-
Artykuły„Dobry kryminał musi koncentrować się albo na przestępstwie, albo na ludziach”: mówi Anna SokalskaSonia Miniewicz1
-
ArtykułyDzień Dziecka już wkrótce – podaruj małemu czytelnikowi książkę! Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
ArtykułyKulisy fuzji i strategii biznesowych wielkich wydawców z USAIza Sadowska5
-
ArtykułyTysiące audiobooków w jednym miejscu. Skorzystaj z oferty StorytelLubimyCzytać1
Biblioteczka
2021-07-13
2021-12-05
2021-12-29
2021-12-26
2021-12-26
XVII wiek. Arendt Dickmann był holenderskim kapitanem, który przeniósł się do Gdańska. Jednak w trakcie ślubu obiecał swojej ukochanej, że na stałe osiądzie już na lądzie. Siedemnaście lat później ta jest ciężko chora. Pogrążony w długach mężczyzna, chcąc zapewnić żonie odpowiednie warunki, wyrusza znów na Bałtyk, aby odnaleźć tajemniczego Lewiatana – potwora, który morduje załogi niewielkich statków handlowych.
Pierwszą styczność z twórczością Jacka Komudy miałam jakieś 6-7 lat temu. Sięgnęłam wówczas po jego zbiór pirackich opowiadań fantasy, które wydały mi się naprawdę klimatyczne. Jednak dopiero po dłuższym czasie w moje ręce wpadła jego kolejna książka. Jako że poprzednie morskie opowieści wydały mi się niezłe, to „Galeony wojny”, kolejna rzecz rozgrywająca się na morzu, jawiła się jako potencjalnie dobra rzecz. Jednak mimo tego… wcale nie uważam, aby była to wybitna lektura. Opowiadania dalej wydają mi się zdecydowanie lepsze.
Zacznijmy jednak od tego, że tak ogólnie rzecz biorąc to kompetentna przygodówka. Z fabułą prostą jak budowa cepa, ale tu wszystko jest na (prawie) swoim miejscu. Jednak diabeł tkwi w szczególe, także w tym przypadku.
Sam początek wydał mi się naprawdę interesujący. Dickmann to historyczna postać, o której jednak nic wcześniej nie wiedziałam. Autor zaś kreuje go na bohatera, który po prostu był dla mnie ciekawy. Bo to w gruncie rzeczy dobry, poczciwy człowiek, który kocha swoją żonę i chce, aby ta po prostu wyzdrowiała. To proste, ale zarazem po prostu bardzo ludzkie, dzięki czemu to dobry fundament na postać. A jeśliby do tego dodać fajną przygodę to przecież mogłaby to być po prostu przyjemna, dobra opowieść, może nawet w niektórych momentach wzruszająca.
Problem polega na tym, że Komuda w swojej narracji wypada na… niezłego buca. To wygląda czasem tak, jakby sam ze sobą ścigał się w to, kto włoży do tekstu więcej marynistycznego słownictwa i historycznych ciekawostek. I o ile szanuje jego wiedzę to tak po prostu nie robi się dobrej ekspozycji. Oczywiście, takie podejście będzie niektórym odpowiadać, ale mnie ani nie kręcą militaria, ani suche ciekawostki, które do fabuły niewiele wnoszą. A to też jest sztuka – sprzedać czytelnikowi wiedze w sprawny sposób, który go nie zmęczy, a wręcz przeciwnie. Zaciekawi historią, zaciekawi opowieścią przeszłości.
Mam wrażenie, że gdyby trochę popracować nad językiem autora ta historia mogłaby od razu o wiele, wiele więcej zyskać. Ale jednocześnie muszę przyznać, że koniec końców, fabularnie też ta historia niewiele wnosi. Jest tak sztampową morską przygodówką, jak to tylko jest możliwe. Nawet plot twist związany z Lewiatanem nic ciekawego nie przynosi. Ja tego rozwiązania spodziewałam się właściwie od samego początku. A przez rozmemłaną akcję i bohatera, który po dobrym starcie, w tym wszystkim po prostu się gubi, mam poczucie, że przeczytałam… trochę nic. Coś pustego, sztampowego, typowego, co nie wzbudziło we mnie żadnych większych emocji.
„Galeony wojny” są specyficzną powieścią. Z jednej strony kompletnie typową, z drugiej – wcale nie aż tak lekką. Bo choć czyta się ją generalnie bez problemu to nadmiar obcego słownictwa może skutecznie zepsuć przyjemność z lektury. Dlatego raczej polecałabym ją osobom, które nie są zbyt oczytane, ale lubią zagłębiać się w historię, które uwielbiają Gdańsk albo XVII wiek – takim powinna spodobać się zdecydowanie bardziej, niż mi.
XVII wiek. Arendt Dickmann był holenderskim kapitanem, który przeniósł się do Gdańska. Jednak w trakcie ślubu obiecał swojej ukochanej, że na stałe osiądzie już na lądzie. Siedemnaście lat później ta jest ciężko chora. Pogrążony w długach mężczyzna, chcąc zapewnić żonie odpowiednie warunki, wyrusza znów na Bałtyk, aby odnaleźć tajemniczego Lewiatana – potwora, który morduje...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-12-25
Wilżyńska Dolina znajduje się z dala od wszystkich głównych szlaków. Nad jej mieszkańcami czuwa wiekowa wiedźma, Babunia Jagódka.
Gdy Anna Brzezińska zadebiutowała, a następnie wygrała tym swoim debiutem Zajdla, w polskim fandomie zawrzało. Naczytałam się o całej tej historii tyle, że w końcu (z opóźnieniem… całkiem wielu lat) musiałam sprawdzić, o co wówczas chodziło i co w gruncie rzeczy przyniosło jej większy rozgłos. Dlatego „Opowieści z Wilżyńskiej Doliny”, zawierające tamten głośny tekst sprzed lat, po prostu musiały do mnie trafić. I przyznaję, że o ile rozumiem, skąd wzięła się kontrowersja, o tyle… uważam, że ten zbiór opowiadań w całości jest całkiem solidny.
Chociaż warto tu zaznaczyć, że są to takie opowiadania-nie-opowiadania. Każde z nich ma konkretną fabułę, ale ułożone są w miarę chronologicznie, a jedno przechodzi tematycznie w drugie. Są ze sobą mocniej połączone, niż na przykład teksty o Geralcie z Rivii i czytanie ich osobno właściwie nie ma większego sensu.
Zaczynając jednak od pierwszego, historycznego tekstu to zrobił on na mnie pozytywne, ale nie wyjątkowo dobre wrażenie. „A kochał ją, że strach” to tekst bardzo klimatyczny, dość rozrywkowy, z niezłym stylem. Dobrze wprowadza bohaterów, a zakończenie to całkiem sympatyczne podsumowanie całości, ale nie robi tego efektu „wow”, jakie niektóre opowiadania robią. Niemniej, jako debiut jest po prostu bardzo dobry i pokazuje, że autorka pisać potrafi całkiem nieźle.
Dalsze teksty są odważniejsze. Dalej baśniowe, ale bardziej brutalne, z mocniej stylizowanym językiem. Do tego stopnia, że czasem musiałam się zatrzymać na moment, by zrozumieć, o co w tekście chodzi, ale ponieważ dobrze budowało to klimat, nie uznaje tego za wadę, a raczej za mój brak wiedzy.
Brzezińska robi w tych tekstach coś całkiem ciekawego. Jednocześnie wprowadza baśniowe motywy i często opowiada niektóre znane nam opowieści na nowo, ale przy tym jest bardzo realistyczna. Widać jej wiedzę na temat średniowiecznych obyczajów i zachowań ludzi, przez co te historie są często jednocześnie naprawdę ładne, i bardzo tragiczne. Nie brakuje tu mordów, gwałtów czy zdrad. To sprawia, że mimo właśnie tej baśniowości i pewnej dawki humoru, „Opowieści z Wilżyńskiej Doliny” są zaskakująco prawdziwe.
Dodać też chyba mogę, że magia w tym świecie przedstawionym jest raczej miękka, ale na tyle dobrze nakreślona i tak dobrze wpasowuje się właśnie w klimat, że nie jest to najmniejszy problem. Ograniczeniami są właściwie same zasady babuni Jagódki, a to właściwie też jest nie najgorsze fabularnie rozwiązanie.
Przy tym wszystkim, chociaż czytało mi się te opowieści naprawdę dobrze, to jednak z tej pamięci zapadnie mi raczej w pamięć klimat i postacie, a nie fabuła jako taka. Ona tu oczywiście jest, ale podobnie jak w pierwszym tekście, tak i w całokształcie: nie porywała mnie aż tak.
Naprawdę cieszę się, że udało mi się tę książkę dorwać i to na dodatek w moim zdaniem ładniejszym wydaniu. Jednocześnie żałuję, że jest obecnie dostępna tylko z drugiej ręki. Gdyby dostała naprawdę ładne wznowienie to nie wątpię, że świetnie by się sprzedawała. To książka doskonale wpasowuje się w modę na słowiańszczyznę, a jednocześnie jest zdecydowanie lepsza od wielu w takowej klimatyce, które miałam okazję dotychczas przeczytać.
Wilżyńska Dolina znajduje się z dala od wszystkich głównych szlaków. Nad jej mieszkańcami czuwa wiekowa wiedźma, Babunia Jagódka.
Gdy Anna Brzezińska zadebiutowała, a następnie wygrała tym swoim debiutem Zajdla, w polskim fandomie zawrzało. Naczytałam się o całej tej historii tyle, że w końcu (z opóźnieniem… całkiem wielu lat) musiałam sprawdzić, o co wówczas chodziło i co...
2021-12-20
Postęp technologii sprawił, że Mars został zamieszkany przez ludzi. Terraformacja nie przebiegła jednak w pełni pomyślnie – niektóre rejony wciąż pozostają suchą, jałową pustynią. Jednak czerwona planeta nie stała się drugą Ziemią. Mars to czarna strefa, strzeżona przez najemników.
Arkadu Saulski stał się ostatnio dość popularny. Regularnie widuje jego książki w social mediach, dlatego „Czarna kolonia”, jego debiut, pojawiła się na mojej półce. I o ile chętnie sprawdzę, jak ten autor się rozwinął to po kontynuację tej powieści nie mam zamiaru sięgać.
Teoretycznie ta powieść jest napisana całkiem poprawnie. Język jest przystępny, a świat jest zaskakująco ciekawie nakreślony. Zupełnie szczerze przyznam, że zaczynając tę lekturę byłam przekonana, że po prostu mi się spodoba. Jednak o ile opisy terraformacji Marsa były ciekawe, o tyle Saulskiemu właściwie… nic innego nie wyszło najlepiej.
Choć autor buduje tu konflikt i jakąś tajemnicę to aktualne wydarzenia na Marsie po prostu kompletnie mnie nie interesowały. Ot, ktoś się bije na powierzchni planety, ktoś w kosmosie, dzieją się rzeczy… ale dla mnie w sposób zupełnie bezpłciowy i po prostu nudny. Kilka dni po lekturze nie pamiętam ani imion głównych bohaterów, ani ich konkretnych cech.
Częściowo pewnie wynika to z faktu, że najzwyczajniej w świecie nie przepadam za SF w militarnym wydaniu (za fantasy i innymi gatunkami z dodatkiem słowa militarny też zresztą nie). Ta książka to właściwie jedna wielka bitwa, a ja się od takich rzeczy niemal zawsze odbijam (choćby od trylogii Lindy Nagaty czy od steampunkowej wizji Roberta Szmidta). Jestem więc pewna, że ktoś, kto przeciwnie niż ja – lubi takie fabuły, prędzej odnajdzie się w debiucie Salskiego.
Zastanawia mnie tylko, czy przypadkiem autor nie nawiązywał tutaj do świata z serii „Mass Effect”. Występują tu i co najmniej dwa imiona/nazwiska z nią związane (Liara, Shephard), ludzkość również rozwinęła się mocno po terraformacji planety, a pewne wydarzenia fabularne sugerują mi, że historia mogłaby pójść w podobnym kierunku.
Niemniej, moje zastanawianie się będzie musiało zastanawianiem zostać, bo na kontynuacje po prostu trochę szkoda mi czasu. Wolę sprawdzić, czy autor obecnie tworzy coś ciekawszego. Bo tu jakiś potencjał w końcu jest.
Postęp technologii sprawił, że Mars został zamieszkany przez ludzi. Terraformacja nie przebiegła jednak w pełni pomyślnie – niektóre rejony wciąż pozostają suchą, jałową pustynią. Jednak czerwona planeta nie stała się drugą Ziemią. Mars to czarna strefa, strzeżona przez najemników.
Arkadu Saulski stał się ostatnio dość popularny. Regularnie widuje jego książki w social...
2021-12-23
Thrawn zostaje znaleziony przez statki Imperium. Jako przedstawiciel nietypowej rasy o wojskowej przeszłości, trafia wraz ze swoim tłumaczem do szkoły wojskowej, gdzie szybko zaczyna piąć się po szczeblach kariery. W tym czasie młoda, ale ambitna dziewczyna dostaje szansę, by odzyskać utracone kopalnie należące do jej rodziny.
„Thrawn” to książka, która swoje u mnie przeleżała. Trafiła do mnie przypadkiem i choć już stosunkowo dawno miałam zamiar ją czytać to po pierwszej próbie po prostu się poddałam. Miałam wrażenie, że język jest bardzo męczący i toporny, przez co odbiłam się od niej i po prostu ją odłożyłam.
Okazało się jednak, że problem tkwił we mnie i moim nastroju, bo po powrocie to, co mnie zaskoczyło, to właśnie styl. Nie jestem wprawdzie wielką fanką „Gwiezdnych wojen” (znam filmy i szanuję, ale nie mam nostalgii), ale już kilka starszych książek z akcją osadzoną w uniwersum czytałam, poza tym znam też pojedyncze tytuły z innych franczyz. I te pisane przed laty często faktycznie były dość toporne w stylu. Tu zaś dostajemy narrację lekką, bardzo młodzieżową, poprawną i zaskakująco plastyczną. Styl Timothy’ego Zahna nie jest może wybitny, ale biorąc pod uwagę, jakie rzeczy dane było mi czytać wcześniej: to sprawiło, że kamień spadł mi z serca.
Szczególnie, że początkowo ta opowieść miała naprawdę spory potencjał i czułam się całkiem nią zainteresowana. Tuż przed tym tytułem czytałam inną space operę, w której żaden bohater nie rzucił mi się w oczy i której fabuła kompletnie się rozpływała. Tu zaś autor przedstawia czytelnikowi trzy konkretne postacie, zarysowując je w sposób wystarczający, abym chciała śledzić ich losy i naprawdę miałam nadzieję, że wyjdzie z tego coś angażującego i po prostu przyjemnego.
Okazało się jednak, że tak się nie stało. „Thrawn” to książka bardzo bezpieczna, która niby ma w sobie sporo wątków politycznych i trochę działań w kosmosie, ale jej akcja rozgrywa się na przestrzeni wielu lat. To właściwie orgin story głównego bohatera, który prowadzi od jego początkowej edukacji, aż do osiągnięcia przez niego sukcesu. I choć niby to wszystko ma jakąś tam intrygę, która ciągnie się przez lata to dla mnie była po prostu zbyt wątła, aby Zahnowi udało się utrzymać moją uwagę przez cały czas.
Ostatecznie wyszło z tego mniej więcej to, co z nowych filmów z serii. Ot, to bezpieczna historia, która nie porusza żadnych ciekawych tematów, niewiele wprowadza od siebie i właściwie ma być głównie pożywką dla fanów. Problem z tym, że jak już wspominałam, do takowych się nie zaliczam. I o ile nie mam nic przeciwko samemu uniwersum to mnie sam fakt, że akcja powieści rozgrywa się właśnie w nim, po prostu nie kupuje.
Niemniej, jako taki książkowy fast-food, który jest szybki do połknięcia, ta książka sprawdziła mi się w gruncie rzeczy całkiem nieźle. Z tym, że mam na półkach tyle pozycji, które potencjalnie i będą bawić mnie bardziej, i więcej wnosić, że mimo wszystko trochę żałuje czasu na nią poświęconego. Z drugiej strony: przynajmniej sprawdziłam i po prostu kolejny raz kusić mnie nie będzie. Nawet jeśli książka trafi do mnie przypadkiem.
Thrawn zostaje znaleziony przez statki Imperium. Jako przedstawiciel nietypowej rasy o wojskowej przeszłości, trafia wraz ze swoim tłumaczem do szkoły wojskowej, gdzie szybko zaczyna piąć się po szczeblach kariery. W tym czasie młoda, ale ambitna dziewczyna dostaje szansę, by odzyskać utracone kopalnie należące do jej rodziny.
„Thrawn” to książka, która swoje u mnie...
2021-12-18
Rodzina Roserwater to właściciele potężnej fortuny. Eliot, jej dziedzic, nie utożsamia się z nią jednak. Po pijackiej podróży po USA zaczyna pomagać zwyczajnym, przeciętnym obywatelom. Sprytny prawnik knuje plan, który pozwoli mu przejąć część pieniędzy zdziwaczałego milionera.
Ponieważ moje pierwsze spotkanie z Kurtem Vonnegutem było udane to po prostu nie mogłam odpuścić kolejnego. Co prawda „Niech pana Bóg błogosławi, panie Rosewater” to dalej nie jest fantastyka (na której najbardziej mi zależy), z której ten autor słynie, ale dzięki uprzejmości wydawnictwa mogłam zapoznać się właśnie ze wznowieniem tego tytułu. Tym razem jednak wydaje mi się, że muszę po prostu przyznać: ta powieść nie jest zgodna z moją osobistą wrażliwością.
Nie chodzi tutaj nawet o to, że nie zgadzam się z przedstawionymi tezami, czy czymś podobnym. Najzwyczajniej w świecie tego typu narracja nie jest do końca dla mnie. Vonnegut ma prosty, ale dość nienaturalny styl i przedstawia wszystko w drobnych scenkach. To ma swój urok, ale sprawia, że sama na dłużej nie mogę wciągnąć się w opowieść i po prostu nie czuje się najlepiej w trakcie czytania.
Jednocześnie po opisie książki nie takiej fabuły się spodziewałam. Bo wydawało mi się, że dostanę opowieść, która idzie trochę w stronę thrillera, z jakąś większą intrygą. Niestety, to w gruncie rzeczy obyczajówka, która najczęściej analizuje prywatne sprawy Eliota. Nie mam nic przeciwko, ale ponownie, to po prostu nie jest w pełni moja wrażliwość.
Takie połączenie sprawiło, że ja po prostu tą opowieścią nie byłam za bardzo zainteresowana. Nudziły mnie stawiane, filozoficzne tezy, wszystko wydawało się pachnieć banałem, a choć strony leciały szybko, miałam poczucie zmarnowanego czasu. Ale przyznaję, że wcale mnie to nie dziwi, biorąc pod uwagę, że ta książka jest klasyfikowana jako literatura piękna. Nie wiem nawet do końca czemu, ale gdy coś wpada do tej kategorii to po prostu bardzo często odnoszę potem wrażenie, że czytam o niczym, że poznaje coś wtórnego i nieszczególnie interesującego.
Rozumiem, że autor rozprawia się tu z ważnym, amerykańskim mitem. Wiem, że tak zupełnie obiektywnie to właściwie książka całkiem niezła, jeśli nie po prostu dobra. I swojego czytelnika na pewno znajdzie. Po prostu czasem tak się dzieje, że człowiek się od czegoś odbije. Niemniej, Vonnegutowi na pewno dam jeszcze szansę, zwłaszcza jeśli chodzi o jego fantastykę naukową. Bo mimo wszystko czyta mi się go całkiem przyjemnie, a jedna jaskółka wiosny nie czyni. „Niech pana Bóg błogosławi, panie Rosewater” nie jest dla mnie, ale inne książki Vonneguta już mogą, a tego nie sprawdzę, jeśli nie przekonam się na własnej skórze.
Rodzina Roserwater to właściciele potężnej fortuny. Eliot, jej dziedzic, nie utożsamia się z nią jednak. Po pijackiej podróży po USA zaczyna pomagać zwyczajnym, przeciętnym obywatelom. Sprytny prawnik knuje plan, który pozwoli mu przejąć część pieniędzy zdziwaczałego milionera.
Ponieważ moje pierwsze spotkanie z Kurtem Vonnegutem było udane to po prostu nie mogłam...
2021-12-15
W białym domu znajdującym się na odludziu dochodzi do tragedii. Zginęła kobieta. Policja odnajduje na miejscu bladego jak ściana mężczyznę, który jest wyraźnie w szoku. Niestety, z powodu śnieżycy nie trafia od razu na przesłuchanie. Dlatego też zaczyna snuć policjantce opowieść o pewnej zaginionej dziewczynie, która podobno ma jakiś związek z wydarzeniami z tego dnia.
Anna Kańtoch to utalentowana pisarka i tego chyba nikomu tłumaczyć nie trzeba. Dlatego w moje ręce wpadła kolejna jej powieść. Tym razem to „Niepełnia” – rzecz z 2017 roku, będąca gdzieś na pograniczu kryminału i horroru, raczej dość trudna do jednoznacznego zdefiniowania.
Przyznaję, że sięgając po nią nie miałam pojęcia, co tak naprawdę trafia w moje ręce i gdy otwarłam książkę, trochę się zdziwiłam. Nie dość, że dostajemy ok. 230 stron treści (czyli niewiele) to jeszcze z naprawdę dużą czcionką, dlatego to dosłownie książka na pół wieczoru. Szybko jednak okazało się, dlaczego – „Niepełnia” to głównie zabawa formą, a takie rzeczy często po prostu są dość krótkie.
W każdym razie, ta zabawa wciąga. Autorka tworzy pewną pętlę wydarzeń, bawiąc się chronologią i połączeniami pomiędzy kolejnymi rozdziałami. Sieć zależności aż kusi, by to wszystko sobie elegancko rozpisać i na własną rękę dojść do tego, co w jaki sposób się tu w ogóle wydarzyło. Jeśli zaś połączymy to z dobrym stylem Kańtoch, który jest po prostu świetny warsztatowo, a jednocześnie całkiem rozrywkowy to dostajemy coś, na co naprawdę warto zwrócić uwagę.
Cały ten koncept kojarzy mi się mocno z tym, co autorka zrobił w swoich „Przedksiężycowych”. Oczywiście różnice są, chodzi tu zresztą o coś innego, ale po prostu jestem w stanie wyzuć, że te pomysły pochodzą od jednej osoby. Różnica jest taka, że mimo wszystko jej starsze dzieło jest lepsze i bardziej dopracowane i daje lepszy efekt, jeśli chodzi o zakończenie.
Dlaczego? Bo „Przedksiężycowi” kończą się tak, że wszystko nagle wskakuje na swoje miejsce. Ta dziwaczność i zabawy ze słowem i czasem mają sens. „Niepełnia” zaś pozostawia tylko właśnie – niepełnie. Niepełnie w zrozumieniu tej historii, niepełnie, jeśli chodzi o jej interpretację. Z jednej strony szanuję za pewną otwartość, z drugiej – spodziewałam się po prostu lepszego podsumowania tej zabawy.
Niemniej, to ciekawa powieść pod kątem formy, którą można na różnorodne sposoby analizować. Która jednocześnie porusza ciekawe tematy społeczne i pozostaje dobrą rozrywką. A że nie jest długa i na pewno nie zajmie dużo czasu to wydaje mi się, że naprawdę warto dać jej szansę.
W białym domu znajdującym się na odludziu dochodzi do tragedii. Zginęła kobieta. Policja odnajduje na miejscu bladego jak ściana mężczyznę, który jest wyraźnie w szoku. Niestety, z powodu śnieżycy nie trafia od razu na przesłuchanie. Dlatego też zaczyna snuć policjantce opowieść o pewnej zaginionej dziewczynie, która podobno ma jakiś związek z wydarzeniami z tego...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-12-15
Poppy jest Panną. To czyni z nią wybrankę, która ma nie tyko dostąpić zaszczytu Ascendencji, ale również żyć z bogami. Dziewczyna musi ukrywać swoją twarz i przestrzegać sztywnych reguł. Gdy w pałacu ktoś próbuje ją zabić, jej strażnikiem zostaje przystojny Hawke.
Już dawno nie miałam takiej sinusoidy emocji przy powieści dla młodzieży. Zazwyczaj sprawa jest prosta: romanse fantasy z kategorii YA/NA, zwłaszcza ameryańskie, są po prostu kiepskie. Zaś „Krew i popiół” Jennifer L. Armentrout nie jest może książką dobrą, ale miał w sobie potencjał na bycie naprawdę przyzwoitą.
Zacznijmy może jednak najpierw od tej całej emocjonalnej sinusoidy. Na samym początku moja opinia o książce poleciała mocno w dół. Pierwsze ok. 40 stron to opis tego, jak Poppy wymyka się ze swoich komnat i trafia do miejsca o wątpliwej reputacji, gdzie spotyka przystojnego Hawke’a. Tam następuje opis jego wyglądu na blisko stronę, a dziewczyna rozpływa się nad nim przez kolejne dwadzieścia. Co prawda, sam sposób prowadzenia dialogu między postaciami był całkiem wciągający, ale taki start sugeruje naprawdę kiepskie młodzieżowe fantasy, zwłaszcza, że Hawkey zachowywał się dość brutalnie, potencjalnie toksycznie. Potem jednak nastąpił wzrost.
Wzrost, bo kolejne 60 stron to szybka akcja, w której Poppy o panu kochasiu wspomina stosunkowo rzadko. Za to dzieje się dużo: tu ktoś ginie, tu ktoś robi jej krzywdę, tam ktoś ją próbuje porwać itd. itp. Miałam więc nadzieję, że jednak ta historia będzie gdzieś prowadziła i że skupi się na wątku quasi-kryminalnym z dodatkiem romansu. Co prawda problematyczny był opis świata (do ascendenci jeszcze wrócę), ale to amerykańska młodzieżówka, nie mam do nich jakiś bardzo wysokich wymagań.
Oczywiście trochę się pomyliłam, bo wkrótce potem Hawkey staje się strażnikiem Poppy i wszystko zaczyna kręcić się wokół niego, tyko z drobnymi przesłankami, że coś się wydarzy. Niemniej, jak już przetrawiłam ból dotyczący zmarnowanego potencjału to okazało się, że właściwie dialogi autorce wychodzą naprawdę nie najgorzej, a bohater tylko początków był pisany na brutala, który non stop zwraca uwagę na to, jak bardzo jest przystojny. Że jest zaskakująco mało toksyczny, że troszczy się o Poppy i faktycznie zawsze daje jej wybór. Przyznaję, tego się nie spodziewałam, a to olbrzymia zaleta. Zwłaszcza porównując do innych podobnych książek.
Chociaż jednocześnie nie powiem – bawi mnie, że na 60 stronach autorka potrafiła zawrzeć tyle niezłej akcji, a jedna rozmowa Poppy ze strażnikiem to czasem kilka rozdziałów.
Końcowy plot twist nie był zbyt zaskakujący i był łatwy do przewidzenia, ponadto bardzo negatywie wpłynął na moje postrzeganie tego bohatera (bo TAK, on jednak jest toksyczny), ale generalnie tę historię czytało mi się z zaskakująco małą ilością bólu i często przyłapywałam się na tym, że jestem w te dialogi wciągnięta, bo one autorce wychodzą zaskakująco dobrze. Dlatego kompletnie nie dziwię się jej popularności.
[STREFA SPOILERÓW]
Jednocześnie świat przedstawiony jest kompletnie idiotyczny. Co prawda na samym końcu dostajemy trochę wyjaśnień i ekspozycji, ale to niewiele ratuje. Ascendencji to wampy, tworzone przez uwięzionych Atlantów (coś a’la wampiry o szlachetnej krwi) i dlatego mogą żyć wiecznie. Rozumiem samą ideę na to, ale nie widzę sensu w tym, by jakieś państwo tworzyło je z każdej drugiej córki i każdego drugiego syna przez ostatnie co najmniej dwieście lat. Przecież one muszą się posilać – w ten sposób wkrótce NIKT nie pozostałby w królestwie żywy. Ponadto to nie wyjaśnia, czemu zombie tworzący się po pożywieniu się wampów żyją głównie za zaporą, a nie pojawiają się w miastach, choć to dałoby się jakoś obejść.
Nie ma też sensu to, dlaczego akurat Hawkę – będący w rzeczywistości księciem Atlantów – samodzielnie wykonuje misje. Dużo więcej sensu miałoby, gdyby był jakimś przyjacielem króla, co zresztą byłoby świetnym nawiązaniem do opowieści o królu Arturze i jego rycerzach.
Także świat przedstawiony jest po prostu bardzo niedopracowany i sprawia wrażenie, jakby był napisany pod romans. Autorka układa klocki tak, by wszystko jej pasowało, jednocześnie tworząc niezwykle sztampową fabułę. A tak naprawdę niewielkie zmiany by wystarczyły, żeby sama opowieść, nawet w ramach tak głupiego pomysłu na świat, była lepsza. Przykłady?
Po pierwsze, Poppy zbyt często spotyka się z Hawkiem. Może przebywać z nim sam na sam, nie musi planować rozmów z nim, nie musi się z tym kryć. Ponadto często może ściągać przy nim welon, co sprawia, że ten element jest bezsensownym dodatkiem. O ile to byłoby lepsze, gdyby postacie były zmuszone do prawdziwego ukrywania się!
Po drugie, Poppy mogłaby głęboko wierzyć w swoje przeznaczenie. Była w tej idei wychowywana od dziecka. O ileż to byłoby ciekawsze, gdyby miała prawdziwy dylemat: pójść za głosem serca, czy służyć bogom? A gdyby połączyć te dwa punkty! Tak małe zmiany, a mogłyby znacznie lepiej trzymać w napięciu. [KONIEC SPOILERÓW]
Nie pastwiąc się nad tą opowieścią dalej, przyznam, że jestem do pewnego stopnia zaintrygowana. Armentrout wydaj się pisarką, która gdyby chciała to naprawdę mogłaby stworzyć coś fajnego. Problem polega na tym, ż kreacja dopracowanych światów jest czasochłonna, a takie rzeczy gorzej się też sprzedają. I czy ja mogę ją za to winić, skoro nieźle wchodzi na tym finansowo? Ech, a jednak – ja wciąż czekam na drugą (po „Marzycielu”) dobrą młodzieżówkę fantasy dla dziewczyn z ameryki. „Krew i popiół” mógł nią być – ale nie jest. I to chyba boli najbardziej.
Poppy jest Panną. To czyni z nią wybrankę, która ma nie tyko dostąpić zaszczytu Ascendencji, ale również żyć z bogami. Dziewczyna musi ukrywać swoją twarz i przestrzegać sztywnych reguł. Gdy w pałacu ktoś próbuje ją zabić, jej strażnikiem zostaje przystojny Hawke.
Już dawno nie miałam takiej sinusoidy emocji przy powieści dla młodzieży. Zazwyczaj sprawa jest prosta:...
2021-12-12
Pam marzy o jednym – chce wyrwać się ze swojej niewielkiej mieściny i wyruszyć na przygodę. Nic jednak tego nie zapowiada… do czasu. Gdy okazuje się, że grupa najemników o dumnym mianie Baśń poszukuje barda, jej wuj postanawia ją zgłosić.
Parę lat temu „Królowie Wyldu” Nicholasa Eamesa okazali się dla mnie dużym odkryciem. Ten debiut młodego pisarza był powieścią całymi garściami czerpiącą z PRG, jednocześnie będąc po prostu sprawnie napisaną książką i dobrą rozrywką. Nie powinno więc nikogo dziwić, że „Krwawa Róża” od swojej premiery była w moich planach. Co prawda od jej wydania minęło już 2,5 roku, ale w końcu udało mi się sprawdzić, cóż Eames oferuje w swojej kolejnej książce.
Warto chyba zacząć od tego, że nie jest to bezpośrednia kontynuacja wydarzeń z tomu pierwszego. Choć postacie są ze sobą powiązane i niektóre faktycznie w „Krwawej Róży” powracają, to obydwie historie dzieli wiele lat. Same w sobie, osobno, tworzą odrębne opowieści, a że świat jest raczej dość prosty to bez problemu można czytać je osobno (choć oczywiście zawsze bardziej komfortowe jest rozpoczynanie od tomu pierwszego).
Mimo młodego bohatera powiedziałabym, że to nie do końca jest powieść młodzieżowa. Bardziej tak, jak w przypadku czytanego przeze mnie „Koła czasu”, jest dość neutralna, mimo tego, że Pam ma 17 lat. Oczywiście pojawiają się tu tematy związane z jej dorastaniem, ale tak naprawdę jej zadaniem jest głównie wprowadzenie czytelnika w historie i nie mniej ważne są pozostałe postacie należące do Baśni.
Na początku lektury byłam naprawdę zadowolona. Eames ma dobre wyczucie i wie, jak pisać lekkie, rozrywkowe fantasy, aby było przyjemne w odbiorze. Świat przedstawiony kreuje raczej na znanych schematach, w dość „growy” sposób (ot, tu na mapie jest średniowiecze, tu nieumarli, tu wynalazki – jak w grach pokroju „King’s Bounty”). Często z tego żartuje i miesza współczesne wyrażenia i nasz obecny sposób myślenia z quasi-średniowiecznym klimatem. Z tym że w tej konwencji to po prostu sprawdza się naprawdę dobrze.
Ponadto autor nie używa zbyt wielu przekleństw, nie opisuje scen erotycznych, ani nie korzysta z nadmiernej ilości niesmacznych żartów. „Krwawa Róża” jest dość niewinna, co akurat mi odpowiada.
Niestety, im dalej w las, tym bardziej się nudziłam w trakcie czytania. Wiedziałam, jak zostaną poprowadzone wątki. Znałam przedstawione przez autora rozwiązania, a choć to całkiem zręcznie skonstruowana powieść drogi to w pewnym momencie zaczęła robić się trochę męcząca. Powodem jest między innymi sposób narracji autora, który zwykle chwilę przed ważnymi fabularnie momentami daje czytelnikowi wykład na dany temat. Np. najpierw któryś z bohaterów snuje opowieść o postaci Kopciuszka, a w następnej scenie okazuje się, że w całej intrydze chodzi właśnie o niego. Jest to dość męczące i sprawia wrażenie, jakby Eames nie planował „Krwawej Róży”, a po prostu ją pisał.
Jednak mimo tego wszystkiego, uważam, że to jest po prostu całkiem sympatyczna powieść. Ja chyba nieco lepiej bawiłam się przy „Królach Wyldu”, ale jeśli akurat szukacie lekkiej, nieco żartobliwej powieści w klasycznym klimacie high fantasy to warto po nią sięgnąć. Zwłaszcza, że bohaterowie są sympatyczni, a Eames dobrze zna się na swojej niszy. Nie mam wątpliwości co do tego, że spędził długie godziny na grę w D&D i w inne RPG.
Pam marzy o jednym – chce wyrwać się ze swojej niewielkiej mieściny i wyruszyć na przygodę. Nic jednak tego nie zapowiada… do czasu. Gdy okazuje się, że grupa najemników o dumnym mianie Baśń poszukuje barda, jej wuj postanawia ją zgłosić.
Parę lat temu „Królowie Wyldu” Nicholasa Eamesa okazali się dla mnie dużym odkryciem. Ten debiut młodego pisarza był powieścią całymi...
2021-12-06
Świat literatury fantastycznej to wiele naprawdę tęgich umysłów. Jednym z takich był socjolog, Edmund Wnuk-Lipiński (1944-2015). To jeden z polskich prekursorów fantastyki socjologicznej w Polsce. Niestety, do tej pory z jego twórczością beletrystyczną nie miałam okazji się zapoznać, ale jakiś rok temu trafiła w moje ręce jego autobiografia – „Światy równoległe. Autobiografia subiektywna w sensie ścisłym”.
Na co liczyłam, sięgając po książkę takiej persony? Po pierwsze smaczków z polskiego fandomu, bo to tym zdarza mi się czasem zajmować. Po drugie – po prostu interesującej książki interesującego człowieka. W końcu socjolog-pisarz powinien chyba umieć i poprawnie zbudować tekst, i przeprowadzić jakieś ciekawe analizy. Tak powinno być… prawda? Niestety, nie w tym przypadku.
Mój pierwszy powód okazał się tylko płonną nadzieją. Autor fantastyce poświęca dwa krótkie podrozdziały, które właściwie powtarzają to, co już wiedziałam. Pozostała część książki przypomina zaś bardziej pamiętnik. Wnuk-Lipiński opowiada anegdotki z różnych czasów, tu trochę napisze o polityce, tam o podróżach, trochę o rodzinie. Choć ułożona chronologicznie, nie ma ta autobiografia jakiegoś większego składu. Wygląda, jakby auto usiadł i spisał to, co mu przyszło na myśl, co go rozbawiło, zabolało czy poirytowało.
Nie jest to więc absolutnie książka dobra do tego, aby po prostu sobie ją poczytać. W tym względzie jest lekka w odbiorze, ale absolutnie nudna i… niepotrzebna. Autor jawi się jako postać sympatyczna, ale to trochę zbyt mało, by tworzenie takiej autobiografii miało sens.
Jeśli do czegoś może się przydać to do analizy życia jednostki w okresie PRL-u czy do jakiś analiz politycznych. Wtedy można wymuskać z niej wspomnienia, które po prostu mogą wzbogacić pracę. Wydaje mi się jednak, że i tak mało kto sięgnie po tę książkę z taką myślą. Mimo wszystko jest wiele znacznie ciekawszych źródeł na ten temat, niż „Światy równoległe” Wnuka-Lipińskiego.
To jest więc jedna z tych książek, z których posiadania mimo wszystko się cieszę, ale… absolutnie nie mam zamiaru polecać jej komukolwiek do czytania. Bo ona się do tego po prostu nie za bardzo nadaje.
Świat literatury fantastycznej to wiele naprawdę tęgich umysłów. Jednym z takich był socjolog, Edmund Wnuk-Lipiński (1944-2015). To jeden z polskich prekursorów fantastyki socjologicznej w Polsce. Niestety, do tej pory z jego twórczością beletrystyczną nie miałam okazji się zapoznać, ale jakiś rok temu trafiła w moje ręce jego autobiografia – „Światy równoległe....
więcej mniej Pokaż mimo to2021-12-03
W Rasennie magia jest zakazana, a wielkie miasta są pod opieką bogów. Nastoletnia Zaihab zbiera pieśni z przeszłych czasów. Nie ma pojęcia, że zostanie uwięziona wraz z patronem miasta. W ten sposób powoli zacznie odkrywać przeszłość swojej krainy. W jaki sposób bogowie wznieśli się do swojej roli?
Gdy zaczęłam czytać „Skrzydła” Karoliny Fedyk miałam przebłysk odnośnie tego, że ta książka może być najlepszym debiutem ze wszystkich trzech, które do tej pory czytałam z serii Fantastycznie Nieobliczalni. Zarówno „Cynobrowe pola”, jak i „Openminder” były książkami ciekawymi, ale obydwie miały nieco dołujący klimat, zaś tutaj od razu nasunęła mi się myśl, że czytam po prostu ciekawe high fantasy. To dość baśniowe, całkiem eleganckie, rozrywkowe, ale z pomysłem – takie jak lubię. Okazało się jednak, że trochę się pomyliłam.
Zacznijmy jednak właśnie od tych pozytywów, a największym jest nic innego, jak sam klimat powieści, a także zamysł na światotworzenie. Fedyk miała naprawdę niezły pomysł na świat. Taki z naprawdę olbrzymim potencjałem, z którego dałoby się wyciągnąć MASĘ dobrego.
Warto tu też zaznaczyć, że nastoletni bohater nie zawsze oznacza powieść młodzieżową i tak jest w tym przypadku. Oczywiście nic się nie stanie, jeśli sięgnie po nią nastolatek i z oczywistych przyczyn jakieś elementy dorastania „Skrzydła” zawierają, ale to po prostu nie jest w tym przypadku na tyle istotne, aby ta książka mogła dostać łatkę młodzieżówki.
Problemem jest… niemal wszystko inne. Czytając, miałam wrażenie, jakby narracja nie zawsze mówiła tyle, ile potrzeba. Fedyk tworzy świat, ale nie prowadzi ekspozycji w poprawny sposób. Jestem osobą, która nie ma problemu z tym, by pewne elementy były wyjaśniane stopniowo (jak np. w „Piątej porze roku” Jemisin), ale autorka po prostu uznaje niektóre rzeczy za klarowne bądź nieistotne, przez co nawet ja, mając duże doświadczenie w czytaniu fantastyki, często musiałam się domyślać o co w ogóle chodzi.
To z kolei sprawia, że sypie się cała lawina problemów. Skoro nie rozumiem świata, nie w pełni zrozumiem też fabułę, a to z kolei przeniesie się na ogólną niechęć do książki. Im dalej więc było w las, tym mniejszą ochotę miałam na czytanie. A fakt, że jest to pierwszy tom z cyklu, o którego kolejnych częściach jak na razie nic nie wiadomo nie poprawia sytuacji. Bo jeśli kolejny się nie pojawi to nawet nie będę miała szansy na to, aby dowiedzieć się, jaki był cel tych małych „męczarni”.
Warto też dodać, że historia jest podzielona na dwa główne wątki. Drugą postacią jest chłopak, który dostaje ostatnią część każdego rozdziału. I o ile on jest tej opowieści potrzebny, o tyle jego wątek mimo wszystko dużo mniej interesował mnie, niż wątek Zaihab. Ona przynajmniej ma zalążki ciekawych konfliktów i relacji, chociaż przyznaję, że Fedyk i z tym radzi sobie raczej kiepsko. W tej powieści bohaterowie potrafią poznać się w jednej scenie, aby w kolejnym ktoś określił ich mianem przyjaciół… i to po prostu nie działa.
Szanuję debiut Fedyk za pomysły i za sam klimat, który udało się jej stworzyć. Jednak w tej historii po prostu zbyt wiele rzeczy jest nie najlepiej poprowadzonych, abym mogła tę powieść z czystym sumieniem polecić. Zwłaszcza, że „Skrzydła” w gruncie rzeczy nie zamykają żadnego wątku i wyglądają jak połowa jednej powieści, podzielona tylko przez wzgląd na swój rozmiar. A tomu drugiego na razie na horyzoncie nie widać.
W Rasennie magia jest zakazana, a wielkie miasta są pod opieką bogów. Nastoletnia Zaihab zbiera pieśni z przeszłych czasów. Nie ma pojęcia, że zostanie uwięziona wraz z patronem miasta. W ten sposób powoli zacznie odkrywać przeszłość swojej krainy. W jaki sposób bogowie wznieśli się do swojej roli?
Gdy zaczęłam czytać „Skrzydła” Karoliny Fedyk miałam przebłysk odnośnie...
2021-11-30
Podróż dookoła świata jest jeszcze bardziej pasjonująca, gdy próbuje się pobić jakiś rekord. Noah Strycker wyruszył, aby zaobserwować co najmniej 5000 różnych gatunków w ciągu roku.
„Rzecz o ptakach” i „Ptaki nie znając granic” Stryckera kupiłam na dużych przecenach, przy okazji. Uznałam wówczas, że właściwie będą obok siebie ładnie wyglądały, a przecież nie mogą być złe, więc czemu nie? Niestety, „Rzecz o ptakach” okazała się raczej kiepską pozycją… a „Ptaki nie znają granic” w pewnych względach jeszcze gorszą.
Zacznijmy od tego, że polski tytuł wprowadza czytelnika w błąd. Oryginalny brzmi: „Birding without borders”, czyli w wolnym tłumaczeniu „Ptasiarstwo bez granic”. To zdecydowanie lepiej obrazuje, o czym ta książka jest. Bo Strycker nie pisze bezpośrednio o ptakach, a o swojej podróży dookoła świata, w trakcie której miał je obserwować. Zadanie wykonuje jako ptasiarz, czyli osoba, która po prostu patrzy na te zwierzęta i odhacza kolejne i kolejne gatunki na swojej liście.
Na początku myślałam, że będzie to tytuł lepszy, niż „Rzecz o ptakach”. Samo ptasiarstwo to temat raczej mi obcy, a Strycker zaczyna od wykładu na ten temat. Tłumaczy, skąd się to wzięło, jak działają takie osoby, z jakich aplikacji warto korzystać itp., itd. To było ciekawe wprowadzenie do jego pasji i pozwoliło mi trochę poznać ten nieznany mi świat.
Potem robi się gorzej, głównie dlatego, że „Ptaki nie znają granic” to po prostu bardzo, bardzo nudny reportaż. Schemat tej książki wygląda mniej więcej tak: Strycer opisuje, że przybywa do jakiegoś kraju. Tam spotyka swojego przewodnika albo dwóch, szukają ptaków. Zazwyczaj najważniejszy dla danego rozdziału jest jakiś jeden, o którego zobaczeniu autor marzy. Następnie widzi go, zachwyca się tym, jak to zwierzę wygląda, zapodaje jedna lub dwie ciekawostki i leci dalej.
Rozumiem, że ta podróż miała na celu pobicie światowego rekordu w ilości zobaczonych gatunków w jak najkrótszym czasie. Ale taka podróż „na szybko” nie nadaje się na reportaż. Brakuje tu jakiegokolwiek zagłębienia się w temat. Gdy coś już się pojawi to znika w kolejnym akapicie. Autor nie prowadzi żadnych interesujących rozmów, a ciekawostki i zachwyty, którymi raczy czytelnika są w większości wtórne do „Rzeczy o ptakach”.
Niemniej, mimo wszystko rozumiem osoby, którym się ta książka podobała. Pokazuje nieco inny świat, na dodatek jest po prostu lekka. Mnie styl Stryckera nudzi: jest w nim za mało konkretów, a za dużo jego prywaty. Ale wyobrażam sobie, że po ciężkim dniu pracy taka gawęda może niektórym odpowiadać, a same ptaki to po prostu sympatyczny temat. Zwłaszcza, że autor nie wchodzi głęboko w temat zmian klimatycznych, czy wymierających gatunków, więc ten tytuł nie obarczy niczyjej głowy tego typu zmartwieniami.
Warto dodać, że książka ma ok. 380 stron, ale tak naprawdę tylko 300 stron czegoś, co można czytać. Na końcu można znaleźć m.in. podziękowania, listę ekwipunku (to akurat przydatna sprawa!) oraz całą listę ponad 6000 gatunków ptaków, które autor zobaczył na wyprawie. A wystarczyło dać tam link do dokumentów Google! Osobiście odbieram to jako marnotrawstwo papieru, które niewiele do książki wnosi.
Nie jestem zadowolona z lektury. Nie jest ona odrażająco zła, przeciwnie – uznałabym ją po prostu za przeciętną. Ale od miłośnika ptaków naprawdę spodziewałabym się odrobiny więcej zaangażowania w przedstawienie konkretnych gatunków, albo opisanie ciekawych historii. Zaś pośpieszna podróż przez świat, byleby tylko odhaczyć kolejne gatunki i przedstawić kolejne nudne statystyki kompletnie mnie nie interesowała.
Podróż dookoła świata jest jeszcze bardziej pasjonująca, gdy próbuje się pobić jakiś rekord. Noah Strycker wyruszył, aby zaobserwować co najmniej 5000 różnych gatunków w ciągu roku.
„Rzecz o ptakach” i „Ptaki nie znając granic” Stryckera kupiłam na dużych przecenach, przy okazji. Uznałam wówczas, że właściwie będą obok siebie ładnie wyglądały, a przecież nie mogą być złe,...
2021-11-29
Gdy pewnej długowiecznej kobiecie z niemal wyniszczonej przez ludzi rasy udaje się uciec do rodzimych krain, zostaje wysłany za nią jednooki drwal. Jaka jest przeszłość uciekinierki-samotnej matki i czym jest kieł, który wisi na szyi ścigającego ją mężczyzny?
Był sobie taki dzień, w którym postanowiłam, że po prostu kupię kilka książek z serii SQN, w ramach której ukazywały się książki debiutantów. „Fantastycznie nieobliczalni” przynajmniej tymczasowo już się nie ukazują, ale pierwszą książką wydaną w ramach serii była powieść „Cynobrowe pola” Aleksandry Radlak.
Niestety, to że jest to pierwsza powieść z serii jest jak najbardziej widoczne. Cały cykl ma niezbyt ciekawe okładki, które kompletnie nie mówią, co można znaleźć wewnątrz (a seria jest ogólnie FANTASTYCZNA, nie skupia się wokół jednego gatunku, np. high fantasy), ale w przypadku „Cynobrowych pól” to najmniejszy problem. Miękka oprawa bez skrzydełek dodatkowo posiada zbyt gruby papier, co sprawia, że tej powieści po prostu nie da się czytać bez złamania grzbietu książki. Przyznaję – nie chciałabym, aby moja pierwsza powieść została potraktowana tak, jak ta od Radlak.
Na całe szczęście, to nie wydanie, a książka jest najważniejsza i muszę przyznać, że akurat jej treść kompletnie mnie zaskoczyła. Nie czytałam wcześniej ani opisu wydawcy, ani recenzji, a okładka sprawiała, że odciągałam lekturę, spodziewając się czegoś topornego i męczącego, a dostałam może trochę nieoszlifowaną, ale ambitną powieść.
Michał Cetnarowski, który współtworzył/współtworzy serię „Fantastycznie nieobliczalni” na wstępie do powieści pisze o tym, że Radlak wybrała tę bardziej artystyczną ścieżkę, jeśli chodzi o tworzenie fantastyki. I coś w tym jest. Swoim klimatem ta powieść przypomina mi trochę „Trupokupców” Świerczek-Gryboś, których czytałam jakiś czas temu. Jest znacznie mniej chaotyczna i o wiele bardziej przygodowa, ale jest w tej opowieści skupienie na emocji.
Bez wątpienia świat, który przedstawia autorka, jest ciekawy. Można traktować go albo jako odrębne uniwersum, albo jako daleką, daleką przyszłość Ziemi, w której ludzkość doprowadziła do katastrof, a teraz żyje w skażonym przez siebie świecie. Jednocześnie do historii są wprowadzone inne rasy, w tym takie, które przypominają elfy (piękne i długowieczne, żyjące gdzieś na fiordach w odległych górach). Zresztą, jedna z głównych bohaterek to właśnie członkini tejże nacji. Radlak łączy więc świat typowy dla science fiction ze światem fantasy. Mamy tu maszyny, czołgi i technologie, ale również magię, czy wątki związane z wiarą.
Warto tu zaznaczyć, że w moim odczuciu kreacja świata przedstawionego zdaje się być dla autorki ważniejsza, niż sama opowieść. Jeśli dodamy do tego fakt, że opisywana rzeczywistość do przyjemnych nie należy, a Radlak nie boi się przekleństw to dostajemy opowieść, która nie jest w pełni „moja” – przyznaję, czasem mnie trochę męczył jej styl. A obecny w historii emocjonalny chaos (choć w miarę kontrolowany) tylko to wrażenie potęgował.
Niemniej, to po prostu intrygujący debiut i ciekawa książka, która mimo dość artystycznego i niezbyt komercyjnego podejścia jest stosunkowo rozrywkowa. I aż dziwi mnie, że wydawca nie zainwestował bardziej w promocje tej książki, zwłaszcza, że te opinie, które widziałam, były raczej pozytywne. „Cynobrowe pola” niestety chyba nie sprzedały się za dobrze, a szkoda, bo zakończenie jest na tyle otwarte, że Radlak mogłaby spokojnie napisać kolejny tom (i mam wrażenie, że taki też był jej plan).
Nie wiem, czy polecam tę książkę wszystkim. Na pewno „Cynobrowe pola” są dość specyficzne i to w taki sposób, który trzeba po prostu lubić. Ale przy tym mam wrażenie, że to dość niedoceniony debiut, który po prostu zasługuje na trochę więcej uwagi.
Gdy pewnej długowiecznej kobiecie z niemal wyniszczonej przez ludzi rasy udaje się uciec do rodzimych krain, zostaje wysłany za nią jednooki drwal. Jaka jest przeszłość uciekinierki-samotnej matki i czym jest kieł, który wisi na szyi ścigającego ją mężczyzny?
Był sobie taki dzień, w którym postanowiłam, że po prostu kupię kilka książek z serii SQN, w ramach której...
2021-11-26
Gdy umiera ambasador niewielkiej stacji kosmicznej, Mahit Dzmare zostaje wysłana do stolicy potężnego imperium, aby go zastąpić. Młoda kobieta, wyposażona w pamięć swojego poprzednika, musi odkryć, co tak naprawdę stało się w kraju Teixcalaan i jednocześnie powstrzymać jego rządzących przed odebraniem suwerenności jej rodzinnego domu.
Mam wrażenie, że ostatnio cały czas narzekam na książki. Bezustannie coś mi nie pasuje: a to książka jest słaba, a to przegadana, a to kompletnie nie moja… Na całe szczęście „Pamieć zwana imperium” przerwała tę niezbyt szczęśliwą dla mnie serię książek. Ten debiut stworzony przez Arkady Martine jest czymś, czego zdecydowanie potrzebowałam i kompletnie nie dziwię się, że wydana po raz pierwszy w 2019 roku powieść rok później zdobyła Nagrodę Hugo.
Warto chyba zacząć od tego, że to jest dokładnie taki poziom „trudności” w fantastyce, jaki sama lubię. To zdecydowanie nie jest powieść młodzieżowa, ale to też nie jest bardzo trudne hard SF, którego zrozumienie by mnie przerastało. Język ma więc swój ciężar i przeczytanie „Pamięci zwanej imperium” może zająć dłuższą chwilę, ale nie jest w tym absolutnie męczący, a przynajmniej – nie dla mnie.
Zwłaszcza, że w moim odczuciu przez tę opowieść po prostu się płynie. W języku Arkady Martine jest coś, co sprawia, że ją się po prostu dobrze czyta. Co prawda mam wrażenie, że tłumaczenie mogłoby być w niektórych miejscach lepsze, np. Three Seagrass zostało przetłumaczone jako Trzy Trawa-Morska. To specyficzne imię mogłoby brzmieć ładniej, gdyby drugi człon był jakimś gatunkiem rośliny (bo „seagrass” i „trawa morska” nie do końca się pokrywają). Niemniej, nie przeszkadzało mi to jakoś szczególnie.
Kolejną kwestią jest światotworzenie na całkiem wysokim poziomie, okraszone sporą dawką dobrych pomysłów. Były na tyle oryginalne, abym czytając o nich na chwilę przystanęła i zrobiła: „o, to fajna rzecz!”, ale jednocześnie nie na tyle udziwnione, abym nie wiedziała, o co chodzi. A to wcale nie jest takie proste do wyważenia.
Ponadto Arkady Martine robi jeszcze jedną rzecz, którą ja bardzo w powieściach lubię. Wchodzi głębiej w bohatera, przedstawia go i sprawia, że czytelnik chce martwić się jego losami. Wydawca promuje książkę recenzjami oraz opisami mówiącymi o tym, jak bardzo „intymna” jest ta historia i właściwie mogę się z tym do pewnego stopnia zgodzić. Mahit Dzmare jest główną bohaterką i w tym przypadku to naprawdę czuć. To ona jest tu centrum wydarzeń, nie jest jedynie narzędziem do przedstawienia świata. Zresztą, relacje między postaciami też są budowane w naprawdę solidny sposób.
Jeśli chodzi o fabułę to „Pamięć zwana imperium” może być chyba określona jako thriller polityczny. „Może być chyba”, bo jednak ta dziedzina w literaturze realistycznej nie jest czymś, na czym się znam. W każdym razie przy tych wszystkich zaletach i ona nie zawodzi. Historia Arkady Martine ma naprawdę nieźle rozpisaną warstwę fabularną, wciąga i… zamyka się w jednym tomie. Bo choć jest to cykl to główny wątek jak najbardziej znajduje tutaj swoje zakończenie.
Chyba już dawno nie czytałam tak dobrego debiutu, zwłaszcza amerykańskiego. I wydaje mi się, że nie tylko ja z tej powieści będę zadowolona. Choć może nie poleciłabym jej tym, którzy szukają czegoś zupełnie lekkiego to fani dojrzalszej fantastyki być może znajdą w niej kawałek dobrej rozrywki. Ponadto, wydaje mi się, że przez skupienie się na bohaterze (co nie jest takie typowe w fantastyce naukowej) ta historia może też spodobać się także tym, którzy raczej preferują fantasy.
Gdy umiera ambasador niewielkiej stacji kosmicznej, Mahit Dzmare zostaje wysłana do stolicy potężnego imperium, aby go zastąpić. Młoda kobieta, wyposażona w pamięć swojego poprzednika, musi odkryć, co tak naprawdę stało się w kraju Teixcalaan i jednocześnie powstrzymać jego rządzących przed odebraniem suwerenności jej rodzinnego domu.
Mam wrażenie, że ostatnio cały czas...
2021-11-22
Tysiące lat po katastrofie, Ziemię przemierzają potężne ruchome miasta. Tom jest mieszkającym w Londynie sierotą bez grosza przy duszy. Pewnego dnia, gdy spędza czas z naczelnym historykiem, ten zostaje zaatakowany. Tajemnicza dziewczyna zostaje wyrzucona poza miasto na pewną śmierć, a tuż za nią jest wypchnięty Tom. Czy chłopcu uda się przetrwać?
Nie wiem czemu, ale kupując „Zabójcze maszyny” Philipa Reeve spodziewałam się raczej fantastyki niższej klasy, trudnej w przyswojeniu i skierowanej raczej dla dorosłego czytelnika. Dlatego pierwsze strony tej powieści niezmiernie mnie zdziwiły, bo… to w gruncie rzeczy młodzieżówka, i to przeznaczona raczej dla tych młodszych nastolatków do 15 roku życia. Moje przeczucia nie myliły mnie jednak co do jednego: to powieść, która nie należy do literatury najwyższych lotów.
Reeve przekazał w ręce czytelników bardzo prostą opowieść. To powieść drogi, w której dwójka bohaterów próbuje dotrzeć do celu. Zarówno Tom, jak i towarzysząca mu Hester zostają wyrzuceni z Londynu i próbują do niego powrócić, choć każdy z nich ma nieco inni powód. To nastolatkowie w podobnym wieku, którzy są raczej dość typowym bohaterem dla tego typu książki. Tom jest przewodnikiem czytelnika, który wprowadza go w świat, ale nie ma zbyt wiele charakteru, zaś Hester to ta skrzywdzona i butna nastolatka.
To, czym ta książka chyba powinna stać to świat przedstawiony. Koncepcja miast, które bezustannie mkną przed siebie i pożerają inne miasta jest szalona, ale może nawet całkiem ciekawa. Tyle, że przy tym nie ma kompletnie sensu. I o ile czytający powieść nastolatek pewnie kupi ją w całości, tak ja po prostu musiałam tu regularnie zawieszać niewiarę. Choć ten świat ma pewien „swój klimat” to naprawdę po prostu nie ma możliwości, aby mógł istnieć i funkcjonować.
Warto też chyba dodać, że to jedna z tych opowieści, w której niemal wszyscy dorośli bohaterowie są tymi złymi, z jednym wyjątkiem. Nie ma ich tu zbyt wiele (to naprawdę prosta w konstrukcji historia), ale jednak – jak już się pojawiają to raczej są tymi knującymi złe plany osobami. Nie przepadam za takim motywem, ale jednocześnie zdaje sobie sprawę z tego, że jest typowy w takich powieściach.
Tak naprawdę chyba nie ma tu nawet więcej do dodania. „Zabójcze maszyny” w swojej niszy są książką raczej poprawną. Przeciętną i zwyczajną właściwie pod każdym względem, ze średnio skonstruowanym światem i lekkim językiem. Niby mamy tu nawiązania do fantastyki steampunkowej, ale szczerze mówiąc, ja kompletnie nie czułam tu klimatu wieku pary. Do swojego targetu być może ta historia trafi, być może spodoba się też tym, którzy powieści młodzieżowe po prostu lubią. Dla mnie to było po prostu czytadło na jeden wieczór, do którego raczej więcej nie wrócę.
Tysiące lat po katastrofie, Ziemię przemierzają potężne ruchome miasta. Tom jest mieszkającym w Londynie sierotą bez grosza przy duszy. Pewnego dnia, gdy spędza czas z naczelnym historykiem, ten zostaje zaatakowany. Tajemnicza dziewczyna zostaje wyrzucona poza miasto na pewną śmierć, a tuż za nią jest wypchnięty Tom. Czy chłopcu uda się przetrwać?
Nie wiem czemu, ale...
2021-11-22
Rand to młody pasterz wychowywany przez ojca. Pewnego dnia do jego wsi trafia piękna, bogata kobieta, która włada magicznymi mocami. Gdy wioska zostaje zaatakowana przez potworne stworzenia, okazuje się, że jest wraz z dwoma innymi chłopcami ich prawdopodobnym celem. Wyrusza więc w podróż z nieznajomą, jej towarzyszem oraz przyjaciółką z dzieciństwa.
„Oko świata” to pierwszy tom jednego z wielkich cyklów high fantasy – „Koła czasu”. Ten liczący czternaście tomów cykl jest już chyba powszechnie uważany za klasyczny, choć przyznam, że wcześniej jedynie czasem o nim słyszałam. Niemniej, bądź co bądź niewiele mamy tak potężnych cyklów na rynku, które przy tym są raczej lubiane, więc naprawdę chciałam dać mu szansę. Po niemal tysiącu przeczytanych stron (to naprawdę niezła cegła) muszę przyznać – nasz Polak, Robert M. Wegner jest dużo sprawniejszym twórcą, niż autor „Koła czasu”, czyli Robert Jordan. A jego „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” to przecież debiut!
Zacznijmy może jednak od dobrych stron, bo to też nie jest tak, że „Koło czasu” jest książką ogólnie złą, a raczej po prostu przeciętną. „Oko świata” to prosta historia o wybrańcu i choć próbuje się maskować to dla każdego, kto trochę poczytał i pooglądał powinno być to jasne. W każdym razie, na pewno zaletą jest fakt, że ta książka łatwo i lekko wchodzi. Ponadto sam koncept związany z kołem czasu jest całkiem sympatyczny, a powieść, mimo młodych bohaterów, nie jest typowo młodzieżowa.
To w ogóle chyba największa zaleta tych starszych dzieł fantasy. Podobnie jest choćby z trylogią „Skrytobójca” Hobb. Choć i tam mamy młodego bohatera, i tutaj to język tych historii jest na tyle dojrzały, że przeczyta je i nastolatek, i dorosły, bez poczucia, że ktoś obraża jego intelekt.
Jordan popełnia kilka światotwórczych błędów, jeśli chodzi o detal, który nieco wybija z czytania, ale sam klimat historii też jest sympatyczny. Przez to mimo wszystko książkę po prostu całkiem sprawnie mi się czytało. Ale tu już muszę powoli zacząć przechodzić do jej problemów.
Ta powieść to prawie tysiąc stron, o czym już pisałam. I na tym tysiącu stron postacie przede wszystkim podróżują. „Oko świata” jest więc właściwie powieścią drogi, ale… jakże śmiertelnie nudną i przewidywalną. No jadą, rozmawiają z ludźmi, poznają kolejne osoby. Tu usłyszymy jakąś opowieść, tam przed kimś pouciekają, tu ktoś spróbuje zrobić im krzywdę… ale w sumie nic z tego nie wynika. Ta podróż jest zbyt rozwleczona i zbyt mało charakterystyczna, abym mogła śledzić całość z zainteresowaniem.
Kolejnym problemem są bohaterowie. Niezbyt wyraziści, wręcz nudni. Chłopcy nie różnią się od siebie niczym szczególnym i zwłaszcza na początku łatwo ich ze sobą mylić. Dostosłe postacie – Moiraine czy Lan – są mentorami, ale też nie mają jakiś konkretnych cech charakteru, poza tymi przypisanymi do klasy postaci. Ona, jako dobra czarodziejka jest dobrą, mądrą czarodziejką. Lan zaś, pełniący rolę Strażnika to trochę podróbka tolkienowskiego Aragorna, niewychodząca poza swoje ramy. Tak mogłabym wymieniać dalej.
Gwoździem do trumny jest zaś jakość wydania, a przynajmniej mam wrażenie, że to ją powinnam tu winić. Tej książce przydałaby się co najmniej porządna korekta i redakcja, jeśli nie nowe, świeże tłumaczenie. Język miejscami jest naprawdę toporny, wyłapałam też sporo powtórzeń i innych błędów, a na karcie redakcyjnej widnieje tylko redaktor prowadzący. Tak, jakby przynajmniej tego wydania nikt dodatkowo nie sprawdził.
Nie mam pojęcia, co robić z tym cyklem dalej. Gdzieś do połowy, mimo problemów książki, bawiłam się całkiem dobrze. Dawno nie czytałam tego typu przygodowego fantasy i miło było wrócić „do korzeni”. Ale przy tym obawiam się, że dalej może być już tylko gorzej, a nie wiem, czy chce siebie samą na to skazywać.
W każdym razie, mimo wszystko wydaje mi się, że „Oko świata” może być dobrym wyborem dla osób, które lubią podobne klimaty i dopiero zaczynają z gatunkiem bądź też po prostu poszukują tego typu historii. Ale przynajmniej w moim odczuciu tej opowieści naprawdę wiele brakuje do doskonałości.
Rand to młody pasterz wychowywany przez ojca. Pewnego dnia do jego wsi trafia piękna, bogata kobieta, która włada magicznymi mocami. Gdy wioska zostaje zaatakowana przez potworne stworzenia, okazuje się, że jest wraz z dwoma innymi chłopcami ich prawdopodobnym celem. Wyrusza więc w podróż z nieznajomą, jej towarzyszem oraz przyjaciółką z dzieciństwa.
„Oko świata” to...
2021-11-17
Istnieje więcej, niż jeden Londyn. Kell jest zaś jedną z ostatnich osób, która może się pomiędzy nimi przemieszczać. Gdy przypadkiem w jego ręce wpada zaczarowany kamień, wie że musi się go pozbyć. Ten jednak zostaje skradziony przez złodziejkę marzącą o pirackim życiu, Lilę Bard.
Raczej nie kupuje książek spontanicznie w sklepach stacjonarnych. Zwykle zamawiam, albo biorę rzeczy używane czy z outletu. Ale że akurat była jakaś promocja to uznałam, że wezmę, co jest. Czasem trzeba zaryzykować! I tak w moje ręce wpadł „Mroczniejszy odcień magii” Victorii Schwab. Jej książki kojarzę dobrze z sieci (mają ładne okładki), ale przyznaję – bałam się ich przez wzgląd między innymi na ich popularność. Ale że czasem takie rzeczy warto sprawdzić to sprawdziłam i o dziwo, tym razem nie żałuję.
Nie żeby „Mroczniejszy odcień magii” wprowadzał do fantastyki coś nowatorskiego. To przede wszystkim rozrywkowa, dość mocno młodzieżowa historia, która wyraźnie ma się po prostu dobrze sprzedawać. Ale jest w niej jednak coś nieco więcej, niż w tych najpopularniejszych książkach dla tego targetu. Mimo wszystko to w pierwszej kolejności przygotowe, lekkie fantasy, a dopiero potem coś typowo młodzieżowego. Ponadto, co chyba najważniejsze, autorka nie skupia się na romansie, co często tego typu powieści po prostu spisuje na straty.
Koncept Schwab nie należy do szczególnie wyjątkowych, ale określiłabym go mianem przyjemnego. Ot, mamy kilka rzeczywistości, które łączy układ terenu i Londyn. Jest to do pewnego stopnia zbliżone do cyklu „Świat etheru” Piskorskiego, bo mamy tu również akcję osadzoną w XIX wieku, a akcja „Czterdzieści i cztery” także ma miejsce w stolicy Anglii, z tym, że polski pisarz po prostu robi to lepiej (co mnie nie dziwi). Niemniej, choć konkretne rzeczywistości są opisane trochę po łebkach to jakoś szczególnie mi to w tej konwencji nie przeszkadzało.
Schwab bez wątpienia ma dość sensowny warsztat. Pisze lekko, ale konkretnie. Historia się nie dłuży i choć fabuła należy do tych prostych to akurat mnie nie nużyła i przez całą powieść miło mi się „płynęło”. Odbyło się wprawdzie bez zaskoczeń, ale ostatnio wiele lektur naprawdę mnie wymęczyło, więc trafienie na coś takiego było przyjemną odmianą.
Główni bohaterowie – Kell i Lila – nie należą przy tym do postaci, które chwyciły mnie za serce. Kell to charakter, który przy lepszym rozpisaniu mógłby być „mój”, ale to bardzo typowy trop (szlachetny chłopiec, ale ma trochę za uszami i potrafi się odgryźć + ma smutną przeszłość) i musi być wyjątkowo dobrze zrobiony, aby wyróżniał się na tle innych podobnych postaci. Niestety, Schwab nie bardzo się to udało.
Lila zaś jest tą zbuntowaną nastolatką, która sporo przeszła, nie lubi dziewczyńskich rzeczy i marzy o byciu piratem, co przecież jest kompletnie abstrakcyjne, jeśli weźmiemy pod uwagę, jak życie takich osób wygląda. Mnie co prawda nieszczególnie irytowała, bo mam ostatnio dar do ignorowania wybryków takich postaci, ale nie dziwię się, że niektórym ta bohaterka w ogóle nie odpowiada.
Muszę jednak oddać Schwab to, że zrobiła coś o czym nie pamięta wielu autorów, a co potrafi naprawdę uratować książkę. Jej bohaterowie mają pomiędzy 19-21 lat. To oznacza, że choć są młodzi to przy okazji są DOROŚLI. Dlatego w samodzielność tych postaci znacznie łatwiej uwierzyć, niż w sytuacji, w której mieliby 15-17 lat.
Jest w tej historii trochę głupot i w gruncie rzeczy to dość przeciętne, rozrywkowe fantasy. Ale jest w nim coś lekkiego i przyjemnego, co sprawiało, że miałam ochotę czytać tę powieść dalej i naprawdę cieszę się, że dałam jej szansę. Bo ostatnio naprawdę niełatwo mi trafić na historie, która po prostu będzie akceptowalna i rozrywkowa. Dlatego jeśli zależy Wam na czymś lekkim to może warto się przyjrzeć twórczości Schwab.
Istnieje więcej, niż jeden Londyn. Kell jest zaś jedną z ostatnich osób, która może się pomiędzy nimi przemieszczać. Gdy przypadkiem w jego ręce wpada zaczarowany kamień, wie że musi się go pozbyć. Ten jednak zostaje skradziony przez złodziejkę marzącą o pirackim życiu, Lilę Bard.
Raczej nie kupuje książek spontanicznie w sklepach stacjonarnych. Zwykle zamawiam, albo biorę...
Minęły lata. James i Naomi chcą odejść na emeryturę, przekazując Rosynanta Bobby. Świat jednak ma inne plany. W Układzie ponownie wybucha spór, który załoga musi pomóc rozwiązać.
Co czytam kolejny tom „Ekspansji” to jestem przekonywana przez inne osoby, że TAK, kolejny tom jest lepszy, TAK, to nowy rozdział historii, który zapewni rozrywkę na wysokim poziomie. Czytaj, bo dalej jest lepiej! No więc czytam. „Wzlot Persepolis” już za mną. I wiecie co? Znów mam ochotę głównie narzekać.
Zacznijmy może jednak od zalet. Pierwszą z nich jest to, że ten cykl bardzo łatwo się czyta i „Wzlot Persepolis” nie jest wyjątkiem. Mnie czytanie jej zajęło jeden dzień, a wcale nie robiłam tylko tego. A przecież to ponad pół tysiąca stron! Język jest lekki i po prostu „wchodzi” bez najmniejszego problemu.
Drugą zaletą jest zmiana w narracji. Przez kilka tomów autorzy wrzucali regularnie nowego bohatera, który nigdy nie wracał i w gruncie rzeczy nie był tak istotny fabularnie. W tym przypadku autor skupia się raczej na znanych nam postaciach, nie trzyma się tylko Holdena, jeśli chodzi o załogę Rosynanta, a te narracje poboczne faktycznie coś wnoszą i są dla fabuły istotne.
Poza tym ta powieść jest po prostu dość nudna.
Od kiedy temat protomolekuły się zakończył i ta space opera poszła raczej w stronę jakiś militarnych przygód w kosmosie, a nie w stronę rozwiązywania zagadki z samego początku każdy tom jest niezmiernie wtórny. Coś się dzieje, Holden i załoga się w to mieszają, dzieją się rzeczy, uspokajają sytuacje. Ot, schemat taki, jak zawsze. Te książki przypominają serial, który co sezon robi to samo, ale w nieco inny sposób, zamykając historię w jednej części. To mogłoby działać, ale nie tutaj – nie w historii, w której na początku stawką były miliony żyć, a teraz tej stawki praktycznie nie czuć.
Trudno mi to czytać dokładnie, trudno mi się na tym skupić i dobrze bawić się w trakcie. Lubię tę załogę i te postacie, ale serialowa wersja paradoksalnie robi to znacznie lepiej na niemal każdym polu i czasem zastanawiam się, czy w ogóle jest sens kontynuować przygodę z „Ekspansją”. Ale jednocześnie to mimo wszystko ważny dla mnie cykl, a na półce już czeka na mnie „Gniew Timat”, więc wychodzi na to, że po prostu nie mam wyboru. Mam tylko nadzieję, że autorzy na tych dziesięciu tomach po prostu skończą tę opowieść.
Minęły lata. James i Naomi chcą odejść na emeryturę, przekazując Rosynanta Bobby. Świat jednak ma inne plany. W Układzie ponownie wybucha spór, który załoga musi pomóc rozwiązać.
więcej Pokaż mimo toCo czytam kolejny tom „Ekspansji” to jestem przekonywana przez inne osoby, że TAK, kolejny tom jest lepszy, TAK, to nowy rozdział historii, który zapewni rozrywkę na wysokim poziomie. Czytaj, bo...