-
ArtykułyCzytamy w weekend. 10 maja 2024LubimyCzytać258
-
Artykuły„Lepiej skupić się na tym, żeby swoją historię dobrze opowiedzieć”: wywiad z Anną KańtochSonia Miniewicz1
-
Artykuły„Piszę to, co sama bym przeczytała”: wywiad z Mags GreenSonia Miniewicz1
-
ArtykułyOficjalnie: „Władca Pierścieni” powraca. I to z Peterem JacksonemKonrad Wrzesiński9
Biblioteczka
2024-04-24
„Odwilż” Zuzanny Gajewskiej to trzeci tom serii o Ewelinie Zawadzkiej, właścicielce domu pogrzebowego w Młynarach. Do miasteczka zawitały marcowe roztopy, wiosna się zbliża, a Ewelina natrafia w Baudzie na topielca. Rusza policyjne śledztwo, w które zaangażowani są Olek i Paweł Fabiańscy. Kim jest topielec? Jaki ma związek z młynarskim klubem sportowym? Czy sam się utopił, czy może ktoś mu w tym pomógł?
Równolegle z toczącym się śledztwem autorka wprowadza czytelnika w narrację o tym, co wydarzyło się WCZEŚNIEJ, w rodzinie Elżbiety Wojtasik. Matki i ofiary przemocy domowej. Na ile śledztwo, topielec i rodzinna historia Wojtasików się łączą, przekonajcie się sami.
Zuzanna Gajewska w tej powieści zaczyna od wody i dziecięcej maskotki, a na matce i jej wyborze kończy. Cała historia jest mocno otoczona tematyką kobiecą, rodzinną i przemocy domowej. Zarówno tej fizycznej, jak i psychicznej. Obie pozostawiają trwały ślad w ciele, wspomnieniach i duszach bohaterów. Muszę ostrzec, że sceny w „Odwilży” są bardzo mocne i na długo, boleśnie pozostają w czytelniku.
Poza tym autorka doskonale wplata w narrację różne tematy poboczne. A to o morsowaniu, a to o szacunku i zaangażowaniu, z jakimi Ewelina obchodzi się z ciałami nieboszczyków, by przejść do czasem nie najłatwiejszych relacji rodzicielskich. Zwłaszcza tych związanych z naprzemienną opieką rodzicielską.
Książka mocna, bolesna i niezwykle ważna. Okładka Mariusza Banachowicza świetnie korespondująca z fabułą. A temat śledztwa to tylko przezroczysty woal, spod którego wyłania się dramat rodziny. Polecam i czekam na więcej. Wszak na końcu tej opowieści sparaliżowany zdumieniem czytelnik pozostaje z pytaniem na ustach: Co teraz z Eweliną?
„Odwilż” Zuzanny Gajewskiej to trzeci tom serii o Ewelinie Zawadzkiej, właścicielce domu pogrzebowego w Młynarach. Do miasteczka zawitały marcowe roztopy, wiosna się zbliża, a Ewelina natrafia w Baudzie na topielca. Rusza policyjne śledztwo, w które zaangażowani są Olek i Paweł Fabiańscy. Kim jest topielec? Jaki ma związek z młynarskim klubem sportowym? Czy sam się utopił,...
więcej mniej Pokaż mimo to
"Drag to praca, nauka i sztuka, w której trzeba walczyć o to, żeby zaistnieć, pokazać się i przetrwać" - tak stwierdza w jednym z wywiadów Andrzej Szwan, bohater książki "Lulla La Polaca" Wiktora Krajewskiego, czyli Lulla. Nie omieszka też zaskoczyć czytelnika, że zwierciadłem duszy są... dobrze usytuowane i namalowane brwi i doklejone rzęsy. Oczywiście u drag queen, by zwrócić uwagę publiczności na oczy. No i może jeszcze tym, że artysta drag nie musi być omnipotentny. Jak się okazuje damę Lullę maluje nie Andrzej Szwan, a profesjonalna wizażystka Ania Czyżykiewicz lub w jej zastępstwie Ania Piechocka.
Jednak ta opowieść to nie tylko historia Lulli, która na scenie drag zaistaniała w wieku lat siedemdziesięciu czterech i od dwunastu lat daje radę się na niej prezentować, zadając szyku, wzbudzając podziw i obdarzając widzów niespożytą energią. Od czasu do czasu Lulla dopuszcza do głosu Andrzeja. Zdarza się, że w jednej wypowiedzi pojawiają się oboje, naprzemiennie oczywiście. Rzecz o tyle ciekawa, co na początku troszkę irytująca, by wraz z opowieścią stać się zjawiskiem znajomym, czytelniczo oczywistym. Jakby przekomarzało się dwoje bliźniąt ku uciesze i zaciekawieniu odbiorców.
Kiedy czytałam wywiad z Lullą i Andrzejem towarzyszyło mi wiele emocji. Rzekłabym tęcza barw i kolorów. Czułam złość, że Andrzej jako roczny chłopiec zostaje bez rodziców. Radość, kiedy znajduje rodziców wraz z całą ich miłością, czułością, troską i akceptacją w osobach ciotki (siostry biologicznego ojca) i jej męża, a potem kolejnej ciotki (również siostry biologicznego ojca). Ból związany z obcością, brakiem więzi między biologicznymi rodzicami a ich dzieckiem. Ulgę, że Andrzej sobie to umiał na swój sposób wytłumaczyć i bardzo dorośle zaakceptować, bez żalu, z szacunkiem. Dobrą energię, gdy Lulla na przemian z Andrzejem mówią o teatrze, aktorstwie i dragu. Zniesmaczenie pikietami, gromadzeniem się przy grzybkach, dość dosadnym i wulgarnym słownictwem związanym z seksem. To mi nie leżało, ale chyba dobrze oddawało męski świat gejów PRL-u.
Chyba jednak najbardziej podoba mi się w tej opowieści, a właściwie zgrabnie prowadzonym przez Wiktora Krajewskiego wywiadzie, wielopoziomowość. Jest tu siermiężny PRL przeplatany kolorowymi kiecuszkami, makijażami i perukami stworzonymi naprędce, z tego co było pod ręką. Życie Andrzeja pracującego w męskim zawodzie, by na emeryturze wejść na scenę w blasku fleszy jako Lulla, jego kobiece ja. Są związki i rozwiązki. Bycie homoseksualnym chłopakiem, przygodny seks, jednak nie zawsze i nie z każdym. No i najważniejsze - puszczane zadziornie oko pod koniec opowieści. Któż tę historię snuł? Kto jest rozmówcą Wiktora Krajewskiego? Zgaduj zgadula czy to Andrzej, czy drag dama Lulla.
Opowieść Lulli przeciąga czytelnika przez nie jedno łoże, wciąga w blask fleszy na scenę. Kotłujemy się wraz z bohaterem przez czas niełatwych historii i oglądamy zmiany społeczne.
Polecam, chociaż z dopiskiem: OD LAT 18 I DLA LUDZI Z OTWARTYM UMYSŁEM I SERCEM.
"Drag to praca, nauka i sztuka, w której trzeba walczyć o to, żeby zaistnieć, pokazać się i przetrwać" - tak stwierdza w jednym z wywiadów Andrzej Szwan, bohater książki "Lulla La Polaca" Wiktora Krajewskiego, czyli Lulla. Nie omieszka też zaskoczyć czytelnika, że zwierciadłem duszy są... dobrze usytuowane i namalowane brwi i doklejone rzęsy. Oczywiście u drag queen, by...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-14
Zaczęłam dzień okrutnie, z malwersacjami, kłamstwami i brakiem szacunku do drugiego człowieka, do kobiet. Kończę przerażającą historię o Adamie Szulcu i jego ofiarach, czyli "Krew w piach" autorstwa Katarzyny Bondy.
Historia psychopaty mordującego swoje często wieloletnie kochanki zdarzyła się naprawdę. W fabularyzowanej wersji Kołobrzeg autorka zamieniła na Międzyzdroje, Mariusza G. "Krwawego Tulipana" na Adama Szulca, a oszukiwane, okradane i niestety mordowane ofiary na Katarzynę, Olgę i Zosię.
Dochodzą do mnie informacje, że czytelnicy pochłaniają tę historię w jeden wieczór. Ja ją sobie dawkowałam, bo nie wytrzymałabym takiego strzału napięcia, wyrachowania i bezwzględnego okrucieństwa na raz, na czytelniczy haps.
Po lekturze wciąż boli mnie nasza kobieca naiwność, łapanie w sieć kłamstw tanimi tekstami i udawaną grzecznością. Niby silne, a jednak słabe i naiwne. Zranione wcześniej, zakompleksione, więc z mgłą przed oczyma, łase na pochlebstwa. Przez wpajane od lat schematy, że przyjedzie książę na białym koniu? A może przez coraz bardziej obecny brak miłości i szacunku w dzisiejszym świecie? Zranienia i kompleksy?
Ta historia wręcz mnie paraliżuje, bo gdyby oprawcy nie złapano, nie osądzono i nie skazano schemat pokazuje, że ofiar byłoby jeszcze więcej niż te, które odnaleziono i te, których mogił nie znamy.
Na koniec pozwolę sobie przytoczyć powieściową Wandę Rudecką, która wyszła z tej historii cało, a co do udziału której w malwersacjach Adama w "Krwi w piach" śledczy pozwalają sobie na znak zapytania.
"To morderca w białych rękawiczkach, chociaż wiemy już z procesu, że rąbał je siekierą z zimną krwią po tym, jak wcześniej całował. Spotkanie z kimś takim to jak randka z diabłem. Orientujesz się, że podpisałaś cyrograf, i nie ma odwrotu". Dodam, że z diabłem przystojnym - niebieskookim, szarmanckim (do czasu i tylko dla tych, którzy będą użyteczni!) blondynem o ciepłym głosie (w powieści Katarzyny Bondy).
Zaczęłam dzień okrutnie, z malwersacjami, kłamstwami i brakiem szacunku do drugiego człowieka, do kobiet. Kończę przerażającą historię o Adamie Szulcu i jego ofiarach, czyli "Krew w piach" autorstwa Katarzyny Bondy.
Historia psychopaty mordującego swoje często wieloletnie kochanki zdarzyła się naprawdę. W fabularyzowanej wersji Kołobrzeg autorka zamieniła na Międzyzdroje,...
2024-04-07
"Wegetarianka" Han Kang to powieść złożona raptem z trzech rozdziałów. Narracja najpierw jest prowadzona przez męża Yong-hye, potem narrator ukazuje wydarzenia oglądane oczyma jej szwagra - artysty, by pod koniec oddać głos o cztery lata starszej siostrze bohaterki - In-hye. Sama wegetarianka mówi rzadko, mało, a jej potrzeby, lęki i wątpliwości śledzimy podczas koszmarów sennych oraz autodesrukcyjnych działań. Zwłaszcza kiedy Yong-hye przechodzi nagle na wegetarianizm, a z czasem w ogóle odmawia spożywania jakichkolwiek posiłków.
"Gdy przechodzę obok sklepu mięsnego, zasłaniam usta. U podstawy języka zbiera się ślina i napływa mi do ust. Moje wargi są wilgotne od cieknącej śliny. (...) Gdybym tak mogła zasnąć! Gdybym tak mogła zaznać spokoju choćby na jedną godzinę!". To jedne z pierwszych somatycznych objawów jakie towarzyszą buntowi żywieniowemu Yong-hye. Ten sprzeciw bohaterki jednak jest manifestem czegoś znacznie głębszego, co trzyma kobietę w swych szponach od wielu lat. Przemocy zaznawanej od najwcześniejszego dzieciństwa ze strony ojca, weterana wojny w Wietnamie. Zagubienia w patriarchalnym świecie, gdzie kobietę, jej ciało i głos traktuje się przedmiotowo, a nie podmiotowo.
To wszystko prowadzi czytelnika do prawdy o chorobie w rodzinie. Anoreksji i schizofrenii, które przyczyniają się do rozpadu. Mężowie tak jak się pojawili, tak też szybko odeszli, brat udaje, że problemu nie ma i odsuwa się. Rodzice zniknęli i milczą. Yong-hye pozostaje tylko starsza siostra. Przepełniona smutkiem, lękami, zmęczeniem, żalem i przytłoczona ogromem poczucia odpowiedzialności In-hye, którą również zaczyna pochłaniać obłęd.
"Wegetarianka" Han Kang sprawia czytelnikowi ogromny ból, niejednokrotnie napawa go obrzydzeniem, ale też i zachwytem, atakując feerią barw (zwłaszcza tych związanych z przyrodą). Atmosfera jest w niej ze strony na stronę bardziej duszna, przytłaczająca. Przerażenie rośnie wraz z utraconymi przez bohaterkę kilogramami. Pod wegetarianizmem kryją się tu przemoc, patriarchat, bunt, choroba, rozpad i zanikanie. Mocna, poruszająca powieść, od której trudno się oderwać. Pozostaje w czytelniku na długo.
"Wegetarianka" Han Kang to powieść złożona raptem z trzech rozdziałów. Narracja najpierw jest prowadzona przez męża Yong-hye, potem narrator ukazuje wydarzenia oglądane oczyma jej szwagra - artysty, by pod koniec oddać głos o cztery lata starszej siostrze bohaterki - In-hye. Sama wegetarianka mówi rzadko, mało, a jej potrzeby, lęki i wątpliwości śledzimy podczas koszmarów...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-06
Kiedy podczas wizyty w bibliotece rzuciła się mi w oczy książka Hanny Faryny-Paszkiewicz "Czechowicz. Hrabia, miś czy drań", wiedziałam, że muszę ją przeczytać. Głos misia Uszatka - ciepły, o niskiej, kojącej barwie. Kiedy pan Mieczysław śpiewał: "Pora na dobranoc, bo już księżyc świeci. Dzieci lubią misie, misie lubią dzieci" to nic i nikt nie odwiodłoby mnie w czasach mojego dzieciństwa od dziecięcej poduchy i przytulonego misia.
Pan Mieczysław dla mnie był i jest Misiem Uszatkiem o ciepłym, kołyszącym do snu po dobranocce głosie. No, może też jeszcze zbirem z ekranizacji "Szatana z siódmej klasy". Tam go nie lubiłam, czyli zagrał w punkt. Głos, gra i... I zdziwienie, gdy w pierwszym zdaniu biografii przeczytałam: "...jestem wnuczką Mieczysława Czechowicza". Z narastającym zaciekawieniem połykałam kolejne stronice "Czechowicz. Hrabia, miś czy drań", by prócz aktora zobaczyć w panu Mieczysławie człowieka.
Autorce udało się pokazać w tej biografii Mieczysława Czechowicza przede wszystkim jako aktora śpiewającego, teatralnego, filmowego, kabareciarza i głos radiowy. Niestety o życiu prywatnym niewiele czytelnik się dowiaduje. Są wypowiedzi kolegów i koleżanek po fachu, wspomnienie o rodzicach i bracie, a także żonie. Wszystko jednak wyłania się jakby zza kotary. Obraz jest niepełny, tajemniczy, wiele tu niedopowiedzeń, białych plam. Może dlatego że Mieczysław Czechowicz prywatność zachowywał dla siebie i to co domowe, bliskie sercu pozostało ukryte przed szerszą publicznością nawet po jego śmierci.
Można czuć niedosyt, ale... Wypada uszanować czyjeś prawo do prywatności, intymności. Na pewno warto sięgnąć po tę biografię, w której Czechowicz to przede wszystkim hrabia, miś i drań, czyli po prostu AKTOR, o którego kreacjach wypada pamiętać.
Kiedy podczas wizyty w bibliotece rzuciła się mi w oczy książka Hanny Faryny-Paszkiewicz "Czechowicz. Hrabia, miś czy drań", wiedziałam, że muszę ją przeczytać. Głos misia Uszatka - ciepły, o niskiej, kojącej barwie. Kiedy pan Mieczysław śpiewał: "Pora na dobranoc, bo już księżyc świeci. Dzieci lubią misie, misie lubią dzieci" to nic i nikt nie odwiodłoby mnie w czasach...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-26
Wejść na piramidę Cheopsa? Wchodzono w wieku XVI, a także w czasie najintensywniejszej egiptomanii. W wieku XX uczestnicy wycieczki szkolnej ponieśli znaczne uszczerbki na zdrowiu, mimo to byli wciąż tacy, którzy się nie bali i na nagrobkach śniadali, ba... oddawali się najbardziej intymnym aktom miłosnych uniesień. W końcu rządy egipskie wprowadziły dla śmiałków zakaz zdobywania szczytów piramid. Za łamanie go grożą wysokie kary finansowe, a także rok więzienia. Szczytów piramid nie da się zdobywać, grobowce od środka zobaczyć jednak można, chociaż są limity.
Faraonowie wznieśli swoje nagrobki tak, by pokazać nie tylko wielkość i boskość sobie współczesnym. Do dzisiaj piramida Cheopsa (Chufu) i jego drugiego syna Chefrena oraz wnuka Mykerinosa wzbudzają podziw i wodzą na pokuszenie złodziei. Zresztą poczynając od Snofru (ojca Chufu) boscy faraonowie byli i są ograbiani i na nic tu ich boskość się zdała.
Tajemnice piramid w Gizie i ich lokatorów wciąż pozostają nieodkryte. We wnętrzu nie ma mumii, hieroglify skrzętnie skrywają się pomiędzy blokami wapiennymi albo odpadły wraz z ich wartswą. Jedno jest pewne, bogowie-faraonowie idealnych piramid nie wznieśli. Ich nagrobkom bliżej do PRL-owskich budynków z wielkiej płyty, chociaż na zewnątrz bloki wapienne wydają się idealnie dopasowane. Jak widać od zawsze jak cię widzą, tak cię piszą.
Opowieść Szymona Zdziebłowskiego o piramidach w Gizie wciąż zostawia pytania dla potomnych. Wiemy, że robotnicy wznoszący wielkie piramidy niewolnikami nie byli, a Egipcjanie do budowy wykorzystywali sieć statków na Nilu i osły. Nie wiemy, gdzie podziała się mumia Chufu i co jeszcz skrywa pustynia wokół piramid.
W książce "Wielka piramida. Tajemnice cudu starożytności" Szymon Zdziebłowski przemyca sporo smaczków, które wciągają czytelnika niczym pustynne piaski. Jedynym mankamentem jest powtarzalność niektórych informacji. Być może to zamierzony zabieg, mający ułatwić zapamiętywanie czytelnikowi pewnych faktów. Na mnie zrobił wrażenie rzekłabym szkolne, kiedy nauczyciel kilka razy wspomina o czymś podczas zajęć. Uczniowie jednak często nie chcą słuchać lub informacje szybko wylatują z ich pamięci. Mimo to kto jest ciekawy historii faranów i ich grobowców, warto by sięgnął po tę mimo wszystko bardzo ciekawą i wieloaspektową opowieść.
Wejść na piramidę Cheopsa? Wchodzono w wieku XVI, a także w czasie najintensywniejszej egiptomanii. W wieku XX uczestnicy wycieczki szkolnej ponieśli znaczne uszczerbki na zdrowiu, mimo to byli wciąż tacy, którzy się nie bali i na nagrobkach śniadali, ba... oddawali się najbardziej intymnym aktom miłosnych uniesień. W końcu rządy egipskie wprowadziły dla śmiałków zakaz...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-18
„Stowarzyszenie umarłych poetów” N. H. Kleinbaum to powieść o szkole, dorastaniu i dostrzeganiu swojej ścieżki w życiu. Wszystko to pod okiem nietuzinkowego nauczyciela języka angielskiego, który pojawia się w męskiej rygorystycznej Akademii Weltona. Uczniowie nagle przekonują się, że można chwytać dzień, mieć własne zdanie, podążać za swoimi marzeniami, swoją ścieżką. Na ile to wszystko zakończy się szczęśliwie dla nich samych i nauczyciela Johna Keating, trzeba się przekonać.
W moich oczach to mądra, odważna książka o dorastaniu. Własnych wyborach i podążaniu swoją ścieżką. Powieść, która obala skostniałe myślenie dorosłych o ludziach młodych. Pokazuje doskonale jak szkodliwa dla młodego człowieka bywa projekcja rodzica, np. dotycząca zawodu.
W opowieści Kleinbaum jest jak w życiu. Nie ma tu jednoznacznie wygranych i jednoznacznie przegranych. „Stowarzyszenie umarłych poetów” tętni życiem i jego codziennymi cieniami i blaskami. Carpe diem, dopóki możesz.
„Stowarzyszenie umarłych poetów” N. H. Kleinbaum to powieść o szkole, dorastaniu i dostrzeganiu swojej ścieżki w życiu. Wszystko to pod okiem nietuzinkowego nauczyciela języka angielskiego, który pojawia się w męskiej rygorystycznej Akademii Weltona. Uczniowie nagle przekonują się, że można chwytać dzień, mieć własne zdanie, podążać za swoimi marzeniami, swoją ścieżką. Na...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-19
Gorzki portret kobiety uzależnionej od seksu. Dużo tu tańca na krawędzi. Zdrowie, emocje, rodzina, życie stawiane niżej niż spełnienie nieposkromionych żądz. Dramat kobiety, matki, człowieka.
Historia Anity jest mocna i bolesna. W jej opowieści jest prawda i zagubienie w labiryncie kolejnych, obcych ciał i wydzielin. Kobieta traci wiele, a autorka zostawia czytelników z pytaniem, czy z macek seksoholizmu można się uwolnić i wypłynąć z toni na powierzchnię.
Gorzki portret kobiety uzależnionej od seksu. Dużo tu tańca na krawędzi. Zdrowie, emocje, rodzina, życie stawiane niżej niż spełnienie nieposkromionych żądz. Dramat kobiety, matki, człowieka.
Historia Anity jest mocna i bolesna. W jej opowieści jest prawda i zagubienie w labiryncie kolejnych, obcych ciał i wydzielin. Kobieta traci wiele, a autorka zostawia czytelników z...
2024-03-05
Kiedy byłam mała, dziadek mawiał: "Przyjechały bose Antki". Dzięki Stasi Budzisz już wiem, o co chodzi. Tym określeniem Kaszubi mianowali i podobno wciąż mianują ludność napływową. Moja mama jest po babci Kujawianką, po dziadku Mazowszanką. Tata po mieczu Pomorzak, po kądzieli chłopak z Mazowsza. Rachunek jest zatem prosty - moje rodzeństwo i ja to kundelki w kaszubskiej Gdyni.
Czemu dziadek z Pomorza mianował nas z kaszubska, ironicznie? Zaznaczam, że wnuki kochał bardzo, rozpieszczał słodyczami i przyciągał mocnym charakterem oraz barwną osobowością. Był dziadkiem "uwędzonym" dymem papierosowym, czytelniczo rozmiłowanym w Biblii, co nie przeszkadzało Mu siarczyście przeklinać. Jednak Kaszubą nie był. Zatem czemu mówił niczym rodowici Kaszubi o napływowych? Tego nie wiem i już się nigdy nie dowiem, niestety.
Wiem jedno. Po lekturze "Welewetki" Stasi Budzisz nie jestem samotna w swojej niewiedzy i pomieszanej tożsamości, jeśli mowa o korzeniach. U Kaszubów jest niby ten sam język, ale w zależności od tego czy to północ, czy południe pojawiają się różne słowa np. na określenie babci, a także odmienna grafia. Flagi są dwie, zrzeszenia dwa, niezgoda co do tego, czy Kaszubów uznać za mniejszość, czy też nie dzieli ich na dwa fronty. Królowe Kaszub dwie - Swarzewska na północy i Sianowska na południu. Za to mamy jeden kaszubski Disneyland w Szymbarku, jedną deskę z księgi rekordów (przepraszam, ta też wystąpi razy dwa). Jeden haft kaszubski, który z ludowością ma niewiele wspólnego i jedno przebranie z czasów PRL-u, a nie jak wielu dotąd myślało strój kaszubski. Przaśność, kościelna czołobitność, kapsuła czasu zakopana dla potomnych i przygrywające temu dźwięki disco polo. Hmmm... Oto kaszubskość w pełnej okazałości?
Jak dla mnie pomieszanie z poplątaniem. Kłótnie, niezgoda, mała świadomość tego, co to kaszubszczyzna. Kaszubskość dla samych Kaszubów jawi się w tej opowieści jako coś słabo znanego, z pogranicza legendy, mitów, prawd wtłaczanych do głów i toczonych zajadłych sporów.
Opowieści Stasi Budzisz nie można odmówić wielowymiarowości. Wręcz toniemy w zalewie wątków, podejmowanych tematów, śledzonych historii. To opowieść niełatwa emocjonalnie. Okraszona ironią, wątpliwościami, świetnym zmysłem obserwacyjnym autorki i szczerością.
Aż szkoda było rozstawać się z tą lekturą. Po "Welewetce" nie przejmuję się ani mianem "bose Antki", ani zmiksowanymi korzeniami. Ważna jest zajmująca opowieść o człowieku poszukującym swojej tożsamości. Opowieść Stasi o dochodzeniu do kaszubskości poprzez dziadka z Kriegsmarine i piękną wdówkę Rozalię śpiewającą nocą niemieckie pieśni.
"Welewetka" Stasi Budzisz to reportaż nieodkładalny. O odchodzeniu, ale też o odnajdywaniu. Historia wciągająca, barwna i uparcie wkradająca się do serc jak na charakterną, kaszubską opowieść przez Kaszubkę napisaną chyba przystoi.
Kiedy byłam mała, dziadek mawiał: "Przyjechały bose Antki". Dzięki Stasi Budzisz już wiem, o co chodzi. Tym określeniem Kaszubi mianowali i podobno wciąż mianują ludność napływową. Moja mama jest po babci Kujawianką, po dziadku Mazowszanką. Tata po mieczu Pomorzak, po kądzieli chłopak z Mazowsza. Rachunek jest zatem prosty - moje rodzeństwo i ja to kundelki w kaszubskiej...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-02-09
"Jak sprzedać nawiedzony dom" Grady'ego Hendrixa to moje pierwsze czytelnicze spotkanie z prozą tego amerykańskiego autora. Mam jego książki na półce domowej biblioteczki, ale jakoś zawsze omijałam je, to nie był ich czas. Najnowszą powieść Hendrixa mam tylko w postaci e-booka i okazało się, że to przyspieszyło sięgnięcie po nią.
W "Jak sprzedać nawiedzony dom" mamy do czynienia ze śmiercią rodziców, która powoduje, że Louise przyjeżdża do domu rodzinnego, by wraz z młodszym bratem Markiem zająć się pogrzebem, poznać testament i spróbować sprzedać dom rodzinny. Wkrótce okazuje się, że to ostatnie wcale nie nastąpi tak szybko, jak rodzeństwo by sobie życzyło.
Muszę przyznać, że powieść Hendrixa jest przeznaczona raczej dla cierpliwego czytelnika. Początek jest dość rozwlekły i mało straszny. Autor co prawda delikatnie zaznacza, że lalki będą tu miały ogromne znaczenie, ale przedsionek, czyli mniej więcej jedna trzecia utworu, wita nas półmrokiem, w którym jeszcze sporo przebłysków światła.
Im wchodzimy głębiej, tym robi się mroczniej. Rodzinne tajemnice skrywane przez lata generują niepotrzebne konflikty i sytuacje zagrażające życiu bohaterów. Wszystko jest sterowane niczym marionetka za pomocą ruchów sznurków pociąganych przez upiornie wyglądającego Pupkina.
Nie da się nie bać, nie da się nie wciągnąć w tę "zabawę". Czytelnik wciąż zadaje sobie kolejne pytania o relacje rodzinne, przygląda się ogromnemu smutkowi, bólowi i odrzuceniu. Umarli nie potrafią rozstać się ze światem żywych, a w uszach wciąż pobrzmiewa Pupkinowe upiorne i skrzekliwe Kakawewe. Na dodatek w głowie kołaczą fabuły najstarszniejszych filmów z nawiedzonymi lalkami.
Lalek nie znoszę. Przerażają mnie i zawsze przerażały. "Jak sprzedać nawiedzony dom" Grady'ego Hendrixa jeszcze bardziej mnie w tym odczuciu upewnił. Czy obejrzałabym ekranizację tej powieści. Oczywiście. Jak się bać, to po mistrzowsku.
"Jak sprzedać nawiedzony dom" Grady'ego Hendrixa to moje pierwsze czytelnicze spotkanie z prozą tego amerykańskiego autora. Mam jego książki na półce domowej biblioteczki, ale jakoś zawsze omijałam je, to nie był ich czas. Najnowszą powieść Hendrixa mam tylko w postaci e-booka i okazało się, że to przyspieszyło sięgnięcie po nią.
W "Jak sprzedać nawiedzony dom" mamy do...
2023-12-24
"Zimowe nawiedzenie" Dana Simmonsa to historia o samotności. Dojmującej pustce, którą profesor Dale Stewart próbuje wypełnić pisaniem i wracaniem do tego co było. Powrotami do mrocznego dzieciństwa w małym miasteczku, tragedii związanej ze śmiercią przyjaciela, małżeństwa, romansu i rozpadu rodziny.
Przeszłość osacza głównego bohatera, w domu wieje chłodem, a Stewart chyba żywcem chce zakopać się w piwnicy starego domu i rozmawiać z duchami.
Dan Simmons wciąga nas w historię od samego początku. Mrok przetyka bielą śniegu. Przerażającą ciszę bolesnymi retrospekcjami. Rachunek sumienia walczy tu z wyparciem. A duchy i zjawy rozmawiają z Dalem i nawet potrafią korzystać z klawiatury laptopa.
"Zimowe nawiedzenie" czytałam z dużym zainteresowaniem. Niby zwykła powieść grozy, ale autor napisał ją w sposób niestandardowy. Trochę tu książki w książce, sporo o tworzeniu i jakby duchy bliższe naszym czasom i technologii, a mimo to wciąż przerażają.
"Zimowe nawiedzenie" Dana Simmonsa to historia o samotności. Dojmującej pustce, którą profesor Dale Stewart próbuje wypełnić pisaniem i wracaniem do tego co było. Powrotami do mrocznego dzieciństwa w małym miasteczku, tragedii związanej ze śmiercią przyjaciela, małżeństwa, romansu i rozpadu rodziny.
Przeszłość osacza głównego bohatera, w domu wieje chłodem, a Stewart chyba...
2023-12-08
"Wyśnione szczęście" Kristin Hannah rozpoczyna się od wielkiej samotności, bólu spowodowanego zdradą, zapachu choinki i książek. Joy po ostatnich przejściach rodzinnych czuje się niechciana i niekochana. Kobieta na rozdrożu tuż przed świętami Bożego Narodzeniu postanawia odmienić swój los. Niewiele myśląc i analizując, postanawia spełnić swoje marzenia o podróżowaniu. W poszukiwaniu nadziei wsiada na pokład samolotu i... Więcej zdradzać nie będę.
Kristin Hannah stworzyła z jednej strony książkę zahaczającą o święta, z drugiej o rodzący się romans. Zarówno jedno, jak i drugie w powieściach jest z reguły przedstawiane dość schematycznie i nie wzbudza mojego entuzjazmu. Tym razem jednak napotkałam na pewną świeżość pomysłu, co sprawiło, że książka otuliła mnie jak ciepły kocyk, spod którego nie miałam ochoty się uwalniać.
Hannah funduje czytelnikom ciekawą opowieść nie tylko o świętach i miłości. I może nie jest to dzieło wybitne, ale na pewno lekko nietypowe i dające do myślenia o relacjach z najbliższymi.
"Wyśnione szczęście" Kristin Hannah rozpoczyna się od wielkiej samotności, bólu spowodowanego zdradą, zapachu choinki i książek. Joy po ostatnich przejściach rodzinnych czuje się niechciana i niekochana. Kobieta na rozdrożu tuż przed świętami Bożego Narodzeniu postanawia odmienić swój los. Niewiele myśląc i analizując, postanawia spełnić swoje marzenia o podróżowaniu. W...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-11-21
2023-10-30
2023-11-12
Chciałoby się rzec, a śmierć szła za nim i kosiła na drodze tych, którzy byli mu najbliżsi. Zabierała też wszystkich, na których padł cień podejrzeń o udział w zbrodni. Przez 57 lat choć podążała za Jerzym krok w krok, pokazywała swoje upiornie uśmiechnięte oblicze, nie sięgnęła po niego. Czyżby dawniej zawarli ze sobą pakt? A może to tylko wizje mózgu otumanionego opioidami?
"Plon" Grzegorza Kopca to niepokojąca opowieść o rodzinie Wojtalów, w której dzień 18. urodzin Krzysztofa okazuje się dniem nie radości, a żałoby. Od tego momentu Jerzego nie opuści obsesja na punkcie bezpieczeństwa pozostałych trojga dzieci. Rodzinie będą towarzyszyły wszechobecny lęk, wieczne domysły, ciągłe śledztwo. W tym wszystkim będą niby razem, ale jednak osobno. Do tego wszystkiego dołączają zwidy (niezwidy?) ojca rodziny, piętno kary spoczywającej na potomkach za czyny ojców i mury psychiatryka, w którym Tadeusz widzi i słyszy więcej.
Autor serwuje nam z wolna rozwijającą się fabułę. Niespiesznie straszy. Ciągle trzyma w przerażeniu i oczekiwaniu na kolejne śmiertlene żniwa. Choć domyślamy się, kto może stać za zabójstwami, jednak do końca nie wiemy, czy to mara senna, czy okrutna, chora prawda. Szaleństwo czy wywiązywanie się z niebezpiecznego paktu.
Powieść gwarantuje ciarki na plecach i natłok pytań. Zmusza też do refleksji nad życiem, wyborami i tym, że tak naprawdę nikt nie zna siebie do końca. Psychika ludzka często tu zawodzi i zwodzi nas na mroczne manowce. A wydarzenia przeszłe ścielą się krwawym plonem w przyszłości.
Chciałoby się rzec, a śmierć szła za nim i kosiła na drodze tych, którzy byli mu najbliżsi. Zabierała też wszystkich, na których padł cień podejrzeń o udział w zbrodni. Przez 57 lat choć podążała za Jerzym krok w krok, pokazywała swoje upiornie uśmiechnięte oblicze, nie sięgnęła po niego. Czyżby dawniej zawarli ze sobą pakt? A może to tylko wizje mózgu otumanionego...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-10-01
2023-09-30
Kryminały czytuję dla gimnastyki mózgu, potrzeby rozwikłania zagadki. Często jednak mam wrażenie, że bywają bardzo schematyczne, rzadko zaskakują, a język w nich jest albo dość wulgarny, albo taki, że czytelnikowi niekoniecznie dobrze płynie się na fali fabuły.
Jakie było moje zdziwienie, oczywiście na korzyść powieści, kiedy w "Czerwieni" pierwszym tomie serii "Kolorów zła" Małgorzaty Oliwii Sobczak dostałam jako czytelnik zupełnie inną pożywkę językową. Okazuje się, że można snuć intrygę kryminalną językiem gładkim, zdanie spójnie tkać po zdaniu, a bohaterowie nie muszą nadmiernie albo prawie wcale rzucać "soczystością" k..., ch... itp. Autorce udało się językowo skraść moje czytelnicze serce i wciągnąć bez reszty w opowieść.
Bardzo mocną stroną "Czerwieni" jest też dobrze nakreślona infrastruktura Trójmiasta, z dużym naciskiem na Sopot. To w tej przestrzeni porusza się prokurator Leopold Bogucki, próbując rozwikłać zagadkę morderstwa kobiety wyrzuconej przez morze na sopocką plażę. Bardzo szybko śledczy trafiają na morderstwo sprzed lat, w którym ofiara została pośmiertnie pozbawiona również czerwieni ust, a sprawca dostaje operacyjny przydomek Skalpel.
Małgorzata Oliwia Sobczak nie funduje czytelnikowi szczęśliwego zakończenia. Jednak siłą tej prozy jest galeria ciekawie nakreślonych, poznaczonych przez życie bohaterów, intrygująca, do niemalże ostatnich stron nie do odgadnięcia, zagadka. Ładny język i spójnie tkana opowieść, przez którą sie płynie. No i tajemnica czerwieni - koloru miłości, namiętności, który czasami prowadzi do zguby. Powieść nieodkładalna, wciągająca niczym morskie fale, zaskakująca jak pogoda nad Bałtykiem.
Kryminały czytuję dla gimnastyki mózgu, potrzeby rozwikłania zagadki. Często jednak mam wrażenie, że bywają bardzo schematyczne, rzadko zaskakują, a język w nich jest albo dość wulgarny, albo taki, że czytelnikowi niekoniecznie dobrze płynie się na fali fabuły.
Jakie było moje zdziwienie, oczywiście na korzyść powieści, kiedy w "Czerwieni" pierwszym tomie serii "Kolorów...
2023-09-20
Jest 22 lutego 1788 roku. W gdańskiej kamienicy przy Heilige-Geist-Gasse 114 (dzisiejsza ul. Świętego Ducha 45/47) rozlega się płacz Arthura Schopenhauera. Wkrótce jedna z osób tam mieszkających i służących jego rodzinie zostanie pozbawiona życia, a wcześniej pohańbiona. Kto jest winien tej zbrodni?
Powieść "Kamienica Schopenhauerów" autorstwa Anny Sakowicz ukazuje miejsce kobiet w ówczesnej rzeczywistości. Świat urządzają tu mężczyźni i to niezależnie czy jest się służącą, kuchmistrzynią, opiekunką, biedaczką z gromadką dzieci i przemocowym mężem czy żoną bogatego kupca. Jednak już powoli widać przebłyski prób wybicia się kobiet ku samodzielnym decyzjom i wyborom. Chęć bycia niezależnymi i decydowania o swoim losie.
Gdański świat pod koniec XVIII w. jest mocno zróżnicowany. Anna Sakowicz ukazuje w powieści codzienność biedoty, dostatnie życie kupców oraz życie łotrzyków i złodziei. Tych ostatnich kuszą spichlerze gdańskie, domy bogaczy i morskie wyprawy, dzięki którym mogliby poprawić swój codzienny byt. Dwór Artusa zaś słynie z pijackich burd i nie cieszy się najlepszą sławą.
W "Kamienicy Schopenhauerów" bywa mrocznie. Do odrzwi pukają awanturnicy. Frieda walczy o posadę kuchmistrzyni, rozsiewając z kuchni zapachy przyrządzanych przez siebie potraw. Robert na schodach grywa na fujarce, a jednooki Ben próbuje skraść całusa dziewczynie i uniknąć stryczka.
Śledztwo w toku. Nadchodzą zmiany społeczne i historyczne, a przez całą opowieść przewija się galeria barwnych, zróżnicowanych bohaterów. Przygoda goni przygodę. W stylizowanym języku narracji i dialogów nie da się nie rozsmakować i aż żal rozstawać się z Friedą, Robertem i Benem.
Oby drugi tom pojawił się jak najszybciej z równie pięknie barwionymi brzegami i przepięknymi rycinami Daniela Mikołaja Chodowieckiego nawiązującymi do czasów, w których rozgrywają się wydarzenia w "Kamienicy Schopenhauerów" Anny Sakowicz.
Jest 22 lutego 1788 roku. W gdańskiej kamienicy przy Heilige-Geist-Gasse 114 (dzisiejsza ul. Świętego Ducha 45/47) rozlega się płacz Arthura Schopenhauera. Wkrótce jedna z osób tam mieszkających i służących jego rodzinie zostanie pozbawiona życia, a wcześniej pohańbiona. Kto jest winien tej zbrodni?
więcej Pokaż mimo toPowieść "Kamienica Schopenhauerów" autorstwa Anny Sakowicz ukazuje miejsce...