Biblioteczka
2024-03-25
2021-05-23
Tomasz Pindel podjął się trudnego zadania: mianowicie, opowiedzenia o polskim fandomie. O jego narodzinach, rozwoju, o stanie współczesnym. Jako, że narodził się na przełomie lat 70. i 80. XX wieku miał do opowiedzenia ponad 40 lat i spróbował to poczynić na niespełna 250 stronach. Czy mu to wyszło? Wydaje mi się, że w dużej mierze owszem.
Książka ma formę dość luźnego reportażu. Wyjaśniającego historię polskiego fandomu, ale z prywatnym spojrzeniem na sytuację. Pindel nie unika anegdotek. Podaje ważne daty i kluczowe wydarzenia, wyjaśnia czemu są istotne. Gdy trzeba objaśnić pewne kwestie związane z fantastyką, czy popkulturą: po prostu to robi. „Historie fandomowe” mają więc raczej lekką formę, przyjazną odbiorcy, która nie przybiera formy wyliczanki, jak to się często dzieje w tego typu publikacjach.
Przez to jednak nie jest to w żadnym razie opracowanie kompletne czy „naukowe” – to reportaż, oparty na rozmowie z wieloma twórcami oraz własnymi wspomnieniami autora. Bez wątpienia będzie więc przydatny osobom, które zajmują się badaniem gatunku czy fandomu właśnie, ale przy tym nie da czystego obrazu. Aby go zdobyć, raczej trzeba sięgnąć po większą ilość tytułów.
Wydaje mi się też, że mimo wszystko osoba fandomu nieznająca i niezbyt nim zainteresowana mogłaby się koniec końców trochę zmęczyć. Dla mnie większość podawanych nazwisk była znana. Wiem, czym się te osoby zajmują lub zajmowały. Znam okresy, w których dołączyły do fandomu, sporo anegdot już słyszałam, a wiele z wspominanych przez Pindela książek mam i znam. Dlatego lektura była dla mnie zdecydowanie łatwiejsza, aczkolwiek tak czy siak, jak na tego typu pozycje ta jest naprawdę przystępna. Zresztą, po Czarnym niczego złego się nie spodziewałam. Czytam książki tego wydawcy rzadko, ale nie da się ukryć: po prostu ufam jego renomie.
Jedyna rzecz, która nie do końca mi się w tym przypadku podobała to opis współczesnego fandomu. Rozumiem, że niełatwo go obecnie jakoś poważnie zbadać, ale Pindel ograniczył się jedynie do opisu swojego pobytu na Pyrkonie 2018. Pokazał pewne różnice, wyjaśnił zmiany w podejściu do popkultury, ale… to naprawdę było dość płytkie podejście.
„Historie fandomowe” są oczywiście książką kierowaną do bardzo konkretnego grona odbiorców. Do fanów fantastyki, do osób, których kręci historia popkultury w Polsce, do fanów. Kompletnie niezainteresowane osoby raczej nie wydają mi się kimś, kto by po taki tytuł sięgał chętnie. Ale wydaje mi się, że warto to zrobić tak czy siak. To dość unikatowy tytuł, o całkiem unikatowym środowisku, które dobrze jest poznać od wewnątrz.
Tomasz Pindel podjął się trudnego zadania: mianowicie, opowiedzenia o polskim fandomie. O jego narodzinach, rozwoju, o stanie współczesnym. Jako, że narodził się na przełomie lat 70. i 80. XX wieku miał do opowiedzenia ponad 40 lat i spróbował to poczynić na niespełna 250 stronach. Czy mu to wyszło? Wydaje mi się, że w dużej mierze owszem.
Książka ma formę dość luźnego...
2022-11-08
Takie to miało być zabawne (pojawia się na okładce ze trzy razy) i pouczające, a w praktyce wyszła z tego bardzo niekompetentna książka. „Antyspołeczny” może porusza istotne tematy, ale niestety, bardzo wiele mu brakuje do tego, aby naprawdę być czymś wyjątkowym.
Nie bez powodu najlepsze reportaże piszą profesjonalni dziennikarze, którzy latami uczyli się zbierać materiał, przerabiać go, a potem przemieniać w książkę, czy film dokumentalny. Nie wystarczy mieć wiedzy na dany temat czy specyficznych doświadczeń, aby być w stanie przekazać to innym w satysfakcjonujący sposób. I niestety, ale Nick Pettigrew jest tego doskonałym przykładem.
Aby sprawa była jasna, najpierw warto wyjaśnić, kim ten pan w ogóle jest. To pracownik społeczny, który zajmuje się rozwiązywaniem spraw lokalnych mieszkańców, np. związanych z przeszkadzającymi sąsiadami, czy z osobami chorymi fizycznie/psychicznie i pozbawionymi pomocy.
Ta książka ma formę po prostu dziennika. Takiego, który z powodzeniem mógłby być publikowany na blogu, czy w mediach społecznościowych. Język jest lekki i wręcz potoczny. Przedstawiane przez autora historie zwykle dotyczą jednego dnia. Czasem wracają, ale nie w jakiś ustrukturyzowany sposób, więc nim człowiek do nich dotrze, to zwykle już zapomni, że w ogóle o tym czytał.
Sama forma dziennika prowadzonego właściwie dzień po dniu też jest w przypadku książki problemem, dlatego że wiąże się z brakiem selekcji spraw. Nie są one posegregowane tematycznie, autor nie wgłębia się w żaden konkretny rodzaj prowadzonych dochodzeń, a wiele z nich jest bardzo do siebie podobnych, więc łatwo zlewają się w całość. Przy okazji regularnie dostajemy wstawki związane ze zdrowiem psychicznym autora, co oczywiście jest tematem ważnym, ale nie dotyczącym tematu tej książki, więc nie wiem, dlaczego redaktor postanowił je zostawić.
Wróćmy jeszcze na chwilę do humoru. To autor, który próbuje mieć cięty język, ale kompletnie mu to nie wychodzi, przynajmniej nie w wersji polskiej. Przez co wielokrotnie jego docinki brzmią wrednie, zdają się być pozbawione szacunku do osób, którym autor próbuje pomóc, i to wcale nie wzbudziło we mnie ciepłych emocji w stosunku do niego, co wydaje mi się, że jest zrozumiałe.
„Antyspołeczny” to bez wątpienia książka poruszająca ważny temat i opowiadająca o ciekawym stanowisku. Ale w tej formie to materiał na artykuł albo wywiad, ewentualnie prywatny i nieodpłatny dziennik w sieci, nie na książkę, którą należy sprzedawać w księgarni. Szkoda, bo liczyłam na coś lepszego.
Takie to miało być zabawne (pojawia się na okładce ze trzy razy) i pouczające, a w praktyce wyszła z tego bardzo niekompetentna książka. „Antyspołeczny” może porusza istotne tematy, ale niestety, bardzo wiele mu brakuje do tego, aby naprawdę być czymś wyjątkowym.
Nie bez powodu najlepsze reportaże piszą profesjonalni dziennikarze, którzy latami uczyli się zbierać materiał,...
2021-07-13
2022-02-25
Siedem miesięcy to jednocześnie dużo i bardzo mało czasu. Z jednej strony przez ponad pół roku można wiele zobaczyć, rozpocząć nowe przyjaźnie, zacząć uczyć się języka. Ten czas pozwala na lekkie wniknięcie do społeczności danego miejsca i zobaczenie go trochę od podszewki. Z drugiej strony to jednak za mało, aby stać się tutejszym. To też nie jest wystarczający czas na to, aby zapoznać się dogłębnie ze strukturą danego miejsca, kulturą i ludnościami. „Urok. Historie z Tanzanii i Zanzibaru” powstały jednak właśnie po siedmiu miesiącach pobytu autorów w tym afrykańskim kraju, w którym prężnie rozwija się turystyka. Czy to udana próba przeanalizowania obecnych tam problemów?
Kaję Kraska i Mateusza Mękarskiego znam od dawna. Obserwuje ich kanał na Youtube i generalnie lubię ich materiały, zarówno za ich podejście do tematów, jak i samą oprawę wizualną. Jednak napisanie książki to nieco inne zadanie, niż nagranie filmu, a to przecież ich literacki debiut. Chociaż mam wrażenie, że mówiąc o nich mam w tym przypadku bardziej na myśli Mateusza. Tekst pisany jest z jego perspektywy i wydaje mi się, że współautorka być może pomagała merytorycznie, ale chyba nie ona była tu głównym twórcą. Ale oczywiście – mogę się mylić.
Książka podzielona jest na rozdziały, z których każdy opowiada o czymś nieco innym. Co prawda, niektóre wątki się zazębiają (np. tematyka pracujących na Zanzibarze prostytutek przewija się przez kilka rozdziałów), ale generalnie tekst można czytać na wyrywki, bądź robić sobie dłuższe przerwy pomiędzy konkretnymi rozdziałami.
Z powodu właśnie takiej konstrukcji, która przypomina trochę antologię opowiadań, dostajemy tekst niezbyt równy. To znaczy, z powodu mnogości tematów, niektóre są bardziej interesujące, inne mniej. Nie do każdego autorzy znaleźli tak samo ciekawych bohaterów, a same rozdziały formą przypominają w gruncie rzeczy odcinek opublikowany na Youtube, tylko zapisany w formie książkowej. I o ile rozumiem, dlaczego takie opowieści się tu znalazły, to kilka z nich chętnie podmieniłabym na inne… o ile oczywiście z tych siedmiu miesięcy dałoby się wcisnąć tu coś jeszcze.
Samo podejście do trudnych tematów w„Uroku” po prostu mi odpowiada. Nie jest to chyba żadne zdziwienie, bo jak już wspominałam, autorów znam z innych mediów i wiem, jak mniej-więcej pracują z materiałem. Ale wydaje mi się, że zarówno Karska, jak i Mękarski są po prostu dość realistyczni i w miarę możliwości obiektywni w swoim światopoglądzie, a to mi po prostu odpowiada.
Jeśli zaś chodzi o sam styl, w jakim książka została napisana, to jak na debiut jest nieźle, choć widać czasem, że autorzy nie mają wielkiej wprawy w tworzeniu literatury jako takiej. Język jest dość prosty i blogowo-podróżniczy. Nie przeszkadza mi to szczególnie: wolę takie podejście, niż napuszone opowieści z masą trudnych słów. Niestety, to też wiąże się z tym, że sama niektóre rozmowy, czy fragmenty miałam ochotę wyciąć, czasem pojawiała się nuda, a gdzieniegdzie pojawiał się jakiś niedosyt. Ale przyznaję, że to chyba pierwsza książka stworzona przez twórców z Youtube, którą przeczytałam i której nie miałam ochoty rzucić w kąt. W tym przypadku widać i wiedzę, i szczerą chęć podzielenia się w gruncie rzeczy wartościowymi przeżyciami twórców.
Nie czytam dużo takiej literatury i miło było sięgnąć po coś podróżniczego. Jeśli ten duet jeszcze kiedyś coś wyda to kto wie, może nawet po tą nowość sięgnę. Chociaż jednocześnie gdzieś tam mam w sobie myśl, że wolałabym jednak przeczytać coś stworzonego przez znawcę tematu, a nie bądź co bądź amatorów, którzy robią dobrą robotę jak na swoje możliwości, ale po prostu nie są w stanie dostarczyć czegoś więcej. Niemniej, sama lektura była dla mnie całkiem satysfakcjonująca.
Siedem miesięcy to jednocześnie dużo i bardzo mało czasu. Z jednej strony przez ponad pół roku można wiele zobaczyć, rozpocząć nowe przyjaźnie, zacząć uczyć się języka. Ten czas pozwala na lekkie wniknięcie do społeczności danego miejsca i zobaczenie go trochę od podszewki. Z drugiej strony to jednak za mało, aby stać się tutejszym. To też nie jest wystarczający czas na to,...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-12-06
Świat literatury fantastycznej to wiele naprawdę tęgich umysłów. Jednym z takich był socjolog, Edmund Wnuk-Lipiński (1944-2015). To jeden z polskich prekursorów fantastyki socjologicznej w Polsce. Niestety, do tej pory z jego twórczością beletrystyczną nie miałam okazji się zapoznać, ale jakiś rok temu trafiła w moje ręce jego autobiografia – „Światy równoległe. Autobiografia subiektywna w sensie ścisłym”.
Na co liczyłam, sięgając po książkę takiej persony? Po pierwsze smaczków z polskiego fandomu, bo to tym zdarza mi się czasem zajmować. Po drugie – po prostu interesującej książki interesującego człowieka. W końcu socjolog-pisarz powinien chyba umieć i poprawnie zbudować tekst, i przeprowadzić jakieś ciekawe analizy. Tak powinno być… prawda? Niestety, nie w tym przypadku.
Mój pierwszy powód okazał się tylko płonną nadzieją. Autor fantastyce poświęca dwa krótkie podrozdziały, które właściwie powtarzają to, co już wiedziałam. Pozostała część książki przypomina zaś bardziej pamiętnik. Wnuk-Lipiński opowiada anegdotki z różnych czasów, tu trochę napisze o polityce, tam o podróżach, trochę o rodzinie. Choć ułożona chronologicznie, nie ma ta autobiografia jakiegoś większego składu. Wygląda, jakby auto usiadł i spisał to, co mu przyszło na myśl, co go rozbawiło, zabolało czy poirytowało.
Nie jest to więc absolutnie książka dobra do tego, aby po prostu sobie ją poczytać. W tym względzie jest lekka w odbiorze, ale absolutnie nudna i… niepotrzebna. Autor jawi się jako postać sympatyczna, ale to trochę zbyt mało, by tworzenie takiej autobiografii miało sens.
Jeśli do czegoś może się przydać to do analizy życia jednostki w okresie PRL-u czy do jakiś analiz politycznych. Wtedy można wymuskać z niej wspomnienia, które po prostu mogą wzbogacić pracę. Wydaje mi się jednak, że i tak mało kto sięgnie po tę książkę z taką myślą. Mimo wszystko jest wiele znacznie ciekawszych źródeł na ten temat, niż „Światy równoległe” Wnuka-Lipińskiego.
To jest więc jedna z tych książek, z których posiadania mimo wszystko się cieszę, ale… absolutnie nie mam zamiaru polecać jej komukolwiek do czytania. Bo ona się do tego po prostu nie za bardzo nadaje.
Świat literatury fantastycznej to wiele naprawdę tęgich umysłów. Jednym z takich był socjolog, Edmund Wnuk-Lipiński (1944-2015). To jeden z polskich prekursorów fantastyki socjologicznej w Polsce. Niestety, do tej pory z jego twórczością beletrystyczną nie miałam okazji się zapoznać, ale jakiś rok temu trafiła w moje ręce jego autobiografia – „Światy równoległe....
więcej mniej Pokaż mimo to2021-11-30
Podróż dookoła świata jest jeszcze bardziej pasjonująca, gdy próbuje się pobić jakiś rekord. Noah Strycker wyruszył, aby zaobserwować co najmniej 5000 różnych gatunków w ciągu roku.
„Rzecz o ptakach” i „Ptaki nie znając granic” Stryckera kupiłam na dużych przecenach, przy okazji. Uznałam wówczas, że właściwie będą obok siebie ładnie wyglądały, a przecież nie mogą być złe, więc czemu nie? Niestety, „Rzecz o ptakach” okazała się raczej kiepską pozycją… a „Ptaki nie znają granic” w pewnych względach jeszcze gorszą.
Zacznijmy od tego, że polski tytuł wprowadza czytelnika w błąd. Oryginalny brzmi: „Birding without borders”, czyli w wolnym tłumaczeniu „Ptasiarstwo bez granic”. To zdecydowanie lepiej obrazuje, o czym ta książka jest. Bo Strycker nie pisze bezpośrednio o ptakach, a o swojej podróży dookoła świata, w trakcie której miał je obserwować. Zadanie wykonuje jako ptasiarz, czyli osoba, która po prostu patrzy na te zwierzęta i odhacza kolejne i kolejne gatunki na swojej liście.
Na początku myślałam, że będzie to tytuł lepszy, niż „Rzecz o ptakach”. Samo ptasiarstwo to temat raczej mi obcy, a Strycker zaczyna od wykładu na ten temat. Tłumaczy, skąd się to wzięło, jak działają takie osoby, z jakich aplikacji warto korzystać itp., itd. To było ciekawe wprowadzenie do jego pasji i pozwoliło mi trochę poznać ten nieznany mi świat.
Potem robi się gorzej, głównie dlatego, że „Ptaki nie znają granic” to po prostu bardzo, bardzo nudny reportaż. Schemat tej książki wygląda mniej więcej tak: Strycer opisuje, że przybywa do jakiegoś kraju. Tam spotyka swojego przewodnika albo dwóch, szukają ptaków. Zazwyczaj najważniejszy dla danego rozdziału jest jakiś jeden, o którego zobaczeniu autor marzy. Następnie widzi go, zachwyca się tym, jak to zwierzę wygląda, zapodaje jedna lub dwie ciekawostki i leci dalej.
Rozumiem, że ta podróż miała na celu pobicie światowego rekordu w ilości zobaczonych gatunków w jak najkrótszym czasie. Ale taka podróż „na szybko” nie nadaje się na reportaż. Brakuje tu jakiegokolwiek zagłębienia się w temat. Gdy coś już się pojawi to znika w kolejnym akapicie. Autor nie prowadzi żadnych interesujących rozmów, a ciekawostki i zachwyty, którymi raczy czytelnika są w większości wtórne do „Rzeczy o ptakach”.
Niemniej, mimo wszystko rozumiem osoby, którym się ta książka podobała. Pokazuje nieco inny świat, na dodatek jest po prostu lekka. Mnie styl Stryckera nudzi: jest w nim za mało konkretów, a za dużo jego prywaty. Ale wyobrażam sobie, że po ciężkim dniu pracy taka gawęda może niektórym odpowiadać, a same ptaki to po prostu sympatyczny temat. Zwłaszcza, że autor nie wchodzi głęboko w temat zmian klimatycznych, czy wymierających gatunków, więc ten tytuł nie obarczy niczyjej głowy tego typu zmartwieniami.
Warto dodać, że książka ma ok. 380 stron, ale tak naprawdę tylko 300 stron czegoś, co można czytać. Na końcu można znaleźć m.in. podziękowania, listę ekwipunku (to akurat przydatna sprawa!) oraz całą listę ponad 6000 gatunków ptaków, które autor zobaczył na wyprawie. A wystarczyło dać tam link do dokumentów Google! Osobiście odbieram to jako marnotrawstwo papieru, które niewiele do książki wnosi.
Nie jestem zadowolona z lektury. Nie jest ona odrażająco zła, przeciwnie – uznałabym ją po prostu za przeciętną. Ale od miłośnika ptaków naprawdę spodziewałabym się odrobiny więcej zaangażowania w przedstawienie konkretnych gatunków, albo opisanie ciekawych historii. Zaś pośpieszna podróż przez świat, byleby tylko odhaczyć kolejne gatunki i przedstawić kolejne nudne statystyki kompletnie mnie nie interesowała.
Podróż dookoła świata jest jeszcze bardziej pasjonująca, gdy próbuje się pobić jakiś rekord. Noah Strycker wyruszył, aby zaobserwować co najmniej 5000 różnych gatunków w ciągu roku.
„Rzecz o ptakach” i „Ptaki nie znając granic” Stryckera kupiłam na dużych przecenach, przy okazji. Uznałam wówczas, że właściwie będą obok siebie ładnie wyglądały, a przecież nie mogą być złe,...
2021-09-16
Jan i Antonina Żabińscy prowadzili warszawskie zoo, gdy wybuchła II wojna światowa. Próbując ratować i zwierzęta, i ludzi, ryzykowali własnym życiem. W latach 60. Antonina, na bazie swoich wcześniejszych zapisków, stworzyła pamiętnik, w którym opisuje, co działo się wówczas w zoo.
Zazwyczaj pamiętniki nie są gatunkiem, który by mnie jakkolwiek interesował. Jednak „Ludzie i zwierzęta” śledzili mnie od dawna, a to za sprawą reportażu radiowego o bardzo podobnym tytule („Ludziom i zwierzętom”). Bez wątpienia te zapiski Antoniny Żabińskiej są opowieścią niezwykle unikatową i naprawdę cenną pod kątem historycznym. W końcu mało kto nie tylko zajmował się pomocą innym w trakcie II wojny światowej, ale był też zamieszany w sprawę warszawskiego zoo w tamtym czasie.
Gdy myśli się o tamtym okresie w historii, człowiek raczej nie zastanawia się nad tym, co stało się ze zwierzętami. Czy to tymi domowymi, czy to właśnie tymi, które można znaleźć w zoo i które przez swoją egzotyczność są o wiele bardziej zależne od człowieka. I chociaż oczywistym jest, że w trakcie wojny to człowiek jest ważniejszy to percepcja osoby, która była z tymi stworzeniami związana, martwiła się o nie jest po prostu czymś niezwykle intrygującym. Dlatego sam początek pamiętnika Żabińskiej naprawdę mnie zafascynował. Z czasem jednak moja relacja z nim zaczęła się trochę psuć.
„Ludzie i zwierzęta” są napisani jednym ciągiem. Brakuje tu podziału na rozdziały i właściwie jedyne, czego można się spodziewać, to światło pomiędzy akapitami, które oznacza, że autorka zmienia myśl na inną. Jednak to nie przeszkadza w samej lekturze. Wydaje mi się, że moje stopniowe znużenie wynikało z tego, w jaki sposób autorka opisuje rzeczywistość.
Przyznaję, sięgając po ten tytuł, oczekiwałam „mięsa”. Dokładnych detali, szczegółów związanych z ratowaniem Żydów z warszawskiego getta, opisów akcji w trakcie bombardowań. Żabińska jest jednak w tym dość ogólna, delikatna. Te informacje się tu pojawiają, ale nie są szczególnie dokładne. Jednocześnie książka jest mocno zorientowana na dzieci oraz relacje domowników ze zwierzętami, które do nich docierały.
Oczywiście perspektywa matki, która opiekuje się malutkimi dziećmi w trakcie wojny jest ciekawa, a w narracji Żabińskiej jest masa, masa ciepła i takiego szacunku zarówno do zwierzęcych, jak i ludzkich przyjaciół, ale po prostu naprawdę nie tego od tej książki chciałam. W pewnym momencie zaczęło mnie to delikatnie irytować, bo „Ludzie i zwierzęta” wyglądają trochę tak, jakby fragmenty ze zwierzętami-domownikami w domu Żabińskich przeplatały te historycznie ważniejsze, ale poważniejsze treści. Rozumiem to, ale jako po-prostu-czytelnik, nie specjalista, czy recenzent, czułam się nieco znużona. To wszystko zdaje się zbyt mocno wygładzone, choć podejrzewam, z czego może to wynikać.
Jednocześnie jestem absolutnie przekonana, że ta książka będzie doskonała do studium przypadku bądź też dobrze nada się do wszystkich prac licencjackich/magisterskich, które analizują kwestię Żydów czy życia zwierząt w trakcie II wojny światowej. Przyznaję, nie znam się na temacie, ale wydaje mi się, że osoba, która wie, co dokładnie działo się wówczas w Warszawie będzie miała szerszy obraz i wyciągnie z tej książki ogrom rzeczy, których ja po prostu nie zauważyłam.
„Ludziom i zwierzętom” to opowieść fascynującej kobiety, której przyszło żyć w strasznym, ale w pewnym stopniu nie mniej intrygującym czasie. Bez wątpienia sięgnąć po tę książkę i przeczytać ją warto. Jednak niekoniecznie dla samej warstwy rozrywkowej.
Jan i Antonina Żabińscy prowadzili warszawskie zoo, gdy wybuchła II wojna światowa. Próbując ratować i zwierzęta, i ludzi, ryzykowali własnym życiem. W latach 60. Antonina, na bazie swoich wcześniejszych zapisków, stworzyła pamiętnik, w którym opisuje, co działo się wówczas w zoo.
Zazwyczaj pamiętniki nie są gatunkiem, który by mnie jakkolwiek interesował. Jednak „Ludzie i...
2021-02-17
Pomiędzy 1954 a 1955 Marilyn Monroe opuściła Hollywood, aby spędzić czas na Manhattanie. Planując własne projekty, rozwijając swoje umiejętności i próbując odnaleźć samą siebie, zawarła przyjaźnie, które miały na zawsze odmienić jej sposób spoglądania na rzeczywistość.
Nie sięgam raczej po książki biograficzne. Właściwie na swoim kącie mam chyba tylko trzy takie pozycje i jeśli dobrze pamiętam, ostatnią czytałam jakieś trzy lata temu. A jednak „Marilyn na Mantattanie” kusiła mnie od swojej premiery w 2017 roku. Nawet mimo mojego braku zainteresowania kinem lat 50., czy samą postacią Monroe, po prostu gdzieś tam tkwiła w mojej świadomości i w końcu uznałam, że co mi tam: nie zaszkodzi mi drobna odskocznia, a przynajmniej może czegoś ciekawego się dowiem!
Z tym że książkę Elizabeth Winder trudno mi nazwać porządną dziennikarską robotą. Niestety. Bardzo szybko zorientowałam się, że nie mam do czynienia z czymś takim. Autorka postawiła na nieco… dziwną formę. „Marilyn na Mantattanie” próbuje bowiem narracyjnie udawać powieść. Autorka co prawda regularnie cytuje wypowiedzi znajomych Monroe, ale dodaje też od siebie wiele zdań, które po prostu nie mogą być obiektywną prawdą. Na przykład, informuje nas, jak pachniały czyjeś ręce podczas pożegnania z Marilyn: niestety, ale nie sądzę, aby coś takiego znajdywało się w jakichkolwiek źródłach.
Winder poczyniła też inny grzech, niedopuszczalny dla dzieła dziennikarskiego: zdaje się, że zupełnie zapomniała o obiektywizmie. Osiągnięcie takiego stanu w 100% jest wprawdzie niemożliwe, ale to, co dzieje się w „Marilyn na Mantattanie” przekracza granicę dobrego smaku. Nie wiem wiele o pani Monroe, ale jestem absolutnie przekonana, że nie była takim ideałem, jak w tej pozycji.
Autorka na siłę próbuje przekonać czytelnika, że Marilyn była osobą niebywale inteligentną i wrażliwą, utalentowaną ponad miarę. Podkreśla to w swoich wypowiedziach bardzo regularnie, nawet nie udając, że próbuje się powstrzymywać. Idealizuje Monroe, a mimo to między wierszami da się dostrzec w aktorce istotę nieszczególnie stabilną. Kokietkę, która uwielbia spędzać czas z mężczyznami, która nie potrafi powstrzymać się od flirtu. Z jednej więc strony Winder stara się zburzyć obraz aktorki jako stereotypowej blondynki, jednak robi to w sposób absolutnie niewprawny.
Mimo tego jednak, że pod kątem dziennikarskim to na pewno nie jest rzecz dobra, to wydaje mi się, że za pozycja znajdzie bez problemu swojego odbiorcę. Została wyraźnie napisana po to, by czytelnik po prostu dobrze się poczuł. By poznał silną, kobiecą osobowość, pokiwał głową i powiedział sobie: też tak przecież mogę! Dlatego wydaje mi się, że „Marilyn na Mantattanie” sprawdzi się przede wszystkim jako odskocznia dla osób, które poszukują lekkiej i przyjemnej lektury. Być może opartej na faktach, ale nie mających wielkich ambicji do poznawania tylko prawdy na temat Monroe.
Niestety, osoby szukające czegoś naprawdę ambitnego mogą się poczuć mocno rozczarowane. Nie jest to ani pozycja wybitnie dobra językowo (bo wtedy niedoróbki dziennikarskie można by wybaczyć), ani obiektywnie przekazująca informacje na temat tytułowej bohaterki. Przyznam, że sama z czasem zaczęłam się w trakcie lektury po prostu męczyć. Cóż, przynajmniej jedną ma ta książka zdecydowaną zaletę: jest naprawdę ładnie wydana. W dużym formacie, twardej oprawie i ze zdjęciami na początku każdego rozdziału.
Pomiędzy 1954 a 1955 Marilyn Monroe opuściła Hollywood, aby spędzić czas na Manhattanie. Planując własne projekty, rozwijając swoje umiejętności i próbując odnaleźć samą siebie, zawarła przyjaźnie, które miały na zawsze odmienić jej sposób spoglądania na rzeczywistość.
Nie sięgam raczej po książki biograficzne. Właściwie na swoim kącie mam chyba tylko trzy takie pozycje i...
2020-10-07
J. R. R. Tolkien przez całe swoje życie korespondował z członkami rodziny, przyjaciółmi, wydawcami i czytelnikami. Humphery Carpenter oraz Christopher Tolkien wspólnie wybrali te z nich, które zdają się najwięcej wnosić do życia postronnego czytelnika.
Istnieją pojedyncze książki, które wymykają się zupełnie oceny dzieła jako „dobra” lub „zła” książka. Jedną z takich są właśnie „Listy” Tolkiena, których wznowienie niedawno pojawiło się w Polsce nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka. To w końcu zebrana korespondencja, w większości prywatna, która nie była wcale tworzona z myślą o osobach postronnych. Ona – sama w sobie – po prostu jest. Można ją badać i analizować, można polemizować z autorem listów; ale na pewno nie da się jej określić po prostu słowami „dobra” lub „zła” książka.
Chyba powinnam wyjaśnić, ze o ile czytałam kilka książek Tolkiena (głównie te najbardziej znane), o tyle nie jestem specjalistą, jeśli chodzi o tego pisarza. Nigdy szczególnie głęboko nie analizowałam świata Śródziemia. Ma to dość duże znaczenie w przypadku „Listów”, bo (zwłaszcza w tych późniejszych) autor w swojej korespondencji często opowiada o świecie przedstawionym. Dopowiada pewne rzeczy, a ja z powodu ograniczonej wiedzy mogłam z tych fragmentów czerpać w ograniczony sposób. Niemniej, ten zbiór jest nie tylko o tym i wydaje mi się, ze nawet z tą wiedzą, która mam, mogłam z niej wiele wyciągnąć.
Część z listów to zwykłe „dzienniki”, kierowane do rodziny czy przyjaciół. Nie ma ich zbyt wiele, ale dają pogląd na to, jak Tolkien zwracał się do swoich bliskich. Po tej książce postrzegam go jako człowieka ciepłego i bardzo przywiązanego do tych, którzy go otaczali. Potrafił być jednak względem nich krytyczny i choć zawsze grzeczny, nie wahał się użyć ostrzejszych słów nawet względem obcych sobie osób.
Zafascynowała mnie swoboda jego wypowiedzi. To znaczy, oczywistym jest, że pisarz i profesor uniwersytecki będzie potrafił pisać, ale wydawca nie bez powodu używa słowa „gawędziarz” w stosunku do Tolkiena. Mam wrażenie, że w prywatnej rozmowie mógłby być doskonałym kompanem do dyskusji. Ten niezwykły Brytyjczyk miał też wielką świadomość pisanego przez siebie gatunku, nawet mimo tego, że gdy zaczynał tworzyć swój świat, fantasy dopiero raczkowało.
Ta książka jest właściwie studiom wielu tematów. Znajdziemy tu zarówno relacje rodzica z dziećmi, opis procesu wydawniczego (który w tamtym czasie był o wiele trudniejszy!) z korektą i przygotowaniem ilustracji. Sam opis procesu twórczego powieści, czy też rozważania na tematy religijne oraz społeczne. Z tego powodu „Listy” są absolutną kopalnią dla tych, którzy chcą w sposób bardziej naukowy zająć się jednym z tych tematów. Ba, to może być po prostu bardzo dobra inspiracja dla tych, którzy po prosty chcą napisać jakiś artykuł, albo poszukują wskazówek, jak mają pisać i pracować nad swoimi umiejętnościami.
Mimo tego to na pewno nie jest pozycja „dla każdego”. Rzecz jasna, można to powiedzieć o każdej książce, ale wydaje mi się, że ta szczególnie jest przeznaczona dla konkretnej grupy odbiorców. Aby cos z niej wyciągnąć przede wszystkim trzeba znać samą postać J. R. R. Tolkiena z jego innych książek (niekoniecznie wszystkich) i być nim zainteresowanym – a to dość mocno ogranicza osoby, do których „Listy” trafią. Niemniej, ja sama na pewno będę do niej wielokrotnie wracać i na pewno po prostu przyda mi się w praktyce. Jeśli ktoś, tak jak ja, po godzinach zajmuje się „badaniem” fantastyki taka lektura to wręcz „must have” na półce.
J. R. R. Tolkien przez całe swoje życie korespondował z członkami rodziny, przyjaciółmi, wydawcami i czytelnikami. Humphery Carpenter oraz Christopher Tolkien wspólnie wybrali te z nich, które zdają się najwięcej wnosić do życia postronnego czytelnika.
Istnieją pojedyncze książki, które wymykają się zupełnie oceny dzieła jako „dobra” lub „zła” książka. Jedną z takich są...
2020-09-07
Zaraz po studiach rozpoczęła praktykę na polskiej wsi i przez lata walczyła po równi z systemem zdrowia oraz z lokalnymi zabobonami. Zofia Karaś działała zawodowo w dwudziestoleciu międzywojennym, a w swoim pamiętniku opisywała co ciekawsze, zabawniejsze bądź bardziej emocjonujące chwile ze swojej pracy.
„Wcierki rtęciowe i obcęgi” to pamiętnik wydany przez wcześniej nieznane mi Wydawnictwo Nawias. Nie dziwię się jednak, że trafiłam na nie dopiero teraz. Nie dość, że wygląda mi na stosunkowo nowe to na dodatek jego książki, przynajmniej w chwili pisania tego tekstu, są dostępne jedynie na ich stronie. Jeśli więc ktoś przypadkiem nie zainteresuje się ich książkami i nie odwiedzi ich własnej księgarni to nie natrafi na nie w żadnym z popularnych miejsc, w których sprzedaje się literaturę. A szkoda, bo ta niedługa książka to naprawdę ciekawy wycinek z polskiej historii, przedstawionej w ciekawy sposób i na dodatek z pierwszej ręki.
Zofia Karaś była osobą wykształcona. Miała wiedzę niedostępną mieszkańcom wsi. Nic więc dziwnego, że często załamywała ręce na widok kłód, które pod nogi rzucała jej zarówno mentalność lokalsów, jak i ówczesny system zdrowia. Sama nie zarabiała fortuny, pracując niemalże bez przerwy, a na dodatek nie raz przychodziło jej opłacać leczenie własnych pacjentów, bo ich po prostu nie było na to stać. Mimo tego nie brakowało jej poczucia humoru. „Wcierki rtęciowe i obcęgi” to książka pełna zabawnych porównań oraz ironii, chociaż należy dodać, że często to po prostu śmiech przez łzy. Czasem po prostu trudno reagować w inny sposób, mając wokół siebie tak wiele chorób i śmierci.
Mimo że to bardzo krótka książka (niecałe 150 stron) to zawiera bardzo dużo treści. Osoby piszące przed laty miały w swoim stylu coś, co pozwalało unikać im nadmiernego rozwlekania i to jest coś, co bardzo sobie cenię. Na dodatek, choć autorka tej książki nie była z zawodu pisarką to jest w jej stylu pewne naturalne wyczucie i po prostu bardzo dobrze się jej wspomnienia przyswaja.
Dodatkowo, to jeden z tych „autobusowych” tytułów. Stosunkowo duża czcionka, niewielki format oraz krótkie rozdziały sprawiają, że jeśli lubicie czytać w krótkich fragmentach albo macie na to czas tylko przez chwilkę w ciągu dnia to „Wcierki rtęciowe i obcęgi” powinny się dla Was sprawdzić. Zwłaszcza, że to lektura jednocześnie stosunkowo lekka (pod kątem stylu, nie opisów chorób oraz leczenia) i pozwalająca liznąć czytelnikowi odrobinę z polskiej historii.
Samo wydanie prezentuje się nienagannie, ale mam z nim pewien drobny problem. Wydawnictwo Nawias dodało jedynie krótką notkę o autorce, nie wspominając na przykład o tym, w jaki sposób ta straciła życie. Wydaje mi się zaś, że w przypadku tego typu postaci przydałby się jakiś esej, który szerzej przedstawiłby pisarkę oraz jej życiorys i praktykę. To na pewno ubogaciłoby tę lekturę. Zwłaszcza, że sama w sobie jest naprawdę krótka i dodanie kilku dodatkowych stron wcale by jej nie zaszkodziło. Przeciwnie!
Mimo tej drobnej wady, naprawdę polecam spróbować ten tytuł upolować każdemu, kto jest zainteresowany taką tematyką. Albo nawet nie: w końcu ze mnie ani żaden historyk, ani wielki fan dwudziestolecia czy medycyny. A jednak naprawdę szczerze dobrze się przy tej lekturze bawiłam i mam wrażenie, że sporo z niej wyniosłam. Zwłaszcza, ze Zofia Karaś wydaje mi się po prostu taką dobrą, „swoją” kobietą: silną i inteligentną, która jednak nie zapomina o tym, że czasem trzeba po prostu pomóc innym. Nawet, jeśli „pomoc” oznacza wejście w ich życie z butami, bo czasem najzwyczajniej w świecie nie ma innego wyjścia.
Zaraz po studiach rozpoczęła praktykę na polskiej wsi i przez lata walczyła po równi z systemem zdrowia oraz z lokalnymi zabobonami. Zofia Karaś działała zawodowo w dwudziestoleciu międzywojennym, a w swoim pamiętniku opisywała co ciekawsze, zabawniejsze bądź bardziej emocjonujące chwile ze swojej pracy.
„Wcierki rtęciowe i obcęgi” to pamiętnik wydany przez wcześniej...
2020-09-07
2020-04-26
Wstrząsające mordy seryjnych morderców od lat na równi przerażają i fascynują. Kim są ci zbrodniarze? W jaki sposób dobierają swoje ofiary i dlaczego to robią? Czy w ogóle istnieje możliwość, aby się przed nimi uchronić?
Gdy zaczynałam myśleć o tym, co napiszę o „Seryjnych mordercach” pierwsze, co przychodziło mi do głowy to uznanie, że tej książki za „klozetowe czytadło”. Zupełnie na poważnie: jeśli czytacie w toalecie to ten tytuł może się Wam całkiem nieźle sprawdzić, bo forma książki pani Kaminsky wydaje się być ku temu idealna. Czy jednak jest to dobry tytuł? Wydaje mi się, że tu nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Wszystko zależy od tego, czego akurat szukacie.
Zacznijmy więc może od tego, czego się spodziewałam. Biorąc w ręce „Seryjnych morderców” liczyłam na pewne kompendium wiedzy. Na analizy konkretnych spraw, przypadków, statystyk. Na konkretną wiedzę, która będzie stosunkowo unikatowa, której nie znajdę ot tak, wchodząc do sieci.
Dostałam jednak coś zgoła innego. To książka, która ma formę pytań na tematy powiązane z seryjnymi mordercami oraz odpowiedzi na nie. Te zaś nie są szczególnie długie: mają zwykle po 2-3 strony, jeśli nie mniej. Dzięki temu „Seryjni mordercy” to książka, która może nadać się dla osoby nieco zainteresowanej tematem, ale nieszczególnie mającej czas na długie posiedzenia przy lekturze. To swoisty zbiór ciekawostek, nie pogłębiający szczególnie problemu.
Zwłaszcza, że autorka często zakłada, że czytelnik dobrze zna te najpopularniejsze sprawy związane z tytułowymi zbrodniarzami. Nie wyjaśnia więc np. detali sprawy Teda Bundy’ego, uznając je za oczywiste. Przyznam, że sama musiałam sobie więc po prostu przypomnieć, kim ten pan był, bo choć swego czasu o nim czytałam to po czasie wiedza z pamięci najzwyczajniej w świecie mi umknęła. Przyznam, że było to nieco przykre odkrycie, zwłaszcza, że „Seryjni mordercy” zaczynali się całkiem dobrze. Autorka zaczęła od wyjaśniania definicji tego zjawiska i podania pewnych statystyk oraz danych, kluczowych by temat dobrze omówić. Tyle tylko, że w kolejnej części książki skupiła się za bardzo na ciekawostkach, a za mało na omówieniu spraw.
Kolejna z rzeczy, która zwróciła moją uwagę to brak przypisów. Co prawda w tekście często mamy odwołania do jakiś filmów, seriali, czy książek, ale wolałabym jednak, aby autorka w przypisach oznaczyła, od kogo czy skąd czerpie daną wiedzę. Gdy zaś zerkniemy do bibliografii zaatakuje nas ogrom linków. Oczywiście pozycje książkowe również się tam znajdują, jednak wydaje mi się, że są znaczną mniejszością.
Jeśli liczycie też na zdjęcia, ilustracje, wykresy – to tego w „Seryjnych mordercach” po prostu nie ma. Ta książka to pytania i odpowiedzi pozbawione jakiejkolwiek ilustracji. Jest to do pewnego stopnia zrozumiałe, bo takie dodatki zwiększyłyby cenę druku. Osobiście jednak, gdy słucham o sprawach kryminalnych, wolę móc przy okazji zobaczyć zdjęcie sprawcy, czy miejsc, w których do tego doszło. Dlatego też, mając do wyboru tego typu książkę, a artykuł w sieci prędzej wybiorę to drugie.
Samo czytanie „Seryjnych morderców” jest raczej szybkie. Autorka napisała książkę lekki językiem, prostym do przyswojenia. Czasem odnosiłam wrażenie, ze jest zbyt bezosobowy; że brakuje mi jakiegoś odautorskiego komentarza, czy też większej empatii. Jednocześnie wyraźnie widać, że ten tekst ma interesować i być może nawet szokować. Te dwa elementy, połączone ze sobą, potrafiły wzbudzić we mnie dysonans, chociaż też nie na tyle mocny, abym porzuciła czytanie.
Poza tym muszę dodać, że… nie mam pojęcia, kim jest sama autorka. Nie znalazłam takiej informacji wewnątrz książki, mam też trudność z wygrzebaniem tego z sieci. Dlatego też trudno mi w ogóle powiedzieć, do jakiego stopnia mogę w ogóle ufać przedstawionym przez nią informacjom. Wydaje mi się, że w przypadku takich pozycji dobrze jednak wiedzieć, za czyj tekst się bierzemy. To zbyt wrażliwy temat, by przed lekturą nie wiedzieć, jaką wiedzę i jakie podejście do takich spraw ma sam autor.
Jeśli chcecie po tę książkę sięgnąć, zastanówcie się, czego szukacie. Jeśli jesteście zainteresowani tą tematyką i jeśli przy tym szukacie czegoś lekkiego oraz mocno rozrywkowego – ta książka może się sprawdzić. Sprawdzi się także jako lektura do komunikacji miejskiej na krótkich dystansach czy przerywnik pomiędzy innymi pozycjami. Jeśli jednak zależy Wam na głębszej analizie tego, kim jest seryjny morderca, czy na dokładnym omówieniu spraw – to tu tego raczej nie znajdziecie.
Wstrząsające mordy seryjnych morderców od lat na równi przerażają i fascynują. Kim są ci zbrodniarze? W jaki sposób dobierają swoje ofiary i dlaczego to robią? Czy w ogóle istnieje możliwość, aby się przed nimi uchronić?
Gdy zaczynałam myśleć o tym, co napiszę o „Seryjnych mordercach” pierwsze, co przychodziło mi do głowy to uznanie, że tej książki za „klozetowe czytadło”....
2020-01-05
W PRLu na scenie muzycznej królowały cztery festiwale. Dwa z nich – kołobrzeski i zielonogórski – zaczęły odchodzić w niepamięć. Bartosz Żurawkiecki próbuje dotrzeć do uczestników tych imprez i przeanalizować ich historię.
Ostatnio odczuwam dość duże braki w mojej wiedzy, jeśli chodzi o ogólną, powszechną, polską kulturę. Nie oszukujmy się – nie jestem szczególnie zainteresowana naszą sceną muzyczną, brakuje mi też wiedzy z dziedzin sztuk plastycznych i teatralnych. „Festiwale wyklęte” Żurawieckiego potraktowałam więc jako możliwość rozwinięcia swojej świadomości, połączone z poznaniem jakiegoś reportażu. Nie czytam ich często, ale choćby przez wzgląd na moje wykształcenie czasem „wypadałoby”, abym po jakiś sięgnęła. Oceniam więc tę książkę jako kompletny, muzyczny laik – wydaje mi się, że to warto zaakcentować na samym początku.
Jako, że z Krytyką Polityczną nie miałam jeszcze nic wspólnego to byłam naprawdę mile zaskoczona tym, jak „Festiwale wyklęte” zostały wydane. Może nie mają twardej oprawy, ale grafika okładki dobrze oddaje ducha książki, a wewnątrz znajdziemy naprawdę wiele adekwatnych zdjęć, które już same w sobie są w moim odczuciu całkiem cenne. Zebranie fotografii ze starych czasopism wymaga w końcu sporo pracy.
Sam reportaż Żurawieckiego ma zaś całkiem sensowną konstrukcję. Autor przedstawia nam obydwa festiwale, a następnie powoli wędrujemy razem z nim przez kolejne ich odsłony. Jednocześnie w samej narracji Żurawiecki sam od siebie przedstawia nam głównie suche fakty (czasem w jasny sposób dodając swoje zdanie na dany temat, dzięki czemu tekst wypada naturalniej). Komentarz i ubarwianie rzeczywistości zostawia zaś świadkom imprezy. Uczestnikom, muzykom, organizatorom. Daje nam poznać ich zdanie i ich perspektywę, a to w moim odczuciu przy takim – jakby nie patrzeć – historycznym zadaniu jest bardzo istotne. Ponadto dzięki temu naprawdę widać ilość pracy włożoną w stworzenie tej książki.
Poza zdjęciami i komentarzem świadków dostajemy też często fragmenty piosenek, w wielu przypadkach już zapomnianych przez młode pokolenie. Nic dziwnego: większość z nich przesycona jest ówczesną propagandą i raczej nikt ich dziś śpiewać już nie będzie. To też był zdecydowanie sympatyczny element „Festiwalów wyklętych”.
Jak to jednak w przypadku tego typu dzieł bywa, człowiek bez wiedzy na dany temat może się z czasem znudzić i tak też było w moim przypadku. Chociaż poznanie polskiego świata muzyki z lat 70. czy 80. było całkiem fascynujące na samym początku to „Festiwale wyklęte” są trochę kronikarską robotą. Ilość nazwisk, czy dat prędko zaczęła mnie nieco przytłaczać i przyłapywałam się na tym, że wodzę wzrokiem za tekstem, tylko po to, by wyłapać dziwactwa naszego starego systemu, czy ciekawostki związane z życiem w tamtych czasach. To, kto występował, kiedy i gdzie przy takiej ilości informacji najzwyczajniej w świecie przestawało mnie interesować.
Absolutnie nie oznacza to jednak, że „Festiwale wyklęte” są książką złą. Autor pisze o temacie stosunkowo lekko, bez nadmiernego patetyzmu, ze swobodą opowiadając nam historię festiwali. Poza tym osobiście czuję, że od lektury dostałam to, czego chciałam. Czegoś się jednak dowiedziałam, a jeśli będę chciała sobie przypomnieć, czy znaleźć jakieś fakty, nic nie stoi na przeszkodzie, by do tej lektury wrócić. Reportaż Bartosza Żurawieckiego nie jest więc, jak każda książka, lekturą dla każdego, ale wydaje mi się, że osoby zainteresowane tematyką muzyki i PRLu powinny w niej odnaleźć coś dla siebie. Żałuję jedynie, że nie jestem w stanie ocenić samych faktów przedstawionych w „Festiwalach wyklętych” pod kątem merytorycznym. Niestety, na to w tej chwili brakuje mi wiedzy.
W PRLu na scenie muzycznej królowały cztery festiwale. Dwa z nich – kołobrzeski i zielonogórski – zaczęły odchodzić w niepamięć. Bartosz Żurawkiecki próbuje dotrzeć do uczestników tych imprez i przeanalizować ich historię.
Ostatnio odczuwam dość duże braki w mojej wiedzy, jeśli chodzi o ogólną, powszechną, polską kulturę. Nie oszukujmy się – nie jestem szczególnie...
2019-01-29
2019-01-09
20 autorów, 2 pomysłodawczynie i jedna projektantka – to taka ekipa stworzyła niepowtarzalną, literacką kolekcję ubrań. A przy okazji porozmawiała trochę o szafach pisarzy, ich wizerunku i sposobie na życie.
„Pod podszewką” to chyba jeden z ciekawszych projektów literacko-artystycznych, na które trafiłam. Sylwia Stano i Zofia Karaszewska zaprosiły dwudziestu polskich twórców, którzy z pomocą profesjonalnej projektantki stworzyli swój wymarzony ubiór, bądź też jego część… by następnie stworzyć na tej podstawie książkę.
Ta książka jest więc trochę reportażem, trochę wywiadem, a trochę po prostu artystycznym projektem. W każdym rozdziale wypowiada się konkretny pisarz, mówiąc po trochu o wszystkim. Wprawdzie większość z nich skupia się na modzie i swoim podejściu do niej, ale mówią też m. in. o swoim dzieciństwie, podejściu do życia, czy wizerunku w mediach. Każda z rozmów jest trochę inna, tak jak inny jest każdy z twórców. Oczywiście do każdego rozdziałów dodane są kolorowe zdjęcia kreacji, które powstały w ramach projektu.
Dodatkowo dostajemy od autorek książki także lekcję historii mody. Gdy pisarz wzoruje się na jakiejś kulturze, Santo i Karawszeska podsuwają nam informacje dotyczące tego skąd wziął się taki krój, kiedy zaczęto go nosić i co on oznacza. Dostajemy więc prawdziwy misz-masz, który jednak całkiem zgrabnie składa się w całość.
Przy tym to książka, którą czyta się bardzo szybko. Duża ilość zdjęć, połączona z całkiem sporą czcionką oraz raczej lekkim tekstem (w końcu to zdania, opinie i historie, a nie naukowe wykłady) sprawiają, że przez tę pozycje można przebrnąć nawet i w dzień, jeśli ktoś będzie miał taką ochotę.
Mam jednak też wrażenie, że to jedna z tych pozycji, które czytane „na raz” mogą znużyć, szczególnie jeśli nie znamy każdego z pisarzy. To więc świetna rzecz dla tych, którzy lubią czytać na raty, albo nie mają czasu na przyswajanie dużej ilości tekstu na raz.
Sama bardzo szanuje koncept autorek i uważam, że takich rzeczy powinno być więcej. To artystyczny i kreatywny projekt. Niestety… ja po prostu większości z przedstawionych autorów nie znam. Sięgnęłam po „Pod podszewką” głównie przez wzgląd na Łukasza Orbitowskiego i Jakuba Małeckiego. Znam też jedną powieść Bondy i Chmielarza. Pozostali twórcy to jednak w większości osoby, o których nigdy nawet nie słyszałam (tak to jest, jak się czyta głównie fantastykę). Nic więc dziwnego, że nie czuje się z tym dziełem szczególnie związana i potrafiłam czuć znużenie, gdy wypowiadał się kolejny autor, o którym nie mam pojęcia.
Mam wrażenie, że „Pod podszewką” to książka dla dwóch „typów ludzi”. Po pierwsze dla tych, którzy przeglądając listę autorów będą mieli wrażenie, że prawie wszystkich znają i lubią – w takiej sytuacji sięgnięcie po taką książkę/projekt wydaje się wręcz koniecznością. Po drugie dla tych, którzy czytać może lubią, ale ich głównym zainteresowaniem jest moda. Myślę, że zobaczenie jej oczami autorów – osób kreatywnych, ale niekoniecznie żywo zainteresowanych branżą – może być ciekawym doświadczeniem. Poza tym muszę przyznać, że sukienka Katarzyny Bondy jest obłędna, koszula Aleksandry Zielińskiej śliczna, a bluza z nosorożcem Orbitowskiego… no cóż, jak można nie lubić i nie chcieć bluzy z nosorożcem?
20 autorów, 2 pomysłodawczynie i jedna projektantka – to taka ekipa stworzyła niepowtarzalną, literacką kolekcję ubrań. A przy okazji porozmawiała trochę o szafach pisarzy, ich wizerunku i sposobie na życie.
„Pod podszewką” to chyba jeden z ciekawszych projektów literacko-artystycznych, na które trafiłam. Sylwia Stano i Zofia Karaszewska zaprosiły dwudziestu polskich...
2018-05-20
Jak młody chłopak Ismet przeszedł przez piekło wojny domowej. Po emigracji do Ameryki boryka się z biedą i traumą. Na polecenie psychologa zaczyna pisać dziennik, który ma pomóc mu poradzić sobie z przeszłością.
O wojnie w Bośni i Hercegowinie, która miała miejsce w latach 90. ubiegłego stulecia nie wiem raczej zbyt wiele: kojarzy mi się z bardzo krwawym konfliktem i wielkimi zniszczeniami, ale nigdy nie wgłębiałam się w jego szczegóły. Dlatego gdy w moje ręce wpadły „Odłamki” Ismeta Pricica byłam zadowolona, że w końcu dowiem się czegoś więcej o tym konflikcie. Okazało się jednak, że ta książka skupia się jednak na samym obrazie wojny, niż na jego politycznych aspektach.
Zacznijmy jednak od tytułu. W tym przypadku oddaje on w doskonały sposób wnętrze książki, bo to jest swoistymi odłamkami z życia alter-ego autora, zmieszanymi ze wspomnieniami Mustafy Nalić, bośniackiego żołnierza. W „Odłamkach” nie mamy jednej, konkretnej linii fabularnej – to dość chaotyczna pozycja, która często skacze po chronologii, skupiając się raczej na pojedynczych scenkach, a nie na całości historii jako takiej.
Właściwie muszę stwierdzić, że coś takiego całkiem do tej pozycji pasuje: w końcu wojna jest chaosem. Poza tym mimo wszystko to nie jest książka, w której czytelnik się gubi: mimo wszystko całość dość dobrze się składa.
Niemniej, nie jest to przy tym bardzo lekka książka. Już sam fakt, że opowiada o wojnie i jest w gruncie rzeczy biografią człowieka, który ją przeżył sprawia, że sam klimat „Odłamków” po prostu nie może być radosny. Jeśli wewnątrz znajdziecie humor to raczej ten czarny. Na dodatek styl autora czasem jest dość mocno opisowy, niekoniecznie wyważony: to w końcu zapiski jego własnych wspomnień, a nie dzieło autora, który pisze, zastanawiając się, jak sprawić, by całość miała dobry rytm.
Przy tym jeśli szukacie książki, która po prostu poinformuje Was o tym, co działo się w Bośni i Hercegowinie to… nie jest dobra pozycja. To znaczy, oczywiście autor częściowo to wyjaśnia, jednak raczej pobieżnie, skupiając się tylko na własnych doświadczeniach. To w końcu nie jest ani reportaż, ani książka historyczna, naukowa: to rzecz, po którą można sięgnąć po to, by poczuć wojnę i ból imigranta, a nie coś, co doskonale sprawdzi się jako podręcznik, zawierający wszystkie istotne informacje.
Chociaż spotkania z „Odłamkami” absolutnie nie żałuję to myślę, że raczej do niej nie wrócę: jednak osobiście wolę konkretne historie, a tego typu urywki z życia po prostu w pewnym momencie mają zwyczaj zaczynać mnie irytować. Niemniej, to naprawdę dobry debiut, zwłaszcza, jeśli szukacie czegoś w takiej tematyce i w takim przypadku warto się tą lekturą zainteresować.
Jak młody chłopak Ismet przeszedł przez piekło wojny domowej. Po emigracji do Ameryki boryka się z biedą i traumą. Na polecenie psychologa zaczyna pisać dziennik, który ma pomóc mu poradzić sobie z przeszłością.
O wojnie w Bośni i Hercegowinie, która miała miejsce w latach 90. ubiegłego stulecia nie wiem raczej zbyt wiele: kojarzy mi się z bardzo krwawym konfliktem i...
2018-12-02
Od kilku lat prowadzą razem popularny kanał. Katarzyna i Paulina Błędowskie, czyli matka z córką pokazują, jak cudownie jest być razem. W swojej książce przedstawiają kulisy swojego życia i codziennych problemów.
Chyba nie jestem jedyną osobą, która widząc, jak jakiś youtuber wydaje swoją książkę związaną ze swoim własnym życiem zastanawiam się, czy ta pozycja w ogóle ma jakiś sens, cel w istnieniu? Poza – oczywiście – sprawieniu radości fanom? Dlatego sięgnęłam po „O matko i córko”: książkę dwóch youtuberek, które obserwowałam przez pewien czas, gdy zaczynały swoją przygodę. Dziś wprawdzie raczej do nich nie wracam, ale dzięki tamtemu epizodowi po prostu rozumiem mniej więcej i pomysł na kanał, i same charaktery autorek.
W przypadku tej książki przed przejściem do samej treści myślę, że warto powiedzieć trochę o samym wydaniu. „O matko i córko” to książka tak ładna, jak ładna może być pozycja w miękkiej oprawie i raczej przeciętnej cenie. Szata graficzna książki jest miła dla oka, a wewnątrz znajdziemy naprawdę bardzo ładną sesję zdjęciową. Ubolewam nad faktem, że ta wydrukowana jest na zwykłych kartkach, a nie na śliskim papierze (który podniósłby jakość wydruków), ale rozumiem, że pojawia się tu kwestia związana z końcową ceną książki, która w takim wypadku musiałaby pewnie kosztować o wiele więcej.
A jak wygląda ta najważniejsza część książki, czyli właśnie jej treść? Cóż… muszę niestety przyznać: „O matko i córko” to książka, która w moim odczuciu nie broni się jako samodzielny twór. To dzieło wręcz stworzone dla fanów kanału i właściwie nie sądzę, aby wniosło coś więcej w życie dorosłego czytelnika.
Nie chcę być źle zrozumiana. „O matko i córko” czyta się bardzo lekko i szybko (głównie przez potoczny język używany przez autorki oraz stosunkowo małą ilość treści). Przez to osoby niezaznajomione z literaturą, które po nią sięgną, mogą poczuć, że ta książka sprawia im i przyjemność, i pewną radość, ale po prostu sama treść książki nie jest czymś w żadnym razie odkrywczym, czy nowatorskim.
Książka pań Błędowskich to właściwie „pamiętnik” napisany w formie swoistego dialogu matki i córki: obydwie mówią na przemian, choć mam wrażenie, że Katarzyna miała trochę więcej do powiedzenia. Youtuberki w książce streszczają swoje życie: opowiadają o całym procesie edukacji Pauliny i o trudnościach, jakie w trakcie niego przeżywały. Problem polega na tym, że obydwie są osobami bardzo… zwykłymi, przeciętnymi. Z jednej strony pozwala to na utożsamianie się z nimi (stąd pewnie popularność na kanale Youtube), z drugiej… treść tej książki właściwie niczego nie uczy. Co najwyżej może przywołać pewną nostalgię za czasami szkolnymi, jeśli czytelnik ma już je za sobą. Poza tym całość utrzymana jest w bardzo pozytywnym tonie. Katarzyna bezustannie powtarza, jak dojrzała jest jej córka, a Paulina również raczej chwali swoją mamę. W tej książce nie ma żadnego dramatu, nie ma opisu sytuacji wykraczającej poza codzienność zwykłego, przeciętnego rodzica i dziecka. Przez to książka przypomina formą dostępnego w sieci za darmo bloga, czy właśnie – vloga, a nie coś, za co miałabym ochotę zapłacić.
W trakcie czytania nasunęła mi się też pewna drobna „refleksja”. Poza zdjęciami z sesji wewnątrz książki możemy znaleźć dość dużo fotografii z albumu rodzinnego. Większość z nich jest podpisana… ale podpisana tak, jakby wykonała to mama, nie córka. Zaczęło mnie zastanawiać… czy aby Paulinie nie jest trochę „głupio” przez coś takiego? Mnie chyba by było, nawet gdybym miała ze swoimi rodzicami aż tak bliską relację.
Jak najbardziej rozumiem fanów Pauliny i Katarzyny, które po tę książkę sięgną i którzy ją polubią – w końcu to raczej sympatyczne osoby, z którymi przeciętna osoba może się utożsamić. Dzięki dość ładnemu wydaniu ta pozycja będzie też po prostu niezłym prezentem dla obserwatorów ich kanału. Innym raczej nie polecam; podejrzewam, że o relacji rodzica z dzieckiem powstało wiele ciekawszych reportaży, czy nawet powieści, które po prostu wniosą do życia czytelnika coś więcej.
Od kilku lat prowadzą razem popularny kanał. Katarzyna i Paulina Błędowskie, czyli matka z córką pokazują, jak cudownie jest być razem. W swojej książce przedstawiają kulisy swojego życia i codziennych problemów.
Chyba nie jestem jedyną osobą, która widząc, jak jakiś youtuber wydaje swoją książkę związaną ze swoim własnym życiem zastanawiam się, czy ta pozycja w ogóle ma...
2018-04-14
Kobe Bryant to legenda koszykówki. Człowiek, którego największą w życiu pasją jest właśnie ten sport. Od zawsze wiedział, że to właśnie nią będzie się zajmował. Roland Lazenby postanowił udokumentować tę miłość, tworząc jego biografie.
Swego czasu przypadkiem trafiły do mnie biografię dwóch koszykarzy. I choć sportem absolutnie się nie interesuje, to postanowiłam, że zapoznam się z nimi dla zwiększenia własnej świadomości. W pierwszej kolejności przeczytałam książkę o Allenie Iversonie i dopiero później zabrałam się za to bardziej opasłe tomiszcze, czyli za „Kobe Bryant. Showman” – książkę Rolanda Lazenby’ego, który znany jest również z biografii Micheala Jordana.
O ile czytając poprzednią biografię mogłam uznać, że to kawałek dobrej pracy dziennikarskiej, o tyle ta książka… to kawałek wspaniałej pracy dziennikarskiej. „Kobe Bryant. Showman” to książka bardzo dogłębnie analizująca życie Bryanta, a właściwie – całej jego rodziny, bo cały początek książki poświęcony jest jego ojcu, który także parał się koszykówką.
To biografia przeładowana faktami dotyczącymi zarówno sportu, jak i spraw marketingowych, które stanowią znaczną część przychodów koszykarzy. Przy tym to książka, która zawiera olbrzymią ilość cytatów. Niemal każdy fakt jest potwierdzany przez kogoś z otoczenia Bryanta, lub jego samego i to czasem kilkukrotnie, dzięki czemu mamy pewność, że tak faktycznie było. Lazenby nie odpływa i nie snuje opowieści o tym, jak mogłoby, czy powinno by być: on podaje nam sprawdzone informacje. Dlatego też mimo swojej objętości to pozycja naprawdę bardzo konkretna.
Poza tym w trakcie lektury sama zaczęłam sobie lepiej uświadamiać sytuacje czarnoskórych w USA w drugiej połowie XX-wieku: ta naprawdę nie była dobra i choć nie jest tematem tej lektury to jednak ten temat jest poruszany, zwłaszcza na początku książki, gdy obserwujemy życie Joe Bryanta.
Niestety, przy tych wszystkich superlatywach muszę uznać, że… ja sama przez lwią część czasu nie byłam szczególnie zainteresowana lekturą. Faktycznie, Kobe Bryant jako osoba zasługuje na wielkie uznanie: to człowiek, który zawsze ciężko pracował i który mimo przeszkód dążył do celów. To osoba, która może motywować i która będzie świetnym wzorem do naśladowania. Z tym, że sama nie jestem zainteresowana sportem, przez co taka ilość raczej suchych faktów w pewnym momencie zaczęła mnie nużyć.
Wynika to jednak tylko i wyłącznie z moich własnych upodobań. Nie zmienia to faktu, że „Kobe Bryant. Showman” to bardzo dobra książka, po którą powinien sięgnąć każdy fan NBA. Absolutnie nie żałuję, że po nią sięgnęłam: czytanie książek innych, niż te, które lubi się najbardziej w końcu potrafi dobrze rozwinąć, a zobaczenie na własne oczy tak dobrej pracy dziennikarskiej to po prostu dobre doznanie samo w sobie.
Kobe Bryant to legenda koszykówki. Człowiek, którego największą w życiu pasją jest właśnie ten sport. Od zawsze wiedział, że to właśnie nią będzie się zajmował. Roland Lazenby postanowił udokumentować tę miłość, tworząc jego biografie.
Swego czasu przypadkiem trafiły do mnie biografię dwóch koszykarzy. I choć sportem absolutnie się nie interesuje, to postanowiłam, że...
Książki wydawane przez twórców internetowych, zwłaszcza gdy są pisane na zamówienie wydawcy, często przypominają mi bloga. Miałam jednak nadzieję, że skoro Katarzyna Woźniak jest lekarką, której po prawdzie całkiem miło się słucha, gdy mówi o rzeczach stricte medycznych, to jej książka „Następny. Kim jest człowiek, który cię leczy?” będzie wnosiła coś ciekawego do dyskursu. Być może Woźniak nie ma bardzo dużego doświadczenia, ale jako osoba „publiczna” na pewno ma dużą styczność z różnymi lekarzami, swoje wie i swoje słyszała, toteż jakąś nadzieję miałam.
Niestety, niesłusznie, bo ta książka swoją konstrukcją również przypomina przeciętnego, niezbyt dobrze napisanego bloga. Według wydawcy to zbiór opowiadań, który pozwala wejść w perspektywę młodej lekarki, ja określiłabym ją raczej mianem dziennika, który ewentualnie zmienia niektóre rzeczywiste fakty, aby ukryć tożsamość pacjentów/lekarzy. Co ciekawe, autorka raczej podaje imiona (niekoniecznie realne) z jednym wyjątkiem: pani, która najbardziej nacisnęła „bohaterce” na odcisk, jest podawana tylko jako literka bez pełnego imienia.
Tego typu dziennik to forma, która może zadziałać, jeśli autor ma do powiedzenia coś faktycznie ciekawego, jeśli sam w sobie jest interesującą personą, jeśli ma ciekawy sposób przedstawiania historii, potrafi dobrze domykać opowieści, czy na jakiś inny sposób zaskakuje swoją inteligencją. W przypadku tej książki nic takiego się nie dzieje.
Książka Woźniak jest napisana potocznym, blogowym stylem. Nie przedstawia żadnych wielkich prawd objawionych o systemie, powtarzając tylko rzeczy, które „wiemy wszyscy”. Narratorka zaś (która może być, ale zarazem oficjalnie nie jest samą autorką) sprawia wrażenie osoby, z którą nie chce mieć personalnie nic wspólnego: jest męcząca, narzekająca, próbuje stawiać siebie w dobrym świetle, kiedy obraża wszystkich innych, z pacjentami włącznie. Dużo jest w tej książce takiej nieprzyjemnej frustracji, a jej sama końcówka przypomina reklamę (albo antyreklamę, zależy jak na to patrzeć) platformy lekarskiej, którą założyła jej autorka.
Wierzę w to, że jako lekarka Woźniak ma świadomość problemów związanych z polskim systemem zdrowia. Te, o których pisze, zdają się prawdziwe, bazując na mojej osobistej wiedzy (choć z medycyną zawodowo nie mam nic wspólnego). Rozumiem też frustracje młodej lekarki, rozumiem, że mogła poczuć się wielokrotnie skrzywdzona na swojej drodze. Problem polega na tym, że zapisanie swoich myśli, przelanie ich na papier w ten sposób, nie robi dobrej książki, za którą ktoś ma zapłacić. Gdyby rozdziały tej książki były wpisem blogowym, nie obraziłabym się, nie poczułabym, że coś jest z nimi szczególnie nie tak. Ale one znajdują się w wydrukowanej wersji, na papierze, do którego dostęp trzeba sobie generalnie wykupić.
Być może Woźniak chciała tę książką kogoś uświadomić, kogoś czegoś nauczyć, bo pojawiają się w tym tytule fragmenty, które próbują czytelnikowi tłumaczyć w skrótowy i uproszczony sposób problemy związane z niektórymi chorobami, organizacją służby zdrowia itd. Problem polega na tym, że podaje oczywistości, które osoby obserwujące w sieci jej kanał, czy też inne podobne, będą wiedzieć. A do osób spoza tej bańki książka za bardzo nie dotrze, jako że wydawca dostępny jest tylko online. To nie jest tytuł, który pojawi się np. w koszyku z książkami w Biedronce, czy na półkach w Empiku. Ten wydawca nie sprzedaje swoich nakładów w taki sposób. W związku z czym tak pobieżne poruszenie tematu w moim odczuciu kompletnie nie ma sensu.
Fani autorki pewnie już tę książkę i tak mają na swojej półce. Innym nie polecam. Nie ma sensu płacić za bloga; w sieci na pewno znajdziecie wiele ciekawszych lekarskich relacji.
Książki wydawane przez twórców internetowych, zwłaszcza gdy są pisane na zamówienie wydawcy, często przypominają mi bloga. Miałam jednak nadzieję, że skoro Katarzyna Woźniak jest lekarką, której po prawdzie całkiem miło się słucha, gdy mówi o rzeczach stricte medycznych, to jej książka „Następny. Kim jest człowiek, który cię leczy?” będzie wnosiła coś ciekawego do dyskursu....
więcej Pokaż mimo to