-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński36
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant5
-
ArtykułyPaul Auster nie żyje. Pisarz miał 77 latAnna Sierant6
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na maj 2024Anna Sierant970
Biblioteczka
2021-05-05
2020-11-04
2019-06-24
2019-04-25
“- Jestem Jedyną! – zawołała. – Wybraną do tego, by zmusić ciemność do cofnięcia się. I tak właśnie uczynię. Jeśli boicie się walczyć, uciekajcie, kryjcie się. Ale i tak was znajdę. Przyłączcie się do mnie. Stawcie im czoła, walczcie z nimi, a kiedy światło spali ciemność na popiół, będziecie wolni”.
Wyczekiwałam tej książki tak samo niecierpliwie, jak tegorocznej wiosny. Całkiem niedawno bowiem przeczytałam pierwszy tom “Kronik tej Jedynej” pt.: “Początek” i zostałam kompletnie oczarowana. Wśród wielu powieści Nory Roberts były takie, o których zapominałam od razu po ich przeczytaniu oraz takie, do których chętnie wracam do dziś. Zdarzyły się również takie, przez które ciężko było mi przebrnąć. “Kroniki tej Jedynej” to zdecydowanie jedna z najlepszych serii autorki w jej całej karierze pisarskiej.
Od wydarzeń z pierwszego tomu mija właśnie trzynaście lat. Fallon Swift osiąga wiek, w którym zacznie się uczyć, co tak naprawdę oznacza bycie “tą Jedyną”. Z dala od rodzinnego domu, twarda i nieustępliwa, pozna tajniki magii, ciężkiej pracy, prawa natury, a także dawnego świata, który już nie istnieje, a ona nigdy dotąd go nie poznała.
str. 48 – “A potem nagle skończył się świat. Wszystko (…) odeszło z dymem, krwią i wrzaskiem krążących nad głowami wron”.
To ona będzie odpowiedzialna za nowy początek. To na jej barkach spoczywa przyszłość i bezpieczeństwo przyszłych pokoleń. To jej przeznaczeniem jest stoczenie walki ze złem. Tylko czy będzie na to gotowa? I czy – kiedy ta chwila już nadejdzie – odważy się?
Jej opiekun i nauczyciel, Mallick, który do tej roli przygotowywał się od setek lat, wojownik, ma za zadanie teraz przygotować Fallon do tego, by stanęła ze swoim przeznaczeniem twarzą w twarz. Ale uczy ją nie tylko walczyć; tak naprawdę uczy ją o wiele, wiele więcej, choć na pierwszy rzut oka wcale tego nie widać…
Fallon na własną rękę odkryje magię, która ją zaskoczy. Pozna ludzi i Niesamowitych, odkryje sekrety lasów, a nawet ujrzy środowisko, z którego pochodzi jej matka – Lana.
“Z krwi i kości” zupełnie nie odbiega klimatem od pierwszej części. Mimo 470 stron książkę czyta się migiem i trudno się od niej oderwać. Jest pełna przygód, magii, wspaniałych stworzeń, ciekawych postaci i bohaterów, których już poznaliśmy w pierwszym tomie. Znaczna większość akcji rozgrywa się teraz w lasach, gdzie Fallon się szkoli. Razem z nią poznajemy jej nowy dom i razem z nią podejmiemy się zadań, które otrzymuje od Mallicka. I choć początkowo dziewczyna nie jest przekonana co do swojej roli w tym nowym świecie, ani przeznaczenia, na które nie ma żadnego wpływu, w końcu powoli wdraża się w naukę. A trzeba przyznać, że nagroda będzie spektakularna.
str. 303 – “Fallon otworzyła księgę.
Śpiew obwieścił to światu gromkim chórem. Powiał wiatr, ciepły, dziki, niosący smak ziemi i morza, kwiatów i ciała, kiedy płomienie sunęły po stronicach.
I wypisały jej imię”.
Atmosfera powieści jest bardziej przesiąknięta baśnią niż pierwsza część. Mimo iż akcja osadzona jest w czasach współczesnych i rozgrywa się trzynaście lat po katastrofalnej pandemii, nadal przebywamy we współczesności. Rządy wprawdzie nie istnieją, podobnie jak dotychczasowa infrastruktura, miasta, cywilizacja. To wszystko to już przeszłość. Teraz nadchodzi nowe. Wojna dobra ze złem, odwieczny konflikt, w którym zwyciężyć może tylko jedna strona.
str. 339 – “Tam, gdzie światło ich przywiodło, gdzie znaki ich doprowadziły, gdzie krew ojca mego splamiła ziemię. Tam trzeba zebrać armię, wykuć broń przeciw ciemności. Stamtąd do wielkich miast, do gruzu i ruin, przez morza, pod ziemię. Zdrada, krew, kłamstwa przyniosą gorzkie owoce i niektórzy po drodze upadną. Ze wzrostem magii, od zderzenia światła z ciemnością, zadrżą światy”.
“Z krwi i kości” to pierwszorzędnie poprowadzona fabuła. Tutaj wszystko jest idealnie wyważone, nic nie jest przegadane, akcja toczy się doskonałym tempem. Każdy z bohaterów to indywidualna postać, którą możemy poznać po samym tylko stylu wypowiedzi. Poza ludźmi spotkamy tu wiedźmy, duszki, elfy, magów i fantastyczne zwierzęta. Po tym, jak świat zniszczyła apokalipsa, ludzie i Niesamowici żyją teraz bliżej natury. Uczą się z niej korzystać, dbają o nią, szanują ją i doceniają. Oczywiście ci dobrzy, bo na świecie nie brakuje również niestety tych drugich.
str. 315 – “Jego korzenie obejmują boginię ziemi – powiedział. – Jego gałęzie wznoszą się do boga słońca. Jego liście oddają w powietrze życie, łapią deszcz. Będzie stanowił dom dla ptaków, a ich pieśni ozdobią to miejsce na wieki. Drzewo łączy wszystko, ziemię, powietrze, ogień, magię. To, co chodzi, co lata, co pełza, łączy się przezeń ze światłem”.
Piękna okładka, której znaczenie pojmujemy dopiero po lekturze lub w jej trakcie, przejrzysty druk, brak błędów i literówek to – jak zwykle – ogromny plus dla Wydawnictwa Edipresse Książki.
To, co najmocniej ujmuje w tej powieści to ewidentnie klimat. Przywiązujemy się do bohaterów, przeżywamy z nimi ich sukcesy i porażki, drżymy o ich życie podczas starć z wrogiem. Trzeba też przyznać, że – i to jest bardzo typowe dla Nory Roberts – to powieść w której nie zabraknie nam olbrzymiego wachlarza przeróżnych emocji. I to począwszy od tych bardziej przyziemnych, po iście wzniosłe i patetyczne. No ale to w końcu opowieść o bohaterach.
Pozostaje czekać na trzeci, finalny tom “Kronik tej Jedynej”. Ode mnie powieść otrzymuje dziesięć gwiazdek i wędruje na półkę z ulubionymi książkami – na pewno jeszcze do niej wrócę.
*cytaty pochodzą z książki
**opinia również na moim blogu Papuzie pióro: http://papuziepioro.pl
“- Jestem Jedyną! – zawołała. – Wybraną do tego, by zmusić ciemność do cofnięcia się. I tak właśnie uczynię. Jeśli boicie się walczyć, uciekajcie, kryjcie się. Ale i tak was znajdę. Przyłączcie się do mnie. Stawcie im czoła, walczcie z nimi, a kiedy światło spali ciemność na popiół, będziecie wolni”.
Wyczekiwałam tej książki tak samo niecierpliwie, jak tegorocznej wiosny....
2019-04-10
Już nie zliczę, która to z kolei książka o tematyce Auschwitz, jaką przeczytałam. Każda z nich pozostawia w pamięci coś, o czym nie sposób zapomnieć.
W zeszłym roku odwiedziłam muzeum w Auschwitz. Chodziłam między budynkami, po tamtych drogach, po kamieniach, byłam w środku i zastanawiałam się, jakim cudem w tak małym pomieszczeniu upchnięto dwieście osób. Byłam w krematorium. I przeżywałam to bardzo…
Co czuli tamci ludzie? Pozbawieni wszystkiego, całego człowieczeństwa? Upodleni, głodni, chorzy, wyczerpani, przerażeni… Rozdzieleni z bliskimi: z matkami, mężami, dziećmi, rodzicami. Nie zostało im już nic poza nadzieją, wiadomo przecież, że ta umiera na samym końcu.
str. 132 – “Przez okna wpadało światło reflektorów odbierające nam widok księżyca i gwiazd. Pewnego dnia, gdy obóz będzie pogrążony w mroku i ciszy, na ziemię znów spłynie czysty blask ciał niebieskich i świat ponownie stanie się dobrym miejscem do życia”.
Helene Hannemann z pochodzenia była Niemką. Wyszła za mąż za Roma, Johanna, świetnego i bardzo utalentowanego skrzypka. Ci dwoje bardzo się kochali i dochowali się pięciorga dzieci: Blaza, Otisa, bliźniaków: Ernesta i Emily oraz najmłodszej pociechy, córeczki Adalii. Żyli skromnie, ale szczęśliwie, aż do maja 1943 roku, kiedy do ich domu przychodzą Niemcy i rozkazują się pakować. Helene, jako Niemka, nie musi jechać z nimi, ale ona decyduje się zostać z rodziną.
Podróż bydlęcymi wagonami do obozu, w ścisku, smrodzie, brudzie, bez jedzenia i wody, to dopiero początek ich udręki. W Auschwitz Helene zostaje oddzielona od męża, kobiety i mężczyźni przebywają osobno. Dla niej, która nie spędziła bez męża i jego wsparcia nawet jedego dnia, to coś niewyobrażalnego…
str. 43 – “Jego oczy mówiły wszystko. Że go znowu zobaczę. Że mnie nie zostawi, nawet w piekle. Johann, podobnie jak Orfeusz, który zszedł do podziemnego świata umarłych, by ocalić żonę, przybędzie i uratuje mnie z łap samej śmierci”.
Z Helene zostają ich dzieci i to dla nich kobieta musi walczyć o każdy dzień. Życie w obozie to udręka. Ludziom doskwiera głód, chłód, robactwo, choroby. Przetrwanie tutaj z piątką dzieci graniczy wręcz z cudem. Walka o każdy kawalątek stęchłego chleba, ohydnej kawy, czegokolwiek, co da się zjeść, bywa ponad siły zwykłego człowieka.
Helene jest zrozpaczona, ale jednocześnie zdesperowana i zdeterminowana, by w tych nieludzkich warunkach zawalczyć o życie swoje i swoich dzieci.
str. 106 – “Byłam starym statkiem wśród burzy – przy życiu trzymały mnie moje dzieci. Musiałam nadal dla nich walczyć, starać się podtrzymywać nadzieję, spoglądać śmiało w twarz każdemu dniu i modlić się, żeby ten koszmar wreszcie dobiegł końca”.
Tymczasem w Auschwitz pojawia się doktor Josef Mengele. Uprzejmy, przystojny, uśmiechnięty… Ale my, czytelnicy, za dobrze już wiemy, że to tylko pozory. Znamy przecież z różnych źródeł Josefa Mengele i to, jakim był on potworem.
Helene jeszcze tego nie wie.
Jest podejrzliwa, ale kiedy doktor powierza jej misję stworzenia w Birkenau przedszkola dla dzieci, właśnie tu, w cygańskim obozie, zgadza się. Upatruje w tym szansy dla dzieciaków. Nie tylko swoich, ale również dla tych wszystkich, które los rzucił właśnie tu, w to straszne, przerażające miejsce.
Czy rzeczywiście ów pomysł wypali? Czy można stworzyć tutaj najmłodszym choć namiastkę czegoś normalnego? Zapewnić chleb, mleko i jakieś zabawki? I co z intencjami Josefa Mengele? Helene chce spróbować, wierzy bowiem, że dzieci zasługują na wszystko, co najlepsze, a ona – jako pielęgniarka – jest w stanie zapewnić im opiekę, nie tylko medyczną, ale również dać nadzieję na inne, lepsze życie.
str. 146 – “(…) pomyślałam, że dopóki dzieci śpiewają, świat wciąż ma szansę na ocalenie”.
“Kołysanka z Auschwitz” to przepięknie opisana historia. Mimo osadzenia jej w takich, a nie innych realiach, gdzie wszystko jest przytłaczające, odrażające, wstrętne, a moralność i zasady od dawna już nie istnieją, powieść przesycona jest poezją.
Wszystkim wydarzeniom przyglądamy się oczami głównej bohaterki. To z nią przeżywamy każdą potworność i każdą tęsknotę. To z nią rozpaczliwie walczymy o każdy dzień, o każdy okruch chleba, o każdy skrawek koca dla dzieci, o szansę zobaczenia się z ukochanym mężem. To właśnie dzieci trzymają ją przy zdrowych zmysłach, to dzięki nim Helene jeszcze rano wstaje i ma siłę wyjść z baraku, tylko dla nich staje twarzą w twarz z trzema uzbrojonymi więźniarkami. To wszystko tylko dla nich…
str. 34 – “Wtedy zrozumiałam, że być matką to coś znacznie więcej, niż wychowywać dzieci; to naginać duszę, aż własne ja na zawsze połączy się z ich pięknymi niewinnymi twarzami”.
Książka została przepięknie wydana przez Wydawnictwo Kobiece. Dostała twardą okładkę z przejmującą ilustracją w barwach sepii, sugestywną, klimatyczną, zapowiadającą interesującą lekturę.
Do jej powstania przyczyniły się pamiętniki Helene Hannemann, które prowadziła w obozie i które na krótkie chwile pozwalały jej się oderwać od okrutnej rzeczywistości Birkenau. Bo należy tu koniecznie wspomnieć, że Helene jest postacią autentyczną, podobnie, jak opowiedziana w książce historia jej pobytu w obozie. Jest kobietą, która poświęciła się w imię miłości do dzieci. Jako przedstawicielka czystej aryjskiej krwi, Niemka, mogła wybrać wolność, jednak zdecydowała się pozostać z rodziną, tutaj, w obozie.
I tak sobie myślę… Czy jakakolwiek matka, w takiej sytuacji, postąpiłaby inaczej? Pozwoliłaby wywieźć swoje dzieci do obozu, sama pozostając na wolności? Czy którakolwiek mogłaby z czymś takim potem żyć? Mnie, jako matce, wydaje się to zupełnie nierealne.
Kiedy sięgam po tego rodzaju powieść jak “Kołysanka z Auschwitz”, z góry mniej więcej wiem, czego mogę się spodziewać. Wychodzę jednak z założenia, że to, co wydarzyło się w takich obozach, nigdy nie powinno zostać zapomniane. I powinno być przekazywane dalej i dalej. Bo coraz mniej jest już tych, którzy to piekło przetrwali i mogą nam o tym opowiedzieć. A kiedy tych zabraknie, te opowieści znikną także, a z nimi pamięć o ofiarach, o bohaterach, o tych, którzy zdołali wyrwać się z piekła, o tych, którym dopisała odrobina szczęścia i o tych, którzy nie dali rady… Uważam, że nie powinniśmy do tego dopuścić, bo takie historie muszą istnieć w naszej pamięci i na kartach książek. Tylko wówczas istnieje szansa, że coś takiego jak Auschwitz-Birkenau nigdy więcej się już nie powtórzy.
Tę książkę powinien przeczytać każdy. Bez wyjątku.
“Dobrej nocy, czas spać,
Z różyczkami się kłaść,
Z goździkami do snu
tulić się: luli-lu (…)”. *
*cytaty pochodzą z książki
**opinia także na blogu Papuzie pióro: http://papuziepioro.pl
Już nie zliczę, która to z kolei książka o tematyce Auschwitz, jaką przeczytałam. Każda z nich pozostawia w pamięci coś, o czym nie sposób zapomnieć.
W zeszłym roku odwiedziłam muzeum w Auschwitz. Chodziłam między budynkami, po tamtych drogach, po kamieniach, byłam w środku i zastanawiałam się, jakim cudem w tak małym pomieszczeniu upchnięto dwieście osób. Byłam w...
2019-04-02
str. 7 – “Kiedy Ross MacLeod pociągnął za spust i zastrzelił bażanta, nie mógł wiedzieć, że zabija także siebie. I miliardy innych osób”.
Przeczytałam już blisko 200 książek Nory Roberts. Były wśród nich takie, do których lubię wracać po kilka razy, są też takie, o których zapomniałam zaraz po lekturze. Do moich ulubionych należą te, w których współczesność miesza się z magią, więc “Początek” od razu zwrócił moją uwagę.
Podobne opowieści można zapewne mnożyć, takich, które mówią o końcu świata, o apokalipsie, o końcu ludzkości. Żadna jednak z tych, po które dotąd sięgnęłam, nie wciagnęła mnie tak, jak “Początek”.
Świat opanowuje dziwny wirus, który rozprzestrzenia się szybciej niż Ebola. Ludzie umierają tak szybko, że lekarze nie nadążają przeprowadzać większości niezbędnych badań. Garstka tych, którzy się nie zarazili, usiłuje przetrwać na zdziesiątkowanym świecie, na którym teraz zaczyna wszystkiego brakować. I nie chodzi tylko o leki i żywność, ale o wszystko to, z czego niezbędności na co dzień nie zdajemy sobie sprawy: transportu, prądu, internetu, rządzących, porządku czy schronienia. Wśród ocalałych nie ma już nikogo, kto nie straciłby kogoś bliskiego. Nikogo, kto nie odczuwałby lęku na myśl o przyszłości, nikogo, kto nie potrzebowałby jakiejś pomocy.
str. 268 – “Przyjmijmy jakiś kompromis między założeniami optymistycznymi a pesymistycznymi (…). Nawet wtedy będzie ten cholerny bałagan. Ciała, których nie ma komu usuwać, staną się rozsadnikiem różnych innych chorób. Wskutek paniki i ogólnej przemocy nastąpi dalszy wzrost zgonów. Rozpacz doprowadzi do samobójstw. Dodaj do tego niedziałającą infrastrukturę, zepsute jedzenie, brak energii elektrycznej, niedziałającą komunikację”.
Wygląda też na to, że istnieje pewna znaczna grupa osób, która przejawia nietypowe, magiczne cechy. I – co najdziwniejsze – tych wirus się nie ima.
Niesamowici – bo tak ich nazwano – podobnie, jak zwykli ludzie, dzielą się na tych dobrych i złych. Do tego to, co pozostało z władz, resztki dowodzących, uznają za słuszne wyłapać wszystkich Niesamowitych i poddać ich testom. Bez znaczenia, czy tamci się na to zgodzą, czy też nie.
str. 45 – “Zaroiło się od plotek o dziwnych, tańczących ognikach, o ludziach obdarzonych dziwnymi zdolnościami, leczących oparzenia bez żadnych maści i dla rozgrzewki rozpalających ogień w beczkach bez paliwa. Niektórzy zapalali je dla samej przyjemności wpatrywania się w płomień. Inni twierdzili, że widzieli jakąś kobietę, która przeszła przez ścianę, jeszcze inni przysięgali, że widzieli mężczyznę podnoszącego samochód jedną ręką tudzież tańczącego szkocką gigę pół metra nad ziemią”.
Lana, Jonah, Katie, Fred, Eddie, Arlys, Max – to tylko garstka bohaterów, których tu poznamy. Jest ich wielu, ale to wcale nie sprawia, że gubimy się w labiryncie imion i nazwisk. Autorka zapoznaje nas z nimi stopniowo i tak umiejętnie, że nie mamy żadnego problemu, by później kogoś skojarzyć.
Tytuł oryginału to “Chronicles of the One. Year One”, co znaczy “Kroniki Jedynej. Rok Pierwszy”. Łatwo się więc domyślić, że akcja rozgrywa się w przeciągu roku. Pierwszego roku po apokalipsie, podczas której ginie osiemdziesiąt procent ludności świata. Ludzie osiedlają się w różnych miasteczkach, które ocalały, starają się zakładać małe społeczności. Kibicujemy im gorąco, obserwując, jak próbują odbudować – choć częściowo – naszą cywilizację. W obliczu zagłady większość się ze sobą solidaryzuje, współpracuje, dzieli z innymi. Niestety obok jasnych stron odbudowywania starego świata, pojawiają się te ciemne. Czarna magia, przerażająca, zimna, destrukcyjna.
I pojawia się odwieczne pytanie: czy dobro zwycięży zło? Czy światło pokona ciemność? Czy ludzkość przetrwa?
Jak to u Nory Roberts bywa, powieść jest przesycona magią. Ponieważ jednak wszystko osadzone jest współcześnie, nie odbieramy tej książki jako fantasy. Osobiście miałam wrażenie, że czytam powieść postapokaliptyczną, choć może mniej tą wizją postapo nasyconą. Nie brakuje tu wybuchów i fajerwerków, nagłych zwrotów akcji i opisów tego niezwykłego świata, który właśnie się rodzi.
str. 283 – “(…) rozłożyła ramiona, a te naraz stały się skrzydłami, równie jasnymi jak jej włosy, a ich krawędzie przypominały ostre zęby. Uniosła się i zaczęła obracać. Wirujący wiatr unosił dym z płomieni”.
Książka podzielona jest na kilka części, dwadzieścia pięć rozdziałów i liczy blisko 440 stron. Mimo dość pokaźnej objętości, czyta się ją migiem. Połknęłam ją w dwa dni i trwało to aż tak długo tylko dlatego, że człowiek ma dom, dzieci, zwierzęta i własne życie.
Nora Roberts ma niezwykle lekkie pióro, a do tego kreowane przez nią postaci są do bólu prawdziwe. Nawet te, które obdarza skrzydłami, syrenim ogonem czy umiejętnością zapalania świecy pstryknięciem palcami. Ten realizm bohaterów, prostota wypowiedzi, lekkość dialogów i bardzo wciągająca fabuła, składają się na świetną, nie dającą się odłożyć na bok książkę. To jedna z tych historii, o których myślicie stale, nawet wówczas, gdy chwilowo jej nie czytacie.
Do tego ta niezwykła okładka: skromna, nieprzeładowana. Tylko ten czarny ptak, wrona czy kruk, który nigdy – w całej literaturze – nie wróżył nigdy niczego dobrego.
I jeśli nazwisko Nory Roberts kojarzy Wam się wyłącznie z romansami, to bardzo polecam sięgnąć po “Początek”. Owszem, spotkamy tu miłość: pomiędzy dwojgiem ludzi, miłość matki do dziecka, specyficzną miłość do przyjaciół, ale do romansu to tej książce bardzo daleko.
A najbardziej raduje mnie to, że “Początek” jest dopiero pierwszym tomem serii “Kronik tej Jedynej” i przede mną dalszy ciąg. Kolejna książka pt.: “Z krwi i kości” ukaże się już lada dzień.
Bardzo gorąco polecam “Początek”. To doskonale skonstruowana powieść, z ciekawą fabułą, rewelacyjną historią i nietuzinkowymi bohaterami. Ode mnie otrzymuje dziesięć gwiazdek na dziesięć.
*cytaty pochodzą z książki
**opinia również na moim blogu Papuzie pióro: http://papuziepioro.pl
str. 7 – “Kiedy Ross MacLeod pociągnął za spust i zastrzelił bażanta, nie mógł wiedzieć, że zabija także siebie. I miliardy innych osób”.
Przeczytałam już blisko 200 książek Nory Roberts. Były wśród nich takie, do których lubię wracać po kilka razy, są też takie, o których zapomniałam zaraz po lekturze. Do moich ulubionych należą te, w których współczesność miesza się z...
2019-02-25
2018-06-09
Trudno oceniać taką książkę. Nie można o niej powiedzieć przecież, że "dobrze się bawiłam czytając"... Trudno oceniać czyjeś wspomnienia. Takie wspomnienia. Moje 10 gwiazdek wynika z tego, iż uważam, że jest to obowiązkowa lektura dla każdego człowieka, dla wszystkich, aby każdy dowiedział się u samego źródła, czym były obozy koncentracyjne i z czym musieli zmierzyć się w nich ludzie. I ile siły wymagało bycie tam. I ile warta była kromka chleba, czysta bielizna, kubek wody. I czym była nadzieja...
Trudno oceniać taką książkę. Nie można o niej powiedzieć przecież, że "dobrze się bawiłam czytając"... Trudno oceniać czyjeś wspomnienia. Takie wspomnienia. Moje 10 gwiazdek wynika z tego, iż uważam, że jest to obowiązkowa lektura dla każdego człowieka, dla wszystkich, aby każdy dowiedział się u samego źródła, czym były obozy koncentracyjne i z czym musieli zmierzyć się w...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-03-15
Już dawno nie czytałam tak ciepłej i tak przepełnionej miłością powieści. I nie jest to wcale miłość romantyczna, a miłość najpełniejsza i najwspanialsza, jaką tylko można znaleźć na Ziemi: miłość psa do jego człowieka.
Bohaterem książki jest Bailey, pies. Właśnie przyszedł na świat i jeszcze niewiele widzi. Czuje za to ciepło swojej mamy, słyszy popiskiwanie rodzeństwa i domyśla się, że ma na tym świecie do spełnienia jakąś ważną misję. Wierzy, że jego zadaniem jest uszczęśliwianie człowieka, a podczas wypełniani swojej misji, Bailey udowadnia, że psie przywiązanie, przyjaźń, wierność i miłość nie mają sobie równych. Co ciekawe, nasz psiak pozna kilkoro ludzi i dla każdego z nich będzie tym szczególnym psem.
Bezsprzecznie największą zaletą powieści jest to, że pies jest nie tylko jej bohaterem, ale i narratorem. I wszystko, co się w niej dzieje, poznajemy z perspektywy Baileya. Powieść pisana jest prostym, bardzo przystępnym, niemalże infantylnym, językiem. Być może nie każdemu czytelnikowi taki styl się spodoba, jednak moim zdaniem idealnie pasuje on do samego Baileya oraz charakteru powieści.
Bailey to uroczy bohater. Z rozbrajającą naiwnością opowiada o sytuacjach z codziennego życia oraz o pewnych zachowaniach ludzi, których często nie rozumie i które uważa za mocno zabawne. Ale jak to pies, akceptuje wszystko, co człowiek robi, uwielbia z człowiekiem przebywać, bawić się, biegać, pomagać mu, tulić się do niego i sprawiać, by ten był szczęśliwy. A kiedy człowiek jest szczęśliwy, Bailey również. I niczego więcej od swojego nieskomplikowanego psiego życia już nie potrzebuje.
“Stwierdzam, że sensem mojego pieskiego życia było dodawanie otuchy chłopcu, kiedy tylko jej ode mnie potrzebował”.
Bo czy istnieje na świecie istota bardziej szczera, bardziej bezinteresowna i mocniej kochająca od psa? Przyznaję, jestem psiarą od zawsze i nie potrafię patrzeć na całą tę opowieść inaczej niż przez pryzmat tego, że kocham psy, zawsze je kochałam i rozumiałam, a one – nawet te obce – rozumieją mnie i wiedzą, że zawsze je utulę i podrapię i będę się nimi zachwycać niezależnie od tego, jak wyglądają. Sądzę jednak, że nawet obiektywnie patrząc, książka jest inna od wszystkich i warta tego, by po nią jak najszybciej sięgnąć.
Wraz z Baileyem poznamy życie Ethana, chłopca, który będzie jego pierwszym i najukochańszym opiekunem, z którym spędzi swe życie i który na zawsze pozostanie w jego pamięci, sercu i wspomnieniach. Poznamy też Carlosa – policjanta – nieco ponurego, ale dobrego i prawego, Mayę oraz kilka innych osób, mniej lub bardziej wpływających na fabułę. Każda przygoda psa i wydarzenia, które mu towarzyszą, przybliżą nas do zaskakującego epilogu, który mnie osobiście mocno wbił w fotel. I jeszcze to, jak fantastycznie się potoczył… Wycisnął lawinę łez, a przy tym uwolnił jeszcze większe pokłady podziwu, sympatii oraz uwielbienia dla tego wspaniałego, czworonożnego stworzenia, jakim jest Bailey. Nie sposób go nie kochać. Nie sposób też nie wracać do tej książki, która po przeczytaniu emanuje ciepłem prosto z półki i wzywa, by ją ponownie otworzyć, by przeczytać jeszcze raz choć jeden rozdział.
“Życie przydarza ci się, kiedy jesteś zajęty robieniem planów”.
“Był sobie pies” to powieść obyczajowa, więc nie znajdziecie tu bieganin (choć akurat ta by się znalazła), strzelanin, trupów, pościgów i tym podobnych zwrotów akcji. Nie znaczy to jednak, że książka nie trzyma w napięciu. Trzyma i to praktycznie przez cały czas. Ma w sobie to specyficzne “coś”, co sprawia, że zastanawiamy się wręcz, dlaczego nie możemy przestać jej czytać. Trudno się od niej oderwać i przestać o niej myśleć. I choć nie brakuje w niej specyficznego humoru, nie raz w oku łza się nad nią zakręci, gdy będziecie towarzyszyli Baileyowi w jego przygodach, w wypełnianiu jego misji, której jest on oddany całkowicie. To książka, którą powinien przeczytać każdy. Bez żadnego wyjątku.
Gorąco polecam wszystkim czytelnikom, nie tylko psiarzom – ci na sto procent będą zachwyceni – ale również pasjonatom powieści obyczajowych i wszystkich innych. “Był sobie pies” to wzruszająca, ujmująca, poruszająca do głębi, ściskająca serce opowieść o tym, co w życiu najważniejsze: o miłości. Dla wszystkich. I do wszystkich. Czytajcie, polecam gorąco.
*cytaty pochodzą z książki
**opinia również na moim blogu Papuzie pióro: http://papuziepioro.pl
Już dawno nie czytałam tak ciepłej i tak przepełnionej miłością powieści. I nie jest to wcale miłość romantyczna, a miłość najpełniejsza i najwspanialsza, jaką tylko można znaleźć na Ziemi: miłość psa do jego człowieka.
Bohaterem książki jest Bailey, pies. Właśnie przyszedł na świat i jeszcze niewiele widzi. Czuje za to ciepło swojej mamy, słyszy popiskiwanie rodzeństwa i...
2017-01-11
2016-05-01
Po zachwycającej serii książek o doktorze Davidzie Hunterze, którą pochłonęłam w mgnieniu oka, przyszła pora na osobną powieść Becketta, zupełnie niezwiązaną żadnym cyklem. "Rany kamieni" korciły mnie od dawna. Miałam ogromne wymagania co do tej książki, bo też poprzednie powieści Becketta bardzo wysoko zawiesiły poprzeczkę. Przeglądając różne opinie o niej, trafiałam na takie, które odradzały lekturę. Dlaczego? Bo inna od poprzednich, bo gorsza, bo to już nie to samo. No ale - pomyślałam - w sumie to chyba dobrze, że inna... Uznałam, że ktoś, kto TAK pisze, nie może napisać złej i nieciekawej książki.
I nie rozczarowałam się.
"Rany kamieni" to powieść z gatunku tych, które kompletnie nie przypominają żadnej innej książki, z którą miałam do tej pory do czynienia. Nie da się jej do niczego porównać. Jest napisana w czasie teraźniejszym, czego generalnie nie lubię, uparcie twierdząc, że to styl zarezerwowany niemal wyłącznie dla dobrego reportażu. Tymczasem w wydaniu Becketta nie tylko się takie rozwiązanie sprawdziło, ale i wypadło wręcz rewelacyjnie. I choć z początku sądziłam, że wyjdę z tego zmęczona i znużona, to wręcz przeciwnie: czytało się szybko, a każde zdanie niezmiennie i mocno trzymało w napięciu.
Bohaterem książki jest Sean. Z początku nie znamy jego imienia. Nie wiemy, kim jest. Nie wiemy, skąd przybywa, ani dokąd zmierza. Nie wiemy, czy jest postacią pozytywną czy negatywną. Nie mamy pojęcia, czy jest ofiarą czy zabójcą. Wiemy tylko, że musi uciekać i że bardzo się boi.
Przemierzając bezkresne lasy Francji, Sean trafia na pewną farmę, na której prosi o wodę. Zaraz potem rusza dalej. Niestety jednym nieostrożnym krokiem skazuje siebie samego na pomoc i litość innych ludzi, co w obecnej sytuacji jest mu bardzo nie na rękę. Wraca na farmę, gdzie przez kilka dni leży w gorączce, cierpiąc z bólu. Dopiero później, kiedy ponownie zaczyna kontaktować, orientuje się, że mieszka tutaj ojciec z dwiema córkami i malutkim wnukiem.
Sean nie wie, co myśleć o tym dziwnym domu. Ludzie, którzy tu mieszkają, są co najmniej dziwni. Milczący, ponurzy, odizolowani od innych. Nasz bohater nie wie też jeszcze, czy zostanie tu na dłużej, czy odejdzie zaraz, jak tylko odzyska siły. Z czasem na jaw wychodzą pewne głęboko skrywane przez rodzinę sekrety. Tajemnice, których zdają się oni strzec nawet kosztem własnego życia.
str. 317 - "Ta farma to makabryczny zestaw matrioszek, myślę oszołomiony. Za każdym razem, kiedy już sądzę, że dotarłem do ostatniej tajemnicy, pojawia się kolejna, jeszcze obrzydliwsza".
Sean nie jest pewien, czy właściwie nie byłoby lepiej donieść o pewnych sprawach na policję, ale zaraz sądzi, że jednak lepiej nie. Praktyczniej i bezpieczniej będzie trzymać język za zębami i siedzieć cicho. Chwilami się waha. Chwilami dochodzi do wniosku, że to w sumie nie jego sprawa. A potem do głosu dochodzi jego własne sumienie i mężczyzna znowu niczego nie jest pewien.
Książka, poza tym, że napisana w pierwszej osobie (czego nie lubię) i w czasie teraźniejszym (czego wręcz nie znoszę), porwała mnie od pierwszej strony. Dlaczego? Bo według mnie Simon Beckett jest autorem wybitnym. Niezmiernie utalentowanym, po mistrzowsku operującym słowami, opisami, suspensem i niedomówieniami. Wyrafinowany, bogaty i elegancki język idzie tu w parze z lekkim piórem, dzięki czemu od książki trudno się oderwać. Beckett hipnotyzuje czytelnika, przyciąga go do siebie niczym magnes plastycznymi opisami, zderzeniem jakże różnych emocji. On nawet sceny dynamiczne potrafi opisać spokojnie, z dystansem. I przeciwnie, kiedy opisuje codzienne, przyziemne czynności, dzieje się z czytającym coś niezwykłego. Czytamy je z duszą na ramieniu, dopatrując się w zwyczajnej scenie ciszy przed burzą. Bohater co rusz ogląda się za siebie. A my z nim. Jego przechodzą dreszcze na dźwięki za plecami, nas również, choć słyszymy je tylko uchem wyobraźni.
To pisarz, któremu wierzymy bez zastrzeżeń, a otoczenie, które kreuje dla swoich bohaterów i opowieści, to czysty majstersztyk. Każdy niuans pokazany jest z najmniejszymi nawet detalami i choć opisy są bardzo szczegółowe, nie dopada tu czytelnika nuda ani znużenie. Myślę, że Beckett byłby w stanie z polotem przepisać książkę telefoniczną, a my uznalibyśmy, że zarówno bohaterowie, jak i ich otoczenie, są bez zarzutu. To prawdziwy talent. To jeden z niewielu pisarzy, których książki kupię zawsze w ciemno, bez choćby uprzedniego zajrzenia na tył okładki.
"Rany kamieni" ze swoją mnogością sekretów, są bardzo dobrym thrillerem psychologicznym, mrocznym, ponurym, rozgrywającym się nad malowniczym strumykiem, w ciszy zagajnika i lasu, gdzieś we Francji. Jednak ta złudna cisza i prażący, obezwładniający upał, to tylko iluzja. W jej cieniu czai się czyste zło. I strach. Paniczny lęk o własne życie.
str. 62 - "Budzę się z krzykiem, obrazy krwi w ciemnej uliczce tkwią mi mocno w głowie. Przez kilka sekund nie pamiętam, gdzie jestem. Strych spowijają ciemności, ale upiorne światło wlewa się przez otwarte okno. Dłonie mam gorące i lepkie, koszmar nadal jest żywy, spodziewam się, że są splamione krwią. Ale to tylko pot".
Kiedy każdy cień zdaje się nas prześladować, każdy szelest przyprawia o dreszcze, a w każdym napotkanym człowieku dostrzegamy śmiertelnego wroga, trudno jest spokojnie spać.
Sean od dawna już nie spał spokojnie.
"Rany kamieni" diametralnie różnią się od cyklu z doktorem Hunterem. To zupełnie różne książki. Nie zgadzam się jednak, że powieść nie dorównuje swoim poprzedniczkom. "Rany kamieni" to bardzo dobra książka. To świetnie skonstruowana powieść, podszyta lękiem, tajemnicami z niesamowitą atmosferą, z namacalnym, nieruchomym upałem zwiastującym coś na wskroś złego. Tutaj akcja płynie spokojnie i wolno, trup nie ściele się gęsto, a krew nie leje się strumieniami. Mimo to tę książkę się czyta i czyta i ciągle nie ma się dość.
Czytajcie, kiedy będziecie w domu sami.
Kiedy otuli Was cisza.
Kiedy Wasze myśli będą mogły mocno wsiąknąć w karty tej hipnotyzującej książki.
Bardzo gorąco polecam.
*cytaty pochodzą z książki
**opinia również na moim blogu Papuzie pióro: http://papuziepioro.pl
Po zachwycającej serii książek o doktorze Davidzie Hunterze, którą pochłonęłam w mgnieniu oka, przyszła pora na osobną powieść Becketta, zupełnie niezwiązaną żadnym cyklem. "Rany kamieni" korciły mnie od dawna. Miałam ogromne wymagania co do tej książki, bo też poprzednie powieści Becketta bardzo wysoko zawiesiły poprzeczkę. Przeglądając różne opinie o niej, trafiałam na...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-11-09
2007-01-01
2010-01-01
2010-12-01
Spis bajeczek z księgi:
1. Daktyle
2. Noc kota Filemona
3. Niebieska dziewczynka
4. Kolczatek
5. Wilczy apetyt
6. Chcę mieć przyjaciela
7. Cień pradziadka
8. Przygoda na balkonie
9. Agnieszka opowiada bajkę
10. Zaczarowana fontanna
Spis bajeczek z księgi:
1. Daktyle
2. Noc kota Filemona
3. Niebieska dziewczynka
4. Kolczatek
5. Wilczy apetyt
6. Chcę mieć przyjaciela
7. Cień pradziadka
8. Przygoda na balkonie
9. Agnieszka opowiada bajkę
10. Zaczarowana fontanna
2011-02-01
2011-12-01
Spis bajeczek w księdze:
1. Zarozumiała łyżeczka
2. Kiedy byłam mała
3. Mój piękny, złoty koń
4. Kto kiedy zasypia
5. Kącik ze smokiem
6. W aeroplanie
7. Co mam
8. Ptasie ulice
9. Trzymaj się, Kamil
10.Co w rurach piszczy
Spis bajeczek w księdze:
1. Zarozumiała łyżeczka
2. Kiedy byłam mała
3. Mój piękny, złoty koń
4. Kto kiedy zasypia
5. Kącik ze smokiem
6. W aeroplanie
7. Co mam
8. Ptasie ulice
9. Trzymaj się, Kamil
10.Co w rurach piszczy
2012-01-03
Wspaniale wydany zbiór baśni i bajek dla dzieci. Grube twarde okładki, a wewnątrz bajki według braci Grimm, według Andersena, Ezopa, baśnie ze wschodu, baśnie rosyjskie. Lektura na wiele, wiele wieczorów, do której będziemy z córką wracały pewnie dziesiątki razy przez kilka lat. Czegoś takiego właśnie szukałam na rynku, wertując księgarnie i znosząc z biblioteki książki w tym właśnie stylu. Piękny język, cudne ilustracje, ponad 380 stron wypełnionych po brzegi.
W książce znajdziemy między innymi "Calineczkę", "Królewnę Śnieżkę", "Lampę Aladyna", "Trzy świnki", "Pinokia", "Rubinowego księcia", "Piękną i bestię", "Złotego ptaka", "Krzesiwo", "Czerwonego Kapturka", "Córkę puszczy" i wiele, wiele innych "opowieści ze wszystkich stron świata" - jak głosi podtytuł książki.
Polecam wszystkim dzieciom powyżej trzech lat oraz ich rodzicom - jestem pewna, że i oni będą zachwyceni tą pozycją.
Wspaniale wydany zbiór baśni i bajek dla dzieci. Grube twarde okładki, a wewnątrz bajki według braci Grimm, według Andersena, Ezopa, baśnie ze wschodu, baśnie rosyjskie. Lektura na wiele, wiele wieczorów, do której będziemy z córką wracały pewnie dziesiątki razy przez kilka lat. Czegoś takiego właśnie szukałam na rynku, wertując księgarnie i znosząc z biblioteki książki w...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-03-15
Przepięknie wydany album. Jest tu wszystko, czego szukałam w innych książkach, ta jedna wystarczyłaby za wszystkie inne. Książka podzielona jest na kilka działów, zawiera przepiękne zdjęcia, ciekawostki na temat wyrabiania ciasta, wyrastania i pieczenia. Przepisy zawierają proporcje na bochenki małe, średnie i duże. Jest cały obszerny dział poświęcony pieczywu z różnych stron świata (między innymi francuskie, niemieckie, amerykańskie, indyjskie), jest przegląd różnych mąk do pieczenia, dział o automatach do chleba i przepisy na takie chleby oraz masa innych przepisów na chleby pszenne, żytnie, chleby na drożdżach, chleby na zakwasie, na pieczywo codzienne, pieczywo słodkie, pieczywo słone, pizze, a nawet na słodkie drożdżowe ciasta. Z pewnością będzie to jedna z moich ulubionych książek kulinarnych.
Przepięknie wydany album. Jest tu wszystko, czego szukałam w innych książkach, ta jedna wystarczyłaby za wszystkie inne. Książka podzielona jest na kilka działów, zawiera przepiękne zdjęcia, ciekawostki na temat wyrabiania ciasta, wyrastania i pieczenia. Przepisy zawierają proporcje na bochenki małe, średnie i duże. Jest cały obszerny dział poświęcony pieczywu z różnych...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-01-02
“Poczuł nagle ogarniający go spokój. Strach przed demonami odszedł. Znów był bezpieczny. Już nie mogły go dopaść, odnajdując go w ciemnościach (…).
Takim był dar jego przyjaciela.
Uzdrowiciela”.
Na finalny tom serii o Uzdrowicielu czekałam kilka lat. Po drugim tomie apetyt mi się mocno zaostrzył i uzbrojona w spore pokłady cierpliwości czekałam i czekałam. I wreszcie jest! I czytałam z przyjemnością, ale i z lekkim smutkiem wiedząc, że “Zatoka Niewolników” to już finał i przyjdzie mi pożegnać się z bohaterami. I na dodatek nie wiedziałam, czego się spodziewać. Czy moi ulubieńcy przetrwają? Czy autorka postanowiła zakończyć wszystko szczęśliwie? Czy też jednak nie…
Czy warto było czekać tyle czasu? O tak! Po strokroć tak.
Książka ma ponad siedemset stron, jednak nie mogłaby być krótsza. Wszystkie wątki, bohaterowie oraz wydarzenia, jakie rozgrywają się na przestrzeni trzech tomów “Uzdrowiciela” potrzebowały owej przestrzeni, gdzie spokojnie i bardzo wyczerpująco mogły się zakończyć. I trzeba przyznać, że zakończyły się rzeczywiście, a niektóre z nich zostawiły mnie z rozdartą duszą i krwawiącym sercem. I już siedziałam z wiecznym piórem w dłoni, już miałam stawiać pierwsze litery tej opinii, a tu… pustka. Nie tyle, że pustka w głowie, że brak weny, że powieść zła. O nie, nic z tych rzeczy. Ja cały czas wiedziałam, co chcę napisać, ale nie jestem pewna, ile z tego, co chcę, mogę Wam zaprezentować.
I w końcu odkładałam to pióro, zamykałam notatnik, a potem w pracy układałam sobie w głowie fragmenty i treść recenzji. I tak schodził dzień za dniem. Przez wiele czasu. I w parze z tym szły wyrzuty sumienia, bo to przecież mój cudowny patronat, jeden z najważniejszych, bo książka wyczekana, bo zżyłam się z bohaterami, zwłaszcza z jednym (i wcale nie z Wiwanem), bo towarzyszę autorce już od dobrych kilku lat, a tu takie coś…
Ale cóż mogę powiedzieć… Droga Autorko, Magdaleno, sama jesteś temu winna. Składanie się na nowo w całość po lekturze “Zatoki Niewolników” to – jak widać – proces długotrwały. Nieraz bywa, że po przeczytaniu książki musimy się otrząsnąć, dojść do siebie, pożegnać się z bohaterami w taki czy inny sposób, poradzić sobie z emocjami, przeżyć je, uspokoić, wyciszyć. Już przy okazji pierwszego tomu cyklu pisałam, że “Uzdrowiciel” to powieść przesycona emocjami. Jest ich tu bardzo wiele; od przyjaźni i miłości, poprzez lojalność i wierność, aż do nienawiści i żalu. I tak jest nadal. Emocje towarzyszą bohaterom, towarzyszą również nam i zapewne towarzyszyły także samej autorce podczas tworzenia “Zatoki Niewolników”.
Rewelacyjnie widać długą drogę i żmudną pracę, jaką pani Magdalena włożyła w pisanie tego cyklu. Od chaotycznego z początku tomu pierwszego (“Uzdrowiciel tom I. Cienie przeszłości”), po – już solidnie poukładany – tom drugi (“Uzdrowiciel tom II. Wiedźma”), aż do tego finalnego, trzeciego, napisanego po prostu REWELACYJNIE.
To doskonale skrojona powieść przygodowa z elementami fantasy. Z wieloma elementami fantasy. Przygodowa, to właściwie mało powiedziane, bo tutaj akcja goni akcję, a bohaterowie co rusz muszą walczyć o życie swoje oraz swoich bliskich. To powieść na wskroś piracka: statki, ocean i morskie potwory są tutaj na porządku dziennym.
str. 286 – “Szkuner pękł na dwoje pod uderzeniem potężnego ogona. Załoga podniosła rozpaczliwy krzyk, gdy wielki gadzi łeb wychylił się z wód oceanu. To, co wydobyło się z jego gardzieli, było głośnym sykiem. Potężny wąż morski zacisnął ogon w pętlę na nieszczęsnym szkunerze, aż poleciały deski. Ostre zęby zalśniły w promieniach słońca, gdy rozpoczął polowanie”.
Poszczególne opisy to majstersztyk. Wyobrażenie sobie walki na morzu nie sprawia czytelnikowi żadnych trudności. Cudownie lekkie pióro autorki jest tak przystępne dla każdego, że oczy suną bez wysiłku po tekście, a w głowie pojawiają się obrazy. Jeden za drugim. Bogate, kolorowe, piękne. Cała plejada postaci, scenerii, nawet potworów. To wszystko wraz z ładunkiem emocjonalnym tworzy bajeczną wręcz powieść o niewiarygodnie dopracowanych detalach. Akcja rozgrywa się na statkach i na lądzie, w przeróżnych, ciekawych miejscach, ale mnie najbardziej porywały opisy morskich wojaży oraz bitew.
Cały czas zastanawiam się, co mam napisać o samej akcji książki, by nie zdradzić zbyt wiele. Mimo swej obszerności, książka nie jest rozwleczona, a historia biegnie wartko i nie nuży. Oczywiście czytać całość należy po kolei. Nie ma sensu zaczynać trzeciego tomu bez znajomości pozostałych.
Tym razem o Wiwanie usłyszy pewien barbarzyński król, Azram. Postać to nietuzinkowa, gdyż na swoich usługach ma nawet same demony. Azram pożąda krwi Uzdrowiciela i zrobi wszystko, by go dostać w swoje ręce.
W całej książce najmocniej poruszająca jest niezwykła więź, jaka za sprawą Klejnotu Nadziei łączy obu przyjaciół: Rossa i Wiwana. Nigdy jeszcze nie była ona tak silna. Jak dotąd mogli się tylko porozumiewać, a teraz widzą, czują i przeżywają to, co ten drugi.
str. 257 – “I nagle poczuł. Więź.
W tym jednym słowie zawierało się tak wiele.
Dotyk. Ciepło. Miłość. Smutek. Radość. Siła. Pamięć…”.
To sprawia, że czytelnik mocniej wczuwa się w emocje bohaterów, silniej się z nimi utożsamia i głębiej przeżywa wszystko, co jest udziałem Wiwana i reszty jego przyjaciół. A więzi w tej historii są niezwykle istotne. Mamy tu do czynienia nie tylko z tą, która łączy Uzdrowiciela i Rossa za sprawą Klejnotu, ale również z tymi, które łączą matkę z dzieckiem, kochanków, rodzeństwo czy też wieloletnich przyjaciół.
“Zatoka Niewolników” to jedna z tych książek, po których trudno dojść do siebie ot tak, zaraz po jej odłożeniu. Mnie było ciężko. Właściwie nadal jest. Nie mogę się pogodzić z niektórymi wydarzeniami, które wystąpiły w powieści. Są dla mnie zupełnie nie do zaakceptowania. Dlatego też dużo nadal o książce rozmyślam i analizuję wątki, mimo że skończyłam ją czytać już jakiś czas temu. I to również jest powodem tego długiego czasu, w jakim publikuję tę recenzję.
Jak na finalny tom przystało, Wiwan Beckert odkrywa w sobie o wiele więcej niż dotąd dał nam poznać. Bijący od niego blask i intensywny błękit jego oczu, wyraźnie wskazują, że rozwinął swe umiejętności jeszcze bardziej, a jego dar przechodzi pewnego rodzaju metamorfozę. Jednak ten wspaniały dar, jest również jego przekleństwem, o czym nieraz się przekonamy. I im więcej siebie samego oddaje innym, tym bardziej cierpi i tym mocniej pogrąża się w smutku. Smutek zaś działa na niego destrukcyjnie i gdyby nie wspierający go przyjaciele, Wiwan zginąłby przepełniony i przytłoczony żalem oraz rozpaczą.
Moja od zawsze ulubiona postać, od pierwszego tomu, Ross Hope, kapitan, bardzo się zmienił, odkąd go poznaliśmy. Jego przeszłość i bardzo smutne dzieciństwo, pełne głodu, bólu i zimna, miały olbrzymi wpływ na to, jaki jest teraz. Pewność siebie budował latami, odwaga przyszła z czasem, a połączenie z Klejnotem Nadziei wzmogło jego dobroć, szlachetność i wierność, zarówno wobec przyjaciół, jak i ideałom, w które wierzy. Ross to jedna z barwniejszych i ciekawszych postaci “Zatoki Niewolników”, a ponieważ należy do moich ulubionych, wszelkie wstawki w tekście o jego przeszłości i dzieciństwie, były dla mnie wyjątkowo intrygujące i wciągające. I z całą pewnością Ross Hope jest tym bohaterem, który nie jeden raz zaskoczy czytelnika. Niezwykła więź z Wiwanem, dzięki której mogą się oni ze sobą porozumiewać, to jedna z ciekawszych wizji autorki.
O tej książce można już śmiało powiedzieć, że jest to powieść fantasy. Nie brakuje tu istot nie z tej ziemi, nietuzinkowych bohaterów, elfów, potworów, a nawet demonów. A ich opisy sprawiają, że czytelnika przenika dreszcz.
str. 518 – “Długie, błoniaste skrzydła w kolorze błota przemieszanego z bielą. Ciemne jak sama noc, ukośne oczy i długi pysk ze zbyt długim, wijącym się jęzorem”.
Każda akcja na morzu to kwintesencja powieści o tematyce pirackiej. Opisy walk, broni, strojów, a nawet samego statku i jego części sprawiają, że wszystko razem nabiera niesamowitej autentyczności. Realizm postaci – mimo, że przecież wymyślonych – jest wręcz namacalny. Bohaterowie żyją, czują, przeżywają rozterki. Bywają zagubieni. Czasem wybuchają gniewem. Chwilami bywają nieprzewidywalni. Ta autentyczność pozwala nam czuć razem z nimi. Smucić się i radować. Czasem bijący z nich żal jest tak przejmujący, że w oczach stawały mi łzy… Dzięki realizmowi postaci wszystkie ich emocje są również naszym udziałem. I chwilami wcale nie jest to dla czytelnika komfortowe. Ale cóż, taki właśnie jest Uzdrowiciel. Jego dar wpływa nie tylko na przyjaciół, na wrogów i na ludzi wokół, wygląda na to, że działa również na czytelnika.
str. 224 – “Kapitan uderzył ponownie, odczekując jedynie, by ofiara poczuła uderzenia.
Potem kolejny raz. I kolejny. Raz za razem rozlegały się głośne smagnięcia. W szale pragnął jedynie tego, by katowany przez niego człowiek wypełnił jego uszy upragnionym krzykiem. To bolało coraz bardziej”.
A przecież wiadomo, że Wiwan jest człowiekiem na wskroś niezwykłym. Otaczający go ludzie także nie mogliby być zwyczajni. Dar, który posiada, potrafi ludzi zarówno jednoczyć, jak i ze sobą poróżnić.
str. 63 – “Nikt poza nim nie odczuwał świata w ten sposób…
Wszystkie emocje odczuwał głębiej. Jednocześnie, mocno”.
“Zatoka Niewolników” to powieść przygodowa. Tu na każdej stronie coś się dzieje. Akcja nieustannie trzyma w napięciu, nie pozwala się od książki oderwać i niejednokrotnie potrafi wbić czytelnika w fotel. Walki i sceny na morzu, opisy targu niewolników, kopalni, lochów czy zamków, robią na czytającym ogromne wrażenie. Wywołują dreszczyk ekscytacji, powodują, że książkę trudno odłożyć. Autorka nie ma problemu z przykuciem uwagi czytelnika do historii, jaką snuje.
str. 185 – “- Kto nie słyszał jeszcze o Wiedźmie? O kapitanie budzącym lęk wśród marynarzy. Ludziach, którzy schwytani przez niego znikali bez śladu. Trupach, które po sobie zostawiał…”.
Tom III “Uzdrowiciela” to bardzo dynamiczna, doskonale napisana opowieść. Pełna nagłych zwrotów akcji, bogatych opisów, emocjonalnych postaci, cudownych bohaterów, okrutników i barbarzyńców. Zderzenie demonicznych, wykrzywionych złością pysków i anielskich, słodkich twarzyczek dzieci. Ból i rozpacz Wiwana, kiedy okrucieństwo ludzi zwraca się ku innym ludziom i przeciwko niemu. Przeżywamy to razem z nim… I do tego atmosfera powieści… Zupełnie niczym w szantach śpiewanych przez Nathana Evansa: “Wellerman” (do posłuchania i obejrzenia na YT TUTAJ) i ze scenami z Jackiem Sparrowem w tle. I za każdym razem, gdy słyszę tę piosenkę w radio, oczyma wyobraźni widzę statek i stojącego na mostku kapitana Rossa Hope. Ten specyficzny klimat utrzymuje się przez cały czas, a my znajdujemy się w samym środku tej wspaniałej przygody.
Niejednokrotnie już wspominałam, że bardzo lubię styl autorki. Lekkie pióro i utrzymanie współczesnego języka w świecie fantasy, sprawdziło się idealnie. Po raz kolejny autorce udało się utrzymać to specyficzne napięcie, które towarzyszy przez cały czas zarówno bohaterom, jak i czytelnikowi. Pościg, porwanie, ucieczka, nieustannie wiszące nad Wiwanem niebezpieczeństwo – to właśnie dzięki temu czytamy i czytamy i ciągle nie mamy dość.
“Zatoka Niewolników” to powieść o miłości. O miłości Wiwana do ludzi, których ten, pomimo wyrządzonych mu krzywd, nigdy kochać nie przestał. O miłości Rossa do Sela, pełnej wyrzeczeń i poświęceń, pełnej ciepła, kompromisów i czułości. To również powieść o sile przyjaźni tak wielkiej, że jest ona w stanie pokonać prawie wszystkie przeciwności losu: ból, smutek, rozpacz, niewolę, chorobę, a nawet śmierć. O przyjaźni, która scala serca, umacnia więzi, wiąże ludzi ze sobą na zawsze, na całe życie, trwale i na tyle mocno, by nic nie mogło tych więzi zerwać. Bo pomimo wielu przeszkód, problemów i czyhającego zewsząd zła, to właśnie człowiek pozostaje najważniejszy, a od tego, jak go potraktujemy, zależy, czy i my pozostaniemy do końca człowiekiem. I to właśnie przekazuje nam Uzdrowiciel Wiwan Beckert. A to wartość ponadczasowa. I choć:
str. 32 – “Wieczność to bardzo długo…”
to ta wartość pozostanie jedną z najważniejszych.
Trzeci tom “Uzdrowiciela” zamyka całość bardzo dokładnie i wyczerpująco. Nie pozostawia już niczego do wyjaśnienia. I niczego więcej do powiedzenia. Historia Wiwana dobiegła końca, a nam pozostaje wracać do niego w książkach i wspominać świetne widowisko, jakim jest “Zatoka Niewolników”. Osobiście z otwartymi ramionami przygarnę jeszcze wszystkie trzy książki w formie audiobooków. Tak więc gorąco polecam, czytajcie, bo książki warte są zainteresowania i wciągają niezwykle mocno, jak na przygodowe fantasy przystało. Ode mnie powieść otrzymuje 10 gwiazdek.
*opinia również na moim blogu Papuzie pióro: http://papuziepioro.pl
**cytaty pochodzą z książki
“Poczuł nagle ogarniający go spokój. Strach przed demonami odszedł. Znów był bezpieczny. Już nie mogły go dopaść, odnajdując go w ciemnościach (…).
więcej Pokaż mimo toTakim był dar jego przyjaciela.
Uzdrowiciela”.
Na finalny tom serii o Uzdrowicielu czekałam kilka lat. Po drugim tomie apetyt mi się mocno zaostrzył i uzbrojona w spore pokłady cierpliwości czekałam i czekałam. I wreszcie jest!...