Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz
Okładka książki Bezpański. Ballada o byłym gliniarzu Adam Bigaj, Jakub Ćwiek
Ocena 7,3
Bezpański. Bal... Adam Bigaj, Jakub Ć...

Na półkach:

Opowieści o gliniarzach, twardych, męskich przystojniakach i w niczym im nie ustępujących, pięknych i niebezpiecznych kobietach, pracujących w eleganckich warunkach i super biurach są od dawna niezwykle modne. Cofając się kilkanaście lat, znajdziemy nieco inny wizerunek policjantów, balansujących na granicy prawa, brutalnych i rzucających łaciną z większą częstotliwością niż mrugają. Gdzie jest więc prawda? Jacy naprawdę byli milicjanci i jacy są dzisiejsi policjanci? Najlepiej zapytać o to u źródła.

Właśnie to zrobił Jakub Ćwiek. Odnalazł byłego gliniarza, Adama Bigaja, i nakłonił go do mówienia, ale raczej nie w taki sposób, jak przyciska się opornego świadka czy oskarżonego podczas przesłuchania. Bigaj chyba nie do końca wiedział, o czym chce tak naprawdę opowiedzieć. Większa część książki to zwięzłe relacje z kolejnych mniejszych i średnich sprawach, przeplatanych imprezami integracyjnymi i szczegółami dotyczącymi tego, kto, jak często, z kim, i ile potrafił wypić. Niejednokrotnie historie te są zabawne, wywołują uśmiech, ale to tylko przykrywka. Bezpański jest bowiem bardzo smutną książką.

Oprócz tych trochę przesadzonych i podkoloryzowanych historyjek z życia funkcjonariuszy, w Bezpańskim znajdziemy sporo prawdy, choć częściej dotyczącej realiów, niż faktów. Stosunki między zwykłymi psami a tymi z wojewódzkiej. Podkradanie sobie spraw. Rozpaczliwe nieraz warunki pracy, ale solidarność i sztama, choć też nie w każdym przypadku. Wraz ze zmianą ustroju, nadeszły także wielkie zmiany w strukturze policji. Niestety na gorsze. Dobrze, więc że Jakub Ćwiek zdecydował się o tym napisać, a Adam Bigaj odważył się opowiedzieć co mu leży na sercu.

Zdecydowanie za mało w książce jest o życiu prywatnym gliniarzy, o ich współmałżonkach i dzieciach, które często swoich rodziców pracujących w policji ledwie znały, o dramatach rozpoczynających się podczas patrolu i kończących w domu zimną ciszą. Temat ledwie nakreślony przez autora, ale równie niełatwy i bardzo złożony. Być może to dobry pomysł na kolejną książkę?

Bezpański jest dobrą książką, którą czyta się z zainteresowaniem. W lekturze nie przeszkadza nawet styl, w jakim ją napisano. Jakub Ćwiek stara się stylistycznie być jak najbliżej służbowego slangu i prawdziwych rozmów policjantów. W tych staraniach jednak trochę za bardzo wzorował się na popularnych filmach i serialach.

Recenzja pochodzi z bloga www.oczytanyfacet.pl (http://www.oczytanyfacet.pl/bezpanski-ballada-o-bylym-gliniarzu-jakub-cwiek-adam-bigaj-recenzja/). Wszelkie kopiowanie fragmentów lub całości tekstu będzie zgłaszane odpowiednim osobom.

Opowieści o gliniarzach, twardych, męskich przystojniakach i w niczym im nie ustępujących, pięknych i niebezpiecznych kobietach, pracujących w eleganckich warunkach i super biurach są od dawna niezwykle modne. Cofając się kilkanaście lat, znajdziemy nieco inny wizerunek policjantów, balansujących na granicy prawa, brutalnych i rzucających łaciną z większą częstotliwością...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Spotkanie się starego i młodego bohatera Ucha igielnego, a w szczególności to jak autor płynnie, często prawie niezauważalnie, przechodzi od młodości do starości, jest jak wahadło w zegarze. Jest to metafora czasu podążającego w przód i w tył. Bo czas nigdy nie biegnie tylko w jednym kierunku i nie jest ani trochę linearny. Dla młodego człowieka zawsze idzie do przodu, ku przyszłości, planom, nadziejom i oczekiwaniom. Dla starców czas zaczyna biec w tył.

Starzy ludzie nie pamiętają tego, co wydarzyło się przedwczoraj i 3 tygodnie temu, ale dokładnie widzą to, co miało miejsce trzydzieści lat temu. Owo wahadło, poruszające się w nieskończoność tylko w tych dwóch kierunkach, symbolizuje także powtarzalność życia i śmierci. Jeden przemija, ale na jego miejsce przychodzi nowy, a jego życie toczy się z grubsza według tych samych, lub podobnych reguł.

Piękna to metafora, ale jakże oczywista dla tematu, jakim jest czas. Jego ujęcie przez pryzmat młodości i starości, jest również dosyć oklepane. Młodość, która uważa, że zawsze będzie młoda i gardzi starością, oraz starość mądra i pełna zrozumienia dla młodości, toż to obok przemijania i miłości, jeden z trzech głównych motywów pojawiających się w literaturze. Mało tego, Myśliwski przedstawia to wszystko bardzo stereotypowo, niemal zero-jedynkowo. Nie zawsze młodość jest beztroska i pozbawiona szacunku dla swego przeciwieństwa, a starość czasem nie ma nic do przekazania młodości, tym samym faktycznie będąc niewartą uwagi.

Mistrz niestety się powtarza, stosując w Uchu Igielnym typowe dla siebie opowieści w opowieściach, snute przez przypadkowo spotykanych ludzi. Mało to wiarygodne w dzisiejszym, zabieganym i nieufnym świecie, nieznajomi tak ochoczo robili sobie przerwę w tej gonitwie, by zdradzać nieznajomym fragmenty swojej biografii. W dodatku niczego one nie wnoszą do fabuły powieści. A jest ona dosyć chaotyczna, a co za tym idzie trudna w lekturze.

Autor po raz kolejny opowiada o przemijaniu, straconych i niewykorzystanych szansach i coraz częstszych, szybszych zmianach, do których z każdym rokiem trudniej się przystosować. Ucho igielne jest jak dotąd najsłabszą spośród powieści Wiesława Myśliwskiego. Jak zawsze rwący strumień świadomości pisarza, tym razem co chwila wyrzuca czytelnika na brzeg. Trzeba mieć naprawdę dużo samozaparcia, by znów dać w niego nura. Powieści nie ratują nawet trafne spostrzeżenia i przemyślenia, którymi pisarz tym razem dzieli się z czytelnikiem nader skromnie.

Recenzja z bloga: www.oczytanyfacet.pl

Spotkanie się starego i młodego bohatera Ucha igielnego, a w szczególności to jak autor płynnie, często prawie niezauważalnie, przechodzi od młodości do starości, jest jak wahadło w zegarze. Jest to metafora czasu podążającego w przód i w tył. Bo czas nigdy nie biegnie tylko w jednym kierunku i nie jest ani trochę linearny. Dla młodego człowieka zawsze idzie do przodu, ku...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

O Kolumbii, poza tym, że pochodził z niej słynny pisarz, Marquez, że gwiazda muzyki pop, Shakira, też ma kolumbijski paszport, a oryginalny serial o Brzyduli rozgrywał się w Bogocie, stolicy kraju, wiemy niewiele. Większość z nas nie kojarzy nawet tego kraju z narkotykowymi kartelami i w ogóle Kolumbia najczęściej nie występuje w naszej świadomości. Chyba że jest się zapalonym podróżnikiem, backpackerem, który szuka nowego, egzotycznego kierunku do swojego portfolio.

O takich wędrowcach, poszukiwaczach źródła adrenaliny i nowych, zbierających dziesiątki likeów zdjęć na Facebooku wspomina w swojej książce Tom Feiling. Poświęca im raptem kilka zdań, może maksymalnie półtorej strony, jak niemal wszystkim tematom związanym z Kolumbią. Drogami wokół Bogoty nie jest, wbrew temu, co czytamy w przedmowie do polskiego wydania, o czym informuje nas też podtytuł, książką o nowej Kolumbii. Owszem, Feiling pisze też i o tym, jak się żyje w tym odradzającym się kraju, ale o tym też ledwie tylko wspomina.

Pisząc Drogami wokół Bogoty, autor po raz kolejny odwiedził południowo-amerykański kraj. Jego znajomość historii tego dziwnego państwa jest godna podziwu. I to właśnie jej najwięcej uwagi poświęca. Podróżując po Kolumbii, odwiedzając miasta, miasteczka i wioski, zaglądając do dżungli, ocierając się wręcz o niebezpieczne, zaminowane tereny, spotyka wielu tubylców. Rozmawia z nimi, wysłuchuje ich osobistych historii, które na kartach książki zostają streszczone i sformatowane do jednego akapitu. Stanowią tylko pretekst dla kolejnych wykładów na temat najnowszych dziejów Kolumbii.

A są one zagmatwane i gęste od istotnych, dramatycznych wydarzeń. Przede wszystkim historia ostatnich dziesięcioleci to historia niekończącej się wojny, między partyzanckimi, określanymi też mianem terrorystycznych, grupami o wymyślnych nazwach, a paramilitarnymi ugrupowaniami, powstającymi jako obrona lokalnych społeczności. W ów niekończący się pojedynek na zemstę i masakrę włączają się też władze państwowe, nierzadko wykorzystując nieoficjalne bojówki, do zwalczania przeciwników politycznych i ich zwolenników, oraz narkotykowe potęgi.

Opis krwawej jatki, dzięki Bogu zwięzły i niezbyt szczegółowy, goni kolejne ludobójstwo. Ilość wojskowych i paramilitarnych ugrupowań, jaka przewija się przez tę książkę, ich powiązań, knowań i wszelkich popełnionych zbrodni, przyprawia o ból głowy. Z trudem można się w tym wszystkim odnaleźć. O tragicznej sytuacji i okropieństwach wyrządzanych przez FARC i inne jej podobne, pisała na przykład Tove Alsterdal w Weź mnie za rękę. Nie wdając się zbytnio w szczegóły, przedstawiła ten kolumbijski koszmar dużo bardziej przystępnie.

Dokładność i skrupulatność w relacjonowaniu tych wydarzeń przez Toma Feilinga sprawiła, że Drogami wokół Bogoty czyta się z trudem, jak podręcznik do nauki historii. Nie jest to jednak typowa książka historyczna, gdyż zawiera fragmenty bliskie reportażowi i literaturze podróżniczej. Nie jest to także reportaż i książka podróżnicza, gdyż czytając Drogami wokół Bogoty, nie zwiedzimy kraju wraz z pisarzem, i właściwie to nie dowiemy się, jaka jest ta nowa Kolumbia.

Recenzja z bloga: www.oczytanyfacet.pl

O Kolumbii, poza tym, że pochodził z niej słynny pisarz, Marquez, że gwiazda muzyki pop, Shakira, też ma kolumbijski paszport, a oryginalny serial o Brzyduli rozgrywał się w Bogocie, stolicy kraju, wiemy niewiele. Większość z nas nie kojarzy nawet tego kraju z narkotykowymi kartelami i w ogóle Kolumbia najczęściej nie występuje w naszej świadomości. Chyba że jest się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wyobraźcie sobie świat, w którym wszystko, co piękne, jest złudzeniem. Świat, w którym nie ma już Londynu, Moskwy, Ameryki czy Włoch. Są za to bardzo drogie holograficzne widoki za oknami jednakowych mieszkań. Jedyne co jest prawdziwe, to nędza podupadających betonowych blokowisk w pogardzanej Urkainie.

Wiktor Pielewin jest jednym z najznakomitszych współczesnych pisarzy rosyjskich, bardzo krytykowanym i niedocenianym w ojczyźnie. Głównie z powodu tego, o czym i w jaki sposób pisze. Przede wszystkim porusza tematy bliskie mu, jako Rosjaninowi, sytuacji w kraju, zakłamania władz nieliczących się z obywatelami. W jego najnowszej powieści S.N.U.F.F. nawiązania do ostatnich wydarzeń, konfliktu zbrojnego między Rosją a Ukrainą, są aż nazbyt wyraźne.

W powieści toczone są nieustanne wojny między ludźmi, zamieszkującymi Big Biz, wielką, kulistą sferę, utrzymującą się nad powierzchnią ziemi, a Orkami, również ludźmi, ale rzekomo gorszego gatunku, zamieszkującymi Urkainę na zrujnowanej planecie. Pielewin nie opowiada się po żadnej ze stron, po równo obdarzając razami, wytykając błędy i słabości. Konflikt ów jest cyklicznie nakręcany, wręcz wywoływany przez przedstawicieli mediów, i uważany niemal za sacrum. Dla tego nowym bogiem ludzi jest Manitu, wiadomości i rozrywkę ogląda się na manitu, a za wszystko płaci również manitu.

Pielewin nie ograniczył się jednak tylko do jednego wątku. Stanowi on fundament całej historii, w której autor prezentuje swoją oryginalną, heterotopiczną wizję przyszłości, która jednocześnie niepokoi i bawi, jak niejednoznaczny sen. W S.N.U.F.F. obnażona zostaje obłuda i płycizna moralna oraz intelektualna mediów. Obrywa się wszelkim rządom, a także mniejszościom seksualnym, którym pisarz zarzuca faktyczne kierowanie sprawami publicznymi zza kulis. Obala mit emigranta, któremu udało się wydostać do lepszego świata na zachodzie, i tam zacząć nowe życie. Pokazuje prawdziwe oblicze demokracji, a także jak łatwo jest dokonać niesłusznej mitologizacji przeszłości, zniekształcając fakty historyczne. W zasadzie Pielewin nie zostawia żadnego elementu naszej cywilizacji bez choćby drobnej szpileczki wbitej w czułe miejsce.

S.N.U.F.F. jest trudną powieścią. Nie tylko przez poruszaną tematykę, ale także przez niezwykłą kreację świata, która fanom mangi może przypomnieć słynny komiks GUNNM, oraz styl, w jakim została napisana. Jest pełna niuansów, nawiązań do rzeczywistości i skomplikowanych metafor. Pielewin jest też umiarkowanie niegrzeczny, trochę szokujący, z pewnością bardzo niepoprawny politycznie i ironiczny, a nawet odrobinę seksistowski. Nie brakuje mu jednak specyficznego, rozbrajającego wręcz poczucia humoru, serwowanego w odpowiednich momentach, dla rozładowania napięcia.

Jeśli chcecie w końcu otworzyć oczy i przekonać się jak brzydka i absurdalna jest rzeczywistość kreowana przez ludzi, koniecznie przeczytaj S.N.U.F.F. Jeśli jednak wciąż wolicie dawać się wodzić za nos celebrytom z programów telewizyjnych, omijajcie ją w księgarni szerokim łukiem.

Recenzja z bloga www.oczytanyfacet.pl

Wyobraźcie sobie świat, w którym wszystko, co piękne, jest złudzeniem. Świat, w którym nie ma już Londynu, Moskwy, Ameryki czy Włoch. Są za to bardzo drogie holograficzne widoki za oknami jednakowych mieszkań. Jedyne co jest prawdziwe, to nędza podupadających betonowych blokowisk w pogardzanej Urkainie.

Wiktor Pielewin jest jednym z najznakomitszych współczesnych pisarzy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ciężka praca daje satysfakcję i może być źródłem radości. A także lekarstwem na wszelkie smutki, żale i bóle duszy. Pozwala pogodzić się z tym, co nieuniknione, czego nie da się zmienić. Daje szanse na ponowne ułożenie się życiem, oczyszcza, uszlachetnia, kształtuje charakter. Może także złamać najtwardszego ducha. Powieść Niewidzialni norweskiego pisarza Roya Jacobsena przypomina nam o tym i wielu innych sprawach, o których, zaabsorbowani codziennością, coraz częściej zapominamy.

Roy Jacobsen napisał uniwersalną powieść o życiu. Czytając Niewidzialnych, można odnaleźć w losach Marii, Hansa, Ingrid i pozostałych bohaterów siebie, cząstki, a nawet całe fragmenty swojej własnej biografii. Opowiadając o niełatwej egzystencji na skandynawskiej wyspie, Jacobsen mówi o pełni życia, poznawaniu jego głębi i jego prawdziwych, intensywnych smaków. Pokazuje, jak można się cieszyć nawet z najbardziej prozaicznych i najmniejszych rzeczy. A wszystko to otrzymujemy, będąc jak najbliżej natury.

Nie jest to łatwy byt. Bohaterowie Jacobsena często muszą walczyć z otaczającym ich morzem, dziką, nieokrzesaną przyrodą, która za wytrwałość potrafi się pięknie odwdzięczyć. Rodzina Barroy, teoretycznie jest biedna. W rzeczywistości jednak posiada skarby, których wartości nie przebiją żadne drogocenne kamienie. Krajobrazy, widoki, niezwykłe zjawiska atmosferyczne, w których kontemplacji nikt ani nic nie przeszkadza. Niewidzialni to wielki hymn pochwalny, pieśń miłosna dla przyrody i sił natury.

Niewidzialni to jednak nie tylko opowieść o silnych więzach łączących ludzi z matką naturą, ale też o Norwegii jakiej już dziś nie zobaczymy. O zmianach zachodzących na norweskiej prowincji, o technice i mechanizacji, wkraczających w ten nieskażony dotąd, prosty świat. To również świadectwo tego, jak wielkie może być przywiązanie do ziemi, że równie mocno można kochać zarówno ją, jak i człowieka, oraz hołd złożony rodzinie. U Jacobsena jest ona bardzo ważna. Bez niej człowiek nic nie znaczy wobec świata i rządzących nim sił, choćby dla innych ludzi był wielkim panem i mocarzem.

Jacobsen pisze w oschłym, surowym stylu, przypominającym beznamiętną relację naocznego świadka wydarzeń rozgrywających się na wyspie Barroy i w okolicy. Skromne, niemal szczątkowe opisy otoczenia, pojawiających się w książce postaci, czynności, które wykonują, pobudzają wyobraźnię czytelnika bardziej niż nie jeden rozwlekle i szczegółowo oddany pejzaż. Między słowami zaś znajdziemy wiele niewypowiedzianych westchnień, wzruszeń i emocji.

Niewidzialni to piękna powieść, stanowiąca pierwszy tom cyklu o Ingrid Barroy. Blisko jej do innej znanej skandynawskiej sagi, A lasy wiecznie śpiewają, głównie na płaszczyźnie lirycznej. Miłośnicy literatury skandynawskiej, a zwłaszcza twórczości Trygve Gulbranssena pokochają tę książkę. Świetne nowe rozpoczęcie Serii Pisarzy Dzieł Skandynawskich.

Recenzja z blogu: www.oczytanyfacet.pl

Ciężka praca daje satysfakcję i może być źródłem radości. A także lekarstwem na wszelkie smutki, żale i bóle duszy. Pozwala pogodzić się z tym, co nieuniknione, czego nie da się zmienić. Daje szanse na ponowne ułożenie się życiem, oczyszcza, uszlachetnia, kształtuje charakter. Może także złamać najtwardszego ducha. Powieść Niewidzialni norweskiego pisarza Roya Jacobsena...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Każdy ma jakieś marzenia. Czy będzie to nowy super telefon, wygrana w talent show, czy daleka podróż, albo własny dom w ciekawym miejscu, z zapierającym dech widokiem. Opis realizacji tych marzeń, tego, co nam dało ich spełnienie, zadowolenie czy rozczarowanie, jak wpłynęło to na nasze życie, może być ciekawą lekturą. Pod dwoma warunkami. Musi to być dobrze napisane, a dla czytelnika samo marzenie i jego wykonanie powinno być interesujące.

Podróż dookoła świata albo w jakieś egzotyczne miejsce, staje się jednym z coraz bardziej powszechnych pragnień, co już samo przez się zaprzecza jednemu z twierdzeń, które Robert Rient z upodobaniem powtarza w książce. Skoro marzymy o tak mało przyziemnych rzeczach, jak podróże, w Polsce nie może się żyć aż tak źle, jak autor próbuje nam wmówić. Daleka podróż w celu odnalezienia siebie samego, wsłuchania się w siebie, odkrycia właściwej ścieżki, jest jeszcze bardziej powszechna. Każda, nawet najkrótsza podróż, w jakiś sposób wpływa na podróżującego oczyszczająco, pozwala mu odkrywać nieznane dotychczas elementy swojej osobowości, cechy, o które byśmy siebie nie podejrzewali. I tu pojawia się pytanie, czy faktycznie trzeba objechać świat, by poznać siebie?

Nie. Zwłaszcza jeśli tak jak w Przebłysku, czytamy o tym, jak to autor snuł się bez celu, tracąc całe dnie na plażach, trochę zwiedzając, i kosztując lokalnych przysmaków. Równie dobrze można wyruszyć na mało uczęszczane szlaki w Bieszczadach, szlakiem orlich gniazd lub inny z miliona pomysłów na wyciszenie i medytację w pięknych warunkach rodzimej przyrody. W międzyczasie Robert rozmyśla nad życiem i całą resztą, a rozmyślania te są dosyć oczywiste, przewidywalne. Spośród tych rozważań, jedyna oryginalna myśl, to pytanie „po co cierpię?”. Jedna, warta zapamiętania myśl, to zbyt mało jak na książkę filozoficzno-podróżniczą.

Druga część Przebłysku, ta stricte podróżnicza, również pozostawia wiele do życzenia. Robert Rient przemierzył kawał świata. Odwiedził wiele krajów i miast, a Przebłysk to raptem nieco ponad trzysta stron, z których to sporą część stanowią interesujące fotografie i zajmujące nieraz pół strony cytaty z innych utworów literackich. Biorąc pod uwagę jeszcze rozmyślania autora, miejsca na relację z podróży pozostaje niewiele. I jest ona bardzo skąpa. Najczęściej czytamy o tym, ile kosztował bilet, w jakich liniach lotniczych, ceny niektórych produktów, a także, w jakim hotelu autor się zatrzymał, a czasem również gdzie i za ile jadł. Krótko, treściwie, jak w reklamie albo w artykułach z National Geographic Traveler, czyli bez polotu, bez kolorów i bez życia. Swoje wrażenia z odwiedzin w kolejnych pięknych miejscach pisarz wzbogaca często o zbyt osobiste wyznania. Zdradza drobne szczegóły ze swojego życia, które nie mają żadnego związku z tym, co aktualnie przeżywa. Te fragmenty, w których Rient opowiada trochę o lokalnej historii czy wierzeniach, brzmią znów bardzo podręcznikowo i encyklopedycznie.

Przebłysk Roberta Rienta jest nudny. Przebłysków i fajerwerków brak, a jedyne co czasem błyska podczas lektury książki, to myśl, kiedy ona się skończy, i będzie można z czystym sumieniem sięgnąć po inny tytuł. Jeśli jednak lubi się takie literackie selfie i „tu byłem”, to książka może się podobać.

Recenzja pochodzi z bloga www.oczytanyfacet.pl

Każdy ma jakieś marzenia. Czy będzie to nowy super telefon, wygrana w talent show, czy daleka podróż, albo własny dom w ciekawym miejscu, z zapierającym dech widokiem. Opis realizacji tych marzeń, tego, co nam dało ich spełnienie, zadowolenie czy rozczarowanie, jak wpłynęło to na nasze życie, może być ciekawą lekturą. Pod dwoma warunkami. Musi to być dobrze napisane, a dla...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Piękna, bardzo mądra współczesna baśń. Idealna lektura dla młodzieży, dla ich rodziców i w zasadzie dla każdego, kto choć przez chwilę chciałby znów być dzieckiem. Fantastyczna opowieść o świecie pełnym magii, w którą nikt, albo prawie nikt, już nie wierzy. O smokach, potworach z bagien, czarownicach i wiedźmach. A przede wszystkim opowieść o prostym życiu, zgodnie z tym, co dyktuje serce.

Dzieci i młodzież mogą się wiele nauczyć dzięki Dziewczynce która wypiła księżyc. Jednym z ważniejszych tematów powieści, jest dorastanie i związane z tym dojrzewanie ciała, zmiany zachodzące także w umyśle i nieuchronne pożegnanie z rodzicami, opiekunami. Autorka oswaja młodych czytelników ze śmiercią i odchodzeniem. Uczy, że każde działanie, wszystko ma swoje konsekwencje, a także podstawę. Sam talent, czy też dar, nie wystarczą. Trzeba dla niego stworzyć solidne fundamenty, zdobywając wiedzę teoretyczną i praktyczną.

Zarówno małym, jak i dużym czytelnikom Kelly Barnhill przypomina, że nie można wierzyć we wszystko, co słyszymy. Trzeba wątpić, zadawać pytania i dociekać, nawet jeśli po uzyskaniu odpowiedzi okaże się, iż dotarliśmy do punktu wyjścia. Tylko w ten sposób jesteśmy w stanie się rozwijać i zmieniać świat na lepsze. Ważne, by w życiu robić to, co daje szczęście. Ważna jest rodzina i miłość. A najważniejsze przesłanie książki to przestroga przed rozpaczą. Nie można się poddawać smutkowi, trzeba mieć nadzieję.

Można by wymieniać i wymieniać, a i tak któryś z ważkich problemów, poruszonych przez pisarkę, umknie. Dziewczynka która wypiła księżyc, jest świetnie napisaną, mistrzowsko skonstruowaną uniwersalną przypowieścią. Pełna niuansów powieść zawiera wszystkie elementy składowe dziecięcych hitów. Budząca niepokój, ale i ciekawość, sceneria. Magiczne miejsca i niezwykły, przytulny, pełen miłości dom w drzewie. Bardzo stara tajemnica, o której niemal wszyscy już zapomnieli. Bohaterowie, magiczne istoty, budzące sympatię już od pierwszego pojawienia się, a także ci ciepli i silni, dający poczucie bezpieczeństwa.

Jest przyjaźń i zaufanie, które zostaje nadszarpnięte, ale nie zniszczone. Nie mogło zabraknąć także wroga, zagrożenia, które należy pokonać, i które pojawia się z zaskoczenia, z zupełnie innej strony, niż można by się spodziewać. Co bardzo istotne, główny czarny charakter powieści nie jest złym ot tak po prostu. Za jego postępowaniem kryją się przykre wydarzenia z przeszłości, które ukształtowały go właśnie takim, a nie innym.

Kelly Barnhill czerpie garściami z baśni, legend, z literatury dziecięcej i fantastyki. W Dziewczynce która wypiła księżyc, znajdziemy wiele podobieństw do Opowieści z Narni, do prozy Neila Gaimana, Terrego Pratchetta, odrobinę Shreka, a nawet coś z naszego podwórka, siedmiomilowe buty. W połączeniu z niezwykłą wyobraźnią i wrażliwością autorki, wszystko jest świeże, a niektóre fabularne rozwiązania, jak na przykład Szalona Kobieta, która osiągając pewien poziom obłędu, dotknęła magii, zachwycają oryginalnością. Język powieści jest prosty, ale też daleki od popularnych młodzieżowych książek, przez które czytelnik prześlizguje się zarówno umysłem, jak i wzrokiem. Powieść uczy, bawi i wzrusza. Dziewczynkę która wypiła księżyc, należy czytać całymi rodzinami.

Recenzja pochodzi z bloga www.oczytanyfacet.pl

Piękna, bardzo mądra współczesna baśń. Idealna lektura dla młodzieży, dla ich rodziców i w zasadzie dla każdego, kto choć przez chwilę chciałby znów być dzieckiem. Fantastyczna opowieść o świecie pełnym magii, w którą nikt, albo prawie nikt, już nie wierzy. O smokach, potworach z bagien, czarownicach i wiedźmach. A przede wszystkim opowieść o prostym życiu, zgodnie z tym,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W każdej wojnie najbardziej cierpią cywile. Najczęściej są oni winni tylko tego, że z przekonania czy ze strachu popierali ideologię, która do owej wojny doprowadziła. Trudno jest oceniać, która ze stron, który z dwóch głównych najeźdźców drugiej wojny światowej, był gorszy. Alvydas Šlepikas opowiada o nienawiści, jaką Rosjanie żywili do Niemców i okrutnym traktowaniu, na jakie żadna istota ludzka nie zasłużyła. A w szczególności dziecko. Opisy te w niczym się nie różnią, od opisywanych w innych książkach poczynań niemieckiej armii.

Rzecz dzieje się zimą 1946 roku, gdy wojna niby się już zakończyła, ale nie dla rdzennych mieszkańców Prus Wschodnich. Nie dla cywili pochodzenia niemieckiego. Nowi kolonizatorzy, jak mówią o czerwonoarmistach i przybyłych z nimi nowych mieszkańcach, odgrywają się na starcach, kobietach i dzieciach, za wszystkie krzywdy, jakich doznali ze strony niemieckich żołnierzy.

Šlepikas pisze w bardzo prostym, surowym stylu, często przypominającym podpis pod zdjęciem w fotoreportażu, albo notatkę z wywiadu. Skojarzenia są jak najbardziej słuszne, gdyż powieść powstała na podstawie prawdziwych wydarzeń, losów tak zwanych „wilczych dzieci„, czyli niemieckich sierot, poszukujących na Litwie pożywienia i bezpiecznego schronienia. Mam na imię Marytė to zimna, przejmująca do szpiku kości, zamrażająca serce i umysł, proza. Znajdziemy w niej też pewien rodzaj surowego piękna i odrobinę liryki, jak w scenie, gdy seria z automatu przygważdża szaleńca do nadpływającej nocy.

Ten bardzo dziennikarski, a miejscami przywodzący na myśl też dramat sceniczny, sposób prowadzenia narracji świetnie oddaje zniszczoną przez wojnę psychikę, i stan ducha bohaterów. Upodabniają się oni do zwierząt, których jedynym priorytetem jest przetrwanie, i umożliwienie przetrwania swoim młodym. Czas, gdy wszystko zostało zbrukane, nie ma już poświęconej ziemi, a człowiek staje się wilkiem, powoduje, że w chwili słabości matka jest w stanie wypowiedzieć straszne słowa o swoim dziecku, „lepiej by było, gdyby umarł„, a chłopcy zbyt szybko stają się mężczyznami. Wszelkie inne instynkty i uczucia zostają stłumione, niemal wyparte przez wszechobecny strach i głód. Ten ostatni zostaje prawie że spersonifikowany. Nie jako człowiek, ale jako potworek, pasożyt lęgnący się w ciele, i opuszczający je, gdy człowiek umiera.

Opowieść o losach Renate i jej rodzeństwa, bliska jest historii z naszego rodzimego podwórka, o której opowiada film 300 mil do nieba. Jednakże historia wilczych dzieci jest dużo bardziej dramatyczna i przerażająca. Przez całe dekady milczano na ten temat, zamiatając sprawę pod dywan. Jak czytamy w posłowiu, dziś wciąż temat ten nie otrzymał zielonego światła. Może nie ukrywa się go już za wszelką cenę, ale też nie ułatwia opowiedzenia o tym szerszej publiczności. A przecież jutro, za rok czy za dziesięć lat, może być już na to za późno. Mam na imię Marytė jest więc książką, która musiała powstać, którą trzeba czytać, o której trzeba rozmawiać. To mała wielka powieść.

Recenzja z bloga: www.oczytanyfacet.pl

W każdej wojnie najbardziej cierpią cywile. Najczęściej są oni winni tylko tego, że z przekonania czy ze strachu popierali ideologię, która do owej wojny doprowadziła. Trudno jest oceniać, która ze stron, który z dwóch głównych najeźdźców drugiej wojny światowej, był gorszy. Alvydas Šlepikas opowiada o nienawiści, jaką Rosjanie żywili do Niemców i okrutnym traktowaniu, na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czy istnieje idealna wersja mnie samego i mojego życia? Takie pytanie zadaje sobie i czytelnikom, w nowej powieści Jakub Małecki. Odpowiedź na to pytanie jest tylko jedna. Nie. Można być najlepszą wersją siebie, ale nie idealną, a na to, jak będzie wyglądało nasze życie, czy będzie tą najlepszą z możliwych, wpływ mamy już dużo mniejszy niż głoszą popularne slogany. Warto przypominać także o sprawach oczywistych, bo natura ludzka jest ułomna i mamy tendencję do zapominania. Za to więc autorowi należą się podziękowania.

Nikt nie idzie, jest największą zmianą w twórczości Jakub Małeckiego, odkąd z fantastyki przeniósł się do powieści obyczajowej. Jego ostatnie trzy książki rozgrywały się na wsi, ewentualnie w małych miasteczkach. Tym razem autor akcję książki umieścił w Warszawie, nie wykorzystując jednak w pełni potencjału, jaki skrywają w sobie duże miasta. W Dygocie, Śladach i w Rdzy, wiele rzeczy działo się w tle głównych wątków. Jak na obrazach, gdzie pierwszemu planowi towarzyszy bogate tło, często przyciągające uwagę równie mocno co temat malowidła.

Duże miasto, zwłaszcza takie jak stolica, nigdy nie zasypia. Wiecznie się tam coś dzieje. W Nikt nie idzie tego nie widać. Obserwujemy wydarzenia z życia Marzeny, Klemensa, Olgi i Igora, bardzo wyalienowanych bohaterów. Wszystko kręci się wokół tej czwórki, żadnego skrętu w bok, wyjechania linią poza margines. Można odnieść wrażenie, że Małecki ubrał ich w te śmieszne stroje, jakie noszą aktorzy na planie filmu SciFi, i umieścił ich w pomieszczeniu o zielnych ścianach, aby właściwie kostiumy i tło nałożyć potem. Tylko że autor chyba o tym zapomniał.
Proza Małeckiego po raz kolejny okazała się skąpą w opisy i emocje, a te uczucia, które towarzyszą bohaterom Nikt nie idzie, są idealną kopią tych, które znajdziemy we wcześniejszych książkach autora. Jego bohaterów zawsze spotyka w życiu coś, co uruchamia w nich blokadę. Nie potrafią żyć i odczuwać emocji w pełni. Stojąc za grubą szybą obserwują tylko prawdziwe życie i swoje odbicie nakładające się na nie. Wolą nie przekraczać tej granicy, za którą czują się bezpiecznie, nie mogąc nikogo zranić, i nie będąc przez nikogo ranionym. Często nie zdajemy sobie nawet sprawy z tego, że znaleźliśmy się w takiej pułapce, a co za tym idzie, nie próbujemy się z niej wydostać. Dobrze, że się o tym pisze, ale gdy temat jest wałkowany w kolejnej książce, oczekiwałoby się jakiegoś remedium, rozwiązania, albo chociaż rady. Tego w nowej powieści Jakub Małeckiego nie znajdziemy.
Również wśród postaci brak świeżej krwi. Wycofane, zamknięte w sobie i ciche kobiety, przyjmujące rzeczywistość z pozorną obojętnością i stoickim spokojem. W rzeczywistości od środka zżerane przez obawy, lęki, nadzieje i oczekiwania. Silni, zarówno fizycznie, jak i psychicznie, mężczyźni, dobrzy wujaszkowie, a także ci słabi, niebędący w stanie dać oparcia swoim bliskim. To stała obsada książek Małeckiego. Jest też bardzo typowy dla jego powieści, bohater niepełnosprawny, inny niż wszyscy, niezasymilowany. Pod względem formy, także niczym nie zaskakuje. Poszatkowana narracja, opowiadana z punktu widzenia różnych bohaterów, i skoki w czasie, choć obejmujące tylko trzydzieści lat, a nie jak bywało wcześniej, kilka pokoleń.

Z jednej strony to dobrze, że sięgając po kolejną powieść Jakuba Małeckiego, wiadomo czego można się po niej spodziewać. Nie każdy lubi przecież zmiany. Niektórzy wolą podążać utartymi szlakami. Nikt nie idzie jest przyjemną lekturą, i z pewnością zachwyci czytelnika, który dopiero rozpoczyna przygodę z twórczością pisarza. Ci, którzy w literaturze poszukują nowych torów, a proza młodego autora jest im znana, mogą nie być zainteresowani dalszym poznawaniem świata według Małeckiego.

Recenzja z bloga www.oczytanyfacet.pl

Czy istnieje idealna wersja mnie samego i mojego życia? Takie pytanie zadaje sobie i czytelnikom, w nowej powieści Jakub Małecki. Odpowiedź na to pytanie jest tylko jedna. Nie. Można być najlepszą wersją siebie, ale nie idealną, a na to, jak będzie wyglądało nasze życie, czy będzie tą najlepszą z możliwych, wpływ mamy już dużo mniejszy niż głoszą popularne slogany. Warto...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

www.oczytanyfacet.pl

Zadie Smith ma tak niezwykły dar pisania i opowiadania, że gdy czytamy jej teksty niebeletrystyczne zebrane w tomie Widzi mi się, stajemy się na chwilę częścią jej otoczenia. Widzimy i przeżywamy to, co ona, idziemy razem ulicą, wspólnie odczuwamy oburzenie na widok świeżo wybudowanego muru wokół jej starej szkoły, i godzinami kontemplujemy wystawę w Nowojorskiej galerii sztuki.

Mimo że nie ze wszystkim, o czym pisze autorka, można się zgodzić, nie wzbudza to w czytelniku świętego oburzenia i niechęci. Gdy Zadie Smith przedstawia swoje poglądy czy spostrzeżenia, które są nam dalekie, robi to w taki sposób, że z łatwością jesteśmy w stanie zrozumieć jej punkt widzenia i ze spokojem przyjąć go do wiadomości. Nie jest kategoryczna w swoich opiniach i bywa, że po głębszym zastanowieniu się, zgadzamy się z autorką. Skłania czytelnika do refleksji nad sobą, a co ważniejsze, zweryfikowania swojego spojrzenia na świat.

Czytając pierwsze zdania kolejnych felietonów w Widzi mi się, nie mamy pewności, do czego pisarka dąży, o czym tak naprawdę będzie ów artykuł, recenzja czy mini wykład. Można się spodziewać wszystkiego, a konkluzje na koniec niemal zawsze zaskakują. Ta nieprzewidywalność jest szalenie urocza. Niektóre z tekstów są dla nas mało atrakcyjne, może nawet nieczytelne, ponieważ nie znamy kontekstu kulturowego, albo temat jest obcy, jak na przykład para amerykańskich komików, którym Zadie Smith poświęciła cały jeden felieton. Inne natomiast udowadniają, jaki świat jest mały, a codzienność bywa bardzo podobna pod różnymi szerokościami geograficznymi.
Autorka Białych łez wykorzystuje fantastyczne analogie, o których nigdy byśmy nie pomyśleli w związku z takim, a nie innym tematem. Zestawienie ze sobą tancerzy, ich stylu i choreografii, z pisarzami, choć wydawałoby się, że są to sfery kultury odległe od siebie o miliony lat świetlnych, brzmi całkiem sensownie, a porównanie zmieniających się gustów muzycznych do tradycji domu rodzinnego i ewoluującej osobowości to czysta poezja.

Zadie Smith pisze, że jest kobietą o wąskich horyzontach, ukierunkowaną tylko na literaturę, w której też przypina sobie łątkę pisarki-amatorki. Nie jest to jednak prawda. Widzi mi się, ukazują właśnie jej wszechstronną wiedzę na temat literatury, filozofii, kina, malarstwa i muzyki. Za każdym razem, gdy pisarka wspomina jakąś powieść, poetę, opowiada o wystawie malarskiej, cytuje filozofów i klasyków, czy uchyla rąbka tajemnicy skrywającej życie prywatne, czytelnik czuje się lekko zawstydzony swoją niewiedzą i brakiem rozeznania. Jednak gdy w tekście pojawiają się znane nam tytuły, rozpiera nas duma i radość z faktu, iż nie jest tak źle, skoro choć ułamek z tego, co chłonie Zadie Smith, jest i nam znane.

Hasło promocyjne Widzi mi się głosi, iż jest to „Manifest Zadie Smith„. Słowo manifest ma kilka definicji, spośród których tylko dwie opisują z grubsza tę książkę. Manifest jest wyrazem czyichś uczuć lub poglądów i publicznym protestem, skarga. Czy faktycznie ten zbiór felietonów i recenzji o bardzo szerokiej tematyce można nazwać manifestem? I czemu do jednego worka wrzucono eseje oraz recenzje? Wydaje się to trochę nieprzemyślanym posunięciem. W każdym razie Widzi mi się jest bardzo ciekawą książką, którą należy czytać powoli, wspomagając się słownikami, encyklopediami i internetem. Gdyby autorka nie miała już w dorobku powieści pod tytułem O pięknie, byłby to idealny tytuł dla tego tomu.

www.oczytanyfacet.pl

Zadie Smith ma tak niezwykły dar pisania i opowiadania, że gdy czytamy jej teksty niebeletrystyczne zebrane w tomie Widzi mi się, stajemy się na chwilę częścią jej otoczenia. Widzimy i przeżywamy to, co ona, idziemy razem ulicą, wspólnie odczuwamy oburzenie na widok świeżo wybudowanego muru wokół jej starej szkoły, i godzinami kontemplujemy wystawę w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Anna Gavalda jest niekwestionowaną mistrzynią współczesnej prozy. Pisze świetne powieści, nowele, jak i krótkie opowiadanka, i za każdym razem jest to oryginalny tekst. Zarówno pod względem treści, jak i formy. Bardzo płynnie i z gracją przechodzi od typowo powieściowej lekkości do ciężaru psychoanalizy. W swoje utwory wplata bowiem zawsze jakiś pierwiastek psychologii, skupiając się na jednostce, na konkretnym człowieku. Nie męczy przy tym czytelnika wielostronicowymi analizami, rozdrapywaniem ran i podcinaniem sobie żył.

Jest świetną obserwatorką, co w tomie opowiadań Rozbrojeni udowadnia po raz kolejny. Najnowsza próbka jej talentu to zaledwie siedem krótkich historii, które do książki zostały wybrane według dobrze przemyślanego klucza. Gavalda pisze o samotności i poszukiwaniu lekarstwa na nią, ale to jest tylko pretekst do tego, by bohaterów owych opowiadań poddać surowej, acz pełnej sympatii, zrozumienia i współczucia krytyce. Tyka ich palcem, mówiąc „Uciekasz przed bliskością tchórzu„, „Jesteś egoistą zapatrzonym w siebie„,”To ty jesteś źródłem swoich problemów„ ,„To tylko powierzchowność, przestań się pod nią ukrywać”. Wytykając te i wiele innych wad, napisanym przez siebie postaciom, tak naprawdę mówi do nas, poruszając ospałe sumienia.

Jej bohaterami są ludzie młodzi, w średnim wieku, oraz ci, którzy przekroczyli już tę granicę i dołączyli do grona osób starszych. Są to i kobiety i mężczyźni. W każdą z tych postaci, czy to zbuntowaną emigrantkę z Europy Wschodniej, młodą wdowę z problemem alkoholowym, starszego pana żegnającego zmarłego przyjaciela, czy trzydziesto parolatka wracającego do domu po suto zakrapianym alkoholem i używkami weekendzie, Gavalda wczuwa się bardzo dokładnie. Niemal wchodzi pod ich skórę, a nam pozostaje tylko zastanawiać się, jak to jest możliwe być jednocześnie młodą kobietą, starym mężczyzną i wszystkim, co pomiędzy nimi.

W pozornie banalnych historiach, pisanych i czytanych z lekkością słodkiej bezy, Anna Gavalda ukrywa wiele ważkich dla nas problemów i emocji. Jednym, prostym zdaniem potrafi wywołać łzy albo uśmiech. Pozostaje przy tym stonowana i delikatna, nie ciągnąc czytelnika na siłę w rozpacz albo głośny i rubaszny śmiech. Tak jak głosi napis na okładce, jest to książka „o cudownie uzdrawiającej mocy”. Oczyszcza i pozwala wziąć naprawdę głęboki oddech. Nie sposób się nie zgodzić z redaktorem „La Parisienne„, który twierdzi, że Rozbrojeni to „czyta przyjemność czytania”.

Anna Gavalda jest niekwestionowaną mistrzynią współczesnej prozy. Pisze świetne powieści, nowele, jak i krótkie opowiadanka, i za każdym razem jest to oryginalny tekst. Zarówno pod względem treści, jak i formy. Bardzo płynnie i z gracją przechodzi od typowo powieściowej lekkości do ciężaru psychoanalizy. W swoje utwory wplata bowiem zawsze jakiś pierwiastek psychologii,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Powieść tak złożona, jak Rybacy Chigozie Obioma, trafia się bardzo rzadko. Opowiada o smutnych, tragicznych wręcz wydarzeniach, które dotykają pewnej nigeryjskiej rodziny, ale jest pełna nadziei, tryska pozytywną energią. Bardzo realistyczna w opisach, jednocześnie niezwykle baśniowa, obfituje w kompletnie obcą dla nas duchowość. Czaruje obrazami i specyficznym rytmem narracji. Jest jak rzeka, w której tytułowi rybacy łowią ryby. Gdy zanurzysz się w jej toni, nie ma innego wyjścia, jak dopłynąć do jej końca.

A jest on niespodziewany. Z opisu wydawcy, dowiadujemy się co, jest punktem wyjścia dla głównego, wątku, wizyta nastoletnich chłopców nad rzeką i spotkanie z lokalnym wariatem-prorokiem, który wieszczy jednemu z nich rychłą i bolesną śmierć. Nic jednak nie zapowiada finału powieści, a to zdarza się coraz rzadziej, który jest wstępem do nowej, nieznanej historii, dalszych losów rodziny. Czy los zlituje się nad nimi? Co jeszcze spotka braci i ich zniszczonych żalem rodziców? Tego się nie dowiemy. Autor zostawia swoich bohaterów w jednym z punktów zwrotnych. Benjamnin i jego rodzina otrzymują nowe, czyste karty, i tylko od nich zależy, jak je zapiszą, którą z nieliczonej ilości dróg teraz pójdą.

Cała powieść Rybacy składa się właśnie z takich niedopowiedzeń. Począwszy od samej przepowiedni, której nikt nie usłyszał w całości, oprócz średniego brata. Czy jednak na pewno dobrze usłyszał? Czy w ogóle cokolwiek dotarło do jego uszu poprzez hałas silników przelatującego samolotu? A może to tylko zmyślił? Czy gdyby nie wypowiedział na głos rzekomej przepowiedni szaleńca, cokolwiek złego by się wydarzyło? Może była to samospełniająca się przepowiednia i jej przemilczenie albo puszczenie mimo uszu nie dopuściłoby do jej wykonania? I w końcu co się takiego wydarzyło? Chigozie Obioma nie opisuje sceny, w której dochodzi do zabójstwa. Na chwilę przed tym, przenosi akcję, by powrócić do dramatu, gdy jest już po wszystkim. Wersja wydarzeń, jaką poznajemy, choć bardzo prawdopodobna, to tylko opinia rodziny i osób postronnych i równie dobrze może być daleka od prawdy.
Nie ma niezbitych dowodów na to, że było inaczej, ale też nie ma stuprocentowej pewności, że faktycznie miała miejsce tak potworna, niemal antyczna, tragedia. Zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę najnowszą historię Nigerii, włamania na prywatne posesje, krwawe zamieszki w latach dziewięćdziesiątych XX wieku, która to jest obecna w powieści Rybacy, silnie powiązana z losami rodziny. Owe historyczne i społeczne wątki, ukazujące Nigerię bez upiększeń, od środka, taką, jaką znają tylko tubylcy, i nigdy nie pozna nawet najbardziej hardcorowy podróżnik. Obraz ten fascynuje i jednocześnie odpycha.

Aktualnie proza Chigozie Obioma nie ma sobie równych w literaturze światowej. Jest tak niezwykła i egzotyczna, że najtrafniejszym skojarzeniem będzie rytualny taniec rdzennych mieszkańców Afryki. To jednak nie to ani liczne nawiązania do wydarzeń ostatnich dekad ubiegłego wieku, które wstrząsnęły Nigerią, są w Rybakach najcenniejsze. Skarbem, jaki skrywa powieść Obioma, jest rodzina i łącząca ją więź. Czytając Rybaków, ma się wrażenie obcowania z realnymi ludźmi, bardzo niedoskonałymi, pełnymi obaw, kompleksów, myślących stereotypami, ale przez to jakże prawdziwych. Rodzice są surowi i wymagający, ale bezgranicznie kochający swoje dzieci. A oni, zwłaszcza najstarsi, czterech braci, są połączeni bardzo silnymi więzami, na które składają się miłość, podziw, szacunek i lojalność. Więzy te, są w stanie przetrwać rozłąkę trwającą lata. Przezwyciężają nawet śmierć.
W Rybakach można łowić morały jak ryby w rzece. Największym i może najbardziej pospolitym okazem, jest przestroga, by dobrze się zastanowić, zanim cokolwiek zrobimy, by nie podejmować pochopnych decyzji.

www.oczytanyfacet.pl

Powieść tak złożona, jak Rybacy Chigozie Obioma, trafia się bardzo rzadko. Opowiada o smutnych, tragicznych wręcz wydarzeniach, które dotykają pewnej nigeryjskiej rodziny, ale jest pełna nadziei, tryska pozytywną energią. Bardzo realistyczna w opisach, jednocześnie niezwykle baśniowa, obfituje w kompletnie obcą dla nas duchowość. Czaruje obrazami i specyficznym rytmem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Podróż zimowa jest zbiorem opowiadań, które powstawały przez dwie dekady, jak wyjaśnia Jaume Cabré. Ten długi przedział czasowy jest niestety dosyć widoczny. Opowiadania różnią się jakością. Większość z nich zbliża się do przeciętności i tylko niektóre przekraczają tę granicę.

To, co mogliśmy już poznać w innych książkach katalońskiego pisarza, czyli sztuka, muzyka i wszelkie złe, haniebne uczucia, które biorą człowieka w posiadanie, są i tutaj. Jest więc hipokryzja, rządza władzy, chciwość, która zaślepia, ignorancja i nieszczęśliwie ulokowane uczucia. Wszystko to jednak wydaje się sztuczną kreacją jak opowieść trzeciego stopnia, czyli snuta przez bohaterów opowieści, przytaczanej przez postać z czytanej aktualnie książki, albo fragment większej całości. Zgrabnie napisany, ale oderwany od macierzy, nie przedstawia większej wartości, znaczenia zgubiły się gdzieś, obumarły jak poprzerywane nerwy.

Czytasz i czekasz, aż pojawią się jakieś przemyślenia, jakieś pytania, na które odpowiedzi szukalibyśmy wprost w opowiadaniach, albo między wierszami. Nic się niestety nie dzieje. Im bardziej czytelnik się skupia i próbuje wejść w świat wykreowany przez pisarza, tym bardziej czuje się odepchnięty. Być może było to zamierzone działanie Cabré, który podsuwa nam te opowiadania jako przynętę, by zaraz postawić znak STOP. Chcesz więcej? Sięgnij po moje powieści. Gdy jednak przypomnimy sobie czas, w jakim opowiadania powstawały, przypuszczenie to traci rację bytu.
Jaume Cabré w swoich powieściach czaruje formą i konstrukcją, choć bywa też bardzo męczący, jak na przykład w Wyznaję. Próbuje też rozpalać umysły swoich czytelników, przyrządzać dla nich prawdziwą, duchową strawę, ale to niekoniecznie mu wychodzi. W Podróży zimowej brakuje tej zaskakującej formy, bo i też pisarz nie dał sobie na to szans w tak krótkich utworach. Jeśli jest w nich coś naprawdę wartościowego, to tak głęboko ukryte, że dostrzegą to tylko czytelnicy o niezwykłej i rzadkiej wrażliwości.

www.oczytanyfacet.pl

Podróż zimowa jest zbiorem opowiadań, które powstawały przez dwie dekady, jak wyjaśnia Jaume Cabré. Ten długi przedział czasowy jest niestety dosyć widoczny. Opowiadania różnią się jakością. Większość z nich zbliża się do przeciętności i tylko niektóre przekraczają tę granicę.

To, co mogliśmy już poznać w innych książkach katalońskiego pisarza, czyli sztuka, muzyka i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Błoto Hillary Jordan z pewnością jest dla amerykanów bardzo ważną powieścią. Takim namacalnym wyrzutem sumienia i przestrogą, gdyż najwyraźniej rodacy pisarki nie potrafią uczyć się na błędach. Hillary opowiada o tym, co dla jej kraju jest najbardziej bolesne i wstydliwe zarazem. Powraca do tematu niewolnictwa, segregacji i nienawiści na tle rasowym. To jednak nie wszystko, o czym opowiada Błoto.

Znajdziemy tu dysfunkcyjną rodzinę. Zgorzkniałego papę, żyjącego według wpojonych mu dawno temu zasad, oraz w cieniu własnych synów, z czym nie może się pogodzić. Swoje frustracje wyładowuje na otoczeniu. Jego dzieci, weteranów dwóch wojen światowych, dla których już dawno przestał być bohaterem, a rzeczywistość pozbawiła ich złudzeń. Jest też brutalny i zdegenerowany ojciec alkoholik. I znów na scenę wkraczają zasady i tradycja przestrzegane od pokoleń. Ojciec i mąż, nieważne jakim jest człowiekiem, to świętość. Mimo że nie są już wzorem do naśladowania, opoką, nawet gdy z premedytacją krzywdzą własne dzieci, przeciwstawienie się im jest niemal niemożliwe.

Ważną, jeśli nie najważniejszą rolę w powieści odgrywają kobiety. Wycofana Laura, której prawdziwe ja budzi się tylko na chwilę. Silna i odważna, oddana rodzinie Florence. Zdesperowana, zniszczona przez życie, będąca na skraju szaleństwa Vera. Bezbronna Resel, zmuszona do tego, by schować dumę i obcować z wrogiem. Kobiety te przedstawiają różne rodzaje macierzyństwa, które łączy jedna cecha-poświęcenie wszystkiego dla tej właśnie roli, dla swoich dzieci i bezpieczeństwa rodziny. To one są motorem tej historii. Mają bezpośredni lub pośredni wpływ na konkretne wydarzenia.
Błoto jest świetnie napisaną i równie dobrze przetłumaczoną powieścią. Każdy z rozdziałów jest odpowiednio wyważony i przemyślany. Skonstruowany tak, by jego zakończenie pozostawiało w czytelniku odrobinę napięcia, na tyle dużą, by obrócić stronę i czytać dalej. Historia McAllanów oraz Rosnela i jego rodziny wciąga przede wszystkim swoją złożonością. Jest tu bowiem odrobina Szekspira, w postaci zakazanej miłości do krewnego. Jest typowa dla amerykańskiego południa historia o uciskaniu i wyzyskiwaniu murzynów przez sprawiedliwych białych panów. Jest też trochę z Remarqua, ale i Ericha Segala. Ten ostatni pojawia się, gdy Rosnel wspomina swój pobyt w Europie podczas wojny i odkrycie obozów koncentracyjnych. Niemal identyczną scenę, nie wyłączając tego, że jej bohaterem jest czarnoskóry żołnierz, przeczytamy w Doktorach.

Trochę rozczarowuje zakończenie książki. Umiejscowienie akcji, zarówno w czasie, jak i przestrzeni, dobór bohaterów dramatu, a także aura towarzysząca wydarzeniom sugerują, że będziemy świadkami spektakularnego nieszczęścia i niesprawiedliwości. Finałowa scena rozgrywa się w nocy, podczas ulewnego deszczu i choć kończy się tragicznie, to nie aż tak bardzo, jak sugerowała wcześniej autorka. Burza przyniosła straty i decyzje, których nie da się już odwrócić. Po niej jednak, jak zawsze wychodzi słońce, a dla Laury gdzieś w oddali migocze nawet tęcza. Tylko między słowami da się wyczytać, że gdzieś tam skrywa się jeszcze nieszczęście, które prędzej czy później dopadnie bohaterów.

www.oczytanyfacet.pl

Błoto Hillary Jordan z pewnością jest dla amerykanów bardzo ważną powieścią. Takim namacalnym wyrzutem sumienia i przestrogą, gdyż najwyraźniej rodacy pisarki nie potrafią uczyć się na błędach. Hillary opowiada o tym, co dla jej kraju jest najbardziej bolesne i wstydliwe zarazem. Powraca do tematu niewolnictwa, segregacji i nienawiści na tle rasowym. To jednak nie wszystko,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Traktat o łuskaniu fasoli jest uniwersalną powieścią o życiu. Jej centralnym punktem jest narrator, starszy mężczyzna łuskający fasolę, i w trakcie opowiadający o swoim życiu obcemu mężczyźnie, który pojawił się w jego domu niezapowiedziany. To wokół niego skupiają się wszystkie wydarzenia, jest okiem cyklonu, jakim jest życie. Główny bohater i narrator był prawdopodobnie napisany jako everyman, ale dziś już nie każdy może wejść w jego rolę.

Czas nieubłaganie brnie do przodu. Tylko przez chwilę biegniemy równo z nim. Szybko jednak nas wyprzedza, pozostawiając w tyle kolejne pokolenia. Na to właśnie uwagę czytelnika kieruje Wiesław Myśliwski. Powieść jest przepełniona nostalgią za minionym życiem, nawet jeśli nie było ono idealne, ale także spokojną rezygnacją, oczekiwaniem na koniec. Między twardymi, oschłymi słowami narratora wyczuwalny jest też żal do samego siebie. Żal o to, że się zostało, a wszyscy bliscy odeszli tak nagle i gwałtownie, bez możliwości pożegnania się.

Sposób prowadzenia narracji, luźne, trochę chaotyczne opowiadanie o przeszłości, otwarcie się przed nieznajomym to już prawie relikt przeszłości. Jeszcze kilkanaście lat temu często zdarzało się, że ktoś obcy, najczęściej starsza osoba, przysiadał się na przystanku, czy też w kolejce i zaczynał dzielić się z nami swoimi przemyśleniami, a nierzadko także historią życia. Skutek samotności. Dziś samotnych ludzi jest więcej, ale zdecydowanie mniej tych, którzy potrafią tak po prostu rozmawiać i słuchać.

W biografii głównego bohatera znajdziemy dwa nieprawdopodobne zbiegi okoliczności. Pierwszy z nich to spotkanie w jednej z restauracji podczas wieloletniego pobytu za granicą rodaka, z którym nawiązuje dosyć dziwną znajomość. Ów mężczyzna jest właścicielem domku letniskowego w rodzinnych stronach narratora i tam też na starość trafia nasz bohater. Drugim jest jeszcze bardziej przypadkowe spotkanie z synem niemieckiego żołnierza, który najprawdopodobniej zastrzelił jego rodzinę. Zdaje się, miał to być przyczynek do rozważań nad losem człowieka, czy rządzi nim przypadek, czy też przeznaczenie, ale coś tu mocno zgrzyta i nie przystaje do siebie.

Traktat o łuskaniu fasoli i ostatnią jak na razie powieść Wiesława Myśliwskiego, Ostatnie rozdanie, dzieli siedem lat. Czytając Traktat o łuskaniu fasoli, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że jest on wprawką do Ostatniego rozdania. Fabularnie obie powieści są oryginalne, nic się w nich nie powtarza, ale są też do siebie bardzo podobne pod względem konstrukcji, głównego bohatera i narratora, narracyjnie, a także w przedstawieniu świata.

W Traktacie pisarz bawi się i eksperymentuje z formą, pozwalając sobie na spacer po niebezpiecznym gruncie opowieści w opowieści. I niestety, gdy w opowieści starego stróża ktoś zaczyna opowiadać swoją historię, czytelnik przedziera się przez te fragmenty jak przez bagno, co rusz wracając do przeczytanych już akapitów, by upewnić się, czy przypadkiem nie zgubiło się wątku. Lekkość lektury i płynąca z niej przyjemność gdzieś znikają.

Recenzja z bloga www.oczytanyfacet.pl

Traktat o łuskaniu fasoli jest uniwersalną powieścią o życiu. Jej centralnym punktem jest narrator, starszy mężczyzna łuskający fasolę, i w trakcie opowiadający o swoim życiu obcemu mężczyźnie, który pojawił się w jego domu niezapowiedziany. To wokół niego skupiają się wszystkie wydarzenia, jest okiem cyklonu, jakim jest życie. Główny bohater i narrator był prawdopodobnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mamy wiele mitów dotyczących historii i miejsca w świecie nas jako narodu. Większość zapewne słyszała o potomkach Polaków żyjących gdzieś tam na egzotycznych wyspach i o uwielbieniu przez miejscowych dla narodu żyjącego nad Wisłą. Gdzie dokładnie żyją ci potomkowie polskich legionistów, to już nie wiadomo i niewiedza ta nie spędza nam snu z powiek. Jest jednak ktoś, kto zainteresował się tematem. Tomasz Pindel postanowił odnaleźć te przysłowiowe ziarna prawdy, obejrzeć je dokładnie pod lupą i potwierdzić ich wiarygodność, lub jej bark.

Kultura iberoamerykańska jest bliska autorowi Za horyzont. Tomasz Pindel pisał już wcześniej o realizmie magicznym i fantastyce w literaturze hispanoamerykańskiej, przetłumaczył wiele książek z języka hiszpańskiego na polski, a także poczynił biografię Mario Vargas Llosy. Tym razem bliżej przyjrzał się polskiej twarzy Ameryki Łacińskiej, jej historycznemu tłu i współczesności, wiele miejsca poświęcając także kulturze, a w szczególności literaturze. Wątki literackie zmuszają do refleksji nad polską literaturą, zwłaszcza nad wielkimi nazwiskami jak Mrożek czy Gombrowicz. Wnioski płynące z tych rozważań dla każdego czytelnika będą z pewnością inne.

Dosyć wnikliwa analiza polsko-latynoskich baśni, analiza u samych źródeł, czyli w miejscach, które tworzyli polscy emigranci, w których mieszkali, gdzie dziś żyją ich potomkowie, daje wyczerpujący obraz obecnej „polskiej Ameryki Łacińskiej”. Wędrując przez Chile, Argentynę, Brazylię, Meksyk i Haiti, Tomasz Pindel odwiedzał miejsca owiane legendą, spotykał się z potomkami pierwszych emigrantów, rozmawiał z dzisiejszą emigracją. Polacy i polskość wciąż jest tam wyraźnie obecna, ale głównie wśród nowo przybyłych i tubylców, w których drzewach genealogicznych znajdują się polscy przodkowie.

Siłą rzeczy z każdym kolejnym pokoleniem, kolejnym rokiem, wszystko to coraz bardziej się rozmywa i coraz trudniej jest dotrzeć do prawdy. W większości przypadków się to nie udało. Tomasz Pindel nie pozostawia nas jednak bez pomocy. Jeśli jakiejś opowieści o naszych rodakach w krajach latynoskich nie da się w stu procentach uznać za prawdziwą, pisarz przytacza fakty przemawiające zarówno za wiarygodnością, jak i jej brakiem, a decyzję pozostawia nam, czytelnikom. Dzięki temu poznajemy w dużej mierze nieznaną lub zapomnianą historię, głównie Polski i krajów docelowych dla naszej emigracji, ale też państw ościennych.

Tematyka historyczna, zwłaszcza gdy jest obdzierana z mitologicznego mchu, może odstraszać czytelników. U Tomasza Pindla tak nie jest. Autor ma lekkie pióro i dar opowiadania, którego nieraz próżno szukać nawet u tych najbardziej cenionych i chwalonych twórców. Za horyzont wciąga jak dobra powieść i naprawdę trudno się od lektury oderwać. A książkę tę trzeba czytać powoli, najlepiej kilkakrotnie wracając do wybranych fragmentów. Można czytać także jako kilka odrębnych mini książek, o każdym z krajów Ameryki Łacińskiej osobno. Tomasz Pindel przywołuje tyle nazwisk i miejsc, wydarzeń z historii Polski oraz krajów latynoskich, że będzie to nawet wskazane. Inaczej trudno jest zapamiętać je wszystkie. W jaki sposób to zrobić to już indywidualna decyzja czytelnika. Przeczytać jednak trzeba, bo to bardzo ważna i ciekawa pozycja.

Recenzja pochodzi z bloga www.oczytanyfacet.pl

Mamy wiele mitów dotyczących historii i miejsca w świecie nas jako narodu. Większość zapewne słyszała o potomkach Polaków żyjących gdzieś tam na egzotycznych wyspach i o uwielbieniu przez miejscowych dla narodu żyjącego nad Wisłą. Gdzie dokładnie żyją ci potomkowie polskich legionistów, to już nie wiadomo i niewiedza ta nie spędza nam snu z powiek. Jest jednak ktoś, kto...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Początek Outsidera, mniej więcej do strony 200., to naprawdę dobra powieść, trzymający w napięciu policyjny thriller. Brutalne morderstwo na tle seksualnym, dokonane na nastoletnim chłopcu, które miało miejsce tuż przed rozpoczęciem akcji Outsidera. Nierozwiązywalna sprawa zabójcy, który w tym samym czasie przebywał w dwóch, dosyć oddalonych od siebie miejscach, co potwierdzają świadkowie i dowody, w tym odciski palców i ślady DNA naprawdę intrygują. Czytelnik nie wie jakie stanowisko powinien zająć, uznać Terry’ego Maitlanda za winnego, czy jednak uwierzyć w jego niewinność. nie ułatwia podjęcia decyzji, wplatając w fabułę drobne ślady przemawiające za jedną i drugą wersją.

Wątpliwości co do winy Terry’ego i udziału siły nadprzyrodzonych, pojawiają się natomiast dosyć szybko u bohaterów powieści. Sceptyczny wobec wszystkiego, co nieracjonalne, detektyw policyjny Ralph Anderson, święcie wierzy w winę Terry’ego, wiarę swoją budując na niepodważalnych dowodach. Jednakże i on zaczyna w końcu powątpiewać, czując, że sprawa nie jest tak oczywista. Moment, w którym przechodzi od wątpliwości do niemal stuprocentowej pewności, że jego były przyjaciel i trener lokalnej drużyny młodzieżowej, nie zabił chłopca, to najsłabszy punkt w historii. Brak koszuli, w której dokonano zbrodni, wśród porzuconych ubrań, nie wiedzieć czemu dla detektywa łączy się z poparzonym mężczyzną obecnym przed budynkiem sądu w dniu postawienia Terry’ego w stan oskarżenia.

Outsider to taka kolażowa powieść, pozszywana z motywów znanych z wcześniejszych powieści mistrza grozy. Jest tu mała dziewczynka, której jako pierwszej ukazuje się potwór, i na początku nikt jej nie wierzy, sceptyczny niemal do końca policjant, odrobinę autystyczna, ale genialna pani detektyw, która przeżyła coś, co każe jej wierzyć w istnienie nadprzyrodzonych istot, i wreszcie mroczna i zła istota, wywodząca się z meksykańskich legend i nawiązująca do opowiadania Edgara Allana Poe. Kolejne rozdziały przynoszą więc następne rozczarowania. Ciekawy thriller przeradza się w opowieść bliską filmom klasy C i D, wyświetlanym kiedyś w ramach nocnego szaleństwa na którymś z kolej festiwalu Nowe Horyzonty.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że Stephen King napisał Outsidera z przymrużeniem oka. Na kartach książki jest mowa o tandetnych meksykańskich horrorach. Ktoś tam wspomina jedną z ekranizacji powieści pisarza. Outsider zostaje też porównany do Dyniogłowego, jednego ze stałych elementów amerykańskiej popkultury. Co kilka stron pojawiają się osobiste przemyślenia bohaterów, dotyczące na przykład pierwszych siwych włosów u współmałżonka i łączącej ich miłości, na którą ów fakt nie ma wpływu. Nie mają one związku z głównym wątkiem. Miały zapewne dodać bohaterom autentyczności, ale na tle całej fabuły wyglądają dosyć komicznie. Tak jak zorganizowanie grupy śledczo-pościgowej za Outsiderem, która trochę przypomina drużynę pierścienia, a trochę szalony, spontaniczny wyjazd grupki znajomych w poszukiwaniu kilkudniowej przygody i dobrej zabawy.

Outsider nie jest najlepszą powieścią w dorobku Stephena Kinga. Daleko jej do Lśnienia, Cmentarza dla zwierzaków, Skazanych na Shawshank, czy innych powieści i opowiadań z najlepszego okresu pisarza. Może jednak posłużyć jako dobry przerywnik między ambitniejszymi tytułami, jako lekki „odmóżdżacz„, oczywiście, jeśli lubi się tego typu literaturę.

Recenzja z bloga www.oczytanyfacet.pl

Początek Outsidera, mniej więcej do strony 200., to naprawdę dobra powieść, trzymający w napięciu policyjny thriller. Brutalne morderstwo na tle seksualnym, dokonane na nastoletnim chłopcu, które miało miejsce tuż przed rozpoczęciem akcji Outsidera. Nierozwiązywalna sprawa zabójcy, który w tym samym czasie przebywał w dwóch, dosyć oddalonych od siebie miejscach, co...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Białe łzy są jak muzyka. Jak ona mogą porwać czytelnika, pod warunkiem, że lubi się brzmienia psychodeliczne. Termin psychodelia najlepiej opisuje powieść brytyjskiego pisarza, Hari Kunzru.

Główny bohater powieści, Seth, biedny chłopak z prowincji, rozpoczyna studia. Poza zmianą miejsca zamieszkania, nic więcej w jego życiu się nie odmienia. Wciąż pozostaje tak samo bez znaczenia, dla niektórych niewidzialny. Ma jednak swój własny świat muzyki i talent do konstruowania urządzeń rejestrujących dźwięki. Pewnego dnia zostaje przyłapany przez najpopularniejszego chłopaka na uczelni, dziedzica wielkiej fortuny, kolekcjonera unikatowych płyt winylowych, Cartera, na podsłuchiwaniu za pomocą swojego wynalazku. Spotkanie to rodzi więź między młodymi mężczyznami, która odmieni ich życie.

Relacja Cartera i Setha, choć budzi pewne skojarzenia z Utalentowanym Panem Ripleyem, i początkowo można mieć pewne wątpliwości co do jej natury, nie jest nawet w ułamku homoseksualna. Seth żywi do bogatego kolegi wielkie uczucie, ale jest to przyjaźń połączona z wdzięcznością, jaką odczuwa pies wzięty ze schroniska. Seth jest wdzięczny za to, że został zauważony i przygarnięty, i nie opuszcza swojego Pana, wiodąc fajny żywot dzięki jego pieniądzom. Między nimi często dochodzi do spięć, które każdemu normalnemu człowiekowi w końcu dałyby do zrozumienia, że od Cartera trzeba się trzymać z dala.

Białe łzy nie są jednak kolejną opowieścią o tym, jak to chłopak z nizin za wszelką cenę stara się dostać do świata wyższych sfer. Seth ma takie ambicje, ale Hari Kunzru skupia się na czymś zupełnie innym, na nienawiści, która w powieści ma wiele twarzy. Po pierwsze rasizm, nienawiść do ludzi innej rasy, o innym niż nasz kolorze skóry. Po drugie nierówności społeczne i wynikająca z nich niechęć tych wyżej stojących, wobec maluczkich, pozbawionych środków i możliwości, by stawić im czoła. Źródłem nienawiści jest też zazdrość, zawiść, niespełnione, chore ambicje, poczucie bezsilności, a także przekonanie o własnej bezkarności.

Autor poświęca też wiele miejsca muzyce, która jest dla głównego bohatera bardzo ważna. Muzyka nie byle jaka, pierwotny, brudny blues, narodzony z rozpaczy czarnych niewolników. Gdy pojawia się w życiu Setha i Cartera, powoli przejmuje nad nimi kontrolę, prowadząc do obłędu i schizofrenii. Poznając tragiczną historię kolorowego muzyka, którego kariera zostaje brutalnie przetrącona już na samym początku, Seth przeżywa to tak bardzo, że staje się nim, a także zafascynowanym owym wokalistą kolekcjonerem winyli sprzed kilku dekad.

Powieść Białe łzy jest dosyć nierówna i może nieco zbyt oryginalna, a z pewnością zbyt ciężka dla przeciętnego czytelnika. Najpierw mamy długie, bardzo długie, zajmujące ponad połowę książki, wprowadzenie do głównego wątku. Poznajemy Setha i Cartera, obserwujemy ich barwne i wybuchowe życie. Odwiedzamy rodzinną rezydencję Cartera i przyjęcie na cześć jego brata. Seth czuje się coraz bardziej obco, a czytelnik powoli zaczyna się nudzić. I nagle bum. Dzieje się coś, co przywraca powieści życie, wywraca wszystko do góry nogami. Zaczyna się hard core, w którym tak jak u Davida Lyncha, trudno się odnaleźć. Chwilowe ożywienie szybko przeradza się w zmęczenie. Czytamy dalej tylko po to, by dowiedzieć się, co tak naprawdę się wydarzyło, a i to nie jest nam dane w pełni. Na skali satysfakcji strzałka zbliża się do rozczarowania.

Recenzja pochodzi z bloga www.oczytanyfacet.pl

Białe łzy są jak muzyka. Jak ona mogą porwać czytelnika, pod warunkiem, że lubi się brzmienia psychodeliczne. Termin psychodelia najlepiej opisuje powieść brytyjskiego pisarza, Hari Kunzru.

Główny bohater powieści, Seth, biedny chłopak z prowincji, rozpoczyna studia. Poza zmianą miejsca zamieszkania, nic więcej w jego życiu się nie odmienia. Wciąż pozostaje tak samo bez...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pomysł na świat przedstawiony w trylogii N.K. Jemisin może zachwycać. I udaje się to pisarce do momentu, gdy uświadomimy sobie jak wiele w nim zapożyczeń z innych dzieł literatury fantasy i SciFi, a także z kina.

Wszystko wskazuje na to, że ów świat to bardzo daleka przyszłość dzisiejszej Ziemi. Majaczące na horyzoncie ruiny wielkich budowli, pozostałości po pradawnej cywilizacji, skupiska ludzkie w postaci lepiej lub bardziej chronionych wspólnot i ogromne pustkowia, przemierzane przez wędrowców, ewentualnie ludzi nieprzynależących do żadnej wspólnoty. Można odnieść wrażenie, że to kontynuacja przygód Mad Maxa. Szkoła dla górotworów przywodzi na myśl najsłynniejszą szkołę w literaturze fantasy, a mianowicie Hogwart. Wykorzystywanie wadliwych żwirów jako naturalnych systemów ochrony przed trzęsieniami ziemi, podłączanie ich na stałe do wyszukanej maszynerii, to znowuż motyw zaczerpnięty z filmu Raport mniejszości. Główna bohaterka natomiast i wszystkie jej wcielenia, to żeńska wersja Geda z Ziemiomorza. W zasadzie różni ich tylko płeć i rodzaj nadprzyrodzonych zdolności.

Zbyt odtwórcze podążanie za mistrzami gatunku prowadzi do schematyczności i nudy. Fabularnie Piąta pora roku także nie zaskakuje czytelnika. Essun wędruje w poszukiwaniu córki, po drodze gromadząc swoja „drużynę pierścienia”, i w zasadzie nic się nie dzieje. Raz czy dwa wybuchnie jakiś wulkan, obudzony mocą któregoś z bohaterów, albo też jakaś plująca lawą góra zostanie uśpiona, ewentualnie ktoś popada w obłęd, czy też zostaje opętany, i mówi nie swoim głosem. Po miedzy tymi punktami w narracji, Essun i jej młodsze wcielenia oraz pozostałe postaci snują się i z braku innego zajęcia urządzają sobie orgietki.

Piąta pora roku jest powieścią na wskroś feministyczną, i to w najgorszym tego słowa znaczeniu. Fakt, że pierwsze skrzypce grają tutaj kobiety, nie jest ani trochę problem. Niestety mamy tu do czynienia niemal z samymi kobietami, a nieliczni mężczyźni są gejami, bardziej kobiecymi niż kobiety, biseksualni, transwestytami, a jeśli już są męskimi facetami, to bezbarwnymi, stanowiącymi jedynie osobowe tło. Kobiety natomiast są oczywiście mocarne, samodzielne, strzelają z kuszy, to one żądzą i stają przed odwiecznym problemem: dziecko czy praca i przygody. Przesada w żadną ze stron nie jest wskazana, a Jemisin okrasza ją jeszcze swoimi niecodziennymi fantazjami seksualnymi i, jak stereotypowa feministka na manifestacji, szokuje kutasami, fiutami i rżnięciem do nieprzytomności.

Można u Jemisin znaleźć nawiązania do sytuacji osób czarnoskórych, niewolnictwa, rasizmu i strachu przed odmiennością. Są one wyraźne, chwilami wręcz toporne, podane wprost na talerzu. To jednak tylko puste hasła i stereotypy, bez wniosków i jakiegoś przesłania dla potomnych. To wszystko, w połączeniu z wtórnością pisarki, jej niekonsekwencją w tworzeniu zaludnionego przez roggi i zjadaczy kamieni świata skutecznie zniechęca do sięgania po dalsze tomy.

Recenzja opublikowana pierwotnie na blogu:http://www.oczytanyfacet.pl/piata-pora-roku-n-k-jemisin/

Pomysł na świat przedstawiony w trylogii N.K. Jemisin może zachwycać. I udaje się to pisarce do momentu, gdy uświadomimy sobie jak wiele w nim zapożyczeń z innych dzieł literatury fantasy i SciFi, a także z kina.

Wszystko wskazuje na to, że ów świat to bardzo daleka przyszłość dzisiejszej Ziemi. Majaczące na horyzoncie ruiny wielkich budowli, pozostałości po pradawnej...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Winlandia, okrzyknięta współczesną skandynawską sagą, faktycznie z grubsza ją przypomina. Najbliżej niej jest styl autora, chwilami przywodzący na myśl Gösta Berling. Są w niej wikingowie, są wielkie bitwy, dalekie wyprawy morskie, i walka o władzę, nawet między najbliższymi krewnymi. Wszystko rozgrywa się także w skandynawskich krajobrazach, poza wielką bitwą w Irlandii i wyprawą do Winlandii, czyli do wybrzeży Ameryki. Czegoś jednak brakuje powieści Georga Mckay Browna, by uznać ją za stuprocentową sagę. Przynajmniej w takim znaczeniu, do jakiego przyzwyczaiła nas kultura masowa.

Powieści nie braknie krwawych scen batalistycznych, choć jest ich dosyć mało, jak na opowieść o czasach wikingów i średniowiecznych wojów. Poza wojaczką i morską żeglugą, życie bohaterów powieści jest jednak bardzo liniowe. Przede wszystkim, Winlandia łaknie zwrotów akcji, jak kania dżdżu. Te nie liczne zawirowania w akcji powieści, pojawiające się kilkakrotnie na kartach książki, raczej nie zaskakują czytelnika. Oprócz tego bohaterowie są zbyt grzeczni i łagodni.

Kiedy młody Ranald, uznany za zmarłego, powraca w rodzinne strony, i zastaje matkę na wygnaniu, a gospodarstwo dziadka we władaniu samozwańczego rządcy, byłego zbója i wikinga, podczas rozmowy godnej brytyjskich lordów najwyższego urodzenia, samą perswazją nakłania go do opuszczenia majątku. Podobnych scen znajdziemy w powieści jeszcze kilka, a czytając je, ma się ochotę zgrzytać zębami, i rzucać toporami. Ujmuje to autentyczności postaciom, spośród których niektóre istniały w rzeczywistości.
O czym tak naprawdę opowiada Winlandia? Z pewnością nie o tytułowej krainie, nazwanej tak przez jej pierwszego odkrywcę, czyli Ameryce. O kraina tej traktuje ledwie kawalątek powieści, choć potem niejednokrotnie pojawia się ona we wspomnieniach i marzeniach skandynawskich chłopów i możnowładców, jako cudowne miejsce, raj. Nie jest to też opowieść o wikingach, którzy również tylko z początku tej opowieści wysuwają się na pierwszy plan. Również Ranald nie jest głównym bohaterem książki. W pierwszy rozdziałach jako tako aktywny, im bliżej końca powieści, coraz bardziej bierny, przyglądający się wszystkiemu z boku, i na dodatek niesprawiedliwie osądzający innych.

Zdecydowanie głównym tematem i bohaterem Winlandii jest historia niezwykłego zakątka Europy, jakim są Orkady, Szetlandy i okoliczne wyspy. Wątki historyczne są jednak potraktowane również po macoszemu. Niezwykle chaotyczny opis bitwy pod Clontarf, a także skomplikowanych relacji między władcami Orkad, Jarlami, a ich zwierzchnikiem, Norweskim królem Olafem, nużą zanim jeszcze dobrnie się do połowy powieści. Sam historyczny władca, potężny i groźny król Olaf, wydaje się być sympatycznym wujaszkiem, a jego dwór przypomina ten z Alicji w krainie czarów.
Oprócz przemyconej sporej dawki historii, z trudem można doszukać się w Winlandii jakichś innych walorów. Niespójna fabuła, rozpływa się na boki, jak rozbita przez nieprzyjaciela flotylla okrętów, i osiada na mieliźnie, a czytelnik myśli tylko o tym by jak najszybciej dopłynąć do portu, i opuścić statek.

Recenzja opublikowana na blogu: http://www.oczytanyfacet.pl/winlandia-george-mackay-brown/

Winlandia, okrzyknięta współczesną skandynawską sagą, faktycznie z grubsza ją przypomina. Najbliżej niej jest styl autora, chwilami przywodzący na myśl Gösta Berling. Są w niej wikingowie, są wielkie bitwy, dalekie wyprawy morskie, i walka o władzę, nawet między najbliższymi krewnymi. Wszystko rozgrywa się także w skandynawskich krajobrazach, poza wielką bitwą w Irlandii i...

więcej Pokaż mimo to