-
Artykuły„Spy x Family Code: White“ – adaptacja mangi w kinach już od 26 kwietnia!LubimyCzytać1
-
ArtykułyBracia Grimm w Poznaniu. Rozmawiamy z autorkami najważniejszego literackiego odkrycia tego rokuKonrad Wrzesiński2
-
Artykuły„Nowa Fantastyka” świętuje. Premiera jubileuszowego 500. numeru magazynuEwa Cieślik4
-
ArtykułyMaj 2024: zapowiedzi książkowe. Gorące premiery książek – część 2LubimyCzytać5
Biblioteczka
2018-01-27
2017-12
Ech, te okrutne uczucie, kiedy twój ulubiony pisarz i w ogóle mistrz sprawa ci czytelniczą ranę...
Serio, przecież to taki przeciętniak jest trochę. Fabuła (nawet jak na Fitzka!!) jest momentami strasznie głupia - niepotrzebne zwroty akcji, nierealne sytuacje i bohaterowie zachowujący się jak dzieci z niskim IQ - z jedną z bardziej irytujących bohaterek, z jakimi się spotkałem (a przecież Fitzek potrafi je pisać! "Makabryczna Gra" była taka ekstra właśnie dzięki bohaterce), biadolenie, strach, biadolenie, stres, biadolenie, ból, rzyyyyyg... No i jeszcze przewidywalność... U kogo jak u kogo, ale żeby u Fitzka zgadnąć "kto" już w połowie książki?! Nie przystoi. Plus cały wątek Arthura... po co? Można było sobie darować, serio, bez niego fabuła nic by nie straciła.
Naprawdę takie sobie to jest i w sumie minusów jest więcej, ale szkoda mi cisnąć po książce najfajniejszego pisarza na świecie. Zresztą AŻ TAKIEJ tragedii to tutaj nie ma. Podoba mi się punkt wyjściowy, kilka zręcznych tajemnic (ich wyjaśnienie to już inna kwestia) plus udział tytułowej przesyłki w całej intrydze. Zauważyłem też, że Fitzek KAŻDY rozdział stara się zakończyć mocnym cliffhangerem. Nigdy mi to nie przeszkadzało, aż do teraz. Wyjątkowo niepotrzebna rzecz. Poza tym to chyba trzecia książka, jaką przeczytałem, gdzie najlepszą postacią jest pies. To też jakiś wyczyn.
Ale i tak nie warto. No chyba że będzie to Wasz pierwszy Fitzek, wtedy może się uda, bo firmowe zagrania autora widać na każdej stronie, może za pierwszym razem zadziała.
Ech, te okrutne uczucie, kiedy twój ulubiony pisarz i w ogóle mistrz sprawa ci czytelniczą ranę...
Serio, przecież to taki przeciętniak jest trochę. Fabuła (nawet jak na Fitzka!!) jest momentami strasznie głupia - niepotrzebne zwroty akcji, nierealne sytuacje i bohaterowie zachowujący się jak dzieci z niskim IQ - z jedną z bardziej irytujących bohaterek, z jakimi się...
2017-11
Całkiem niezłe to było, przyznam. Tak w skrócie - młody, zamknięty w sobie koleś imieniem Jan rozpoczyna pracę w przedszkolu sąsiadującym ze szpitalem psychiatrycznym o moocno zaostrzonym rygorze. Ma swoje tajemnice i ma swoje motywy, ale jakie konkretnie? Ja wiem, trochę słabo, jak na thriller, ale książka zamiast rzucać zwrotami i scenami akcji, zdobywa uznanie niesamowicie wręcz niepokojącym klimatem. Może to przez to, że skryty facet z tajemnicami spędza mnóstwo czasu z dziećmi, nie wiem, ale jest w tej książce coś tak niebezpiecznie pociągającego... tak, jak potrafi być dobrze rozpisany psychopata. Dlatego też nie przeszkadza nic a nic rozciągnięta akcja, przeskoki w czasie i spokojne, nie wprowadzające nic dialogi. Bo tajemnica bohatera po raz pierwszy - tak, uwaga, to ten moment, kiedy w końcu mi się to podoba - naprawdę intryguje (choć nie jest tak naprawdę mroczna, a bardziej przygnębiająca) i nie jest tylko elementem jego jakże skomplikowanej kreacji (jak to w kryminałach często bywa), a naprawdę wciągającym wątkiem z poważnym wpływem na charakter i fabułę. To chyba największy plus. Choć bardzo doceniam też przedstawienie głównej żeńskiej postaci. Często się zdarza, że w przypadku thrillerów kobiece bohaterki to spore minusy, tutaj? Nic z tych rzeczy. Pomysłowa i przesympatyczna bohaterka plus bardzo ważny dla fabuły element. Mógłbym się trochę przyczepić do końcówki, bo nie do końca pasuje do tej akurat powieści, jest zbyt intensywna, ale wiąże się z nią świetny zwrot akcji - ten z rodzaju tych, co to zmieniają sposób patrzenia na całą historię. Super.
Polecam jak najbardziej i mówię "do rychłego zobaczenia" autorowi.
Całkiem niezłe to było, przyznam. Tak w skrócie - młody, zamknięty w sobie koleś imieniem Jan rozpoczyna pracę w przedszkolu sąsiadującym ze szpitalem psychiatrycznym o moocno zaostrzonym rygorze. Ma swoje tajemnice i ma swoje motywy, ale jakie konkretnie? Ja wiem, trochę słabo, jak na thriller, ale książka zamiast rzucać zwrotami i scenami akcji, zdobywa uznanie...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-12-30
Ech, mój literacki ból po przeczytaniu "Przeczucia" to ten najgorszy rodzaj, bo jest z serii "zapowiadało się naprawdę fajnie". Przecież to japoński kryminał, więc jakby całkiem nowy świat, gdzie policjanci jeżdżą metrem i nie noszą ze sobą broni, a relacje międzyludzkie stoją na zupełnie innym poziomie, wszyscy się wszystkim kłaniają, a kobieta w policji jest poddawana ciągłemu mobbingowi i swego rodzaju molestowaniu i ma to kompletnie gdzieś. Dołącza do tego serio masakryczna zbrodnia, i to nie jedna, no niby przepis na kryminał całkiem niezły, ale, jezu, im dalej w książkę tym gorzej. Nie dość, że piekielnie przynudza (dwunastostronicowe przesłuchania, z których nic nie wynika, jak ja to kocham), to jeszcze robi się strasznie głupia. Tożsamość głównego "złego" to jakiś żart, finałowa potyczka kończy się w wyjęty z czapy sposób, koniec końców okazuje się również, że cała policyjna praca poszła na marne, bo wyjaśnienia i rozwiązania kompletnie nie wynikają ze śledztwa. No i oczywiście jeszcze główna bohaterka z niesamowicie mroczną przeszłością, no bo jak inaczej. Dobrze, że na drugim planie błyszczy Katsumata, dzięki niemu da się przez to jakoś przebrnąć. Ale nawet styl tu nie pomaga, dialogi są jakieś dziwne, mocno niezręczne, a przemyślenia bohaterów pisane kursywą są po prostu żenujące i całkowicie niepotrzebne. No słabe to było, no. Może się rozkręci w kolejnych częściach, oby, bo szansę jedną jeszcze mogę dać.
Ech, mój literacki ból po przeczytaniu "Przeczucia" to ten najgorszy rodzaj, bo jest z serii "zapowiadało się naprawdę fajnie". Przecież to japoński kryminał, więc jakby całkiem nowy świat, gdzie policjanci jeżdżą metrem i nie noszą ze sobą broni, a relacje międzyludzkie stoją na zupełnie innym poziomie, wszyscy się wszystkim kłaniają, a kobieta w policji jest poddawana...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-09-03
Ale mam ostatnio słabą serię, co wezmę książkę, to się męczę... nie wiem, może to ze mną coś nie tak, pewnym za to jest, że "Tysiąca" Dagmary Andryki nie ratuje nawet to, że jest debiutem. To książka tak BARDZO męcząca i momentami wręcz irytująca, że można tylko rozpaczać nad tak potężnie zmarnowanym potencjałem.
A przecież pomysł arcyciekawy - oto jest sobie niespełniona dziennikarka, która zrządzeniem losu trafia do nikomu nieznanego miasteczka, w którym mieszka równy tysiąc osób. Ponurego, przedziwnego, tajemniczego miasteczka. Żaden z mieszkańców nie chce udzielić jej dłuższego noclegu i wszyscy delikatnie, acz dobitnie starają się jej pozbyć, nie do końca tłumacząc dlaczego. A dla niespełnionej dziennikarki opłaca się dowiedzieć, dlaczego. (tu skończę opis książki i tak samo zrobić powinno wydawnictwo Prószyński - było nie było bardzo przeze mnie szanowane - bo tylna okładka zdradza o wieeeeeele za dużo).
Gdzieś kiedyś na LC pisałem, że to bohater powinien ciągnąć historię, że to on jest najważniejszy. Dalej tak sądzę, ale uważam też, że nie musi być ten bohater jakiś super świetnie wykreowany, byleby dało się go lubić. No cóż, w "Tysiącu" mamy Martę Witecką i jakby to krótko opisać... nie potrafię sobie przypomnieć bardziej wkurzającego literackiego bohatera w tej chwili. Marta to bohaterka, którą można opisać mniej więcej tak:
"och ach jestem super silną i - oczywiście - niezależną kobietą - oczywiście - z mroczną przeszłością, no bo jak inaczej i w ogóle - oczywiście - nie potrzebuję faceta, nic a nic, ale też rzucę się na pierwszego, który okaże jakiekolwiek zainteresowanie i w sekundę się zakocham, ale ja nie chcę się zakochać, to jak nastolatka, ale on jest taki och i ach że miłość od razu". Uch, rzyg!
Z fabułą nie jest wcale lepiej. Pomysł jak najbardziej na plus, ale na tym się ta lista plusów kończy. No bo niby te Mille jest takie tajemnicze, a ludzie tacy zimni i niechętni, ale jakimś cudem, Marta znajduje sobie przyjaciółkę (bardzo do siebie zresztą podobną)już pierwszego dnia (!!!! przyjaźń w jeden dzień!), która ze wszystkiego jej się zwierza, a facet marzeń zdradza jej największy sekret miasteczka tak po prostu, podczas spaceru. Słaba ta wasza tajemnica jest! A i od połowy robi się strasznie nudno i męcząco, im bliżej rozwiązania, tym mniej zainteresowania.
No i ten styl, kurde. Tu jeszcze można to usprawiedliwić na debiut, ale to się po prostu ciężko czyta. Mocno ubogi język, zdania następujące po sobie bez logicznych podstaw, częste przyspieszanie akcji, tam gdzie nie powinno to nastąpić, no i o co chodzi z tym strachem przed dialogami? Pełno tu sytuacji, gdzie zamiast zwykłej rozmowy, autorka streszcza jej przebieg w jednym, dwóch zdaniach. Coś w tym stylu - " Marta dowiedziała się od niego o historii miasteczka; o tym, jakie dosięgły je plagi, co się w nim zmieniało, a co zostało nienaruszone. Była to jedna z najprzyjemniejszych rozmów, jakie ostatnio odbyła". No to skoro taka przyjemna i do tego jeszcze poruszająca historię miasteczka (czyli to, co jest przecież głównym tematem książki), to czemu nie możemy jej przeczytać?! Takich zabiegów jest pełno i jest to piekielnie irytujące, gdy postaci spotykają się i po akapicie streszczającym to spotkanie się rozstają. JAKI JEST SENS?!
Ech, myślałem, że jak polskie, że jak kryminał to będzie super, ale same żale wylewam. Zasłużone, ale jednak żale, no. Muszę się za coś sprawdzonego teraz wziąć, za coś dobrego, bo, ech, zły jestem, no.
Ale mam ostatnio słabą serię, co wezmę książkę, to się męczę... nie wiem, może to ze mną coś nie tak, pewnym za to jest, że "Tysiąca" Dagmary Andryki nie ratuje nawet to, że jest debiutem. To książka tak BARDZO męcząca i momentami wręcz irytująca, że można tylko rozpaczać nad tak potężnie zmarnowanym potencjałem.
A przecież pomysł arcyciekawy - oto jest sobie niespełniona...
2017-08-23
Ech, ta francuska literatura to jednak nie dla mnie jest... ostatnim autorem, który tak bardzo by mnie wymęczył, jednocześnie ciekawiąc był Maxime Chattam. I moja ocena obu panów jest niemal identyczna, te same cechy, czasem momenty jakby pisane przez tego drugiego. No ale co do Miniera - wydaje się fajnym gościem, serio, intrygę stworzył sobie też bardzo oryginalną i (na początku) wciągającą, przedstawił bardzo w porządku bohatera, szybko zdobywającego sympatię (w ogóle bohaterowie są spoko, odrobinę gorzej sprawa ma się z bohaterkami, ale świat kryminału zdążył mnie już do tego przyzwyczaić), klimat na piątkę z plusem, a jednak... nie wiem, ale to jakieś takie jest... napuszone trochę, przesadzone mocno. Mam wrażenie, jakby to jakiś poeta-filozof pisał, jakby Minier chciał, żeby każdy fragment, każde zdanie można było zacytować, chcąc zabrzmieć jak inteligencja. To jest tak cholernie męczące, że aż nie chciało mi się wracać do książki. A z fabułą to też tak pięknie nie jest - fajny jest pomysł, fajne są przesłuchania i fajne są opisy, ale Chryste Panie jak to się wlecze wszystko! Na poziomie 150 strony śledztwo nie idzie do przodu ani o centymetr, tak jak i życie Servaza i wątek Diane... nudaaaaa. Tyle że to nie jest taka nuda, jak w pierwszym Nesbo na przykład. Tu boli to o wiele bardziej, bo widać i talent i pomysł i chęci, a jakoś nie gra. Szkoda mocno, bo napaliłem się bardzo i jestem pewien, że jakbym to wymęczył, to rozwiązania fabularne zapewne by mi się spodobały i to mocno, ale niestety, 200 stron to mój limit. Przegrałem. Bez oceny, bo to przecież nawet pół książki nie jest.
Może. Kiedyś. Chciałbym.
Aha, Minier wygrał nagrodę najbardziej niepotrzebnego i najnudniejszego rozdziału w historii literatury, za rozdział pierwszy, w którym przez osiem stron bohaterka jedzie samochodem. Gratuluję.
Ech, ta francuska literatura to jednak nie dla mnie jest... ostatnim autorem, który tak bardzo by mnie wymęczył, jednocześnie ciekawiąc był Maxime Chattam. I moja ocena obu panów jest niemal identyczna, te same cechy, czasem momenty jakby pisane przez tego drugiego. No ale co do Miniera - wydaje się fajnym gościem, serio, intrygę stworzył sobie też bardzo oryginalną i (na...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-07-14
Największym przeciwnikiem Nicka Hornby'ego jest Nick Hornby. Gość napisał dwie najlepsze książki, jakie w życiu przeczytałem (mam tu na myśli "Futbolową Gorączkę" i "Długą Drogę w Dół") i czego by nie napisał i jak by się nie starał, zawsze walczyć będzie z porównaniami i każde jego dzieło zasłuży maksymalnie na miano "rewelacyjnego". Ale nawet jeśli nie patrzeć przez pryzmat innych dokonań autora, "Wpadka" to książka tylko i wyłącznie dobra.
Głównym bohaterem jest tu Sam, piętnastolatek z obsesją na punkcie skatingu, który życiowych rad szuka w biografii Tony'ego Hawka i w rozmowach z plakatem swojego idola. Pewnego razu na imprezie, na którą zostaje zaciągnięty przez mamę poznaje dziewczynę - ideał. Alicia - bo tak ma na imię - kompletnie go fascynuje, w końcu uzależnia, ale też po jakimś czasie niestety nudzi. I kiedy Sam już myśli, że najwyższy czas na koniec, nadchodzi tytułowa wpadka.
Bardzo ciężko ocenić mi głównego bohatera. Sam jest naprawdę sympatyczny - to zresztą normalka u Hornby'ego - ale też trochę śmieć z niego. Na wieść o nastoletnim ojcostwie ratuje się ucieczką i zerwaniem kontaktu, a i cała reszta podejmowanych przez niego decyzji pochodzi pod lekko kontrowersyjne. Do tego też wypowiada się w sposób nieco niedojrzały i może nawet infantylny, często usprawiedliwiając to głupotą, ale i w ten samokrytycyzm ciężko ostatecznie uwierzyć. Ale też nie da się zaprzeczyć, że przechodzi autentyczną przemianę i z każdą stroną coraz lepiej można go zrozumieć. Sporo dojrzewa i koniec końców okazuje się dobrym gościem od złych decyzji. Więc chyba jednak na plus. Zresztą bohaterowie to (oczywiście) największa zaleta książki. Sama Alicia jest też trudna do oceny. Można by to usprawiedliwiać wczesną ciążą i w ogóle, albo tym, że to jednak pierwszoosobowa narracja i tak odbiera ją Sam, ale wydaje się być postacią często irytującą i czepialską, a i tak bardzo łatwo ją zrozumieć, a między nią i głównym bohaterem pojawia się całkiem niezła chemia. Poza tym, drugi plan wymiata, jest niezwykle barwny. Są postacie czysto abstrakcyjne ( Królik <3 ), są te sympatycznie niesympatyczne ( w sensie takie, które są złe, ale muszą takie być i warto je za to szanować), rodzice głównego bohatera wprowadzają sporo życia do książki. W tej kwestii ciężko się do czegoś przyczepić.
Tyle że gdzieś w połowie książki trochę straciłem zainteresowanie. Nie bardzo wiedziałem, gdzie ta historia zmierza. W sensie, mieliśmy tu opowieść o gościu, który rozmawia z plakatem skatera i o tym, jak bardzo społecznie nieogarnięty jest, a w pewnym momencie zmienia się to w zwykłą opowiastkę o ojcostwie. I? Co dalej? Środek historii jest momentami piekielnie nudny, a ratuje go tylko poczucie humoru. Dopiero potem autor pokazuje, że jakiś pomysł to on tu miał i to nawet całkiem sprytnie podany, serwując zakończenie bardzo mądre i życiowe, a przy tym mocno satysfakcjonujące.
No i nie będę ukrywał, uwielbiam styl pisania Hornby'ego. To jego gawędziarstwo, te luźne podejście, bez dbania o językowe wymysły i piękne słowa, to nadużywanie wyrażeń "no nie?", "prawda?" czy "widzicie". No uwielbiam. Jak historia opowiadana przy piwie. Świetnie czyta się książkę, w której traktowany jesteś po przyjacielsku.
Polecam, a jakże.
Największym przeciwnikiem Nicka Hornby'ego jest Nick Hornby. Gość napisał dwie najlepsze książki, jakie w życiu przeczytałem (mam tu na myśli "Futbolową Gorączkę" i "Długą Drogę w Dół") i czego by nie napisał i jak by się nie starał, zawsze walczyć będzie z porównaniami i każde jego dzieło zasłuży maksymalnie na miano "rewelacyjnego". Ale nawet jeśli nie patrzeć przez...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-07-12
No, nie będę ukrywał, że to najlepsza seria Marvela, jaką można znaleźć na naszym rynku. I mówię to, choć drugi tom nie zachwyca już tak bardzo jak poprzedni. Najbardziej żałuję, że wrzucono tu bohaterkę w sam środek tego superbohaterskiego świata. W sumie nie powinno mnie to dziwić, no bo to przecież Marvel, nie? Ale największą zaletą pierwszego tomu było to, jak inny i naturalny był to komiks, gdzie poza pseudonimem nic bohaterki z uniwersum nie łączyło. A tu? Dzieje się za dużo, za często i zbyt z czapy. Tu Wolverine, tam Inhumans, jeszcze kosmici, ranyy, spokojnie, po co ten pośpiech. Trochę psuje to odbiór historii, która tak koniec końców „superhero” była tylko z nazwy i tą innością zdobyła moją przychylność. Całe szczęście jednak Marvel ma talent do jednej sprawy – nawet jeśli historia zasysa, to bohater uratuje. Kamala jest świetna. Przesympatyczna dziewczyna, typowo „nasza” bohaterka, która zachowuje się bardziej jak fan tego uniwersum niż jego uczestnik. Dla niej samej warto sięgnąć po „Ms Marvel”. Poza tym sporo tu bardzo łagodnie podanego humoru i luzu, jest nawet całkiem sprytnie uknuta intryga, przezabawny przeciwnik plus jeszcze mądre przesłanie. Polecam i zacieram łapy na tom trzeci.
No, nie będę ukrywał, że to najlepsza seria Marvela, jaką można znaleźć na naszym rynku. I mówię to, choć drugi tom nie zachwyca już tak bardzo jak poprzedni. Najbardziej żałuję, że wrzucono tu bohaterkę w sam środek tego superbohaterskiego świata. W sumie nie powinno mnie to dziwić, no bo to przecież Marvel, nie? Ale największą zaletą pierwszego tomu było to, jak inny i...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-07-09
Nie oszukujmy się, Marvel Now! to kiepścizna, co tytuł to gorszy, całe szczęście i tu zdarzają się bardzo przyjemne wyjątki (wiadomo, Spider-man no i Hawkeye), a to jeden z nich. O tej serii to się sporo dobrego naczytałem i choć wszystkie te opinie są przesadzone, to nie da się ukryć, że mamy tu do czynienia z naprawdę dobrym komiksem superbohaterskim, któremu udaje się to, w czym poległa cała masa. Bohaterka jest ciekawa w obu tożsamościach. Szanuję. Takie rzeczy to ja chyba tylko w Spider-manie widuję często. Zresztą porównania z młodym Pająkiem nasuwają się same, bo w obu przypadkach mamy do czynienia z bohaterem, który te moce dostaje przypadkiem, który nie do końca je rozumie i któremu bardzo się bycie bohaterem podoba (doceniam ten luz i dobrą zabawę zamiast nudnej patetyczności), ale też ciężko te dwa życia ze sobą pogodzić. Może też przez te podobieństwa tak mi się to spodobało... Spory plus, że tak na dobrą sprawę, to mało superhero w tym superhero. To taki urokliwy komiks obyczajowy jest, do którego ktoś postanowił wrzucić odrobinę Marvela i czasem może to nawet trochę przeszkadzać, ale... nie jest aż tak źle. W każdym razie, to komiks, który jakimś cudem bez odkrywania czegokolwiek nowego w świecie superhero jest unikatowy i naprawdę przyjemny, a bohaterka jest przesympatyczna i kompletnie nie papierowa. Będę kontynuował.
Nie oszukujmy się, Marvel Now! to kiepścizna, co tytuł to gorszy, całe szczęście i tu zdarzają się bardzo przyjemne wyjątki (wiadomo, Spider-man no i Hawkeye), a to jeden z nich. O tej serii to się sporo dobrego naczytałem i choć wszystkie te opinie są przesadzone, to nie da się ukryć, że mamy tu do czynienia z naprawdę dobrym komiksem superbohaterskim, któremu udaje się...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-06-28
Chyba czas przestać czytać jakiekolwiek opinie przed lekturą, bo "Konklawe" to kolejna już książka, padająca ofiarą zbyt wygórowanych oczekiwań. Chciałoby się trochę krzyknąć "zawód!" bo to książka bardzo dobra, a miała być rewelacyjna. I jestem na siebie nawet trochę zły, że muszę na "Konklawe" ponarzekać. Do rzeczy.
Historia - a to szok - opowiada o tym, jak to po śmierci znienawidzonego przez Kurię papieża, przychodzi czas na wybór nowego. Z całego świata zjeżdżają się kardynałowie do tego zadania wyznaczeni, a przygotować całe wydarzenie ma Jacopo Lomeli, który, jak na złość, przeżywa właśnie kryzys wiary.
Tematyka jak najbardziej ciekawa. Opowieści o wyborze papieża to się zna albo z gazet albo z telewizji, ale przeżyć to wszystko od środka? Super sprawa, szczególnie, że Robert Harris to pisarz z prawdziwego zdarzenia i fikcji to nam tu prezentować nie będzie. Przygotowanie autora robi wrażenie; tu wszystko jest na swoim miejscu - gdzieś przeczytałem że zdobył prawdziwego kardynała jako przewodnika, robił dłuuugi research i w ogóle mocno się przygotował i to widać. Książka jest na maksa realistyczna, dzięki czemu łatwo się wciągnąć i uwierzyć w te całe politykierstwo, spiskowanie, nieuczuciwości i ukrywane złośliwości. Ziemskie intrygi w imię większego dobra, pozornie idealni ludzie pełni prostych wad i grzeszków. Fascynujący temat.
Szkoda niestety, że tych zapowiadanych spiskowań i zwrotów akcji tak jakby nie ma. W sensie, spodziewałem się czegoś SERIO mocnego, a tu poza zakończeniem (które to swoją drogą zwala z nóg) nic tak naprawdę nie strzela po mordzie. Obrady choć miewają swoje momenty, przebiegają w sposób całkiem spokojny. Szkoda.
Plusów oczywiście jest o wiele więcej i zacierają one niesmak po niespełnionych oczekiwaniach - Lomeli to świetna postać, bardzo ludzka i sympatyczna, choć ten jego kryzys wiary to wątek szóstoplanowy i często olewany; kilka scen robi wrażenie - wspomniane już zakończenie, homilia Lomelego czy sam początek, dobrze też dowiedzieć się tego i owego na tematy, o których nie miało się pojęcia (a Harris mnóstwo miejsca poświęca na opis przebiegu Konklawe, momentami przypomina to literaturę faktu), no ale nie zmienia to faktu, że miało być lepiej.
I tak to przeczytajcie, za samo przygotowanie i narrację autorowi należy się dozgonny szacun.
Chyba czas przestać czytać jakiekolwiek opinie przed lekturą, bo "Konklawe" to kolejna już książka, padająca ofiarą zbyt wygórowanych oczekiwań. Chciałoby się trochę krzyknąć "zawód!" bo to książka bardzo dobra, a miała być rewelacyjna. I jestem na siebie nawet trochę zły, że muszę na "Konklawe" ponarzekać. Do rzeczy.
Historia - a to szok - opowiada o tym, jak to po...
Coben, Myron i, przede wszystkim, Win - stęskniłem się za Państwem. Dobrze, że wróciliście w całkiem niezłym - nie że zaraz niesamowitym, ale porządnym - stylu.
"W domu" to historia trwającego już dobre dziesięć lat śledztwa dotyczącego dwóch zaginionych, zamożnych sześciolatków. Sprawa dla głównego duetu dość osobista, więc gdy tylko jednego z chłopców udaje się namierzyć w Londynie, Myron bez wahania wsiada w samolot. Ale gdzie w takim razie jest drugie dziecko i dlaczego te pierwsze usilnie utrudnia śledztwo?
Wiem, że piszę to przy niemal każdej książce tego pisarza, no ale cóż, nie daje mi specjalnie wyboru, więc... Typowy Coben. Serio, "W domu" to jedna, wielka podróż wśród utartych schematów, uroczo kiepskich żartów, wyciętych z papieru drugoplanowych bohaterów, irytujących, smutnych ofiar, tajemnic i sekretów (czasem lepszych, czasem gorszych) i kilku sympatycznych wątków obyczajowych, a to wszystko w towarzystwie najfajniejszego duetu w komosie. Nie ma co, Coben już do perfekcji opracował patent na swój wdzięczny, rozrywkowy kryminał i nawet nie mam mu tego za złe. Co z tego, że jeszcze zanim przewróci się kartkę, już wiadomo, co na niej będzie, co z tego, że już od dwunastej strony wiadomo, co połowa postaci ma do ukrycia, co mnie to obchodzi? W stylu pisarza i jego podejściu do Myrona i Wina jest tyle przyjemności, że swobodnie przez 400 stron mogliby łowić ryby, a ja bym powiedział "cudnie". Zresztą, ja nie wiem czemu, ale daję się w tych książkach nabierać na największe nawet głupoty i tylko uśmiecham się pod nosem i myślę sobie "a, kurde, dobre, panie pisarzu, ma mnie tu pan, a w ogóle nie powinien mieć!" Nie wiem, jak to się dzieje, ale to się chyba potocznie talentem nazywa.
Ale żeby mi tu zaraz Coben się nie poczuwał, będą - uwaga! - narzekania. Po pierwsze - mam serdecznie dość koszykówki. Ja wiem, wiem, to przecież sens życia Myrona, ale no rany, ile można? Od czasów "Bez Śladu" Bolitar co książkę stwierdza, że już się z tym pogodził, że już wszystko ok, a potem jedzie po raz kolejny z tymi samymi przemyśleniami. Ja tam się zresztą nie znam, ale nie wydaje mi się, żeby przez dwadzieścia lat cała Ameryka gadała bez przerwy o kolesiu, który nawet nie rozpoczął zawodowej kariery, a tu proszę, dokument ESPN zrobiło. Serio? Przecież jest tyle ciekawszych - dla mnie - spraw w życiu Myrona. Brat mu wrócił po latach!! Przecież Coben świetnie sobie radzi w rodzinnych wątkach Bolitarów (swoją drogą, książka ta tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że mama Myrona to moja ulubiona bohaterka drugoplanowa). Po drugie - czy tego typu zakończenie pojawiło się już gdzieś u Cobena? Bo mam okrutne deja vu. Zresztą przecież to dość oczywiste było... jak to się dzieje, że im bardziej pisarz ten namąci przez 380 stron, tym prostsze są rozwiązania? Po trzecie - rozdziały pisane z pierwszoosobowej narracji Wina. Przecież ta postać (której nie będę tu zachwalał, bo już od dawna nie mam jak, a tym razem też jest oczywiście najlepszą częścią książki) jest taka ekstra dlatego, że jest tajemnicza, że działa w cieniu, że jedyne, co o niej wiadomo, pochodzi z obserwacji Myrona. W książce tej sam Win rozpuszcza o sobie plotki po świecie, tak żeby nikt nie był w stanie mieć pewności co do niego. Tak samo powinien czuć się czytelnik. Win jest jak legenda - przekazywana od osoby do osoby i przerażająca za każdym razem coraz bardziej. Osobiste przemyślenia i emocje, nie chcę tego znać.
Ale jest naprawdę ok. Może i bohaterowie starzeją się razem z pisarzem, może i robią się nostalgiczni i rozczuleni, ale nadal czyta się naprawdę dobrze. Przyjemnie. Miło. Stąd też adekwatny przecież tytuł, w towarzystwie Myrona i Wina czuję się po prostu jak w domu.
Aha, ostatnia scena z Winem i Emą? Nie. Nie nie nie, po prostu... nie. Nienienie, Coben, nie. Nie, serio. Nie.
NIE.
Coben, Myron i, przede wszystkim, Win - stęskniłem się za Państwem. Dobrze, że wróciliście w całkiem niezłym - nie że zaraz niesamowitym, ale porządnym - stylu.
więcej Pokaż mimo to"W domu" to historia trwającego już dobre dziesięć lat śledztwa dotyczącego dwóch zaginionych, zamożnych sześciolatków. Sprawa dla głównego duetu dość osobista, więc gdy tylko jednego z chłopców udaje się namierzyć...