kolejna istotna różnica: w pierwszej części autorka starała się bardzo szczegółowo scharakteryzować wszystkie niemal występujące w książce postaci. Było to dość trudne, bo przewijało się ich przez akcję naprawdę sporo i właśnie ten tłum bohaterów był przyczyną wszechobecnego bałaganu. W kontynuacji przygód Wiwana pani Magdalena skupiła się na kilku wybranych postaciach, które odgrywają w powieści najważniejszą rolę. Pobocznym również niczego nie brakuje, ale te pierwszoplanowe jak Wiwan, Ross, Waszeba czy Oliwier, zostały potraktowane z wyraźnym pierwszeństwem. To sprawia, że dokładnie wiemy, komu należy poświęcić najwięcej uwagi.

Podobnie jak po przeczytaniu pierwszego tomu, także i tutaj jestem po wielkim wrażeniem wykreowanych przez autorkę postaci. Nieprzeciętni bohaterowie, z bardzo dobrze nakreślonymi cechami charakteru, autentyczni i niezwykle namacalni, to jeden z największych atutów powieści. Każdy z nich jest inny, każdy w jakiś sposób się wyróżnia, każdy obdarzony jest tak bogatym zestawem cech charakteru, że aż trudno uwierzyć, że to wyimaginowane osoby, a całość to “tylko” fikcja literacka. Tutaj nikt nie jest idealny, tutaj każdy ma słabości. Nawet uzdrowiciel, ze swoim niezwykłym darem, nie wstydzi się powiedzieć, że jest przerażony. Wyczuwający nastroje i lęki innych, którzy go otaczają, ciągle boryka się z moralnym problemem “czy powinienem?”. I niezależnie od tego, czy to właśnie uzdrowiciel czy wojownik, mężczyzna czy kobieta, postać dobra czy negatywna, bije się ona z podobnymi dylematami.

“Bliskość uzdrowiciela otuliła jej zmysły niczym ciepły i miękki koc zimową nocą. Jego obecność, zapach, dotyk nawet, gdy położyła dłoń na jego dłoni, by sprawdzić czy jest ciepły, jednocześnie kierowana tajemniczą tęsknotą, uśpił jej instynkt. Wiwan nie robił tego świadomie. Tak działał na ludzi, gdy sam był w dobrym nastroju”.

Obok wątku głównego, jakim jest nieustanna walka z Mayene, znajdziemy tu wiele wątków pobocznych, które pozamykały parę spraw rozpoczętych w pierwszej części “Uzdrowiciela”. Najmocniejsze wrażenie wywarł na mnie ten mówiący o wzajemnych animozjach Rossa i jego matki – kobiety okrutnej, strasznej, podłej. Bywało, że zastanawiałam się, która z nich budzi we mnie bardziej negatywne odczucia: wiedźma Mayene czy może jednak Cadelia, matka Rossa.

Również wątek powrotu Tenana związanego klątwą oraz jego nie do końca pewne uczucia do Julien, śledziłam z ogromną ciekawością. Tenan jest w ogóle ciekawą postacią, niby zły, ale fakt, że właściwie kieruje nim klątwa, czyni z niego postać ze wszech miar tragiczną.

Bardzo podoba mi się styl autorki. Jest lekki i przyjemny w odbiorze, z poetycką nutą, bez popadania w nadmierną ilość dziwnych związków frazeologicznych. Ponieważ książkę czytałam po wstępnej obróbce autorskiej, jeszcze przed wszelką korektą, nie będę czepiać się błędów, których tu trochę znalazłam. Myślę, że przed ukazaniem się na rynku wydawniczym, książka przejdzie odpowiednią, profesjonalną korektę.

Podobnie jak pisałam o tym w opinii o pierwszym tomie “Uzdrowiciela”, również tutaj nie brakuje skomplikowanej palety uczuć, jakie są udziałem naszych bohaterów. Bogactwo emocji, zarówno tych pozytywnych, jak i negatywnych, uderza czytelnika w samo serce. Dynamicznym postaciom towarzyszą równie gorące uczucia. I nie zabraknie tu niczego: miłości, pożądania, pięknej przyjaźni, radości, ale również strachu, wyrzutów sumienia czy wątpliwości.

Bardzo spodobały mi się wszelkie opisy, autentyczne i realistyczne, niezależnie od tego, czy czytamy o gęstych lasach, o miasteczku, ludziach czy sunących po falach statkach. A najbardziej lubię w wykonaniu pani Magdaleny pełne dynamiki opisy walk, choćby jak ta stoczona na pokładzie Cadelii czy też te, które przyjdzie bohaterom stoczyć z okrutną wiedźmą lub ze smokiem. Żaden opis nie jest tu zbędny, żadna z walk nie nuży, a każde zdanie, każdy rozdział, pchają akcję mocno naprzód i czytelnik podczas lektury nie ma poczucia straty czasu. Autorka ma talent do opisywania miejsc i sytuacji w sposób bardzo plastyczny i sugestywny.

“Waszeba wyciągnęła strzałę z kołczanu, gdy smok zatoczył nad targowiskiem szersze koło, przelatując w ich pobliżu. Naciągnęła cięciwę i wypuściła strzałę”.

Bardzo polubiłam wątek związku Rossa z Klejnotem Nadziei, niejako kontynuację z pierwszej części książki. Ciekawie ujęte myśli samego klejnotu, który jest w stanie porozumiewać się z Rossem, a dzięki mocy, jaka jest teraz jego udziałem, Ross został przez ludzi nazwany Czarodziejem Klejnotu Nadziei. Potrafi on bowiem wpływać na myśli innych ludzi czy choćby oddziaływać na pogodę.

Przez większość lektury “Uzdrowiciela” jedna myśl nie dawała mi jednak spokoju, a mianowicie imię wiedźmy. Mayene – brzmi zbyt łagodnie, zwiewnie, delikatnie, jak na mój gust. Trochę śpiewnie, kolorowo niczym kwiaty. A przecież Meyene była okrutną wiedźmą, zupełnie nie liczącą się z uczuciami innych, podłą i paskudną, której krzywdzenie ludzi sprawiało nieopisaną przyjemność. Moim zdaniem imię wiedźmy jest zbyt łagodne. Z drugiej jednak strony być może tak właśnie jest dobrze? Takie zderzenie tego kwiecistego imienia z morderczymi zapędami jego właścicielki?

Ciężko tę książkę zamknąć w tych kilkunastu zdaniach. Czyta się ją szybko i lekko, a ogrom emocji w niej zawartych, nie pozwala się od niej oderwać. Trudno zapomnieć pełne wzruszeń przygody i bohaterów, których skomplikowane związki i moc cech charakteru, nie pozwalają przejść obok nich obojętnie.

To z całą pewnością książka dla miłośników fantasy, jednak wcale nie obfituje ona w setki stworzeń nie z tej ziemi, więc jeśli ktoś nie przepada za tym gatunkiem, ale lubi powieści przygodowe i lekko magiczne, to też się tu odnajdzie. Znajdziemy tu wprawdzie wiedźmę, elfy, nadprzyrodzone moce i niecodziennych bohaterów, pojawia się nawet smok, ale mnie – zagorzałego fana thrillera i kryminału – książka bardzo wciągnęła i bardzo mi się spodobała. Z pewnością jeszcze kiedyś do niej wrócę. Do obu części.

Drugą część “Uzdrowiciela”, czyli książkę “Uzdrowiciel. Wiedźma”, oceniam znacznie wyżej niż pierwszą, głównie z racji braku bałaganu i napięcia, jakie stwarza czająca się gdzieś za plecami bohaterów czarownica. Książkę też lepiej i lżej się czyta.

Polecam gorąco. Głównie tym, którzy lubują się w gatunku fantasy oraz tym, którzy mają ochotę sięgnąć po coś rodzimego, z przygodą w tle i niezwykłymi bohaterami.

Za możliwość lektury bardzo dziękuję autorce, pani Magdalenie :)

*cytaty pochodzą z książki

Po przeczytaniu pierwszego tomu “Uzdrowiciela” (moja opinia tutaj: www.papuziepioro.pl/?p=2085), w którym to tytułowy Wiwan ledwie uchodzi z życiem po heroicznej ucieczce z zamku przez gęste lasy królestwa, bardzo chętnie i z dużymi oczekiwaniami, sięgnęłam po tom drugi. Główną wadą tomu pierwszego był panujący z początku chaos i zbyt wielu bohaterów wprowadzonych na raz....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

“Poczuł nagle ogarniający go spokój. Strach przed demonami odszedł. Znów był bezpieczny. Już nie mogły go dopaść, odnajdując go w ciemnościach (…).
Takim był dar jego przyjaciela.
Uzdrowiciela”.

Na finalny tom serii o Uzdrowicielu czekałam kilka lat. Po drugim tomie apetyt mi się mocno zaostrzył i uzbrojona w spore pokłady cierpliwości czekałam i czekałam. I wreszcie jest! I czytałam z przyjemnością, ale i z lekkim smutkiem wiedząc, że “Zatoka Niewolników” to już finał i przyjdzie mi pożegnać się z bohaterami. I na dodatek nie wiedziałam, czego się spodziewać. Czy moi ulubieńcy przetrwają? Czy autorka postanowiła zakończyć wszystko szczęśliwie? Czy też jednak nie…

Czy warto było czekać tyle czasu? O tak! Po strokroć tak.

Książka ma ponad siedemset stron, jednak nie mogłaby być krótsza. Wszystkie wątki, bohaterowie oraz wydarzenia, jakie rozgrywają się na przestrzeni trzech tomów “Uzdrowiciela” potrzebowały owej przestrzeni, gdzie spokojnie i bardzo wyczerpująco mogły się zakończyć. I trzeba przyznać, że zakończyły się rzeczywiście, a niektóre z nich zostawiły mnie z rozdartą duszą i krwawiącym sercem. I już siedziałam z wiecznym piórem w dłoni, już miałam stawiać pierwsze litery tej opinii, a tu… pustka. Nie tyle, że pustka w głowie, że brak weny, że powieść zła. O nie, nic z tych rzeczy. Ja cały czas wiedziałam, co chcę napisać, ale nie jestem pewna, ile z tego, co chcę, mogę Wam zaprezentować.

I w końcu odkładałam to pióro, zamykałam notatnik, a potem w pracy układałam sobie w głowie fragmenty i treść recenzji. I tak schodził dzień za dniem. Przez wiele czasu. I w parze z tym szły wyrzuty sumienia, bo to przecież mój cudowny patronat, jeden z najważniejszych, bo książka wyczekana, bo zżyłam się z bohaterami, zwłaszcza z jednym (i wcale nie z Wiwanem), bo towarzyszę autorce już od dobrych kilku lat, a tu takie coś…

Ale cóż mogę powiedzieć… Droga Autorko, Magdaleno, sama jesteś temu winna. Składanie się na nowo w całość po lekturze “Zatoki Niewolników” to – jak widać – proces długotrwały. Nieraz bywa, że po przeczytaniu książki musimy się otrząsnąć, dojść do siebie, pożegnać się z bohaterami w taki czy inny sposób, poradzić sobie z emocjami, przeżyć je, uspokoić, wyciszyć. Już przy okazji pierwszego tomu cyklu pisałam, że “Uzdrowiciel” to powieść przesycona emocjami. Jest ich tu bardzo wiele; od przyjaźni i miłości, poprzez lojalność i wierność, aż do nienawiści i żalu. I tak jest nadal. Emocje towarzyszą bohaterom, towarzyszą również nam i zapewne towarzyszyły także samej autorce podczas tworzenia “Zatoki Niewolników”.

Rewelacyjnie widać długą drogę i żmudną pracę, jaką pani Magdalena włożyła w pisanie tego cyklu. Od chaotycznego z początku tomu pierwszego (“Uzdrowiciel tom I. Cienie przeszłości”), po – już solidnie poukładany – tom drugi (“Uzdrowiciel tom II. Wiedźma”), aż do tego finalnego, trzeciego, napisanego po prostu REWELACYJNIE.

To doskonale skrojona powieść przygodowa z elementami fantasy. Z wieloma elementami fantasy. Przygodowa, to właściwie mało powiedziane, bo tutaj akcja goni akcję, a bohaterowie co rusz muszą walczyć o życie swoje oraz swoich bliskich. To powieść na wskroś piracka: statki, ocean i morskie potwory są tutaj na porządku dziennym.

str. 286 – “Szkuner pękł na dwoje pod uderzeniem potężnego ogona. Załoga podniosła rozpaczliwy krzyk, gdy wielki gadzi łeb wychylił się z wód oceanu. To, co wydobyło się z jego gardzieli, było głośnym sykiem. Potężny wąż morski zacisnął ogon w pętlę na nieszczęsnym szkunerze, aż poleciały deski. Ostre zęby zalśniły w promieniach słońca, gdy rozpoczął polowanie”.

Poszczególne opisy to majstersztyk. Wyobrażenie sobie walki na morzu nie sprawia czytelnikowi żadnych trudności. Cudownie lekkie pióro autorki jest tak przystępne dla każdego, że oczy suną bez wysiłku po tekście, a w głowie pojawiają się obrazy. Jeden za drugim. Bogate, kolorowe, piękne. Cała plejada postaci, scenerii, nawet potworów. To wszystko wraz z ładunkiem emocjonalnym tworzy bajeczną wręcz powieść o niewiarygodnie dopracowanych detalach. Akcja rozgrywa się na statkach i na lądzie, w przeróżnych, ciekawych miejscach, ale mnie najbardziej porywały opisy morskich wojaży oraz bitew.

Cały czas zastanawiam się, co mam napisać o samej akcji książki, by nie zdradzić zbyt wiele. Mimo swej obszerności, książka nie jest rozwleczona, a historia biegnie wartko i nie nuży. Oczywiście czytać całość należy po kolei. Nie ma sensu zaczynać trzeciego tomu bez znajomości pozostałych.

Tym razem o Wiwanie usłyszy pewien barbarzyński król, Azram. Postać to nietuzinkowa, gdyż na swoich usługach ma nawet same demony. Azram pożąda krwi Uzdrowiciela i zrobi wszystko, by go dostać w swoje ręce.

W całej książce najmocniej poruszająca jest niezwykła więź, jaka za sprawą Klejnotu Nadziei łączy obu przyjaciół: Rossa i Wiwana. Nigdy jeszcze nie była ona tak silna. Jak dotąd mogli się tylko porozumiewać, a teraz widzą, czują i przeżywają to, co ten drugi.

str. 257 – “I nagle poczuł. Więź.
W tym jednym słowie zawierało się tak wiele.
Dotyk. Ciepło. Miłość. Smutek. Radość. Siła. Pamięć…”.

To sprawia, że czytelnik mocniej wczuwa się w emocje bohaterów, silniej się z nimi utożsamia i głębiej przeżywa wszystko, co jest udziałem Wiwana i reszty jego przyjaciół. A więzi w tej historii są niezwykle istotne. Mamy tu do czynienia nie tylko z tą, która łączy Uzdrowiciela i Rossa za sprawą Klejnotu, ale również z tymi, które łączą matkę z dzieckiem, kochanków, rodzeństwo czy też wieloletnich przyjaciół.

“Zatoka Niewolników” to jedna z tych książek, po których trudno dojść do siebie ot tak, zaraz po jej odłożeniu. Mnie było ciężko. Właściwie nadal jest. Nie mogę się pogodzić z niektórymi wydarzeniami, które wystąpiły w powieści. Są dla mnie zupełnie nie do zaakceptowania. Dlatego też dużo nadal o książce rozmyślam i analizuję wątki, mimo że skończyłam ją czytać już jakiś czas temu. I to również jest powodem tego długiego czasu, w jakim publikuję tę recenzję.

Jak na finalny tom przystało, Wiwan Beckert odkrywa w sobie o wiele więcej niż dotąd dał nam poznać. Bijący od niego blask i intensywny błękit jego oczu, wyraźnie wskazują, że rozwinął swe umiejętności jeszcze bardziej, a jego dar przechodzi pewnego rodzaju metamorfozę. Jednak ten wspaniały dar, jest również jego przekleństwem, o czym nieraz się przekonamy. I im więcej siebie samego oddaje innym, tym bardziej cierpi i tym mocniej pogrąża się w smutku. Smutek zaś działa na niego destrukcyjnie i gdyby nie wspierający go przyjaciele, Wiwan zginąłby przepełniony i przytłoczony żalem oraz rozpaczą.

Moja od zawsze ulubiona postać, od pierwszego tomu, Ross Hope, kapitan, bardzo się zmienił, odkąd go poznaliśmy. Jego przeszłość i bardzo smutne dzieciństwo, pełne głodu, bólu i zimna, miały olbrzymi wpływ na to, jaki jest teraz. Pewność siebie budował latami, odwaga przyszła z czasem, a połączenie z Klejnotem Nadziei wzmogło jego dobroć, szlachetność i wierność, zarówno wobec przyjaciół, jak i ideałom, w które wierzy. Ross to jedna z barwniejszych i ciekawszych postaci “Zatoki Niewolników”, a ponieważ należy do moich ulubionych, wszelkie wstawki w tekście o jego przeszłości i dzieciństwie, były dla mnie wyjątkowo intrygujące i wciągające. I z całą pewnością Ross Hope jest tym bohaterem, który nie jeden raz zaskoczy czytelnika. Niezwykła więź z Wiwanem, dzięki której mogą się oni ze sobą porozumiewać, to jedna z ciekawszych wizji autorki.

O tej książce można już śmiało powiedzieć, że jest to powieść fantasy. Nie brakuje tu istot nie z tej ziemi, nietuzinkowych bohaterów, elfów, potworów, a nawet demonów. A ich opisy sprawiają, że czytelnika przenika dreszcz.

str. 518 – “Długie, błoniaste skrzydła w kolorze błota przemieszanego z bielą. Ciemne jak sama noc, ukośne oczy i długi pysk ze zbyt długim, wijącym się jęzorem”.

Każda akcja na morzu to kwintesencja powieści o tematyce pirackiej. Opisy walk, broni, strojów, a nawet samego statku i jego części sprawiają, że wszystko razem nabiera niesamowitej autentyczności. Realizm postaci – mimo, że przecież wymyślonych – jest wręcz namacalny. Bohaterowie żyją, czują, przeżywają rozterki. Bywają zagubieni. Czasem wybuchają gniewem. Chwilami bywają nieprzewidywalni. Ta autentyczność pozwala nam czuć razem z nimi. Smucić się i radować. Czasem bijący z nich żal jest tak przejmujący, że w oczach stawały mi łzy… Dzięki realizmowi postaci wszystkie ich emocje są również naszym udziałem. I chwilami wcale nie jest to dla czytelnika komfortowe. Ale cóż, taki właśnie jest Uzdrowiciel. Jego dar wpływa nie tylko na przyjaciół, na wrogów i na ludzi wokół, wygląda na to, że działa również na czytelnika.

str. 224 – “Kapitan uderzył ponownie, odczekując jedynie, by ofiara poczuła uderzenia.
Potem kolejny raz. I kolejny. Raz za razem rozlegały się głośne smagnięcia. W szale pragnął jedynie tego, by katowany przez niego człowiek wypełnił jego uszy upragnionym krzykiem. To bolało coraz bardziej”.

A przecież wiadomo, że Wiwan jest człowiekiem na wskroś niezwykłym. Otaczający go ludzie także nie mogliby być zwyczajni. Dar, który posiada, potrafi ludzi zarówno jednoczyć, jak i ze sobą poróżnić.

str. 63 – “Nikt poza nim nie odczuwał świata w ten sposób…
Wszystkie emocje odczuwał głębiej. Jednocześnie, mocno”.

“Zatoka Niewolników” to powieść przygodowa. Tu na każdej stronie coś się dzieje. Akcja nieustannie trzyma w napięciu, nie pozwala się od książki oderwać i niejednokrotnie potrafi wbić czytelnika w fotel. Walki i sceny na morzu, opisy targu niewolników, kopalni, lochów czy zamków, robią na czytającym ogromne wrażenie. Wywołują dreszczyk ekscytacji, powodują, że książkę trudno odłożyć. Autorka nie ma problemu z przykuciem uwagi czytelnika do historii, jaką snuje.

str. 185 – “- Kto nie słyszał jeszcze o Wiedźmie? O kapitanie budzącym lęk wśród marynarzy. Ludziach, którzy schwytani przez niego znikali bez śladu. Trupach, które po sobie zostawiał…”.

Tom III “Uzdrowiciela” to bardzo dynamiczna, doskonale napisana opowieść. Pełna nagłych zwrotów akcji, bogatych opisów, emocjonalnych postaci, cudownych bohaterów, okrutników i barbarzyńców. Zderzenie demonicznych, wykrzywionych złością pysków i anielskich, słodkich twarzyczek dzieci. Ból i rozpacz Wiwana, kiedy okrucieństwo ludzi zwraca się ku innym ludziom i przeciwko niemu. Przeżywamy to razem z nim… I do tego atmosfera powieści… Zupełnie niczym w szantach śpiewanych przez Nathana Evansa: “Wellerman” (do posłuchania i obejrzenia na YT TUTAJ) i ze scenami z Jackiem Sparrowem w tle. I za każdym razem, gdy słyszę tę piosenkę w radio, oczyma wyobraźni widzę statek i stojącego na mostku kapitana Rossa Hope. Ten specyficzny klimat utrzymuje się przez cały czas, a my znajdujemy się w samym środku tej wspaniałej przygody.

Niejednokrotnie już wspominałam, że bardzo lubię styl autorki. Lekkie pióro i utrzymanie współczesnego języka w świecie fantasy, sprawdziło się idealnie. Po raz kolejny autorce udało się utrzymać to specyficzne napięcie, które towarzyszy przez cały czas zarówno bohaterom, jak i czytelnikowi. Pościg, porwanie, ucieczka, nieustannie wiszące nad Wiwanem niebezpieczeństwo – to właśnie dzięki temu czytamy i czytamy i ciągle nie mamy dość.

“Zatoka Niewolników” to powieść o miłości. O miłości Wiwana do ludzi, których ten, pomimo wyrządzonych mu krzywd, nigdy kochać nie przestał. O miłości Rossa do Sela, pełnej wyrzeczeń i poświęceń, pełnej ciepła, kompromisów i czułości. To również powieść o sile przyjaźni tak wielkiej, że jest ona w stanie pokonać prawie wszystkie przeciwności losu: ból, smutek, rozpacz, niewolę, chorobę, a nawet śmierć. O przyjaźni, która scala serca, umacnia więzi, wiąże ludzi ze sobą na zawsze, na całe życie, trwale i na tyle mocno, by nic nie mogło tych więzi zerwać. Bo pomimo wielu przeszkód, problemów i czyhającego zewsząd zła, to właśnie człowiek pozostaje najważniejszy, a od tego, jak go potraktujemy, zależy, czy i my pozostaniemy do końca człowiekiem. I to właśnie przekazuje nam Uzdrowiciel Wiwan Beckert. A to wartość ponadczasowa. I choć:

str. 32 – “Wieczność to bardzo długo…”

to ta wartość pozostanie jedną z najważniejszych.

Trzeci tom “Uzdrowiciela” zamyka całość bardzo dokładnie i wyczerpująco. Nie pozostawia już niczego do wyjaśnienia. I niczego więcej do powiedzenia. Historia Wiwana dobiegła końca, a nam pozostaje wracać do niego w książkach i wspominać świetne widowisko, jakim jest “Zatoka Niewolników”. Osobiście z otwartymi ramionami przygarnę jeszcze wszystkie trzy książki w formie audiobooków. Tak więc gorąco polecam, czytajcie, bo książki warte są zainteresowania i wciągają niezwykle mocno, jak na przygodowe fantasy przystało. Ode mnie powieść otrzymuje 10 gwiazdek.

*opinia również na moim blogu Papuzie pióro: http://papuziepioro.pl

**cytaty pochodzą z książki

“Poczuł nagle ogarniający go spokój. Strach przed demonami odszedł. Znów był bezpieczny. Już nie mogły go dopaść, odnajdując go w ciemnościach (…).
Takim był dar jego przyjaciela.
Uzdrowiciela”.

Na finalny tom serii o Uzdrowicielu czekałam kilka lat. Po drugim tomie apetyt mi się mocno zaostrzył i uzbrojona w spore pokłady cierpliwości czekałam i czekałam. I wreszcie jest!...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Poezja to jeden z tych gatunków literackich, których osoby trzecie w ogóle nie powinny oceniać. Uzewnętrznienie swych przeżyć, odczuć, marzeń i pragnień, pisanie o nich, dzielenie się nimi z innymi – obcymi – nawet nie z bliskimi nam ludźmi, to coś, co nigdy nie powinno podlegać żadnej ocenie. Bo jak ocenić czyjś ból? Czyjeś rozterki? Uczucia? Jak zrozumieć czyjąś duszę? Wachlarz emocji towarzyszący czyimś przeżyciom? Trudno zrozumieć wronę siedzącą przy zwierciadle…



(…) nikt nie słuchał ptaków
kłócących się zajadle,
bo jak tu ma zrozumieć wronę
siedzącą przy zwierciadle”.
(“Wrona”)

Andrea Patrycja Czasak to młoda autorka, której dojrzałe i przesycone emocjami wiersze mam okazję poznawać przez ostatnie tygodnie. Tak, tygodnie. Choć tomik wcale nie jest obszerny i przeczytanie całości zajęło mi niecałą godzinę, to wiersze mają to do siebie, że lubią być smakowane stopniowo. Tak więc czytałam jeden, dwa utwory, odkładałam, znowu do nich wracałam i tak przez dłuższy czas.

“Niezapominajko” to zbiór poetyckich obrazów prosto z serca, z duszy. To przelane na papier przeżycia, emocje i uczucia. Chwilami smutne, rozpaczliwe i bolesne. Chwilami pełne zadumy nad światem, nad ludźmi i nad tym, do czego nasza rasa dąży, dokąd wędruje. Zagubiona i w większej mierze nieszczęśliwa, zupełnie niedostrzegająca tego, co ją otacza. Pogrążona we własnych myślach, nie spoglądając poza czubek własnego nosa, pogrąża się w emocjonalnej pustce… A wokół jest przecież tyle piękna, tyle dobra, tyle prostych spraw i tyle cudowności. Drzewa, ptaki, błękit nieba, zielenie i szarości. Tyle uczuć, tyle ciepła i miłości. Dlaczego tak trudno je zauważyć? Czemu tak nam trudno dostrzec otaczający nas świat? Może dlatego, że równie trudno znaleźć nam zrozumienie w oczach innych…

Autorka pisze, że “nieraz widzi siebie, jak w krzywym zwierciadle”. Czy to my tak postrzegamy siebie? Czy też inni widzą nas różnymi od tych, jakimi jesteśmy w rzeczywistości?

Ten tomik to przekrój przez wiele emocji. Oczywiście nie mogę wiedzieć, co klasycznie “poetka ma na myśli”, bo aby to pojąć i zrozumieć, trzeba ją poznać. Trzeba pojąć jej postrzeganie świata, postawić się w jej sytuacji. Tu trudne. Jeśli jednak choć trochę umiem czytać między wierszami, domyślam się, że autorka już trochę w życiu przeżyła. I nie były to wyłącznie same radości.

Wiersz, który mocno mnie w tym tomiku ujął i przy którym zatrzymałam się na dłużej, to “Warszawo”.

“Droga Warszawo,
wieczór, gasną światła,
Ty mi zapal jedno przed domem (…)”.

Ach, te nocne światła, te neony, te warszawskie ulice, zaułki i zakamarki, urokliwe kamieniczki Starego Miasta… Wyprowadziłam się z Warszawy dwadzieścia lat temu i nadal niezmiennie tęsknię. Za miastem i za jego klimatem. Za spacerami po kamiennych schodkach, za pączkami na Nowym Świecie, za gorącą czekoladą u Bliklego, za wizerunkiem Bazyliszka na Starówce, za tą niepowtarzalną atmosferą. Urodziłam się i wychowałam w Warszawie, mieszkałam tam dwadzieścia pięć lat i w przeciwieństwie do autorki wierszy, nie muszę się zastanawiać, czy kiedykolwiek mogłabym pokochać duże miasta – ja je uwielbiam. Dziękuję za ten wiersz – jest cudowny.

Podczas lektury naszła mnie refleksja, kim byśmy byli jako ludzie, gdyby nie nasza pamięć o tym, co już minęło. Pamięć, wspomnienia, przeszłość – to wszystko sprawia, że jesteśmy, kim jesteśmy. To właśnie nas określa, dzięki temu podejmujemy decyzje takie, a nie inne.
Uczymy się.
Idziemy naprzód.
Próbujemy.
Wierzymy w przyszłość.

Bo pamięć jest ważna. O tym, co dobre. O tym, co złe. Daje nam siłę, odwagę i pretekst, by dalej mieć nadzieję i by przeć przed siebie.

A pamiętać warto zawsze. O tych, co już odeszli, o tym, co się wydarzyło, o naszych bliskich, o dziecięcych marzeniach sprzed lat. O słońcu, o lesie, o zadrapanych kolanach, o żabach na łące, o budzących się kwiatach na wiosnę, o kubku malin i o cytrynowych ciastkach (“Niezapominajko”). A poetka tak pięknie pisze o pamięci…

“Przypomnij się w błękicie
wieczorem i o świcie,
i wśród zgrabionych liści,
Niezapominajko”.
(“Niezapominajko”)

Ten tomik to podróż w zakamarki duszy młodej poetki o bogatym sercu, wrażliwej osobowości i niezwykle barwnym piórze. Warto wspomnieć, że nie są to lekkie utwory. Każdy z nich skrywa drugie dno, pod często prostymi słowa chowa smutek, nierzadko ból i cierpienie.

Tego rodzaju wiersze dobrze jest czytać raz i drugi. A potem jeszcze raz. I jeszcze. I szukać. Poznawać, uczuć się zrozumieć, starać się zaakceptować. Warto.

Dziękuję autorce za możliwość podróży przez zakamarki jej duszy, po mapie jej pamięci i niepamięci. To była inspirująca podróż, emocjonalna i pełna refleksyjnej zadumy.

*cytaty pochodzą z książki
**opinia również na moim blogu Papuzie pióro: http://papuziepioro.pl

Poezja to jeden z tych gatunków literackich, których osoby trzecie w ogóle nie powinny oceniać. Uzewnętrznienie swych przeżyć, odczuć, marzeń i pragnień, pisanie o nich, dzielenie się nimi z innymi – obcymi – nawet nie z bliskimi nam ludźmi, to coś, co nigdy nie powinno podlegać żadnej ocenie. Bo jak ocenić czyjś ból? Czyjeś rozterki? Uczucia? Jak zrozumieć czyjąś duszę?...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nigdy nie udaje mi się przejść obojętnie obok książek Tess Gerritsen, nawet wznowień tych dawniejszych, choć nie są one aż tak porywające, jak nowsze powieści autorki. Tym razem było podobnie i w moje ręce trafiła powieść pt.: “Ścigana”.

Bohaterami powieści są Clea Rice i Jordan Tavistock. Ona, parająca się złodziejskim fachem i on, dżentelmen pochodzący z arystokratycznego rodu. Los postanowił zetknąć ich ze sobą w bardzo niekonwencjonalnych okolicznościach, niewygodnych dla obojga. Clea, wplątana w poważną międzynarodową aferę, usiłuje znaleźć sposób na ocalenie własnego życia, a zafascynowany nią Jordan, postanawia zrobić wszystko, by jej pomóc. Brzmi jak romans? Słusznie. Trudno przeoczyć, że po raz pierwszy wydana w 1995 roku powieść odbiega od nowszych powieści Tess, jednak warto pamiętać, że właśnie od tego gatunku zaczynała się pisarska kariera autorki.

Połączenie romansu i kryminału to bardzo wciągające kombo. Książka właściwie czyta się sama, a ponieważ akcja płynie wartko, a powieść ma niewiele ponad 200 stron, jest to lektura na kilka godzin, na dwa, trzy wieczory bądź na jeden weekend. Szybkie tempo i brak nudy to zalety “Ściganej”. Ciekawi bohaterowie i tajemnicza fabuła dopełniają całości, choć zarówno jedno i drugie bywa tu przewidywalne. Według mnie jednak czytanie tej pozycji to przyjemność. Tess Gerritsen ma lekkie pióro, dzięki któremu od książki ciężko się oderwać, a czytelnikowi towarzyszy poczucie, że koniecznie trzeba się dowiedzieć, co dalej.

str. 16 – “Przysunęła się bliżej do otworu i wytężyła wzrok ponad ramieniem włamywacza, by zobaczyć, co wkładał do kieszeni. Wpatrywała się tak intensywnie, że nie miała czasu zareagować, kiedy mężczyzna nieoczekiwanie schwycił drzwi szafy i ją zamknął”.

Bohaterowie, zarówno główni, jak i poboczni, obdarzeni zostali trochę wyidealizowanymi cechami charakteru, odniosłam wrażenie, że niektórzy są zbyt doskonali, ale myślę, że to taka przypadłość tego gatunku z lat dziewięćdziesiątych, co akurat nie wpływa jakoś mocno negatywnie na całość. Współczesny bohater literacki jest bliższy czytelnikowi, posiada zarówno wady, jak i zalety i się tego raczej nie wstydzi. W ubiegłych latach bohaterowie, zwłaszcza ci z arystokratycznych rodzin, bywali mocno wybielani, a ich jedynymi wadami był altruizm, nadmierne zaufanie do ludzi i nierzadko alkoholizm. A poważnie: wiodące postaci w “Ściganej”, pomimo wszystko, zostały nakreślone dość dobrze, nie są sztuczne, zdają się być jak najbardziej prawdziwe. A ponieważ akcja w powieści cały czas posuwa się naprzód, nie mamy czasu na psychologiczne analizy osobowości i charakteru ludzi, o których przygodach właśnie czytamy. Sama autorka również nie rozkłada cech charakteru wiodących postaci na czynniki pierwsze, ona zwyczajnie daje im żyć własnym życiem i co za tym idzie, my również pozwalamy im być takimi, jakimi są.

Pomimo wiszącym nad Cleą i Jordanem niebezpieczeństwem, książka ta należy do tych lekkich, bez rozlewu krwi i strzelanin, choć oczywiście napięcie nas nie opuszcza, sekrety i tajemnice czające się za każdym rogiem też robią swoje. Clea jest kobietą bardzo skrytą, mającą za sobą wiele kryminalnych doświadczeń i uważa siebie samą za gorszą od innych. Jej życie poukładało się tak, a nie inaczej, ale dziewczyna stara się wyjść na prostą i to, co właśnie robi, ma być jej ostatnim tego rodzaju wyskokiem. Tymczasem życie pisze własne scenariusze, których Clea wcale nie chce zaakceptować. Niestety to, czy uda jej się zacząć spokojne, zwyczajne, uczciwe życie, nie zależy wyłącznie od niej. Co będzie dalej i jak poukłada się życie dziewczyny, to już kwestia najbliższych dni.

str. 111 – “Ja też czuję się rozczarowana, że nie mogę pozbyć się przeszłości. Jakkolwiek bym próbowała, wlecze się za mną jak deszczowa chmura”.

Myślę, że ta książka spodoba się zarówno miłośnikom kryminałów, jak i tym, którzy lubią powieści romantyczne. W tym przypadku połączenie obu tych gatunków wypada bardzo dobrze, a powieść nie nuży, akcja szybko gna naprzód, a bohaterowie dają się lubić. Książkę polecam, choć przede wszystkim miłośnikom pióra Tess Gerritsen, ale myślę, że spodoba się również innym. Nie spodziewajcie się lektury wysokich lotów, ale za to szybkiej, dobrej i ciekawej powieści na jeden raz.

*cytaty pochodzą z książki
**opinia również na moim blogu Papuzie pióro: http://papuziepioro.pl

Nigdy nie udaje mi się przejść obojętnie obok książek Tess Gerritsen, nawet wznowień tych dawniejszych, choć nie są one aż tak porywające, jak nowsze powieści autorki. Tym razem było podobnie i w moje ręce trafiła powieść pt.: “Ścigana”.

Bohaterami powieści są Clea Rice i Jordan Tavistock. Ona, parająca się złodziejskim fachem i on, dżentelmen pochodzący z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Książki Karin Slaughter to dla mnie zawsze gwarancja wielu emocji, mocnej, solidnej akcji, braku nudy i z całą pewnością świetnie spędzonego czasu z lekturą. Zarówno serie, jak i pojedyncze powieści (“Miasto glin”, “Dobra córka”) to zawsze mniejsze i większe bestsellery. No i jest to jedyna autorka (kobieta), której książki biorę zawsze w ciemno, niezależnie od opisu wydawcy czy opinii w Internecie.

“Milcząca żona” to już nasze dziesiąte spotkanie z Willem Trentem, agentem GBI. Już sam początek powieści przykuwa uwagę. W więzieniu stanowym dochodzi do rozruchów, w wyniku których ginie jeden z więźniów, a kilku z nich oraz paru strażników zostaje rannych. Tymczasem jeden z osadzonych, Daryl Nesbitt, oskarżony o brutalne morderstwo, utrzymuje, że jest niewinny. Twierdzi, że winny zbrodni, za którą go posadzono, nadal przebywa na wolności i że jest nim seryjny zabójca kobiet. Stawia Trentowi warunek: jeśli Will wznowi śledztwo w jego sprawie, by go oczyścić z zarzutów i uniewinnić, on przekaże GBI informacje o zabójstwie i rozruchach w więzieniu. Daryl próbuje udowodnić, że podczas jego odsiadki tamten morderca działał w najlepsze dalej i mordował kolejne kobiety.

Will nie ma właściwie wyboru i decyduje się wznowić śledztwo. Niestety obawia się, że na jaw mogą wyjść bardzo niepochlebne rzeczy o Jeffrey’u Tolliverze, który zginął osiem lat temu. Jeffrey Tolliver, były mąż Sary Linton, szef policji, który został okrzyknięty niemalże bohaterem. No i Sara, która bardzo długo leczyła się z żałoby po mężu, a która teraz, od jakiegoś czasu, spotyka się z Willem. Co najgorsze cała sprawa nie obejdzie się bez zaangażowania w nią Leny Adams, dawnej współpracownicy Jeffrey’a, którą Sara zawsze obwiniała o śmierć męża. Lena w dziwny sposób przynosi pecha ludziom, którzy pojawiają się w jej pobliżu… W przeszłości zdarzyło jej się podjąć kilka złych decyzji i teraz ani Sara, ani Will, Lenie nie ufają. Szczerze mówiąc moje odczucia wobec Leny również są mieszane. Odnoszę wrażenie, że autorka jeszcze nie zdecydowała, po której stronie barykady stoi postać Leny Adams i nadal czeka, w którą stronę ewoluuje. Zwłaszcza, że obecnie Lena jest w ciąży, więc ostatniego słowa na jej temat pisarka jeszcze nie powiedziała.

Will ma nie lada zagadkę do rozwikłania. Z jednej strony jest fachowcem w swojej dziedzinie, profesjonalistą, któremu zależy na rozwiązaniu sprawy, z drugiej zależy mu na bezpieczeństwie Sary. Wyciąganie z przeszłości brudów i nieprawidłowości dochodzeń prowadzonych przez jej byłego męża, to ostatnia rzecz, na jaką ma ochotę. Czuje, że to ogromne ryzyko, a sama gra może kosztować go więcej, niż jest gotów poświęcić.

Akcja książki biegnie dwutorowo: w czasach dzisiejszych w Atlancie i dziesięć lat wstecz w Grant County. Oczywiście nie jest to nic niezwykłego i zdarzało się już, że autorka wprowadzała dwutorowość powieści – całkiem niedawno zrobiła to w “Zbrodniarzu”, szóstym tomie cyklu o Trencie, ale tutaj, po raz pierwszy wracamy do postaci Jeffrey’a. Przyznaję, że tego się zupełnie nie spodziewałam i wzbudziło to we mnie mnóstwo nowych emocji. Zwłaszcza, że przecież swoją przygodę z Karin Slaughter rozpoczynałam parę lat temu od pierwszego tomu serii z Jeffrey’em, czyli od “Hrabstwa Grant” i książki “Zaślepienie”. Dopiero po ukończeniu cyklu z Jeffreyem i Sarą, autorka kontynuuje wątki w serii z Willem Trentem. Tak więc ponowne spotkanie z Tolliverem było dla mnie dość ciekawym doświadczeniem, podobnie jak samo przeniesienie się bohaterów dziesięć lat wstecz.

“Milcząca żona” to – jak wszystkie powieści Karin Slaughter – dopracowany, przemyślany thriller, choć na pewno mniej krwawy od innych. Autorka przyzwyczaiła nas już do specyficznych dla niej mrocznych sekretów oraz krwawych obrazów zbrodni. Tutaj mamy do czynienia z o wiele mniej brutalnym thrillerem. Książka przez cały czas trzyma w napięciu i będzie nie lada gratką dla wszystkich czytelników, którzy mają za sobą “Hrabstwo Grant” i na bieżąco śledzą losy Willa w kolejnych tomach powieści. “Milczącą żonę”, jak większość powieści Karin, można przeczytać jako osobną książkę, jednak o wiele lepiej jest czytać je wszystkie po kolei, tak, jak zostały wydane. Po prostu o wiele ciekawiej jest poznawać losy Sary, Jeffrey’a, Willa i innych bohaterów w kolejności chronologicznej.

Ta powieść to realistycznie nakreślone postacie, z krwi i kości, z ich wadami i zaletami, z całym bagażem doświadczeń i z przeszłością, nierzadko bardzo bolesną. Mimo iż to Sara i Will wysuwają się tu na pierwszy plan, to i tak z zainteresowaniem śledzimy również losy Faith (partnerki Willa), Amandy (jego szefowej) czy choćby wspomnianej już Leny Adams. U Karin Slaughter czasem nie do końca wiadomo, czy danemu bohaterowi bliżej jest do postaci pozytywnej, czy też negatywnej. Zwłaszcza jeśli chodzi o postaci drugoplanowe. Z czasem sami docieramy do sedna, a nawet i wtedy bywa tak, że się mylimy, że autorka nas w ostatniej chwili zaskakuje. Zresztą nagłe zwroty akcji to wizytówka Slaughter. Podobnie jak i to, że niektóre rzeczy i sprawy okazują się zupełnie inne, niż nam się zdawało lub niż na to wyglądają. Tego rodzaju zaskoczenia były zawsze bardzo typowe dla autorki. Tutaj – jak odniosłam wrażenie – takich zaskoczeń trochę zabrakło. Zwłaszcza na końcu. Przyzwyczaiłam się już, że w obu seriach (jak i osobnych książkach pisarki), zakończenie przypomina kolejkę górską. Myślę, że część czytelników może się czuć nieco zawiedziona brakiem takiej kolejki w “Milczącej żonie”, jednak nie uważam tego za wadę czy jakiś straszny brak książki.

Spójna fabuła, lekkie pióro, autentyczne postacie, ciągłe napięcie i dopracowana akcja to mocne strony powieści. Dla wiernych fanów obu serii (Hrabstwa i Willa) będzie to wyjątkowa książka łącząca w sobie oba cykle. To pozycja głównie dla nich, a jeśli ktoś lubi styl Karin Slaughter, a tych serii jeszcze nie poznał, to kto wie, może sięgnie po nie właśnie po tej książce. Zapewniam, że dalej będzie tylko coraz lepiej. Gorąco polecam.

*opinia również na moim blogu Papuzie pióro: http://papuziepioro.pl

Książki Karin Slaughter to dla mnie zawsze gwarancja wielu emocji, mocnej, solidnej akcji, braku nudy i z całą pewnością świetnie spędzonego czasu z lekturą. Zarówno serie, jak i pojedyncze powieści (“Miasto glin”, “Dobra córka”) to zawsze mniejsze i większe bestsellery. No i jest to jedyna autorka (kobieta), której książki biorę zawsze w ciemno, niezależnie od opisu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

“Z zimną krwią” nie jest nową książką autorki. Jej pierwsze wydanie to rok 1996, jednak ta akurat książka dotąd jakoś do mnie nie dotarła. Tym bardziej cieszę się, że pojawiają się na rynku tego rodzaju wznowienia, zwłaszcza jeśli dotyczą książek moich ulubionych autorów, a Tess z pewnością do takich właśnie należy.

Na pewno nie jest to też jedna z najlepszych powieści Tess. Zwłaszcza ci, którzy swoją przygodę z autorką (podobnie jak ja) rozpoczęli od tak doskonałych thrillerów jak “Chirurg” czy “Skalpel”, mogą uznać “Z zimną krwią” za książkę zupełnie przeciętną, płytszą i dużo gorszą od tamtych. Warto jednak pamiętać, że Tess Gerritsen zaczynała swą pisarską karierę właśnie od takich powieści. Myślę też, że nie jest dobrze spoglądać na te wcześniejsze pozycje przez pryzmat ich autora: możemy wówczas sporo przeoczyć i dużo stracić. A “Z zimną krwią” należy do książek całkiem dobrych i warto ją przeczytać.

Bohaterka powieści – Nina – zostaje porzucona przez swojego narzeczonego tuż przez ceremonią ślubną, w kościele. Chwilę później kościół wylatuje w powietrze i pojawia się pytanie: kto i dlaczego chce zabić Ninę? A może jednak nie chodzi o nią? Może to pastor się komuś naraził? Albo któryś z weselnych gości? Kiedy jednak ktoś usiłuje zepchnąć z drogi samochód Niny, sprawa zdaje się być jasna. Chociaż nie… Wcale nie jest jasna. Nina nie ma wrogów, pracuje w szpitalnej izbie przyjęć jako pielęgniarka, niesie ludziom pomoc, nikogo nigdy nie skrzywdziła. Jest zwyczajną, młodą kobietą, nie popełniła żadnego wykroczenia, nikomu nie podpadła, nikomu się nie naraziła. Kto więc i dlaczego czyha na jej życie?

Do śledztwa włącza się Sam Navarro, szef Wydziału ds. Zamachów Bombowych. Niestety zapewnienie ochrony Ninie, a do tego zlokalizowanie i zidentyfikowanie sprawcy, wcale nie należy do prostych zadań. Zwłaszcza, że Bombiarz – jak go ochrzczono – atakował już w paru miejscach w mieście. Nie wiadomo, gdzie zaatakuje ponownie, nie wiadomo, kogo ma na celu i policja nie jest w stanie przewidzieć, gdzie teraz się pojawi.

Atmosfera lęku i napięcia towarzyszy naszym bohaterom w tym samym stopniu, co nam, kiedy towarzyszymy im w ukrywaniu się i tropieniu zabójcy.

str. 56 – “Natychmiast zgasił światło w sypialni i sięgnął po broń. Wśliznął się do holu, zatrzymał się przy wejściu do salonu i szybko omiótł wzrokiem panującą tam ciemność”.

Powieść napisana jest bardzo dynamicznie. Z akcji wpadamy w akcję, jedno wydarzenie goni drugie. Powieść nie jest długa, liczy sobie raptem nieco ponad 230 stron, czyta się ją migiem i choć wielu rzeczy można się zwyczajnie domyślić, nie odbiera to wcale przyjemności z lektury. Być może chwilami akcja wydawała mi się nieco powierzchowna, ale zarówno całość, jak i zakończenie są ciekawe i ogólnie książka jest bardzo dobra.

Na uwagę zasługuje również wątek poboczny dotyczący specyficznego układu Niny z jej rodzicami, zwłaszcza z matką. A trzeba wiedzieć, że matka Niny to osoba ogromnie antypatyczna, co wywołuje wiele emocji.

str. 47 – “Przepraszam bardzo, ale czy nie od tego są matki? By nas podnieść i otrzepać?”.

Lekkie pióro autorki, nieskomplikowany język, łatwość przelewania myśli na papier i umiejętność przykuwania uwagi czytelnika to z pewnością plusy tej książki. Dzięki nim powieść zajęła mi raptem trzy godziny.

Jak w większości pierwszych książek Tess, także tutaj znajdziemy połączenie thrillera (a może raczej sensacji) z romansem. Myślę, że proporcje te rozkładają się po równo na oba gatunki. Jeśli jednak nie lubicie romansów, nie zrażajcie się. Ja również ich nie lubię, a książka bardzo mi się podobała. Największą jej zaletą jest dynamiczna, szybka akcja i brak jakiejkolwiek nudy.

Myślę, że warto po tę książkę sięgnąć, zwłaszcza jeśli lubicie powieści sensacyjne. No i oczywiście jesteście fanami Tess Gerritsen. Gorąco polecam.

*cytaty pochodzą z książki
**opinia również na moim blogu Papuzie pióro: http://papuziepioro.pl

“Z zimną krwią” nie jest nową książką autorki. Jej pierwsze wydanie to rok 1996, jednak ta akurat książka dotąd jakoś do mnie nie dotarła. Tym bardziej cieszę się, że pojawiają się na rynku tego rodzaju wznowienia, zwłaszcza jeśli dotyczą książek moich ulubionych autorów, a Tess z pewnością do takich właśnie należy.

Na pewno nie jest to też jedna z najlepszych powieści...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Śpiący Rycerze Agnieszka Fulińska, Aleksandra Klęczar
Ocena 7,7
Śpiący Rycerze Agnieszka Fulińska,...

Na półkach: ,

“Ktokolwiek zbłądzi w dawnych Słowian góry,
Gdzie w splotach sennych Żmij leży,
Temu płomienny blask rozświetli chmury,
Skrytych on spotka rycerzy (…)”.

Całkiem niedawno zachwalałam Wam nową serię dla młodzieży pt.: “Dzieci dwóch światów”. Pierwszy tom serii, “Mysia Wieża” bardzo mi się spodobał i chętnie sięgnęłam po drugą część pt.: “Śpiący rycerze”. Powieść czaruje na pierwszy rzut oka przede wszystkim okładką – naprawdę niezmiernie trudno byłoby przejść obok niej obojętnie w księgarni, niezależnie od jej typu: stacjonarnej czy internetowej.

Tym razem Hanka i Igor poznają Tatry i Podhale. Wraz z nowymi kolegami ruszają na przygodę w czasie zimowych ferii, kiedy ojciec Igora organizuje obóz dla młodzieży pod patronatem mistrza Twardowskiego. Na ów obóz przyjeżdżają również inne dzieci, a niektóre z nich także należą do dwóch światów, choć jeszcze o tym nie wiedzą. Guślarze zdradzają dzieciom, że czeka ich nowe zadanie: muszą odszukać pewien klejnot, jednak jest to misja niezwykle trudna i niebezpieczna. Klejnot został ukryty na jednym z tatrzańskich szczytów, a wszędzie leży mnóstwo śniegu. Jakby tego było mało, zaginął gdzieś mistrz Twardowski i nikt nie ma pojęcia, gdzie się podział. Jego kogut bardzo się tym niepokoi i ciągle chodzi zdenerwowany. I tu pojawia się kluczowe pytanie: czy legendarni śpiący rycerze spod Giewontu będą mogli wesprzeć dzieci w poszukiwaniach klejnotu?

str. 82 – “Losy was wszystkich dobrze się odmienią,
Gdy martwy kamień rozbłyśnie czerwienią”.

No i co z mistrzem Twardowskim? I czy Popiel wraz z Dragomirą nie kręcą się przypadkiem gdzieś w pobliżu? Przed naszymi bohaterami nie lada wyzwanie i wciągająca przygoda, a wszystko to na tle majestatycznych, cudownie ośnieżonych, klimatycznych polskich Tatr.

Największym i najpiękniejszym plusem tej serii książek jest wątek słowiańskich legend i wierzeń oraz plejada postaci z nimi związanych. Na polskim rynku mamy bardzo niewiele powieści o tej tematyce, a przecież to właśnie polskie legendy, słowiańskie wierzenia, pogańscy bogowie to coś, na czym wyrosła słowiańska kultura. A trzeba wiedzieć, że pogańskie korzenie mogą się poszczycić wieloma bardzo ciekawymi legendami. I dzięki temu książki te to pozycje nie tylko dla młodzieży, ale również dla nieco starszych dzieci. Myślę, że też dla wielu dorosłych, zainteresowanych daną tematyką. Bohaterom nieustannie towarzyszy napięta atmosfera, a znani z poprzedniego tomu Popiel i Dragomira zostawili po sobie wyraźne i niezatarte piętno. Hankę ciągle prześladuje w głowie wredny głos Dragomiry, dokucza jej blizna po ranie na ręce, a wspomnienie lodowatych, niebieskich oczu wiedźmy, nie daje dziewczynie spokoju. Wszystko to ją przeraża.

str. 101 – “Podniosłam wzrok na śnieżynki wirujące na tle cichego, szarego nieba.
I wtedy ją zobaczyłam.
Kłęby śniegu nad dachem ułożyły się nagle w zarys postaci – wśród płatków ujrzałam tańczącą dziewczynę. Wokół jej bladej twarzy wirowały długie pasma białych włosów, a oczy połyskiwały jak okruchy lodu. Zjawa otworzyła sine usta, a jej głos brzmiał jak zawodzenie zimowego wiatru”.

Również Igor czuje się zagubiony. Usilnie stara się zachować twarz, usiłuje być dzielny, chwilami więc udaje, że wszystko jest w porządku, ale wydarzenia, które właśnie mają miejsce sprawiają, że również on się boi.

str. 207 – “(…) śniło mi się, że śnieg i lód wpychają mi się do ust, uniemożliwiając oddychanie, że blokują ruchy, że grzebią mnie na zawsze w kamienno-lodowym rumowisku do wtóru upiornego dźwięku skrzypiec z naszego seansu”.

W “Śpiących rycerzach” nie brakuje tajemniczego, nierzadko mrocznego klimatu, dusznego, który sprawia, że wstrzymujemy oddech. Nie brakuje tu pełnych grozy chwil, pojawia się nawet seans spirytystyczny. I, co bardzo mi się spodobało: w książce pojawiła się bajka opowiedziana w góralskiej gwarze – gratka dla każdego czytelnika. Sekrety, tajemnice, ciężka atmosfera, ciekawi bohaterowie – to wszystko składa się na bardzo interesującą historię osadzoną w czasach współczesnych i na tle słowiańskich wierzeń. Jest to coś zupełnie nowego, jeśli chodzi o polski rynek. Magiczna opowieść w naszych rodzimych realiach, gdzie współczesność splata się z magią i sięga daleko w głąb pogańskich legend.

str. 33 – “Dom państwa Malików był… dziwaczny. Duży. Stary. Zakurzony. Pełen podniszczonych mebli, koronkowych firanek i serwetek haftowanych krzyżykami – no i książek leżących w stosikach, stojących na półkach, piętrzących się na meblach i parapetach. Było tam nawet pianino!”.

Serię polecam głównie młodzieży, ale także rodzicom i trochę starszym dzieciom do czytania wspólnie. Książki warto czytać po kolei, by zachować chronologię wydarzeń.

*cytaty pochodzą z książki
**opinia również na blogu Papuzie pióro: http://papuziepioro.pl

“Ktokolwiek zbłądzi w dawnych Słowian góry,
Gdzie w splotach sennych Żmij leży,
Temu płomienny blask rozświetli chmury,
Skrytych on spotka rycerzy (…)”.

Całkiem niedawno zachwalałam Wam nową serię dla młodzieży pt.: “Dzieci dwóch światów”. Pierwszy tom serii, “Mysia Wieża” bardzo mi się spodobał i chętnie sięgnęłam po drugą część pt.: “Śpiący rycerze”. Powieść czaruje na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mam za sobą kilka książek autorstwa Remigiusza Mroza, łącznie z serią, która mnie kupiła, czyli Forstem i pięciu książkach o jego perypetiach. “Hashtag” próbowałam już przeczytać w minione wakacje w e-booku, ale jakoś nie wyszło, bo wypady, bo rozjazdy… Teraz wypożyczyłam audiobooka z biblioteki. No i szczerze mówiąc, gdyby nie był to audiobook, to chyba porzuciłabym książkę w połowie lektury, o ile nie szybciej. Za mną 11 godzin słuchania, do e-booka na pewno już nigdy nie wrócę, a papierowe wydanie będę omijać z daleka. Dlatego też nie będzie to długa opinia.

Ciężko mi nawet powiedzieć, o czym jest ta książka, nie upatrzyłam sobie żadnego bohatera, nikt nie wzbudził mojej sympatii. Od początku w powieści króluje chaos, wątki zmieniają się jak w kalejdoskopie, skaczemy od postaci do postaci, raz narratorem jest ten, za chwilkę tamten. Ciągnie się jakaś myśl, porządkujemy ją sobie w głowie, po czym po chwili znajdujemy się już w innym czasie i innym miejscu.

Na pierwszy plan wysuwa się tutaj postać Tesy, otyłej studentki, zdolnej, inteligentnej, ale cierpiącej na pewne poważne zaburzenia psychiczne, zakompleksionej, choć oczytanej i… już. Nie polubiłam Tesy. Dziewczyna narzeka na wiele rzeczy w swoim życiu, ale nie robi kompletnie nic, by coś zmienić, by coś poprawić. Najłatwiej jest usiąść i narzekać… Drażniło mnie jej zachowanie, wnerwiało to, że bez przerwy skubie skórki przy paznokciach, raniąc się do krwi i że autor tak to ciągle akcentuje. Wkurzało mnie jej poddanie się wszystkiemu, jej obojętność na wiele spraw, brak motywacji do dalszego działania. Podobnie denerwowało mnie takie uparte podkreślanie tego, że Tesa ciągle się poci: wszędzie plamy potu, w kółko pociła się pod pachami, pod piersiami, na twarzy, bez przerwy spocone dłonie – po co tego tyle, po co tak to akcentować? Takie obnażanie bohaterki, wredne wytykanie jej niedoskonałości, zarówno fizycznych, jak i psychicznych, nie wzbudza to sympatii czytelnika do niej, a wręcz przeciwnie, mnie osobiście Tesa wydała się odpychająca i antypatyczna.

Sama historia być może ma potencjał, niestety panujący w niej bałagan skutecznie odebrał mi przyjemność z czytania, czy raczej – w moim przypadku – ze słuchania. W zasadzie na samym końcu dopiero zrozumiałam zamysł całości, ale do tej pory pozostało kilka wątków, których nie pojęłam i których istoty w powieści nie rozumiem.

Książka jest przegadana, za dużo w niej filozofowania, za dużo błądzenia w ludzkich umysłach. Myślę, że gdybym miała ją czytać, nie dobrnęłabym do końca i pewnie w którymś momencie bym zwyczajnie zasnęła. Uratował ją audiobook (na szczęście wypożyczony), który z ulgą oddałam już do biblioteki.

Nie jest to moja pierwsza książka Mroza, mało tego, większość jego książek raczej mi się podobała, jednak na “Hashtag” zwyczajnie szkoda czasu. Zwłaszcza jeśli ma być to pierwsze spotkanie czytelnika z tym autorem. “Hashtag” może skutecznie zrazić do innych pozycji Remigiusza Mroza.

Jak zaznaczyłam, książka ma potencjał, ponieważ wszystko w niej obraca się wokół mediów społecznościowych, a ściślej mówiąc Twittera i hashtagów. W sieci pojawiają się nagle wpisy o hashtagu #apsyda i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że wpisy pojawiają się na kontach osób, które zostały uznane za zaginione. Z początku miałam nawet smaczek na niezłą powieść, ale później wszystko się posypało. Tak więc lekturę odradzam, nawet tym czytelnikom, którzy lubią i czytają Remigiusza Mroza. Ja również, wyłączając serię o Chyłce, lubię powieści autora i chętnie po nie sięgam. Niestety tym razem lepiej poświęcić czas czemuś innemu.

*opinia również na moim blogu Papuzie pióro: http://papuziepioro.pl

Mam za sobą kilka książek autorstwa Remigiusza Mroza, łącznie z serią, która mnie kupiła, czyli Forstem i pięciu książkach o jego perypetiach. “Hashtag” próbowałam już przeczytać w minione wakacje w e-booku, ale jakoś nie wyszło, bo wypady, bo rozjazdy… Teraz wypożyczyłam audiobooka z biblioteki. No i szczerze mówiąc, gdyby nie był to audiobook, to chyba porzuciłabym...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

“Podróż Cilki” jest przedstawiana jako kontynuacja książki “Tatuażysta z Auschwitz”, jednak moim zdaniem jest to nie tyle kontynuacja, co po prostu osobna historia o bohaterce, którą poznaliśmy już w pierwszej książce. Nie znajdziemy tutaj dalszych losów Lalego Sokołowa, czyli tatuażysty z obozu.

Warto też na samym początku zaznaczyć, że nie jest to dokument. Podobnie jak “Tatuażysta z Auschwitz” jest to powieść oparta na pewnych zdarzeniach, które miały miejsce w latach czterdziestych i pięćdziesiątych ubiegłego wieku.

Cilka Klein to dziewczyna, którą Lale Sokołow poznał w Auschwitz-Birkenau i której zawdzięczał życie. Jego ukochana, Gita, była przyjaciółką Cilki. Nie jestem pewna, czy mężczyzna tak do końca zdawał sobie sprawę z tego, jak wiele poświęciła Cecilia, by ocalić ich dwoje…

Historia Cilki rozpoczyna się w chwili wyzwolenia Auschwitz przez Armię Czerwoną. Powinien być to jeden z najszczęśliwszych dni w życiu dziewiętnastoletniej dziewczyny. Bo czy po latach spędzonych w obozie koncentracyjnym, w nieludzkich warunkach, w zimnie, głodzie i upodleniu, może przydarzyć jej się coś jeszcze gorszego? Niestety nie jest to koniec gehenny Cilki. Za domniemaną kolaborację z wrogiem dziewczyna zostaje skazana na piętnaście lat ciężkich robót w radzieckim łagrze.

str. 13 – “- Skoro znacie tyle języków, to mamy podstawy sądzić że przyjechaliście tu szpiegować i sprzedawać informacje obcym siłom”.

Załamana i zrozpaczona Cilka wyrusza w kolejną długą, morderczą podróż w bydlęcym wagonie na daleką Syberię. Nie może w to uwierzyć… Tyle lat męki i czekania na wolność…

str. 14 – “Pewnego dnia zabierają ją. Omdlewającej z głodu i wyczerpanej brakiem snu dziewczynie wydaje się, że postacie strażników, ściany i podłogi są przezroczyste, jak we śnie”.

Gułag w Workucie znajduje się pod kołem podbiegunowym. Chłód panujący tu na co dzień jest nie do zniesienia, latem z kolei wszystkim dokuczają białe noce.

Cilka ponownie trafia do brudnego baraku wraz z innymi, dziewiętnastoma kobietami. Jej walka o przetrwanie rozpoczyna się na nowo. Odrobina szczęścia sprawia, że dziewczyna zaczyna pracować w obozowym lazarecie jako pielęgniarka. Dzięki temu może trochę lepiej zjeść, ogrzać się i uniknąć ciężkiej pracy przy ładowaniu węgla.

str. 110 – “Dni wloką się niemiłosiernie, noce są coraz dłuższe i ciemniejsze. Temperatura nieustannie spada, a Cilka z trudem wierzy, że może być tak zimno. Pracuje w lazarecie i walczy z ciągłym poczuciem winy – sumienie uspokaja, przemycając żywność dla współlokatorek z baraku. Przynosi im chleb, warzywa, margarynę. Prawdziwą herbatę(…)”.

Niełatwo przetrwać w gułagu, ale Cilka jest twarda. Na jak długo jednak starczy jej sił? Każdego dnia dzieje się coś, co odbiera ludziom nadzieję i hart ducha. Strażnicy rzadko kiedy okazują litość, władza daje im złudne poczucie wyższości nad innymi.

Strach, obawa o jutro, o przyszłość, o własne życie, lęk przed strażnikami – to codzienność kobiet z baraku Cilki. Piętnaście lat wydaje się być terminem tak odległym, że aż niemożliwym do wyobrażenia. Piętnaście lat w gułagu to niemal wieczność…

“Podróż Cilki” to poruszająca historia o chęci przeżycia, odwadze i niezwykłej wręcz woli walki o teraźniejszość. O przyszłości się tu nie myśli. Przyszłość jest wielką niewiadomą.

Zaskakujące jest to, jak człowiek przystosowuje się do warunków, w jakich przychodzi mu żyć. Kobiety z baraku próbują nadać przytulności miejscu, w którym przebywają, haftują serwetki, choć zdobycie nici wymaga wyprucia jej z prześcieradła. Te, które potrafią, szydełkują. Z trudem zdobyte drobiazgi pozostają w baraku tylko dlatego, że strażniczka zostaje przekupiona dodatkowymi porcjami jedzenia i przymyka oko na osobiste bibeloty. Bo też kobietom nie wolno mieć niczego swojego, a za schowanie czegoś pod materac grozi ciężka kara ciemnicy.

Książka została napisana w czasie teraźniejszym, idealnym dla tej tematyki i w trzeciej osobie. Znaczna większość akcji rozgrywa się w gułagu w Workucie, co jakiś czas wydarzenia przeplatane są zdarzeniami z przeszłości Cilki, z jej rodzinnego domu oraz z obozu koncentracyjnego.

Ile może znieść człowiek, któremu zaczyna brakować nadziei? Co stanie się z takim człowiekiem, który pogrąża się w apatii i nicości? Czy taki ktoś znajdzie jeszcze cel do działania? Do życia?

Czy Cilka przetrwa kolejne więzienie? Jak potoczą się jej losy? Warto dowiedzieć się samemu i przeczytać książkę Heather Morris. Jest to bardzo dobrze napisana powieść dokumentalizowana, wciągnie każdego, kto lubi czytać powieści o tej tematyce, bardzo gorąco polecam.

*cytaty pochodzą z książki
**opinia również na moim blogu Papuzie pióro: http://papuziepioro.pl

“Podróż Cilki” jest przedstawiana jako kontynuacja książki “Tatuażysta z Auschwitz”, jednak moim zdaniem jest to nie tyle kontynuacja, co po prostu osobna historia o bohaterce, którą poznaliśmy już w pierwszej książce. Nie znajdziemy tutaj dalszych losów Lalego Sokołowa, czyli tatuażysty z obozu.

Warto też na samym początku zaznaczyć, że nie jest to dokument. Podobnie jak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Po “Uzdrowicielu” i po jego drugiej części, czyli “Wiedźmie”, bardzo wyczekiwałam trzeciej książki pani Magdaleny, ale nie spodziewałam się, że będzie to coś zupełnie niezwiązanego z serią o Uzdrowicielu.

Tymczasem dostałam coś całkowicie innego. Coś z zupełnie odmiennego gatunku i z przyjemnością stwierdzam, że jest to coś nowego, świeżego i bardzo obiecującego.

Bohaterem powieści jest Samuel. Samuel otrzymuje od swego szefa pewne ważne zadanie, które początkowo jak najbardziej planował wykonać, jednak po drodze wydarza się coś, co sprawia, że je porzuca, a podejmuje się czegoś zupełnie nieoczekiwanego.

Co w tym dziwnego?

Pewnie nic. Chociaż nie, cała ta sytuacja jest niecodzienna i nietypowa przez wzgląd właśnie na naszego bohatera, ponieważ Sam nie jest jakimś tam zwykłym chłopakiem.

Sam jest aniołem.

I to nie takim aniołkiem mieszkającym na puchatej chmurce, a poważnym aniołem. Aniołem stróżem.

Po otrzymaniu zadania i wyznaczeniu człowieka, którego ma objąć opieką, Sam spotyka na swojej drodze Dawida i błyskawicznie podejmuje decyzję, że to właśnie on i nikt inny, potrzebuje jego pomocy.

Samuel nie zdaje sobie sprawy z tego, jak trudne wyzwanie przed nim stoi. Dawida bowiem opętał diabeł…

Sam nie ma długiego stażu w byciu aniołem, nie jest też typem, który potulnie wykonuje czyjeś polecenia. Czym poskutkuje sprzeciwienie się woli szefa? No i co stanie się z Dawidem i jego rodziną? Jak ocalić kogoś, kto w chwilach opętania nie jest sobą i zamiast współpracować ze swoim aniołem stróżem, jeszcze wszystko mu utrudnia? Sam naprawdę nie ma łatwego zadania.

str. 38 – “Wciąż nie mogłem przywyknąć do myśli, że dla zwykłych ludzi jestem teraz mistycznym zjawiskiem, zwiastunem, boskim posłańcem”.

Do jakiej kategorii przypisać “Nie zostawiaj mnie”? Muszę tu zaznaczyć, że jestem osobą niewierzącą, więc wszelkie postaci aniołów, diabłów czy Boga, traktuję jako postaci fantastyki literackiej i nie są one dla mnie związane z żadną religią. Tak więc powiedzmy, że jest to powieść fantasy osadzona w realiach współczesnych.

Początkowo nie byłam przekonana, czy to powieść dla mnie, ale wystarczyło mi kilka zdań, by wiedzieć, że będzie się ją czytać po prostu wyśmienicie. Szybko i lekko. Postaci, mimo że fantastyczne, są bardzo realistyczne. Ich przeżycia, relacje, doznania, również zdają się czytelnikowi mocno prawdziwe. Poza głównymi bohaterami, czyli Samuelem i Dawidem, poznajemy tu siostrę Dawida, Weronikę, ich rodziców i kilka innych – bardzo ważnych dla fabuły postaci: aniołów, diabłów oraz ludzi. Jest nawet pies, Teodor, nie ukrywam, że bardzo mocno przypadł mi do serca.

Fabuła powieści zamyka się w nieco ponad trzystu czterdziestu stronach, ale mimo to, książka jest do “połknięcia” w dwa, trzy wieczory.

Chciałam usilnie uniknąć porównań do serii o Uzdrowicielu, bo te książki są ze wszech miar różne, jednak muszę wspomnieć co nieco o warsztacie pisarskim autorki. “Towarzyszę” jej już od kilku lat, a od czasu pierwszego tomu “Uzdrowiciela” minęło trochę czasu i muszę przyznać, że strona techniczna “Nie zostawiaj mnie” jest o wiele mocniejsza niż poprzednich powieści. Ilość bohaterów jest zminimalizowana do tylu, ilu potrzeba, dzięki czemu nie panuje tu bałagan i nie gubimy się w tłumie. Nie ma tu żadnego chaosu, akcja została w przemyślany sposób poukładana, raczej nic w niej nie powstało na łapu-capu. Zarówno fabuła, jak i postaci zostały zaplanowane ze wszelkimi szczegółami. Każdy z bohaterów ma tu swój udział, jakby na kartach powieści zostało zaznaczone jego przeznaczenie. Wszelkie zdarzenia, jakie mają tu miejsce, będą miały znaczenie na kolejnych kartkach czy w kolejnych rozdziałach. Nic się tutaj nie dzieje bez powodu. Podobnie jak Samuel nie wybrał Dawida bez przyczyny, choć początkowo jego celem był ktoś zupełnie inny.

str. 29 – “(…) Boże, on mnie widział!
– Nie zostawię cię! – odparłem mu z mocą. Po mojej stronie była potęga, czułem ją całym istnieniem, czułem moc skrzydeł, które jaśniały z każdą chwilą. W końcu ich blask zaczęli dostrzegać ludzie”.

Trudno nie zwrócić uwagi na dopracowane dialogi, opisy, relacje między bohaterami, na ładunek emocjonalny, jaki każdy z nich do powieści wnosi.

str. 128 – “Pochwyciłem go za szyję, nim zdążył choćby mrugnąć, po czym powaliłem na bruk, aż huknęło. Skrzydła szybko zmaterializowały swe istnienie, składając się w pozycji ataku orła. Potem postawiłem nogę na jego gardle, na co zacharczał gniewnie, lecz nie mógł się uwolnić. Drugą ręką po raz pierwszy wyciągnąłem mą jedyną broń, która materializowała się tylko na me życzenie. Bicz wyplatany z dwunastu rzemieni, długi na osiem stóp. To, co różniło go od bicza używanego przez mojego ulubionego bohatera filmów przygodowych, to fakt, że wypełniony boską mocą, lśnił błękitem i kropił wodę, której diabełki bardzo nie lubiły, ponieważ była to woda święcona”.

To powieść o miłości. O miłości anioła stróża do ludzi. To również opowieść o tęsknocie do ziemskiego życia, do tego, co było, do przeszłości. To historia o potędze przyjaźni, o mocy poświęcenia, o dokonywaniu wyboru pomiędzy tym, co złe, a co dobre. Bo czasem – wbrew pozorom – nie jest to takie proste i oczywiste.

“Nie zostawiaj mnie”… – ileż kryje się w tym tytule emocji…

Wcześniej nie zwróciłam na to uwagi, teraz widzę to ciche błaganie, prośbę, szept… Prośbę, choć prostą, to tak bardzo wymowną. Prośbę o życie…

Lubię styl pani Magdaleny, lubię jej sympatię i przywiązanie do bohaterów, których tworzy. Ona zna ich o wiele lepiej, niż to nam pokazuje. Sporo zostawia dla siebie. Taka prawda, że wyimaginowana książkowa postać jest tym bardziej dla czytelnika realna, im więcej serca w jej stworzenie włoży autor. Większość historii życia bohatera zostaje słodką tajemnicą autora, a my poznajemy tylko jej fragment.

W powieści nie ma niczego zbędnego, akcja rozwija się szybko i w miarę wartko się toczy. Nie ma momentów znużenia i nudy, opisy pasują idealnie do sytuacji, postaci mają swoje własne sposoby zachowania, wyrażania się, nikt z nich nie jest idealny. Bohaterów pamięta się nawet po jakimś czasie od przeczytania książki, sama historia również zapada w pamięć.

To jest bardzo dobra książka. Na ogół unikam powieści o aniołach, Bogu, diabłach, szatanach, niebie i piekle, o opętaniach. Jednak tutaj jest to wszystko i książka bardzo mi się podobała. Na tyle, bym kiedyś do niej wróciła i przeczytała raz jeszcze.

Powieść ukazała się nakładem wydawnictwa e-bookowo i została bardzo dobrze przygotowana. Brak tu błędów, literówek i innego tego rodzaju byków. Jest dość ciężka, wydrukowana na porządnym, białym papierze, wyraźną, schludną czcionką.

Mam mieszane uczucia co do okładki. Pasuje rozmyte tło, pasuje postać anioła, aczkolwiek ślady ognia nałożone na sylwetkę mężczyzny sprawiają, że skrzydła giną. Na pierwszy rzut oka nie dostrzegłam w tych “plamach” ognia i skrzydła zrobiły na mnie wrażenie obciętych w dziwaczny sposób. Jednak są to odczucia mocno subiektywne i nie wpływają na moją opinię o książce. Zresztą może tak właśnie miało być.

“Nie zostawiaj mnie” to świetnie napisana pozycja, dobrze przemyślana i ciekawie zrealizowana. Spodoba się tym, którzy lubią powieści obyczajowe z nutą fantasy oraz wszystkim, którzy lubią czytać o aniołach. Spodoba się również tym, którzy lubią książki o tolerancji, o przyjaźni, o poświęceniu, o tym, ile dla człowieka wart jest drugi człowiek. To są zagadnienia ponadczasowe i warto o nich często przypominać.

*opinia również na moim blogu Papuzie pióro: http://papuziepioro.pl
**cytaty pochodzą z książki

Po “Uzdrowicielu” i po jego drugiej części, czyli “Wiedźmie”, bardzo wyczekiwałam trzeciej książki pani Magdaleny, ale nie spodziewałam się, że będzie to coś zupełnie niezwiązanego z serią o Uzdrowicielu.

Tymczasem dostałam coś całkowicie innego. Coś z zupełnie odmiennego gatunku i z przyjemnością stwierdzam, że jest to coś nowego, świeżego i bardzo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Są dwaj autorzy, na których książki czekam zawsze z ogromną niecierpliwością. Jednym z nich jest Chris Carter, drugim: Simon Beckett. Przeczytałam każdą powieść, jaka tych właśnie autorów ukazała się na polskim rynku.

“Zapach śmierci” to najnowsza powieść Simona Becketta, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarna Owca. Jest to kontynuacja losów antropologa sądowego, Davida Huntera.

Szósty tom serii ani trochę nie odbiega klimatem od poprzednich, trzyma w napięciu od pierwszej strony i nie pozwala oderwać się od czytania. Tym razem jednak nasz bohater nie wyjeżdża nigdzie z miasta, w którym mieszka, a rzecz dzieje się lokalnie.

W opuszczonym szpitalu zostają odnalezione zwłoki, Hunter zostaje poproszony o zbadanie kości ofiary. Szpital jest opuszczony już od bardzo dawna, a upiorne wrażenie, jakie wywiera, przydaje całej książce klimatu grozy. Plastyczność opisów Becketta to dla mnie majstersztyk. Nikt, tak jak on, nie potrafi przenieść czytelnika w miejsca akcji, ukazać otoczenia na tyle dokładnie i tak sugestywnie, że czujemy się jak w grze VR. Otaczają nas obskurne mury, popękane ściany, gruz, kurz, bród, pył, a wokół unosi się zapach zbutwiałego drewna, pleśni i słodki, niepokojący zapach śmierci…

Jak każda powieść Simona Becketta, również ta jest perfekcyjnie skonstruowana, opowiadana przez bohatera. Dbałość o szczegóły, drobiazgowość i plastyczność opisów sprawiają, że powieści Becketta czyta się jednym tchem. Trudno przerwać w połowie rozdziału, a te kończą się zawsze jakimś przełomem, przez co chcemy czytać ciągle dalej i dalej. Osobiście zawsze siadam do powieści Becketta podekscytowana i najchętniej w samotności i ciszy, by delektować się stronami, które mam przed sobą, atmosferą, niepowtarzalnością opisów i akcją, którą pcha naprzód najkrótszy nawet dialog.

str. 89 – “Nieruchoma postać w poplamionych dżinsach i bluzie leżała na wznak na gołym, zanieczyszczonym materacu. Słuszna postura ciała sugerowała płeć męską, chociaż wiedziałem, że niekoniecznie tak musiało być. Było przymocowane do łóżka dwoma szerokimi gumowymi pasami, w rodzaju tych, jakimi się unieruchamia pacjentów podczas operacji”.

Ci, którzy polubili postać głównego bohatera, Davida Huntera, na pewno się nie zawiodą, ponieważ sporo akcji dotyczy jego spraw prywatnych i odczuć na polu zarówno zawodowym, jak i osobistym. Osobiście bardzo lubię wątki dotyczące spraw prywatnych Huntera, tego rodzaju sceny pozwalają poznać bohatera jeszcze lepiej i zbliżyć się do niego, a tym samym przeżywać z nim jego perypetie, razem z nim doświadczać lęków i frustracji. Sam klimat “Zapachu śmierci” nie jest może tak mroczny, jak w poprzednich tomach powieści o doktorze Hunterze, jednak podobnie, jak wszystkie poprzednie książki, także ta ma w sobie to “coś” i także tę czyta się szybko i przyjemnie. “Zapach śmierci” to ponad 420 stron bardzo dobrze poprowadzonej akcji, świetnie i trafnie opisanych bohaterów i interesująco zakrojonej intrygi kryminalnej. Doskonale sklecone wątki prowadzą nas do zaskakującego zakończenia, a wszystkie fragmenty układanki zaczynają się nagle układać w logiczną i spójną całość, a każdy z nich zaczyna do innych idealnie pasować. Bardzo to cenię u Becketta, że nigdy nie zostawia on niedokończonych spraw, wszystkie wątpliwości zostają rozwiązane, a kwestie zakończone.

Jak już pewnie dobrze wiecie – bo powtarzam to przy każdej książce Becketta – biorę go zawsze w ciemno. Nie czytam opinii w necie, nie patrzę na to, który wydawca decyduje się wydać powieść na polski rynek, nie przeglądam blurbów. Po prostu wiem, że każda książka tego autora jest dla mnie i z całą pewnością mnie nie zawiedzie. Niewielu jest takich pisarzy, Simon Beckett do nich właśnie należy i zawsze żałuję, że jego książki pojawiają się na polskim rynku tak rzadko.

“Zapach śmierci” to pozycja dla wszystkich, którzy lubują się w thrillerach, sekretach i zagadkach i oczywiście dla każdego, kto niecierpliwie czekał na kolejny tom perypetii doktora Huntera. To świetna, wciągająca, trzymająca w napięciu książka, którą z czystym sumieniem bardzo gorąco polecam.

*cytat pochodzi z książki
**opinia również na moim blogu Papuzie pióro: http://papuziepioro.pl

Są dwaj autorzy, na których książki czekam zawsze z ogromną niecierpliwością. Jednym z nich jest Chris Carter, drugim: Simon Beckett. Przeczytałam każdą powieść, jaka tych właśnie autorów ukazała się na polskim rynku.

“Zapach śmierci” to najnowsza powieść Simona Becketta, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarna Owca. Jest to kontynuacja losów antropologa sądowego,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Już od jakiegoś czasu szukałam w thrillerach powiewu świeżości, czegoś innego, czegoś nieprzewidywalnego. Czytam ich sporo, tymczasem przewidywalność pewnych sytuacji w książkach sprawia, że akcja traci momenty zaskoczenia tak ważne dla swojej ciągłości i wartości. “Szeptacz” od razu zwrócił moją uwagę, nie tylko ciekawym blurbem, ale przede wszystkim okładką.

I nie pomyliłam się, bo już od pierwszych słów wiedziałam, że jest to właśnie taka powieść, jakiej szukałam. Wystarczyło kilka zdań, by zainteresować mnie jako czytelnika i wciągnąć mnie w historię głównego bohatera.

A nasz bohater jest postacią bardzo ciekawą.

Tom Kennedy, pisarz, stracił niedawno żonę i stał się jedynym opiekunem swego kilkuletniego syna, Jake’a. Nie za dobrze radzi sobie ze zrozumieniem chłopca i nie za bardzo potrafi się z nim porozumieć. Marzy o tym i boleśnie tęskni za żoną, która miała o wiele lepszy kontakt z synem.

Przeprowadzka do Featherbank ma być lepszym jutrem dla nich obu, początkiem optymistycznej przyszłości i czymś, dzięki czemu wreszcie nawiążą głębszy kontakt. Miasteczko wydaje się ciche i spokojne, idealne dla takiej rodziny, jak rodzina Toma, jednak kryje w swojej przeszłości mroczne sekrety, przerażające i nie do końca wyjaśnione.

“Jeśli drzwi nie zamkniesz w porę, szeptać zacznie ktoś wieczorem…”.

Policja prowadzi obecnie śledztwo dotyczące porwania małego chłopca i zaczyna podejrzewać, że uprowadził go ten sam porywacz, który porywał i mordował dzieci w Featherbank przed dwudziestoma laty. Tylko czy to w ogóle możliwe? Tom oczywiście słyszał o tym wszystkim i dziwi go niezmiernie nieznajomy mężczyzna interesujący się jego garażem, zaglądający do niego przez okno. Jednak prawdziwe przerażenie dopada go w chwili, gdy Jake oznajmia, że pewnego wieczoru jakiś człowiek szeptał do niego przez okno…

str. 336 – “Przez kilka sekund panowała kompletna cisza. Potem rozległ się hałas, którego Jake nie potrafił zidentyfikować. Jakby ktoś przesuwał meble”.

Tom jest zagubiony, nie potrafi skupić się na pracy, nie potrafi się odnaleźć w nowej rzeczywistości bez żony, w innym mieście, które przecież miało być jego ostoją spokoju i bezpiecznym domem. Podobnie czuje się jego syn, również tęskni za mamą, do tego prześladuje go trauma związana z jej śmiercią, boi się, ucieka w świat wyobraźni. Jego drogi z ojcem się rozmijają, przez co obaj mają wrażenie wyobcowania i niedopasowania. Chłopiec czuje się inny nawet przebywając pośród swoich rówieśników. I jeszcze ten obcy głos za oknem…

Powieść trzyma w napięciu od początku do samego końca. Wprawdzie akcja nie gna tu w zawrotnym tempie, jednak wciąga i porywa na tyle, by od książki ciężko się było oderwać. Autor w bardzo ciekawy sposób poprowadził narrację. niektóre rozdziały są opowiadane w formie pierwszoosobowej i mamy wówczas do czynienia z przemyśleniami głównego bohatera, inne rozdziały są poprowadzone w formie trzecioosobowej i są to wówczas różne zdarzenia poboczne. Autor ma bardzo lekkie pióro, dzięki czemu książkę czyta się szybko, nie trzeba wracać do poprzednich stron, wszystko jest przejrzyste, jasne i nieskomplikowane.

Uwagę zwraca bardzo sugestywna, wręcz niepokojąca okładka. Mimo swojej prostoty i monochromatyczności na pewno przyciągnie wzrok niejednego czytelnika w księgarni.

Książka podzielona jest na sześć części, ale szczerze mówiąc, ja nie widzę celu zastosowania takiego podziału, tym bardziej że rozdziały i tak idą po kolei od 1 do 70.

“Szeptacz” to bardzo dobrze skonstruowana intryga, a krótkie rozdziały sprawiają, że książkę czyta się bardzo szybko. Realistyczne postaci dopełniają całości i wszystko razem czynią z “Szeptacza” powieść mocno trzymającą w napięciu, jedną z tych, po które warto sięgnąć. Na pewno nie raz poczujecie dreszczyk. Polecam każdemu, kto lubuje się w thrillerach.

*cytaty pochodzą z książki
**opinia również na moim blogu Papuzie pióro: http://papuziepioro.pl

Już od jakiegoś czasu szukałam w thrillerach powiewu świeżości, czegoś innego, czegoś nieprzewidywalnego. Czytam ich sporo, tymczasem przewidywalność pewnych sytuacji w książkach sprawia, że akcja traci momenty zaskoczenia tak ważne dla swojej ciągłości i wartości. “Szeptacz” od razu zwrócił moją uwagę, nie tylko ciekawym blurbem, ale przede wszystkim okładką.

I nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Podobnych powieści było już wiele. Był “Tatuażysta z Auschwitz”, był “Anioł z Auschwitz”, była “Kołysanka z Auschwitz”… Jednak “Księga Arona” to coś zupełnie odmiennego. Takiej emocjonalnej huśtawki, nasączonej cierpieniem, samotnością i bólem, dawno już nie doświadczyłam. Całe zło wojny, holokaustu, okrucieństwa, zła i głodu w zamkniętych murach getta, widziane oczami ośmioletniego chłopca.

I ta sugestywna, przejmująco smutna okładka. Taka zwyczajna, taka szara, a mówiąca tak wiele, pokazująca tak dużo…

Aron jest zwykłym dzieckiem. Nie ma szczególnych talentów, uzdolnień, kiepsko się uczy, średnio się zachowuje, nie słucha rodziców. Jest tak bardzo zwyczajny, że ojciec go lekceważy, sąsiedzi nie lubią i jedynie matka jeszcze wierzy, że syn wyrośnie na ludzi. Zawsze znajduje dla niego ciepłe słowo, uścisk czy uśmiech. Ciągle ma nadzieję, że chłopak będzie dobrym i uczciwym człowiekiem.

Aron, wraz z rodzicami, przenosi się tuż przed wybuchem wojny do Warszawy. To tutaj zastaje ich wojenna rzeczywistość i tutaj Aron uczy się walki o przetrwanie, gdy wokół zaczynają rosnąć mury warszawskiego getta. Wojna nie daje wyboru. By przeżyć, by nie umrzeć z głodu, trzeba kombinować i kraść. Jak wielu ludzi wtedy, również Aron wierzył, że przesiedlenie żydowskich rodzin do getta, jest tymczasowe, a wojna to zjawisko przejściowe i wkrótce się skończy. Niestety z każdym dniem stawało się jasne, że trwa dalej, a to, czy ludzie w getcie mają co jeść, w co się ubrać czy też nie potrzebują lekarza i leków, nikogo nie interesuje. Aron – jak to dziecko – całej sytuacji nie ocenia. Nie zastanawia się, co by było, gdyby nie wojna, nie płacze za wolnością, nie tęskni za dawnym życiem. On przyjmuje sytuację taką, jaka ona jest i usiłuje w niej przetrwać za wszelką cenę. Nie każda z jego dziecięcych decyzji jest słuszna. Nie każda wydaje nam się racjonalna i logiczna. Ośmiolatek nie wszystko rozumie. Czasem jego działania są okrutnie infantylne, głupie wręcz, bezsensowne… Ale to w końcu małe dziecko. Ile dzieci w obliczu wojny potrafiłoby zachować racjonalizm? Ilu dorosłych? Gdy w oczy nieustannie zagląda głód, strach, samotność?

str. 57 – “Na bramach do getta zawisły ostrzeżenia o zagrożeniu epidemią. Rodzice przestali odwiedzać dzielnice za murem i mnie też przykazali, żebym tam nie chodził”.

Brakuje wszystkiego: jedzenia, leków, środków higienicznych, ubrań. Ludzie, osłabieni głodem, chorują. Są wycieńczeni przez pasożyty. Wszy są powszechne i szybko się rozprzestrzeniają. Biegają po głowach wszystkich dzieci i nie ma jak i czym ich zwalczyć. Zresztą i tak pojawiłyby się znowu…

W dniu, w którym Aron zostaje sierotą i musi stawić czoła przytłaczającej rzeczywistości, jego świat diametralnie się zmienia. Chłopiec nie ma dokąd pójść, gdzie spać, do kogo się przytulić. Znikąd żadnego słowa otuchy. Poczucie bezpieczeństwa, którego namiastkę starała się stworzyć mu matka, pryska jak bańka mydlana.

Co ma zrobić mały, samotny chłopiec, brudny i głodny, który nie ma domu, ani nikogo, kto by o niego zadbał? Dokąd iść? Do kogo się zwrócić? Strach przed niemieckimi mundurami dodatkowo się nasila, kiedy jesteś całkiem sam.

Maleńki promyk szczęścia uśmiecha się do Arona, gdy ten trafia pod opiekę Janusza Korczaka i do zorganizowanego przez niego sierocińca. Tutaj Aron przypomina sobie, czym jest troska o drugiego człowieka. Niestety taki stan nie trwa długo…

str. 309 – “Szliśmy dalej. Szliśmy tak już od siódmej. Szliśmy chwiejnym krokiem. Szliśmy zataczając się. Szliśmy słaniając się na nogach. Słońce wisiało dokładnie nad naszymi głowami. W uszach mi dzwoniło. Dzieci potykały się i wpadały na siebie nawzajem. Jak one wszystkie dawały radę bez wody i jedzenia? Miałem wrażenie, jakby coś mi zalewało wnętrzności”.

Osoba Janusza Korczaka, który pojawia się w powieści, to bardzo ciekawy motyw, biorąc pod uwagę fakt, iż tak do końca nie wiadomo, co się z nim stało. I nie wiadomo, gdzie i jak spędził swe ostatnie chwile życia. Źródła podają, że wraz z grupą swoich podopiecznych oraz współprowadzącą Dom Sierot Stefanią Wilczyńską, został wywieziony w 1942 roku do obozu w Treblince.

Był gorący sierpień. Na Korczaka i resztę jego grupy, czekały bydlęce wagony…

“Księga Arona” to powieść pisana prostym, dziecięcym językiem i wydaje mi się, że właśnie dlatego jest tak mocno emocjonalna, tak bardzo i dotkliwie trafia do serca czytelnika. Aron nie analizuje sytuacji, w jakich się znajduje, on nas o nich po prostu informuje. Analizować zaczynamy my sami, zastanawiać się, co czuł, jak bardzo musiało być mu źle, jak mocno się bał.

str. 219 – “Korczak powiedział, że tydzień wcześniej w jednym domu znalazł sześcioro dzieci tłoczących się na mokrym, zbutwiałym materacu. Kiedy znów nie odpowiedziałem, zapytał, kto w dzisiejszych czasach nie jest smutny. W czasach gdy cały świat jest jednym wielkim smutkiem”.

Smutek, cierpienie, gwałt na ludzkiej psychice, godności. Odarcie ze wszystkiego, co ważne. Ten straszny okres w dziejach świata nigdy nie powinien się wydarzyć.

Niestety wydarzył się.

Nie cofniemy tego, nie zmienimy historii. Możemy jednak o tym mówić. Możemy czytać, pisać, przypominać. Za jakiś czas zabraknie naocznych świadków tych wszystkich zbrodni na ludzkości, dlatego takie powieści jak “Księga Arona” powinny powstawać i iść w świat. Powinny docierać do wszystkich, do każdego zakątka, powinny być czytane i przekazywane dalej i dalej. Być może właśnie wtedy damy ludzkości szansę pamiętania o tym i takie rzeczy już nigdy nie będą miały miejsca.

Tę powieść powinien przeczytać każdy. Bez wyjątku.

*cytaty pochodzą z książki
**opinia również na moim blogu Papuzie pióro: http://papuziepioro.pl

Podobnych powieści było już wiele. Był “Tatuażysta z Auschwitz”, był “Anioł z Auschwitz”, była “Kołysanka z Auschwitz”… Jednak “Księga Arona” to coś zupełnie odmiennego. Takiej emocjonalnej huśtawki, nasączonej cierpieniem, samotnością i bólem, dawno już nie doświadczyłam. Całe zło wojny, holokaustu, okrucieństwa, zła i głodu w zamkniętych murach getta, widziane oczami...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Czy miłość może przezwyciężyć wszelkie przeszkody? Czy ma moc pokonywania tego, co nieuniknione? Czy jest w stanie podjąć walkę o to, co na świecie najważniejsze? Czy potrafi posklejać świat rozdarty na miliony fragmentów? I czy jest na tyle silna, by w okrucieństwie wszechogarniającego świat chaosu, braku nadziei, strachu i bólu, odnaleźć tak upragniony spokój?

Tyle pytań… Tyle niepewności… Tyle lęków…

Ile może znieść jeden człowiek?

Eoin Dempsey pokazuje, że bardzo wiele. I właśnie o tym oraz o tym, czym może być poświęcenie, jest ta książka.

“Anioł z Auschwitz” to już kolejna pozycja o tej tematyce, po którą sięgnęłam. Zdawać by się mogło, że wszystkie one są podobne i że wszystkie traktują o tym samym, że wszystko już zostało powiedziane. Otóż nie, nic bardziej mylnego.

Powieść Dempseya to historia fabularyzowana. Jej bohaterem jest Christopher Seeler, Niemiec. Wybranką jego serca została Rebekka, Żydówka, którą mężczyzna poznał jeszcze długo przed wybuchem wojny. Młodzi byli nierozłączni, pomimo krzywych spojrzeń rodziców i wielu przeciwności losu. Niestety wojna dotarła również na wyspę Jersey, gdzie oboje mieszkali, a represje nazistów wobec Żydów, dotykają także Rebekki. Dziewczyna zostaje wywieziona gdzieś do Europy, a Christopher deportowany do Niemiec. By odnaleźć ukochaną, zgłasza się na ochotnika do SS i rozpoczyna służbę w obozie Auschwitz.

Jakiego poświęcenia i jakiej odwagi wymagać będzie od niego ten desperacki krok, może wiedzieć tylko on sam. A czy uda mu się odnaleźć Rebekkę, czytelnik powinien dowiedzieć się już z samej książki.

str. 99 – “Wszędzie mówiono o wojnie, na całej wyspie. Młodzi mężczyźni odpływali do Anglii, szukając szansy dobrania się Hunom do skóry. Tym, którzy zostali na Jersey, wojna wydawała się odległa jak sztorm na pełnym morzu, o którym rybacy opowiadają na słonecznym lądzie.

A jednak wszędzie panował strach (…)”.

Brutalność i okrucieństwo obozu, które stały się codziennością Christophera, mocno go zszokowały. Nie spodziewał się tak nieludzkiego traktowania, tylu strasznych śmierci, ograbiania ludzi z godności i człowieczeństwa, bezkompromisowego wydzierania matkom dzieci, wysyłania do komór gazowych… I choć stał po drugiej stronie, oprawcy i kata, wszystko to było ponad jego siły. Jedynie myśl o odnalezieniu Rebekki utrzymywała go przy zdrowych myślach. Nadzieja raz się pojawiała, raz znikała. Christopher jednak uparcie próbował.

Powieść ukazuje punkt widzenia niemieckiego oficera obserwującego procedury w Auschwitz, uczestniczącego w wielu zdarzeniach, które nigdy nie powinny były się wydarzyć.

str. 165 – “Do przebieralni krematorium nr III weszło właśnie około ośmiuset słowackich Żydów. Wysłuchali już kłamstw esesmanów, więc byli dość spokojni. Christopher wiedział, że powinien być widywany podczas tej strasznej procedury. Przechadzał się wzdłuż ławek (…). Patrzył, jak ludzie się rozbierają, i rozpaczliwie unikał kontaktu wzrokowego”.

“Anioł z Auschwitz” to historia o tym, że nadzieja umiera ostatnia. Zawsze. To opowieść o wielkiej odwadze, poświęceniu, empatii, a także o tym, jak bardzo wojna zmienia człowieka. Jak niszczy jego psychikę, jak bardzo rujnuje to, co świadczy o naszym człowieczeństwie. Tylko nieliczni potrafią przetrwać i pójść dalej. Czy zapomną? Nigdy. Są rzeczy, ludzie i zdarzenia, których nie zapomni się nigdy. Są też historie, które nigdy nie powinny zostać zapomniane. Nigdy też nie powinny wydarzyć się ponownie.

Przeczytajcie “Anioła z Auschwitz”, niech opowieść o smutku i odwadze idzie w świat dalej i dalej.

*opinia również na moim blogu Papuzie pióro: http://papuziepioro.pl
**cytaty pochodzą z książki

Czy miłość może przezwyciężyć wszelkie przeszkody? Czy ma moc pokonywania tego, co nieuniknione? Czy jest w stanie podjąć walkę o to, co na świecie najważniejsze? Czy potrafi posklejać świat rozdarty na miliony fragmentów? I czy jest na tyle silna, by w okrucieństwie wszechogarniającego świat chaosu, braku nadziei, strachu i bólu, odnaleźć tak upragniony spokój?

Tyle...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

“Nazywam się Milion” to najnowsza powieść od Wydawnictwa Dlaczemu i kolejna pozycja, której patronuje, między innymi, Papuzie pióro, co ogromnie mnie cieszy.

Książka od razu przyciągnęła moją uwagę. W świecie, w którym nawet fakt, co twój sąsiad jadł na śniadanie, nie jest dzisiaj już żadnym sekretem, pojawia się nagle tajemnicza dziewczyna. Nie wie, a raczej nie pamięta, skąd pochodzi, gdzie dotąd mieszkała. Nie jest zorientowana w sytuacji politycznej naszego kraju, nie pamięta znaczenia niektórych słów. Ze snu wyrywa ją wizerunek kobiety, którą być może kiedyś znała… Niestety nie wie nawet, gdzie jej szukać, ani czy ta w ogóle kiedykolwiek istniała. Może jest tylko i wyłącznie wytworem jej wyobraźni?

Dziewczyna jest zagubiona. Prosi o pomoc komisarza lubelskiej policji – Pascala Kirskiego. Ku swemu zdumieniu policjant odkrywa, że dziewczyny nikt nie zna, nikt jej też nie szuka, nikt nie zgłosił zaginięcia. Nie wiadomo zupełnie, skąd się wzięła. Jedyną rzeczą, jaką o niej w tej chwili wiadomo to to, że teraz mówią na nią Milion.

str. 459 – “Przyprowadził ją policjant, błąkała się po naszym lubelskim dworcu. Była ubrana w piżamę. Sprawdziliśmy, czy ktoś zgłaszał zaginięcie kobiety. Obdzwoniłam inne szpitale psychiatryczne, ale nic. Nikt nigdy jej nie szukał”.

Kirski wyszedł właśnie ze szpitala i równolegle z poszukiwaniami tożsamości dziewczyny cierpiącej na amnezję, prowadzi śledztwo dotyczące rozprowadzania dopalaczy. A te zbierają swe okrutne żniwo wśród młodych, często nadal nieświadomych zagrożenia, jakie te niosą, ofiar. Temat mocno na czasie, na pewno wart tego, by o nim mówić i pisać jak najwięcej.

Książka jest napisana przystępnym i nieskomplikowanym językiem, przez co dobrze i dość szybko się czyta. Z początku miałam wrażenie lekkiego chaosu, które po paru krótkich rozdziałach na szczęście znikło. Akcja się rozkręciła i nabrała wiatru w żagle. Rzecz dzieje się w Lublinie, ale nie tylko i jako mieszkanka Gdańska, bardzo doceniłam sceny rozgrywające się w moim mieście i z przyjemnością je czytałam.

To, co mnie w powieści raziło i czego miałam przesyt, to piłka nożna. Piłka wszechobecna co kilka stron, często i dużo. Osobiście nie lubię piłki nożnej i te sceny, opisy kolejnych meczy, jakieś ciekawostki z nimi związane, zwyczajnie mnie znudziły. Na szczęście jest ich o wiele mniej w dalszej części albo zwyczajnie nie zwracałam już na nie tak bacznej uwagi.

Jest też w książce trochę fragmentów, który nijak nie pasowały mi do całości i których można było zwyczajnie uniknąć, bo niczego właściwie do historii nie wnosiły. Takim fragmentem jest historia życia Adolfa Hitlera. Większość już ją pewnie zna, nie wniosła ona kompletnie niczego do powieści i nie miała też właściwie niczego wspólnego ani z bohaterami, ani z sensem całości.

Za to bardzo wciągnęła mnie historia z przeszłości dotycząca Franka i Poli, która działa się w gdańskim domu dziecka – niecierpliwie czekałam na kolejne sceny i bardzo żałuję, że nie było ich więcej. Czytając je, wkraczamy w zupełnie inny klimat, chwilami niepokojący, wręcz złowieszczy. Jakbyśmy przenosili się do zupełnie innej książki i innych bohaterów – chwilami akcja biegnie dwutorowo, co zazwyczaj jest dość ciekawym zabiegiem autora i również tutaj odbieram go jako duży plus.

Książka liczy sobie przeszło pięćset stron, jednak czyta się dość szybko, głównie za sprawą bardzo krótkich rozdziałów i przeskakiwania od bohatera do bohatera. To skutecznie pcha akcję naprzód i nie pozwala nam się nudzić. Powieść biegnie wielowątkowo, jednocześnie rozwiązuje się kilka różnych spraw, choć niektóre są ze sobą powiązane. Chwilami daje nam to poczucie chaosu, ale później wsiąkamy w akcję i przestaje nam to przeszkadzać, a całość śledzimy z zaciekawieniem. Wielokrotnie treść ociera się o historię, o II Wojnę Światową, o Majdanek, o przeżycia z czasów obozów koncentracyjnych, o różne wydarzenia z przeszłości, które tworzą bardzo ciekawą otoczkę dla czasów współczesnych. Klimat tajemnicy i historycznej przeszłości, odkrywanie jej sekretów, doszukiwanie się drugiego dna, budują bardzo ciekawe tło dla bohaterów książki.

Akcja powieści biegnie dość spokojnie, ale mniej więcej w połowie nabiera tempa, dość mocno przyspiesza i aż do końca już nie zwalnia. To sprawia, że powieść wciąga mocniej niż na początku i trudniej się od niej oderwać. I jeśli z początku czytelnik uważa, że w książce niewiele się dzieje, to z pewnością szybko zmieni zdanie.

“Nazywam się Milion” to dobra, wciągająca książka, z bardzo dobrze nakreśloną fabułą, z ciekawymi bohaterami i z relatywnie nowatorską historią. Polemizowałabym trochę, czy aby na pewno jest to kryminał, ale to już w sumie pozostawiam do osądzenia Wam. Sięgnijcie po książkę, jest ciekawa, wciągająca, spod pióra polskiej autorki i z wieloma zaletami, które czynią z niej wartościową i bardzo interesującą lekturę. Gorąco polecam.

*opinia również na moim blogu Papuzie pióro: http://papuziepioro.pl
**cytat pochodzi z książki

“Nazywam się Milion” to najnowsza powieść od Wydawnictwa Dlaczemu i kolejna pozycja, której patronuje, między innymi, Papuzie pióro, co ogromnie mnie cieszy.

Książka od razu przyciągnęła moją uwagę. W świecie, w którym nawet fakt, co twój sąsiad jadł na śniadanie, nie jest dzisiaj już żadnym sekretem, pojawia się nagle tajemnicza dziewczyna. Nie wie, a raczej nie pamięta,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

“Pielęgniarka odgrywa jedyną w swoim rodzaju rolę; wspiera człowieka, chorego czy zdrowego, w wykonywaniu tych czynności sprzyjających zdrowiu bądź zdrowieniu (lub spokojnej śmierci), które wykonywałby samodzielnie, gdyby miał niezbędną siłę, wolę lub wiedzę”.
Virginia Henderson

Ogromnie lubię tego rodzaju powieści dokumentalne, które rozgrywają się w świecie medycznym, więc gdy tylko tę książkę zobaczyłam, wiedziałam, że muszę ją przeczytać. Kilka podobnych książek już za mną: byli lekarze, ginekolodzy, była położna, a teraz przyszedł czas na pielęgniarki.

Bohaterka i zarówno autorka, Christie Watson, przepracowała w zawodzie pielęgniarki dwadzieścia lat. Poznała cienie i blaski zawodu, o którym większość ludzi wcale nie myśli jako o wybitnie ciężkim. Pracowała z małymi dziećmi, z ludźmi umierającymi na raka, z cierpiącymi na izbie przyjęć, z tymi z ostrego dyżuru i innymi, którzy potrzebowali jej pomocy. I jedno, co najmocniej przebija się z jej słów, to fakt, iż bycie pielęgniarką, to wcale nie jest zawód, to służba. Służba dla tych wszystkich, którzy w chorobie i cierpieniu, nadal zasługują na poszanowanie i godność.

Powieść ta to zapis doświadczeń i przeżyć pielęgniarki, która po szkole zaczyna pracę w szpitalu i która nagle dostrzega, że nauka w szkole nie przygotowała jej na wiele sytuacji, z którymi ma teraz do czynienia. I w takich chwilach okazuje się nagle, że doświadczenie starszych koleżanek po fachu, jest nie do zastąpienia i że jeden dzień spędzony w towarzystwie takiej koleżanki i obserwowanie jej pracy, jest o wiele cenniejsze niż rok w szkole pielęgniarskiej. To pierwsza nauka, jaką wyniesie Christie ze szpitala.

“Nie ma wątpliwości, że cała nasza wiedza zaczyna się od doświadczenia”.
Immanuel Kant

Książka pisana jest w formie pamiętnika, więc w bardzo łatwy i oczywisty sposób identyfikujemy się z autorką, a to, co opisuje, jest dla nas przejrzyste i nieskomplikowane. Wiele miejsca poświęciła Christie Watson opisom kolejnych oddziałów, na których przyszło jej pracować oraz pacjentom, którzy z różnych powodów zapadli jej w pamięć. A są to zarówno noworodki, które z całych sił walczą, by zostać na tym świecie, jak i ludzie dorośli, dotknięci demencją. Ci drudzy nie mają często świadomości, co się wokół nich dzieje, że potrzebują skorzystać z toalety, że przebywają w szpitalu, że wokół kręcą się pielęgniarki. Mylą ich imiona, mylą miejsca… Rolą pielęgniarki jest nie tylko nieść pomoc medyczną, wykazywać się ogromną cierpliwością, ale i ulżyć pacjentowi w cierpieniu – zarówno tym fizycznym, jak i psychicznym: uspokoić, podarować uśmiech…

Nasza bohaterka to osoba bardzo wrażliwa i bardzo czuła na ludzkie cierpienie, nie potrafi przejść obojętnie obok bólu i smutku. Stara się nieść pomoc nawet wówczas, kiedy nie jest pewna, czy jest w stanie ulżyć pacjentowi. Wielokrotnie nie tylko podaje leki, ale po prostu spędza z drugim człowiekiem czas, rozmawia z nim, trzyma za rękę, a czasem zwyczajnie milczy, dotrzymując mu towarzystwa. Bywa przecież, że samo przebywanie z tym drugim człowiekiem, może przynieść mu największą ulgę. Wsparcie, poszanowanie, obecność, trochę ciepła – to są rzeczy niezastąpione. Do tego możemy dodać dyskrecję, empatię, cierpliwość, życzliwość i mamy pielęgniarkę z książki Watson.

str. 197 – “Ochrona godności w obliczu choroby to jeden z największych darów, jakie można otrzymać od pielęgniarki”.

Zaletą historii Christie jest to, że niczego ona tutaj nie koloryzuje i przedstawia wydarzenia takimi, jakimi one w rzeczywistości były. Praca w szpitalu to nie bajka, to bardzo ciężka praca, zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Autorka mówi, że każda pielęgniarka prędzej czy później, będzie odczuwała dolegliwości ze strony kręgosłupa. Pielęgniarki dużo dźwigają, nie każdy pacjent jest w stanie sam się poprawić, obrócić, umyć. To, czego zrobić nie może samodzielnie, robią za niego i dla niego pielęgniarki, a to oczywiście odbija się później na ich zdrowiu, bo nierzadko przekładają zdrowie pacjenta nad własne.

Tak więc szpital to plac boju. O pacjenta. O człowieka. O komfort. O życie.

Jest wielka euforia, kiedy się udaje i wielki smutek, kiedy życie przegrywa ze śmiercią. Skąd w takich chwilach czerpie siły pielęgniarka? Z tych drobnych momentów, gdy uda się przywołać uśmiech na usta umierającej kobiety, gdy maleńki wcześniak po raz pierwszy samodzielnie odetchnie, kiedy uda się podarować kolejnemu pacjentowi spokój, ukojenie, kiedy w bólu podziałają leki.

Czasem psychika nie daje rady i pojawiają się łzy: zwątpienia, rozpaczy, bezsilności, kiedy już niczego nie da się zrobić. Bohaterka pokazuje nam siłę empatii, nikogo nie ocenia, każdy pacjent – każdy człowiek – jest dla niej równy. Nie ma lepszych i gorszych, bogatszych i biedniejszych, każdy zasługuje na równe traktowanie i podobnie równą pomoc.

I w trakcie lektury nasuwa się pytanie: czy przypadkiem to nie właśnie wrażliwość danej kobiety (lub mężczyzny, bo przecież w świecie medycznym jest również sporo pielęgniarzy), nie jest tą cechą najbardziej określającą predyspozycje do zawodu? Kim byłaby pielęgniarka bez swojej wrodzonej wrażliwości? Czy byłaby w stanie nieść bez niej pomoc pacjentom? Zwłaszcza tę wspierającą, psychiczną, tę szczególną, która tak bardzo wymaga empatii? Można polemizować, ale według mnie jest to po prostu niemożliwe.

“Pielęgniarki” to okazja, by podejrzeć zaplecze bardzo wymagającego i mocno wyczerpującego zawodu. Warto przeczytać, by poznać cechy dobrej pielęgniarki, by przekonać się, ile wyrzeczeń i pracy wymaga od niej pojedynczy dyżur na oddziale. I jak wiele z tego, co przeżywa w pracy, przynosi potem do domu, bo od pewnych przeżyć nie da się tak po prostu odżegnać. Czasami nie udaje się zapomnieć.

Żeby nie było tak bardzo kolorowo, to moim zdaniem chwilami książka zbyt mocno się dłużyła, ale być może wynika to z terminów medycznych albo chwilowego zapomnienia autorki chcącej przytoczyć wszystko jak najbardziej szczegółowo. Nie jest to jednak jakaś znacząca wada i być może inni znajdą w tych opisach, które mnie nie bardzo przypadły do gustu, coś interesującego.

Generalnie bardzo gorąco książkę polecam, to dobra lektura, wartościowa historia i ciekawe postaci. Jeśli lubicie medyczne dokumenty, to jest to książka właśnie dla Was.

Za książkę bardzo dziękuję portalowi http://www.czytampierwszy.pl.

*opinia również na moim blogu Papuzie pióro: http://papuziepioro.pl
**cytaty pochodzą z książki

“Pielęgniarka odgrywa jedyną w swoim rodzaju rolę; wspiera człowieka, chorego czy zdrowego, w wykonywaniu tych czynności sprzyjających zdrowiu bądź zdrowieniu (lub spokojnej śmierci), które wykonywałby samodzielnie, gdyby miał niezbędną siłę, wolę lub wiedzę”.
Virginia Henderson

Ogromnie lubię tego rodzaju powieści dokumentalne, które rozgrywają się w świecie medycznym,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

“- Jestem Jedyną! – zawołała. – Wybraną do tego, by zmusić ciemność do cofnięcia się. I tak właśnie uczynię. Jeśli boicie się walczyć, uciekajcie, kryjcie się. Ale i tak was znajdę. Przyłączcie się do mnie. Stawcie im czoła, walczcie z nimi, a kiedy światło spali ciemność na popiół, będziecie wolni”.

Wyczekiwałam tej książki tak samo niecierpliwie, jak tegorocznej wiosny. Całkiem niedawno bowiem przeczytałam pierwszy tom “Kronik tej Jedynej” pt.: “Początek” i zostałam kompletnie oczarowana. Wśród wielu powieści Nory Roberts były takie, o których zapominałam od razu po ich przeczytaniu oraz takie, do których chętnie wracam do dziś. Zdarzyły się również takie, przez które ciężko było mi przebrnąć. “Kroniki tej Jedynej” to zdecydowanie jedna z najlepszych serii autorki w jej całej karierze pisarskiej.

Od wydarzeń z pierwszego tomu mija właśnie trzynaście lat. Fallon Swift osiąga wiek, w którym zacznie się uczyć, co tak naprawdę oznacza bycie “tą Jedyną”. Z dala od rodzinnego domu, twarda i nieustępliwa, pozna tajniki magii, ciężkiej pracy, prawa natury, a także dawnego świata, który już nie istnieje, a ona nigdy dotąd go nie poznała.

str. 48 – “A potem nagle skończył się świat. Wszystko (…) odeszło z dymem, krwią i wrzaskiem krążących nad głowami wron”.

To ona będzie odpowiedzialna za nowy początek. To na jej barkach spoczywa przyszłość i bezpieczeństwo przyszłych pokoleń. To jej przeznaczeniem jest stoczenie walki ze złem. Tylko czy będzie na to gotowa? I czy – kiedy ta chwila już nadejdzie – odważy się?

Jej opiekun i nauczyciel, Mallick, który do tej roli przygotowywał się od setek lat, wojownik, ma za zadanie teraz przygotować Fallon do tego, by stanęła ze swoim przeznaczeniem twarzą w twarz. Ale uczy ją nie tylko walczyć; tak naprawdę uczy ją o wiele, wiele więcej, choć na pierwszy rzut oka wcale tego nie widać…

Fallon na własną rękę odkryje magię, która ją zaskoczy. Pozna ludzi i Niesamowitych, odkryje sekrety lasów, a nawet ujrzy środowisko, z którego pochodzi jej matka – Lana.

“Z krwi i kości” zupełnie nie odbiega klimatem od pierwszej części. Mimo 470 stron książkę czyta się migiem i trudno się od niej oderwać. Jest pełna przygód, magii, wspaniałych stworzeń, ciekawych postaci i bohaterów, których już poznaliśmy w pierwszym tomie. Znaczna większość akcji rozgrywa się teraz w lasach, gdzie Fallon się szkoli. Razem z nią poznajemy jej nowy dom i razem z nią podejmiemy się zadań, które otrzymuje od Mallicka. I choć początkowo dziewczyna nie jest przekonana co do swojej roli w tym nowym świecie, ani przeznaczenia, na które nie ma żadnego wpływu, w końcu powoli wdraża się w naukę. A trzeba przyznać, że nagroda będzie spektakularna.

str. 303 – “Fallon otworzyła księgę.
Śpiew obwieścił to światu gromkim chórem. Powiał wiatr, ciepły, dziki, niosący smak ziemi i morza, kwiatów i ciała, kiedy płomienie sunęły po stronicach.
I wypisały jej imię”.

Atmosfera powieści jest bardziej przesiąknięta baśnią niż pierwsza część. Mimo iż akcja osadzona jest w czasach współczesnych i rozgrywa się trzynaście lat po katastrofalnej pandemii, nadal przebywamy we współczesności. Rządy wprawdzie nie istnieją, podobnie jak dotychczasowa infrastruktura, miasta, cywilizacja. To wszystko to już przeszłość. Teraz nadchodzi nowe. Wojna dobra ze złem, odwieczny konflikt, w którym zwyciężyć może tylko jedna strona.

str. 339 – “Tam, gdzie światło ich przywiodło, gdzie znaki ich doprowadziły, gdzie krew ojca mego splamiła ziemię. Tam trzeba zebrać armię, wykuć broń przeciw ciemności. Stamtąd do wielkich miast, do gruzu i ruin, przez morza, pod ziemię. Zdrada, krew, kłamstwa przyniosą gorzkie owoce i niektórzy po drodze upadną. Ze wzrostem magii, od zderzenia światła z ciemnością, zadrżą światy”.

“Z krwi i kości” to pierwszorzędnie poprowadzona fabuła. Tutaj wszystko jest idealnie wyważone, nic nie jest przegadane, akcja toczy się doskonałym tempem. Każdy z bohaterów to indywidualna postać, którą możemy poznać po samym tylko stylu wypowiedzi. Poza ludźmi spotkamy tu wiedźmy, duszki, elfy, magów i fantastyczne zwierzęta. Po tym, jak świat zniszczyła apokalipsa, ludzie i Niesamowici żyją teraz bliżej natury. Uczą się z niej korzystać, dbają o nią, szanują ją i doceniają. Oczywiście ci dobrzy, bo na świecie nie brakuje również niestety tych drugich.

str. 315 – “Jego korzenie obejmują boginię ziemi – powiedział. – Jego gałęzie wznoszą się do boga słońca. Jego liście oddają w powietrze życie, łapią deszcz. Będzie stanowił dom dla ptaków, a ich pieśni ozdobią to miejsce na wieki. Drzewo łączy wszystko, ziemię, powietrze, ogień, magię. To, co chodzi, co lata, co pełza, łączy się przezeń ze światłem”.

Piękna okładka, której znaczenie pojmujemy dopiero po lekturze lub w jej trakcie, przejrzysty druk, brak błędów i literówek to – jak zwykle – ogromny plus dla Wydawnictwa Edipresse Książki.

To, co najmocniej ujmuje w tej powieści to ewidentnie klimat. Przywiązujemy się do bohaterów, przeżywamy z nimi ich sukcesy i porażki, drżymy o ich życie podczas starć z wrogiem. Trzeba też przyznać, że – i to jest bardzo typowe dla Nory Roberts – to powieść w której nie zabraknie nam olbrzymiego wachlarza przeróżnych emocji. I to począwszy od tych bardziej przyziemnych, po iście wzniosłe i patetyczne. No ale to w końcu opowieść o bohaterach.

Pozostaje czekać na trzeci, finalny tom “Kronik tej Jedynej”. Ode mnie powieść otrzymuje dziesięć gwiazdek i wędruje na półkę z ulubionymi książkami – na pewno jeszcze do niej wrócę.

*cytaty pochodzą z książki
**opinia również na moim blogu Papuzie pióro: http://papuziepioro.pl

“- Jestem Jedyną! – zawołała. – Wybraną do tego, by zmusić ciemność do cofnięcia się. I tak właśnie uczynię. Jeśli boicie się walczyć, uciekajcie, kryjcie się. Ale i tak was znajdę. Przyłączcie się do mnie. Stawcie im czoła, walczcie z nimi, a kiedy światło spali ciemność na popiół, będziecie wolni”.

Wyczekiwałam tej książki tak samo niecierpliwie, jak tegorocznej wiosny....

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Mysia Wieża Agnieszka Fulińska, Aleksandra Klęczar
Ocena 7,4
Mysia Wieża Agnieszka Fulińska,...

Na półkach:

Fantastyczna, wiosenna okładka od razu przykuła mój wzrok. Pełna zieleni, tajemnicza, klimatyczna z wyłaniającą się spomiędzy drzew wieżą. I jeszcze te bajeczne chmury…

Przyznaję, że zwróciłam na tę książkę uwagę właśnie ze względu na okładkę. Dopiero potem zainteresowałam się opisem wydawcy w sieci i blurbem z tyłu książki. A ponieważ także one mocno mnie zaintrygowały, wiedziałam, że obowiązkowo muszę ją przeczytać.

Powieść kierowana jest do starszych dzieci, a jej bohaterami są Igor i Hania, którzy spotykają się latem na wakacjach, nad Gopłem. Igor właśnie skończył szóstą klasę i wraz z ojcem udał się na wykopaliska. Tata Igora, archeolog, specjalista od Słowian, pracuje nad czymś okrutnie ważnym, a Igor trochę się nudzi. Hania, wysportowana, krótko ostrzyżona, wysoko i nieco obcesowa, zupełnie niespodziewanie wciąga chłopca w nieoczekiwaną przygodę. Igor nawet nie marzył o podobnych emocjach w tym zalesionym zakątku pod Kruszwicą. Kiedy w dodatku ratuje z opresji tonącego szczura, a ten odzywa się do niego ludzkim głosem, chłopiec omal nie mdleje z wrażenia.

Gadające szczury, myszy, starodawni wojowie, wieszczki, guślarze, a nawet czarodzieje i duchy oraz pewne specyficzne licho są w tej powieści na porządku dziennym. Do tego wszystko okraszone sympatycznym, lekkim humorem i rozgrywające się na tle starych, słowiańskich wierzeń. Do tego sekrety i tajemnice: któż ich nie lubi?

str. 50 – “Oto wznosi się przed wami złowieszczy kształt Mysiej Wieży (…). Wyobraźcie sobie ciemną, burzową noc wiele stuleci temu… Zły król kryje się w komnacie na samym szczycie tej wieży, po tym jak otruł swoich swoich stryjów. Czekał, aż wszyscy poumierają w męczarniach…”.

Jak się pewnie domyślacie, coś z tym wszystkim wspólnego będzie miał król Popiel… Owszem, ale niczego więcej Wam nie zdradzę, by nie spoilerować i nie psuć Wam zabawy.

Udziałem Igora i Hanki będzie wiele niezwykłych przygód, a postaci, które pojawią się w opowieści nie tylko tej dwójce wydadzą się niesamowite.

Książka pisana jest w pierwszej osobie, przy czym raz wydarzenia opisywane są z punktu widzenia Igora, a kolejny z perspektywy Hani. Każdy rozdział opatrzony jest imieniem bohatera, który będzie jego narratorem oraz osobnym tytułem.

Zagadki, tajemnice, starodawni królowie, bohaterowie i dzielni wojowie to ogromny plus tej historii. Baśniowy klimat sprawia, że powieść czyta się szybko i bardzo przyjemnie. Do tego owa baśniowość została osadzona w czasach współczesnych, więc nie przysporzy problemów z odbiorem młodym czytelnikom. Igor i Hanka to zwykłe dzieciaki, jakich wokół jest mnóstwo. To pozwoli czytającym dzieciom bez trudności utożsamić się z bohaterami i mocniej wczuć w atmosferę powieści. Wszechobecna przeszłość, słowiańska, bliska zarówno nam, jak i naszym protoplastom, zmobilizuje być może młodych odbiorców do sięgnięcia po inne lektury o podobnej tematyce i zainteresuje dzieci korzeniami i wierzeniami Słowian. Myślę, że warto, bo pośród słowiańskich podań i legend, jest naprawdę bardzo wiele interesujących i niecodziennych historii.

Minusem książki są występujące co jakiś czas, zbyt długie dialogi, czasem też powieść bywa przegadana, bywa, że bohaterowie nad czymś zbyt długo rozmyślają. Dzieci nie lubią takich sytuacji i co niektóre, mniej cierpliwe, mogą się takimi przedłużeniami znudzić. Są to jednak tylko fragmenty, w dodatku rekompensowane nasza rodzimą mitologią i pogańskimi wierzeniami, które ja osobiście bardzo lubię.

Dzieciom na pewno się spodoba, ale uprzedzam, że nie jest to powieść dla maluchów: dla nich będzie za poważna, zbyt długa i zbyt skomplikowana. To historia dla odbiorcy powyżej dwunastu lat. I dla dorosłych. Zwłaszcza dla tych, którzy uwielbiają przygodę, Słowian, polskie krajobrazy, groty i jaskinie.

str. 202 – “Wiedziałem, że jestem w grocie: tuż przede mną wznosiło się ocembrowanie studni. Otwarłem oczy i spostrzegłem, że dziś wygląda inaczej. Przed sobą miałem bramę. Z kamiennym obramowaniem i czymś w rodzaju tarczy herbowej na samej górze”.

Mimo swoich 450 stron książkę czyta się szybko. Fabuła została poprowadzona ciekawie i sprawnie. To dobra lektura dla dzieci, dla dorosłych, ale również do czytania wspólnie. Bardzo serdecznie polecam.

Warto jeszcze na koniec wspomnieć, że “Mysia Wieża” to dopiero pierwszy tom cyklu “Dzieci Dwóch Światów”, a więc emocji będzie wkrótce jeszcze więcej.

*cytaty pochodzą z książki
**opinia również na moim blogu Papuzie pióro: http://papuziepioro.pl

Fantastyczna, wiosenna okładka od razu przykuła mój wzrok. Pełna zieleni, tajemnicza, klimatyczna z wyłaniającą się spomiędzy drzew wieżą. I jeszcze te bajeczne chmury…

Przyznaję, że zwróciłam na tę książkę uwagę właśnie ze względu na okładkę. Dopiero potem zainteresowałam się opisem wydawcy w sieci i blurbem z tyłu książki. A ponieważ także one mocno mnie zaintrygowały,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Już nie zliczę, która to z kolei książka o tematyce Auschwitz, jaką przeczytałam. Każda z nich pozostawia w pamięci coś, o czym nie sposób zapomnieć.

W zeszłym roku odwiedziłam muzeum w Auschwitz. Chodziłam między budynkami, po tamtych drogach, po kamieniach, byłam w środku i zastanawiałam się, jakim cudem w tak małym pomieszczeniu upchnięto dwieście osób. Byłam w krematorium. I przeżywałam to bardzo…

Co czuli tamci ludzie? Pozbawieni wszystkiego, całego człowieczeństwa? Upodleni, głodni, chorzy, wyczerpani, przerażeni… Rozdzieleni z bliskimi: z matkami, mężami, dziećmi, rodzicami. Nie zostało im już nic poza nadzieją, wiadomo przecież, że ta umiera na samym końcu.

str. 132 – “Przez okna wpadało światło reflektorów odbierające nam widok księżyca i gwiazd. Pewnego dnia, gdy obóz będzie pogrążony w mroku i ciszy, na ziemię znów spłynie czysty blask ciał niebieskich i świat ponownie stanie się dobrym miejscem do życia”.

Helene Hannemann z pochodzenia była Niemką. Wyszła za mąż za Roma, Johanna, świetnego i bardzo utalentowanego skrzypka. Ci dwoje bardzo się kochali i dochowali się pięciorga dzieci: Blaza, Otisa, bliźniaków: Ernesta i Emily oraz najmłodszej pociechy, córeczki Adalii. Żyli skromnie, ale szczęśliwie, aż do maja 1943 roku, kiedy do ich domu przychodzą Niemcy i rozkazują się pakować. Helene, jako Niemka, nie musi jechać z nimi, ale ona decyduje się zostać z rodziną.

Podróż bydlęcymi wagonami do obozu, w ścisku, smrodzie, brudzie, bez jedzenia i wody, to dopiero początek ich udręki. W Auschwitz Helene zostaje oddzielona od męża, kobiety i mężczyźni przebywają osobno. Dla niej, która nie spędziła bez męża i jego wsparcia nawet jedego dnia, to coś niewyobrażalnego…

str. 43 – “Jego oczy mówiły wszystko. Że go znowu zobaczę. Że mnie nie zostawi, nawet w piekle. Johann, podobnie jak Orfeusz, który zszedł do podziemnego świata umarłych, by ocalić żonę, przybędzie i uratuje mnie z łap samej śmierci”.

Z Helene zostają ich dzieci i to dla nich kobieta musi walczyć o każdy dzień. Życie w obozie to udręka. Ludziom doskwiera głód, chłód, robactwo, choroby. Przetrwanie tutaj z piątką dzieci graniczy wręcz z cudem. Walka o każdy kawalątek stęchłego chleba, ohydnej kawy, czegokolwiek, co da się zjeść, bywa ponad siły zwykłego człowieka.

Helene jest zrozpaczona, ale jednocześnie zdesperowana i zdeterminowana, by w tych nieludzkich warunkach zawalczyć o życie swoje i swoich dzieci.

str. 106 – “Byłam starym statkiem wśród burzy – przy życiu trzymały mnie moje dzieci. Musiałam nadal dla nich walczyć, starać się podtrzymywać nadzieję, spoglądać śmiało w twarz każdemu dniu i modlić się, żeby ten koszmar wreszcie dobiegł końca”.

Tymczasem w Auschwitz pojawia się doktor Josef Mengele. Uprzejmy, przystojny, uśmiechnięty… Ale my, czytelnicy, za dobrze już wiemy, że to tylko pozory. Znamy przecież z różnych źródeł Josefa Mengele i to, jakim był on potworem.

Helene jeszcze tego nie wie.

Jest podejrzliwa, ale kiedy doktor powierza jej misję stworzenia w Birkenau przedszkola dla dzieci, właśnie tu, w cygańskim obozie, zgadza się. Upatruje w tym szansy dla dzieciaków. Nie tylko swoich, ale również dla tych wszystkich, które los rzucił właśnie tu, w to straszne, przerażające miejsce.

Czy rzeczywiście ów pomysł wypali? Czy można stworzyć tutaj najmłodszym choć namiastkę czegoś normalnego? Zapewnić chleb, mleko i jakieś zabawki? I co z intencjami Josefa Mengele? Helene chce spróbować, wierzy bowiem, że dzieci zasługują na wszystko, co najlepsze, a ona – jako pielęgniarka – jest w stanie zapewnić im opiekę, nie tylko medyczną, ale również dać nadzieję na inne, lepsze życie.

str. 146 – “(…) pomyślałam, że dopóki dzieci śpiewają, świat wciąż ma szansę na ocalenie”.

“Kołysanka z Auschwitz” to przepięknie opisana historia. Mimo osadzenia jej w takich, a nie innych realiach, gdzie wszystko jest przytłaczające, odrażające, wstrętne, a moralność i zasady od dawna już nie istnieją, powieść przesycona jest poezją.

Wszystkim wydarzeniom przyglądamy się oczami głównej bohaterki. To z nią przeżywamy każdą potworność i każdą tęsknotę. To z nią rozpaczliwie walczymy o każdy dzień, o każdy okruch chleba, o każdy skrawek koca dla dzieci, o szansę zobaczenia się z ukochanym mężem. To właśnie dzieci trzymają ją przy zdrowych zmysłach, to dzięki nim Helene jeszcze rano wstaje i ma siłę wyjść z baraku, tylko dla nich staje twarzą w twarz z trzema uzbrojonymi więźniarkami. To wszystko tylko dla nich…

str. 34 – “Wtedy zrozumiałam, że być matką to coś znacznie więcej, niż wychowywać dzieci; to naginać duszę, aż własne ja na zawsze połączy się z ich pięknymi niewinnymi twarzami”.

Książka została przepięknie wydana przez Wydawnictwo Kobiece. Dostała twardą okładkę z przejmującą ilustracją w barwach sepii, sugestywną, klimatyczną, zapowiadającą interesującą lekturę.

Do jej powstania przyczyniły się pamiętniki Helene Hannemann, które prowadziła w obozie i które na krótkie chwile pozwalały jej się oderwać od okrutnej rzeczywistości Birkenau. Bo należy tu koniecznie wspomnieć, że Helene jest postacią autentyczną, podobnie, jak opowiedziana w książce historia jej pobytu w obozie. Jest kobietą, która poświęciła się w imię miłości do dzieci. Jako przedstawicielka czystej aryjskiej krwi, Niemka, mogła wybrać wolność, jednak zdecydowała się pozostać z rodziną, tutaj, w obozie.

I tak sobie myślę… Czy jakakolwiek matka, w takiej sytuacji, postąpiłaby inaczej? Pozwoliłaby wywieźć swoje dzieci do obozu, sama pozostając na wolności? Czy którakolwiek mogłaby z czymś takim potem żyć? Mnie, jako matce, wydaje się to zupełnie nierealne.

Kiedy sięgam po tego rodzaju powieść jak “Kołysanka z Auschwitz”, z góry mniej więcej wiem, czego mogę się spodziewać. Wychodzę jednak z założenia, że to, co wydarzyło się w takich obozach, nigdy nie powinno zostać zapomniane. I powinno być przekazywane dalej i dalej. Bo coraz mniej jest już tych, którzy to piekło przetrwali i mogą nam o tym opowiedzieć. A kiedy tych zabraknie, te opowieści znikną także, a z nimi pamięć o ofiarach, o bohaterach, o tych, którzy zdołali wyrwać się z piekła, o tych, którym dopisała odrobina szczęścia i o tych, którzy nie dali rady… Uważam, że nie powinniśmy do tego dopuścić, bo takie historie muszą istnieć w naszej pamięci i na kartach książek. Tylko wówczas istnieje szansa, że coś takiego jak Auschwitz-Birkenau nigdy więcej się już nie powtórzy.

Tę książkę powinien przeczytać każdy. Bez wyjątku.

“Dobrej nocy, czas spać,
Z różyczkami się kłaść,
Z goździkami do snu
tulić się: luli-lu (…)”. *

*cytaty pochodzą z książki
**opinia także na blogu Papuzie pióro: http://papuziepioro.pl

Już nie zliczę, która to z kolei książka o tematyce Auschwitz, jaką przeczytałam. Każda z nich pozostawia w pamięci coś, o czym nie sposób zapomnieć.

W zeszłym roku odwiedziłam muzeum w Auschwitz. Chodziłam między budynkami, po tamtych drogach, po kamieniach, byłam w środku i zastanawiałam się, jakim cudem w tak małym pomieszczeniu upchnięto dwieście osób. Byłam w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

str. 7 – “Kiedy Ross MacLeod pociągnął za spust i zastrzelił bażanta, nie mógł wiedzieć, że zabija także siebie. I miliardy innych osób”.

Przeczytałam już blisko 200 książek Nory Roberts. Były wśród nich takie, do których lubię wracać po kilka razy, są też takie, o których zapomniałam zaraz po lekturze. Do moich ulubionych należą te, w których współczesność miesza się z magią, więc “Początek” od razu zwrócił moją uwagę.

Podobne opowieści można zapewne mnożyć, takich, które mówią o końcu świata, o apokalipsie, o końcu ludzkości. Żadna jednak z tych, po które dotąd sięgnęłam, nie wciagnęła mnie tak, jak “Początek”.

Świat opanowuje dziwny wirus, który rozprzestrzenia się szybciej niż Ebola. Ludzie umierają tak szybko, że lekarze nie nadążają przeprowadzać większości niezbędnych badań. Garstka tych, którzy się nie zarazili, usiłuje przetrwać na zdziesiątkowanym świecie, na którym teraz zaczyna wszystkiego brakować. I nie chodzi tylko o leki i żywność, ale o wszystko to, z czego niezbędności na co dzień nie zdajemy sobie sprawy: transportu, prądu, internetu, rządzących, porządku czy schronienia. Wśród ocalałych nie ma już nikogo, kto nie straciłby kogoś bliskiego. Nikogo, kto nie odczuwałby lęku na myśl o przyszłości, nikogo, kto nie potrzebowałby jakiejś pomocy.

str. 268 – “Przyjmijmy jakiś kompromis między założeniami optymistycznymi a pesymistycznymi (…). Nawet wtedy będzie ten cholerny bałagan. Ciała, których nie ma komu usuwać, staną się rozsadnikiem różnych innych chorób. Wskutek paniki i ogólnej przemocy nastąpi dalszy wzrost zgonów. Rozpacz doprowadzi do samobójstw. Dodaj do tego niedziałającą infrastrukturę, zepsute jedzenie, brak energii elektrycznej, niedziałającą komunikację”.

Wygląda też na to, że istnieje pewna znaczna grupa osób, która przejawia nietypowe, magiczne cechy. I – co najdziwniejsze – tych wirus się nie ima.

Niesamowici – bo tak ich nazwano – podobnie, jak zwykli ludzie, dzielą się na tych dobrych i złych. Do tego to, co pozostało z władz, resztki dowodzących, uznają za słuszne wyłapać wszystkich Niesamowitych i poddać ich testom. Bez znaczenia, czy tamci się na to zgodzą, czy też nie.

str. 45 – “Zaroiło się od plotek o dziwnych, tańczących ognikach, o ludziach obdarzonych dziwnymi zdolnościami, leczących oparzenia bez żadnych maści i dla rozgrzewki rozpalających ogień w beczkach bez paliwa. Niektórzy zapalali je dla samej przyjemności wpatrywania się w płomień. Inni twierdzili, że widzieli jakąś kobietę, która przeszła przez ścianę, jeszcze inni przysięgali, że widzieli mężczyznę podnoszącego samochód jedną ręką tudzież tańczącego szkocką gigę pół metra nad ziemią”.

Lana, Jonah, Katie, Fred, Eddie, Arlys, Max – to tylko garstka bohaterów, których tu poznamy. Jest ich wielu, ale to wcale nie sprawia, że gubimy się w labiryncie imion i nazwisk. Autorka zapoznaje nas z nimi stopniowo i tak umiejętnie, że nie mamy żadnego problemu, by później kogoś skojarzyć.

Tytuł oryginału to “Chronicles of the One. Year One”, co znaczy “Kroniki Jedynej. Rok Pierwszy”. Łatwo się więc domyślić, że akcja rozgrywa się w przeciągu roku. Pierwszego roku po apokalipsie, podczas której ginie osiemdziesiąt procent ludności świata. Ludzie osiedlają się w różnych miasteczkach, które ocalały, starają się zakładać małe społeczności. Kibicujemy im gorąco, obserwując, jak próbują odbudować – choć częściowo – naszą cywilizację. W obliczu zagłady większość się ze sobą solidaryzuje, współpracuje, dzieli z innymi. Niestety obok jasnych stron odbudowywania starego świata, pojawiają się te ciemne. Czarna magia, przerażająca, zimna, destrukcyjna.

I pojawia się odwieczne pytanie: czy dobro zwycięży zło? Czy światło pokona ciemność? Czy ludzkość przetrwa?

Jak to u Nory Roberts bywa, powieść jest przesycona magią. Ponieważ jednak wszystko osadzone jest współcześnie, nie odbieramy tej książki jako fantasy. Osobiście miałam wrażenie, że czytam powieść postapokaliptyczną, choć może mniej tą wizją postapo nasyconą. Nie brakuje tu wybuchów i fajerwerków, nagłych zwrotów akcji i opisów tego niezwykłego świata, który właśnie się rodzi.

str. 283 – “(…) rozłożyła ramiona, a te naraz stały się skrzydłami, równie jasnymi jak jej włosy, a ich krawędzie przypominały ostre zęby. Uniosła się i zaczęła obracać. Wirujący wiatr unosił dym z płomieni”.

Książka podzielona jest na kilka części, dwadzieścia pięć rozdziałów i liczy blisko 440 stron. Mimo dość pokaźnej objętości, czyta się ją migiem. Połknęłam ją w dwa dni i trwało to aż tak długo tylko dlatego, że człowiek ma dom, dzieci, zwierzęta i własne życie.

Nora Roberts ma niezwykle lekkie pióro, a do tego kreowane przez nią postaci są do bólu prawdziwe. Nawet te, które obdarza skrzydłami, syrenim ogonem czy umiejętnością zapalania świecy pstryknięciem palcami. Ten realizm bohaterów, prostota wypowiedzi, lekkość dialogów i bardzo wciągająca fabuła, składają się na świetną, nie dającą się odłożyć na bok książkę. To jedna z tych historii, o których myślicie stale, nawet wówczas, gdy chwilowo jej nie czytacie.

Do tego ta niezwykła okładka: skromna, nieprzeładowana. Tylko ten czarny ptak, wrona czy kruk, który nigdy – w całej literaturze – nie wróżył nigdy niczego dobrego.

I jeśli nazwisko Nory Roberts kojarzy Wam się wyłącznie z romansami, to bardzo polecam sięgnąć po “Początek”. Owszem, spotkamy tu miłość: pomiędzy dwojgiem ludzi, miłość matki do dziecka, specyficzną miłość do przyjaciół, ale do romansu to tej książce bardzo daleko.

A najbardziej raduje mnie to, że “Początek” jest dopiero pierwszym tomem serii “Kronik tej Jedynej” i przede mną dalszy ciąg. Kolejna książka pt.: “Z krwi i kości” ukaże się już lada dzień.

Bardzo gorąco polecam “Początek”. To doskonale skonstruowana powieść, z ciekawą fabułą, rewelacyjną historią i nietuzinkowymi bohaterami. Ode mnie otrzymuje dziesięć gwiazdek na dziesięć.

*cytaty pochodzą z książki
**opinia również na moim blogu Papuzie pióro: http://papuziepioro.pl

str. 7 – “Kiedy Ross MacLeod pociągnął za spust i zastrzelił bażanta, nie mógł wiedzieć, że zabija także siebie. I miliardy innych osób”.

Przeczytałam już blisko 200 książek Nory Roberts. Były wśród nich takie, do których lubię wracać po kilka razy, są też takie, o których zapomniałam zaraz po lekturze. Do moich ulubionych należą te, w których współczesność miesza się z...

więcej Pokaż mimo to