-
ArtykułyKapuściński, Kryminalna Warszawa, Poznańska Nagroda Literacka. Za nami weekend pełen nagródKonrad Wrzesiński3
-
ArtykułyMagiczna strona Zielonej Górycorbeau0
-
ArtykułyPałac Rzeczypospolitej otwarty dla publiczności. Zobaczysz w nim skarby polskiej literaturyAnna Sierant3
-
Artykuły„Cztery żywioły magii” – weź udział w quizie i wygraj książkęLubimyCzytać73
Biblioteczka
2015-11-22
2018-03-04
Na czytanie baśni nigdy nie jesteśmy zbyt dorośli. Do takich oczywistych wniosków doszłam ponad trzy lata temu, kiedy skończyłam czytać „Tami z Krainy Pięknych Koni”, czyli książkę rozpoczynającą cykl o tej samej nazwie. Od tamtej pory wiedziałam, że będę pochłaniać kolejne tomy, a następnie oddawać je mojej bratanicy, by to ona za kilka lat zakochała się w tej historii. Dzisiaj, gdy przychodzę do Was z opinią o finalnym tomie trylogii, czyli „Magicznej Kapadoclandii”, czuję lekki smutek, że już więcej nie spotkam Tami i jej przyjaciół. Nim jednak przejdę do opisu moich wrażeń mała uwaga. „Magiczna Kapadoclandia” to uwieńczenie ogromnej historii, którą autorka początkowo planowała wydać, jako jedną samodzielną książkę, ale ostatecznie pomysł rozrósł się na tyle, że powstały aż trzy tomy wspaniałej baśni. W związku z tym nie zalecam czytać najnowszej odsłony przygód młodych bohaterów bez znajomości treści „Tami z Krainy Pięknych Koni” oraz „Tami z Kapadoclandii”, gdyż pewne wątki mogą Wam umknąć, dlatego warto podarować swojemu dziecku wszystkie trzy tomy baśni spod pióra Renaty Klamerus.
Trójka naszych ulubionych bohaterów, czyli uzdolniona Tami, zawsze rozsądny Rume i przyszły słynny kucharz Kelie ponownie zabierają nas w wir magicznej przygody. Tym razem do naszej grupki dołączy coraz bardziej dociekliwy Bori, od odkrycia któregos wszystko się zaczęło. Tami uczy się w szkole muzycznej z internatem i rzadko przyjeżdża do domu, zwłaszcza kiedy dowiaduje się, że ma szansę wystąpić w konkursie im. Henryka Wieniawskiego w dalekiej Polsce. Niemniej, by dziewczynka udała się w tak daleką i fascynującą podróż, musi dzielnie ćwiczyć grę na skrzypcach w trakcie przerw w zajęciach szkolnych, kiedy przyjeżdża do domu, aby spotkać się z najbliższymi.
Gdy wraz z bohaterką powracamy do Kapadoclandii, wydaje się, że rodziny Tekbyików, Serajów i Suremalków w końcu mogą w pełni korzystać z efektów swojej wytężonej pracy. Pola przynoszą plony, więc pieniędzy na najważniejsze potrzeby nie brakuje. Ta sytuacja sprawia, że rodzice skupiają się na tym, aby wytłumaczyć dzieciom, że nawet, gdy jesteśmy bogaci, nie powinniśmy zaniedbywać swoich obowiązków, bo nigdy nie wiadomo, co wydarzy się jutro. Jako, że nawet Tami musi codziennie zajmować się magicznymi kozami, to właśnie ona zaczyna podejrzewać, że wszystkie szczęśliwe zbiegi okoliczności mogą być zalążkiem przyszłych kłopotów. Jak wkrótce ma się okazać intuicja jej nie myli. W tym samym czasie babcia Fuoco zaczyna odczuwać pewne dolegliwości związane z wiekiem oraz faktem, że od pewnego czasu pije coraz mniej wody ze źródła NORN, które dotąd zapewniała jej zdrowie. Staruszka nie chcąc martwić swojej przyszywanej wnuczki, postanawia ukryć swoje oryzpadłości przed rodziną. Już niedługo okaże się, że niektóre sekrety bardzo łatwo wychodzą na jaw.
„Magiczna Kapadoclandia” to zdecydowanie najdojrzalszy tom całego cyklu Tami z Krainy Pięknych Koni, który łączy w sobie drobinki magii ze współczesnymi problemami. Jeśli czytaliście wcześniejsze części przygód naszych bohaterów, pewnie z radością udacie się wraz z nimi do Jordanii, gdzie poznacie zaczarowanego pieska, którego dzieci już kiedyś spotkały. Ta historia udowodni im, że nawet ktoś, kto źle postępuje, ma szansę, aby naprawić swoje błędy. W tajemnicy powiem Wam, ze nasza dotąd grzeczna Tami stanie się małą buntowniczką. Co zrobi, tego oczywiście Wam nie zdradzę. Musicie sami się o tym przekonać, sięgając po „Magiczną Kapadoclandię”. A jak już zaczniecie czytać tę niezwykłą bajkę, koniecznie sprawdźcie, czy nie lata wokół Was dron, Dlaczego? Tego również dowiecie się z książki.
Tym, co wyróżnia tę odsłonę przygód Tami i jej przyjaciół poprzednich części cyklu jest położenie większego akcentu na aspekty realistyczne. Zaklęcia pełnią tu rolę łagodzącą mocny przekaz, bo nie da się ukryć, że kwestie poruszane w tym tomie przez Renatę Klamerus – choć przedstawione w nieco zawoalowany sposób, który jest dostosowany do wieku małych czytelników – są niezwykle trudne nawet dla dorosłych. Dzieci dowiedzą się chociażby jak ważną rzeczą jest posiadanie dowodu osobistego i jak dziwny jest fakt, że osoba, która ma 100 lat, nigdy nie była u lekarza.
Ostatni tom cyklu Tami z Krainy Pięknych Koni ma nieco wolniejsze tempo niż jego poprzednie odsłony. Mimo to „Magiczna Kapadoclandia” jest doskonałym domknięciem niezwykle ciekawej trylogii, która podkreśla nie tylko fakt, że trzeba pomagać innym, ale także to, że każdy posiada talent, który może rozwijać. To również książka o tym, że wszyscy musimy kiedyś dorosnąć, ale nie warto się tym martwić, bo przecież za każdym zakrętem czeka na nas nowa przygoda.
(Opinia o całym cyklu Tami z Krainy Pięknych Koni na blogu pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2018/05/renata-klamerus-magiczna-kapadoclandia.html)
Na czytanie baśni nigdy nie jesteśmy zbyt dorośli. Do takich oczywistych wniosków doszłam ponad trzy lata temu, kiedy skończyłam czytać „Tami z Krainy Pięknych Koni”, czyli książkę rozpoczynającą cykl o tej samej nazwie. Od tamtej pory wiedziałam, że będę pochłaniać kolejne tomy, a następnie oddawać je mojej bratanicy, by to ona za kilka lat zakochała się w tej historii....
więcej mniej Pokaż mimo to2017-08-18
Zadziwiający jest fakt, że pod względem chemicznym w głównej mierze składamy się z wody. Jako ludzie jednak nie postrzegamy siebie, jako substancji ciekłych. Mamy przecież mięśnie, kości, a w końcu marzenia, dążenia i plany, których żaden płyn nie posiada. Odkąd Terencjusz powiedział „Jestem człowiekiem; nic, co ludzkie, nie jest mi obce” wiemy już, że nasze życie nie ma wytyczonej tylko jednej ścieżki od poczęcia aż do śmierci. Codziennie dokonujemy wyborów, które w krótszej bądź dłuższej perspektywie, determinują nasz los. Z tej przyczyny nieco przewrotny wydaje się tytuł najnowszego tomiku Konrada Sikory. „To tylko woda” ujawnia, bowiem człowieka w bardzo humanistycznym ujęciu, któremu bardzo daleko do zimnych, naukowych analiz.
„Wśród wersów jednak jest coraz
Mniej człowieka, a więcej rzeczy.
Biegniemy, nie bardzo wiedząc dokąd".
(fragment wiersza „Do poezji”)
Jak wynika z powyższego fragmentu, podkarpacki poeta z tym razem zabiera nas w fascynującą podróż w głąb samych siebie, pytając przy okazji o nasze miejsce we współczesnym świecie. Twórca zastanawia się, czy w rzeczywistości zdominowanej przez pośpiech i serwisy społecznościowe, nie zatraciliśmy tak naprawdę tego, co najważniejsze. Z jednej strony widać w tych wierszach współczesną pogoń za postępem i bogactwem, która powinna dać nam szczęście, a z drugiej zatracenie się w tłumie. Konrad Sikora, w bardzo charakterystyczny dla siebie sposób, opisuje gonitwę do spełnienia pragnień. Przy okazji mojego tekstu o tomiku „Napisani na ścianach” wspominałam, że forma przekazu Sikory jest bardzo zbliżona do tej znanej z utworów ks. Jana Twardowskiego i w tym przypadku nie jest inaczej. Poeta opisując żywioły i przyrodę w jej szerokim rozumieniu, ukrywa ważny przekaz, który mocno wpływa na odbiorcę i uświadamia mu, że czasem ciężko nieco zwolnić tempo, by podziwiać piękno otaczającej nas przyrody. Równocześnie, w porównaniu do poprzedniego tomiku tego twórcy, widzimy jak bardzo Konrad Sikora dojrzał pod względem jakości przekazu. Podczas, gdy w „Napisanych na ścianach” podmiot liryczny często atakował czytelników brutalną szczerością, która nie wszystkim mogła się podobać, to w przypadku „To tylko woda” pomimo łagodniejszej stylistyki, odnajdujemy tak samo silną moc oddziaływania na odbiorcę.
„Śpieszymy na bulwary, przed flesze, w oklaski – Za kolią z diamentów, za statuą złotą,
Jakby to zimno metalu było ciepłem życia".
(fragment wiersza „Najbardziej porządnie)
Sikora bezlitośnie piętnuje pewną bierność, którą okazujemy, gdy boimy się bronić swoich często słusznych, choć niepopularnych, racji. „To tylko woda” to zbiór, gdzie bardzo dużo jest skrytej samotności, którą odczuwamy w tłumie. Podmiot liryczny czasem czuje się wyobcowany w świecie zdominowanym przez szum informacyjny. Wtedy podąża w kierunku głębokiej ascezy, do której namawia czytelnika. W tomiku znajdziemy kilku pustelników, a także trędowatych i barbarzyńców zwykle spychanych na margines. To patrząc ich oczami, poeta uwidacznia odbiorcy, że nie powinien oceniać ludzi przez pryzmat ich bogactwa, lecz czynów.
Sporo w tym tomiku miejsca na rozmyślanie o rzeczach ostatecznych. Poeta nie straszy śmiercią, lecz zwraca uwagę, że końcowe rozliczenie z samym sobą może być dla nas trudne, jeśli nagle dostrzeżemy, że żyliśmy powierzchownie. Mimo to jest dla nas nadzieja, bo:
„Umierać można w sławie, lecz można i skromnie – Grunt to umierać w miłości – najbardziej porządnie".
(fragment wiersza „Najbardziej porządnie)
Według mnie jedynym mankamentem tego tomiku jest nieco nieprzemyślany układ prezentacji kolejnych utworów. Oczywiście, biorąc pod uwagę, że cała książka ma przedstawiać dość duży horyzont postrzegania istoty ludzkiej, można to Konradowi Sikorze wybaczyć, niemniej podążanie za głównym nurtem jego myśli byłoby jeszcze bardziej satysfakcjonujące, gdyby czytelnik miał poczucie pewnego uporządkowania. Choć być może poeta ma rację pisząc:
„Jestem sztuką – i rozciągam mej potęgi
Wstęgi, żeby zaznaczyć niepoukładanego siebie".
(fragment wiersza „Wstęgi potęgi)
Konrad Sikora jest takim poetą, który w swoich utworach często nawiązuje do klasycznych form i dokonań literackich wcześniejszych epok, stąd w tomiku znajdziemy np. sonet. Ciekawym posunięciem była też nowa poetycka interpretacja mitu o Dedalu i Ikarze, która jest u mieszkańca Podkarpacia tak naprawdę mentalną spowiedzią, a równocześnie przejmującą rozmową ojca i syna. To jednak tylko jeden z kilku wierszy nawiązujący do mitologii Greków i Rzymian.
„To tylko woda” jest jednak przede wszystkim uwspółcześnioną formą odezwy romantyków, którzy uważali, iż dużo ważniejsze są uczucia niż bardzo naukowe i zimne spojrzenie na istotę człowieka. Autor przez skontrastowanie powierzchowności współczesnych więzi z głębokimi doznaniami duchowymi, ukazuje swoje własne spojrzenie na świat. Jest to o tyle cenne, iż po prezentowany tomik może sięgnąć zarówno osoba wierząca jak i ateista, lubiący szukać różnych odniesień do kanonu poezji. Autor poświęca też kilka wierszy samej istocie tworzenia, co każe przypuszczać, że w „To tylko woda” znajdziemy nie tylko, ogólne spojrzenie na człowieka, ale również zawoalowany obraz alter ego autora, który jest nieco zagubiony, ale ma tę przewagę nad innymi twórcami, że potrafi znaleźć ukojenie w fakcie, że może czerpać z literackiego dorobku mistrzów, pozostając jednocześnie sobą.
(Pierwotnie tekst ukazał się pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2017/10/konrad-sikora-to-tylko-woda.html
)
Zadziwiający jest fakt, że pod względem chemicznym w głównej mierze składamy się z wody. Jako ludzie jednak nie postrzegamy siebie, jako substancji ciekłych. Mamy przecież mięśnie, kości, a w końcu marzenia, dążenia i plany, których żaden płyn nie posiada. Odkąd Terencjusz powiedział „Jestem człowiekiem; nic, co ludzkie, nie jest mi obce” wiemy już, że nasze życie nie ma...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-08-11
Wszystkim kibicom siatkówki nie trzeba przypominać o wyjątkowym wydarzeniu, które co roku odbywa się w naszym kraju. Memoriał Huberta Jerzego Wagnera jest jednym z najbardziej cenionych turniejów komercyjnych. Warto przy okazji tego niezwykłego wydarzenia pochylić się, choć na moment, nad postacią patrona tych zawodów. Świetną okazją będzie sięgnięcie po książkę „KAT. Biografia Huberta Wagnera”, gdzie syn legendarnego selekcjonera, równocześnie znany szkoleniowiec Grzegorz Wagner wspólnie z cenionym dziennikarzem sportowym Krzysztofem Mecnerem, przybliżają postać, która złotymi zgłoskami wpisała się do historii sportów zespołowych. Wydaje się, iż przyszły sukces był mu niemal pisany, gdyż twórca Złotej Drużyny, pomimo nacisku ojca, wcale nie został inżynierem, a siatkarzem. Hubert Jerzy (a raczej Aleksander, jak podaje metryka urodzenia) odznaczał bardzo silnym charakterem i wręcz bezkompromisową szczerością, co przysparzało mu zarówno przyjaciół, jak również oponentów. Decydującym momentem budowy legendy zawodnika, który reprezentował takie kluby jak Skra Warszawa czy AZS AWF Warszawa, były igrzyska olimpijskie w Monachium w 1972 roku, gdzie reprezentacja pod wodzą Tadeusza Szlagora, ponosiła porażki i ostatecznie zajęła odległe dziewiąte miejsce. Kontrowersyjny rozgrywający, który miał odwagę zanegować metody szkoleniowe selekcjonera, ku zaskoczeniu części ekspertów, nie został zabrany na najważniejszy turniej czterolecia. Po niesatysfakcjonującym nikogo wyniku wszyscy zaczęli się zastanawiać nad przyczynami impasu polskiej piłki siatkowej. Hubert Wagner mówił wprost, że wie, co było przyczyną sromotnej klęski, jego reprezentacyjnych kolegów. Te spostrzeżenia musiały być na tyle przekonujące, iż już wkrótce zbuntowany zawodnik został przywódcą ekipy, która miała odnieść największy sukces w historii.
„Kat” zawdzięcza swój krwawy przydomek słynnemu filmowi, przedstawiającemu polski zespół w trakcie przygotowań do igrzysk olimpijskich w Montrealu. W tej produkcji widzowie mogli, choć w części, zaobserwować słynne niezwykle trudne treningi aplikowane zawodnikom. Sprawa była prosta. Jasno wytyczony cel, mordercza praca i bezwzględne posłuszeństwo wobec trenera. Na kartach książki można oczami mistrzów olimpijskich zaobserwować cały okres przygotowań i walki zarówno z punktu widzenia selekcjonera, jak również zawodników. Powstaje tym samym obraz człowieka o wyjątkowej osobowości, który wymagał zarówno od siebie, jak również od innych. Niemniej często w relacjach znajdujemy wręcz wykluczające się informacje, co dodaje charakteru poszczególnym relacjom.
Wbrew pozorom, ta pozycja to nie tylko biografia legendy siatkówki. Myślę, że dzisiejsze nowe pokolenie kibiców, powinno podziękować autorom, za wspaniałe przedstawienie Złotej Drużyny z Montrealu. Jest tu całościowy i dokładny obraz życia reprezentacji w trudnych realiach. Uwierzcie mi, jeśli nie było Wam, dane naocznie śledzić olimpijskich zmagań, sięgając po tę książkę, będziecie mogli w pewien sposób doświadczyć emocji, które odczuwali, Ryszard Bosek czy Tomasz Wójtowicz zwłaszcza, iż potęguje to dość spora ilość zdjęć z różnych etapów kariery Huberta Wagnera. Sama publikacja to naprawdę bardzo ciekawe spojrzenie na współczesną siatkówkę przez pryzmat dokonań wyjątkowego selekcjonera, pod skrzydłami, którego wyrosło nie tylko wspaniałe pokolenie zawodników, ale również trenerów i ekspertów, takich jak np. Wojciech Drzyzga.
„KAT Biografia Huberta Wagnera” to lektura obowiązkowa dla każdego kibica. Z jednej strony można poznać, odświeżyć, lub przypomnieć sobie historię człowieka, który przekuł to, w co wierzył w złoto i pomimo wielu przeciwności i słabszych momentów nigdy, nie akceptował kompromisów, ale także prześledzić jak przez ten czas zmieniła się siatkówka, co jeszcze bardziej każe docenić osiągnięcia reprezentacji w składzie: Edward Skorek, Ryszard Bosek, Wiesław Czaja, Wiesław Gawłowski, Stanisław Gościniak, Marek Karbasz, Mirosław Rybaczewki, Włodzimierz Sadalski, Aleksander Skiba, Włodzimierz Stefański, Tomasz Wójtowicz oraz Zbigniew Zarzycki.
Wszystkim kibicom siatkówki nie trzeba przypominać o wyjątkowym wydarzeniu, które co roku odbywa się w naszym kraju. Memoriał Huberta Jerzego Wagnera jest jednym z najbardziej cenionych turniejów komercyjnych. Warto przy okazji tego niezwykłego wydarzenia pochylić się, choć na moment, nad postacią patrona tych zawodów. Świetną okazją będzie sięgnięcie po książkę „KAT....
więcej mniej Pokaż mimo to2016-06-15
Korporacja - słowo wytrych. Symbol zarówno pewnego statusu społecznego, jak również uciemiężenia i ułudy bogactwa, uzyskiwanego kosztem zaprzedania indywidualizmu i prywatnego życia. Choć powiedzmy sobie szczerze, czy mamy jakiekolwiek wybór? Każdy przecież musi jakoś utrzymać siebie i bliskich. Wstajemy więc co rano i wmawiamy sobie, że jeszcze ten jeden raz damy radę, a później to już nas doceniają i dadzą chociaż podwyżkę współmierną do naszych zasług. Tylko, że korporacja chce jedynie wyników i jest nieczuła na ludzką krzywdę. To rodzaj bezdusznej, ludzkiej maszyny, gdzie jesteśmy jednym z wielu malutkich trybików. Jeśli zawiedziemy, wówczas wylądujemy na bruku z często pokaźnym kredytem we frankach szwajcarskich. Tyramy wobec tego po godzinach, nie chcąc wypaść z obiegu. Na szczęście jest jeszcze kochająca rodzina... z tym że nie zawsze...
Karol Szrama jest handlowcem o niebywałej pomysłowości. Potrafi sprzedać każdy bubel, lecz mimo to szef traktuje go jak śmiecia. Nasz bohater najchętniej porzuciłby swój niesatysfakcjonujący zawód, ale nie ma wyboru. Wisi nad nim kolosalny kredyt hipoteczny, a zegar odmierzający godziny pracy dziwnie zwalnia. Z drugiej strony jego dom to istny przedsionek piekła. Żona to jędza a syn za nic ma sobie wysiłki ojca i gdyby mógł, pozbyłby się go z domu. W czterdzieste urodziny coś w Szramie pęka. Chciałby coś zmienić, ale nie wie jak. Wtedy na jego drodze pojawia się tajemniczy Rodrigo Valente i obiecuje mu, że przeprowadzi go do innej rzeczywistości. Tylko czy mężczyzna powinien zaufać nieznajomemu skoro już następnego dnia, na skutek nie do końca zrozumiałych dla siebie okoliczności, nasz bohater trafia na kozetkę niejakiego doktora Zawijasa, będącego miejscowym psychiatrą. A może szaleństwo to jedyne logiczne wyjście i jest coś prawdziwego w stwierdzeniu, iż wariactwo zdawałoby się być logiczną reakcją na otaczającą nas rzeczywistość?
Marcin Brzostowski po raz kolejny oddaje w ręce swoich czytelników powieść nietypową i bogatą w różnorakie znaczenia. Motywem głównym jest oczywiście aspekt życia wewnątrz korporacji, lecz twórca przedstawia je niejako w krzywym zwierciadle. W unikalny dla siebie sposób, autor zanurza teraźniejszość w ironii i absurdzie, żeby zmusić czytelnika do przemyśleń nad głębszym sensem powieści. Co ciekawe książka „Podpalę wasze serca!" ukazała się na rynku wydawniczym już pięć lat temu, ale ośmielę się wysnuć przypuszczenie, iż z czasem zyskała na swojej aktualności. Wystarczy wspomnieć, że nawet bardzo przerysowane i zabawne sytuacje ocierają się o ponury realizm. Któż z nas nie doświadczył braku zrozumienia szefa? Co więcej Szramę łatwo byłoby uznać za kogoś, kto potrzebuje autorytetu z góry, by coś osiągnąć, a przecież właśnie tak często kadra kierownicza postrzega swoich podwładnych. Na szczęście w trakcie rozwoju fabuły przekonujemy się, że w niepozornym Karolu drzemie ogromna siła.
Nie da się ukryć, że ta pozycja uosabia całą istotę prozy Brzostowskego. Po pierwsze znajdziemy tutaj ożywienie przedmiotów w postaci zegara Mietka oraz karpio-psa, czyli zabieg znany już ze „Słodkiej bomby Silly". Poza tym tajemnica Rodriga po trosze przypomina wątek kryminalny widoczny chociażby w "Złotych spinkach Jeffreya Banksa".
Muszę przyznać, że w przypadku „Podpalę wasze serca!" nasuwa się wiele porównań związanych z klasyką literatury. Rzadko jednak zwraca się uwagę na styl autora, który jest nieco zbliżony do już kultowych kreskówek dla dorosłych typu „Głowa rodziny" czy "100 złych uczynków". Brzostowski nie boi się używać mocnego, a czasem wręcz wulgarnego języka do ukazania pewnej karykaturalności przytaczanych sytuacji. Polecam więc tę książkę główna tym, którzy uwielbiają ironię, groteskę i „amerykański humor”. Warto również posiadać spory dystans do siebie. Można co prawda odbierać tę publikację czysto rozrywkowo, ale prawdziwym jej walorem jest drugie dno, więc po salwach śmiechu usiądźcie w miękkim fotelu i zastanówcie się, co naprawdę autor chciał wam przekazać.
(Pierwotnie tekst ukazał się na blogu pod adresem: http://inna-perspektywa.blogspot.com/2016/06/marcin-brzostowski-podpale-wasze-serca.html)
Korporacja - słowo wytrych. Symbol zarówno pewnego statusu społecznego, jak również uciemiężenia i ułudy bogactwa, uzyskiwanego kosztem zaprzedania indywidualizmu i prywatnego życia. Choć powiedzmy sobie szczerze, czy mamy jakiekolwiek wybór? Każdy przecież musi jakoś utrzymać siebie i bliskich. Wstajemy więc co rano i wmawiamy sobie, że jeszcze ten jeden raz damy radę, a...
więcej mniej Pokaż mimo to2015
Muszę przyznać szczerze, iż jestem wielką miłośniczką filmu, ale przez ostatnie kilka lat produkcji, które zrobiłyby na mnie wrażenie, było bardzo niewiele. Może po prostu żądam zbyt wiele od twórców dzisiejszej kinematografii, oczekując, że ich obrazy pozostaną w mej pamięci nieco dłużej niż przysłowiowe „pięć minut”? Odnoszę wrażenie, iż teraz, gdy wszyscy oczekują sukcesów kasowych w kinach, gdzieś zatraca się myśl o bohaterze przemawiającym do widza z ekranu tak, by ten miał szansę zastanowić się nad rzeczywistością, w jakiej żyje. Aktualnie, kiedy popularne są komedie romantyczne lub okraszone całą masą efektów specjalnych superprodukcje, gdzieś na uboczu egzystuje kino przeznaczone dla bardziej uważnego obserwatora, który doceni różne aspekty trudnej historii, opowiedzianej w kadrze. Z racji tej konkluzji, ostatnio zaczęłam wracać do mistrzów kina europejskiego, potrafiących władać niezwykle poruszającym językiem filmu. Do niedawna był jednak w tej grupie ktoś, po produkcje, kogo bałam się sięgać z racji przeświadczenia, iż to dla mnie zbyt ambitny twórca. Pedro Almodóvar, bo o nim mowa, od lat w swoich dziełach pokazuje osobiste spojrzenie na problemy. będące często tematami tabu, a więc wzbudzającymi liczne kontrowersje. Równocześnie hiszpański reżyser sprytnie wplata losy swoich bohaterów w rzeczywistość społecznych oraz historycznych zmian Hiszpanii, co jest ciekawym materiałem źródłowym dla licznych opracowań i prac naukowych. Jedną z nich miałam okazję poznać.
Pedro Almodóvar Caballero urodził się 24 września 1949 w Calzada de Calatrava. Okres dorastania tego artysty przypadł na bardzo trudny czas rządów gen. Franco. Ówczesna władza była skutkiem wojny domowej pomiędzy rządem Republiki Hiszpańskiej, a prawicową opozycją, toczonej w latach 1936-1939. O eskalacji i sile tego konfliktu może świadczyć fakt, iż część historyków, uważa to zdarzenie niejako za zapowiedź II wojny światowej. Ostatecznie bratobójcze walki doprowadziły do spadku liczby ludności oraz rządów dyktatorskich, które miały zasadniczy wpływ na ograniczenie swobód kobiet, których obowiązki odtąd sprowadzały się głównie do organizacji życia domowego oraz prokreacji. Ważną rolę w stabilizacji rządu, stanowił podporządkowany reżimowi Kościół katolicki, który stał na straży konserwatywnych wartości.
Pierwsze produkcje przyszłego zdobywcy Oskara za film „Wszystko o mojej matce” i scenariusz do „Porozmawiaj z nią” był dowodem ogromnego wpływu ruchu movidowców, dążących do rozluźnienia norm społecznych i dostępu do środków odurzających. W początkowej fazie swojej działalności Hiszpan na swoich bohaterów wybierał ludzi, wypchniętych poza nawias konserwatywnego społeczeństwa. W jego filmach ważną rolę odgrywali homoseksualiści, narkomani czy przestępcy, którzy idealnie komponowali się w obraz życia rozlatujących się kamienic i brudnych ulic Madrytu. W tle poruszających opowieści, przewija się problem masowego przenoszenia się ludności wsi do miast. Jeśli teraz myślicie, że jednak Almodóvar, jest dla was zbyt liberalny w wyznawanych poglądach, to musicie wiedzieć, że artysta nie uciekał również od aspektu wiary, który starał się podejmować w sposób bardziej głęboki, zastanawiając się czy zbyt nie skupiamy się na tym, by uchodzić za wierzących, niż naprawdę nimi być. Almodóvar pokazuje swoje rozważania przez pryzmat prezentowanych zachowań swoich postaci.
Reżyser nie boi się poruszać drażliwego tematu korridy. Ta tradycyjna walka torreadora z bykiem jest znana mieszkańcom największego kraju półwyspu Iberyjskiego od czasów Rzymian bądź Arabów (tu zdania ekspertów są podzielone). Na tę okazję hoduje się zwierzęta, które mają skończyć swój żywot na arenie. Wszystko odbywa się w rytualny sposób. Najpierw torreadorzy drażnią niebezpieczne zwierzę za pomocą żółto-różowych płacht. Następnie jeździec na koniu stara się wbić krótką włócznię w odpowiedni punkt na szyi stworzenia. Dopiero, gdy to doprowadzi do osłabienia byka, do akcji wkracza matador, który ostatecznym ciosem szpadą kończy życie potężnej bestii. Ta „rozrywka” jest dziś uznawana za metodę znęcania się nad zwierzętami, ale ma również swoich obrońców, choćby w osobie króla Hiszpanii - Juana Carlosa. Laureat Oskara ma świadomość wyrafinowanego okrucieństwa, ale jego ukryte znaczenie, które obserwujemy choćby w „Matadorze”, ma bardziej sensualny charakter. Mi nasunęło się, być może mylne, porównanie do tańca pasodoble, gdzie erotyzm miesza się z poczuciem niebezpieczeństwa.
Anna Sikorska jest felietonistką i absolwentką filologii polskiej i filozofii. Tym razem autorka bloga górowianka pokazuje się z całkiem nieoczekiwanej strony. W swojej książce „Hiszpania w filmach Pedro Almodóvara”, łączy dogłębną analizę twórczości znanego reżysera z aspektem historyczno-społecznym, Felietonistka pokazuje, że monografia naukowa może zainteresować nie tylko znawców tematu, ale również osoby, którym dokonania hiszpańskiego twórcy są obce. Dogłębna interpretacja skłania widza do zwrócenia baczniejszej uwagi, nie tylko na poczynania ukazanych postaci, ale także tło kadru, ubrania świadczące o statusie społecznym czy architekturę, która mówi zdecydowanie więcej o mieszkańcach niż moglibyśmy przypuszczać. Publikacja rozpoczynając od najwcześniejszego filmu „Pepi, Luci, Bom i inne dziewczyny z dzielnicy”a kończąc na „Skórze, w której żyję”, podsumowuje niemal cały dorobek artystyczny reżysera, kładąc szczególny nacisk na aspekt społeczny. Nawet, jeśli uważacie się za koneserów kina, otwierając tę książkę, zostaniecie zasypani nie tylko fragmentami dialogów ze znanych produkcji, lecz również masą szczegółów, na które nie zwrócilibyście wcześniej uwagi. Może zechcecie jeszcze raz sięgnąć po jakiś tytuł, by znaleźć te wszystkie drobiazgi, które wam umknęły. Bardzo się cieszę, że mogłam sięgnąć po tę pracę, gdyż przekonałam się, że Almodóvar to mistrz w przekazywaniu emocji budowanych przez siebie postaci. Ten artysta w ciekawy sposób portretuje kobiety, które w jego filmach są obdarowane nie tylko cielesną powłoką, ale również skomplikowanym wnętrzem, stąd z pewnością nie raz spędzę miły wieczór na pozwaniu twórczości tego Hiszpana.
(Tekst pierwotnie ukazał się na stronie pod adresem: http://inna-perspektywa.blogspot.com/2015/12/anna-sikorska-hiszpania-w-filmach-pedro.html)
Muszę przyznać szczerze, iż jestem wielką miłośniczką filmu, ale przez ostatnie kilka lat produkcji, które zrobiłyby na mnie wrażenie, było bardzo niewiele. Może po prostu żądam zbyt wiele od twórców dzisiejszej kinematografii, oczekując, że ich obrazy pozostaną w mej pamięci nieco dłużej niż przysłowiowe „pięć minut”? Odnoszę wrażenie, iż teraz, gdy wszyscy oczekują...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-11-18
Niesamowita jest świadomość, że można osiągnąć sukces. Dążenie do władzy to często obezwładniająca siła, która prowadzi do irracjonalnych i niespodziewanych wydarzeń. Ten nieco wyświechtany motyw stał się punktem wyjścia dla kolejnej powieści Marcina Brzostowskiego. Tych, którzy znają już nieco twórczość tego autora, nie muszę zapewniać o tym, że nie ma tu mowy o żadnym schematyzmie. Gdzieś pod płaszczykiem banalnej, lekkiej prozy odnajdziemy drugie dno, dające do myślenia. Tak jest również w tym przypadku.
Ezekiel Horn jest szefem londyńskiego podziemia. Jego głównym zajęciem jest zaopatrywanie stolicy Wielkiej Brytanii w nielegalny, biały proszek, na którym nie jeden gangster dorobił się już fortuny. Oczywiście, każdy przywódca byłby nikim, gdyby nie posiadał ludzi od tak zwanej „czarnej roboty”, zdolnych nie tylko ukraść auto, ale także zjeść całą ciężarówkę krówek, jeśli zajdzie taka potrzeba. Frankie Turbo wie o tym najlepiej i stara się być skuteczny. Niestety, nie wszystko układa się zgodnie z planem. Chłopak zostaje przyłapany z kilkoma kilogramami narkotyków i osadzony w areszcie. Jego szef nie pozostawi go jednak bez pomocy. W końcu ma po swojej stronie Ministra Spraw Wewnętrznych – Jeffreya Banksa. Tylko czy wszystko da się naprawić, gdy w sprawę wmiesza się boss rosyjskiej mafii, zabójczo piękna kobieta oraz legenda o tajemniczych, złotych spinkach?
Muszę przyznać, że po raz kolejny zostałam zaskoczona niezwykle zabawną i przewrotną powieścią. Marcin Brzostowski jest dla mnie mistrzem ironicznego spojrzenia. Uwielbia łamać stereotypy, rozśmieszając do łez oraz zmuszają odbiorców do zastanowienia. W tym przypadku każdy element fabuły ma swoje znaczenie. Bohaterowie są budowani na zasadzie groteskowego wyolbrzymienia znanych i powszechnych stereotypów. Każda postać ma jednak, co najmniej jedną cechę, która przełamuje klasyczną konwencję. Przykładem może być piękna kobieta z olbrzymią wiedzą o footballu czy członek mafii z lękiem wysokości. W ten sposób jesteśmy zderzani z własnymi uprzedzeniami. Najbardziej rozbawił mnie motyw pokazania niesamowitej miłości do ulubionej drużyny piłkarskiej. Zwykle każdy fan sportu ma swój ukochany zespół, któremu kibicuje. Dla wielu osób z zewnątrz może być czymś dziwnym, że bliska osoba jest gotowa do wielu poświęceń, by okazać swoje przywiązanie jakieś grupie sportowców. Na kartach tej książki ten fanatyzm osiąga pewne kuriozum, prowadzące do bardzo zabawnych sytuacji.
Nie bez znaczenia jest fakt, iż autor umiejscawia swoją fabułę w Londynie, gadzie wielu naszych rodaków szuka szansy na lepsze życie. Co ciekawe, przez całą pozycję życzymy szczęścia poznanym bohaterom, żeby po przeczytaniu ostatniej strony zdać sobie sprawę, że w realnym świecie potępilibyśmy ich działania. Autor bardzo umiejętnie odwraca perspektywę, pokazując, iż nie wszystko jest takim, jakim się wydaje. Nie ma miejsc i ludzi idealnych. Korupcja, protekcja bądź układy występują w różnych miejscach na świecie, lecz najłatwiej ich nie zauważać. Tajemnica tytułowych złotych spinek pozostawia w czytelniku pytanie czy warto żyć złudzeniami, jakie wpajają nam inni. Może lepiej oprzeć swój osąd o samodzielne obserwacje?
Jestem pod wielkim wrażeniem pewnej sztuczki marketingowej, wykorzystanej w tej książce. Gdy Frankie Turbo czeka w celi na ratunek, jego współwięzień wspomina, że został zatrzymany za kradzież książki o dziwnie znajomym tytule „Sweet bomb Siliy”. Marcin Brzostowski puszcza tutaj oczko do wszystkich tych, którzy czytali „Słodką bombę Silly” oraz pokazuje swój niezwykły dystans do samego siebie. W tym miejscu należy przypomnieć, że ebooki tego autora wydawane są po polsku, a także po angielsku. W przypadku „Złotych spinek Jeffreya Banksa” prozaik postanowił wykonać miły gest w kierunku osób, które nie są przekonane do elektronicznej formy literatury. Niniejsza pozycja jest dostępna również w klasycznej papierowej formie. Jeśli do tej pory wahaliście się czy sięgnąć po tę lekturę, a lubicie nietypową prozę, łączącą uniwersalny morał i specyficzne poczucie humoru, to nie czekajcie dłużej. Wszak tylko wybrańcy dopinają sobie do koszul złote spinki, a w waszych księgozbiorach już niedługo może znaleźć się unikalna, literacka perełka.
(Pierwotnie tekst pojawił się blogu pod adresem: http://inna-perspektywa.blogspot.com/2015/11/marcin-brzostowski-zote-spinki-jeffreya.html)
Niesamowita jest świadomość, że można osiągnąć sukces. Dążenie do władzy to często obezwładniająca siła, która prowadzi do irracjonalnych i niespodziewanych wydarzeń. Ten nieco wyświechtany motyw stał się punktem wyjścia dla kolejnej powieści Marcina Brzostowskiego. Tych, którzy znają już nieco twórczość tego autora, nie muszę zapewniać o tym, że nie ma tu mowy o żadnym...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-10-06
Wyobraźcie sobie jakąś gwiazdę filmową, którą bardzo lubicie. Prawdopodobnie ta osoba jest bogata, piękna i podziwiana nie tylko przez was. Niektórzy w myślach pewnie skrycie zazdroszczą jej wspaniałego, cukierkowego życia i pewnie chętnie, gdyby miało taką szansę, zamieniłoby się z nią miejscami. W większości uznajemy za pewnik, że zdobyta popularność gwarantuje szczęście, a ludzie ze szklanego ekranu to wybrańcy losu, nieposiadający codziennych trosk. A może to tylko pozory? Czy jesteśmy pewni, iż za śnieżnobiałym uśmiechem nie kryje się osobisty dramat, o którym się nie mówi, bo przecież nie można zawieść wiernych fanów, a przede wszystkim dać pożywki szukającej taniej sensacji prasie?
Na rynku wydawniczym, co jakiś czas ukazują się autobiografie, będące odpowiedzią na wciąż rosnące zainteresowanie życiem prywatnym osób publicznych. Obok książek, mówiących o tym, jak trudno jest osiągnąć sławę oraz opiewających zalety bycia rozpoznawalnym, pojawiają się publikacje poruszające ważne tematy i problemy społeczne. Często taki zapis doświadczeń ma ogromną siłę oddziaływania nie tylko na sympatyków osoby piszącej, ale również szeroko pojętą opinię publiczną.
Fran Drescher jest znana przede wszystkim z serialu „Pomoc domowa”. Wcieliła tam się w rolę przebojowej niani trójki dzieci, zatrudnionej przez samotnego wdowca Maxwella Sheffielda. Jej charakterystyczny głos, widzowie poznali już w epizodycznej roli w legendarnej „Gorączce sobotniej nocy”, gdzie w jednej ze scen zatańczyła ze słynnym Johnem Travoltą. Patrząc na samą filmografię Amerykanki, trudno wyobrazić sobie moment, gdy nie zaraża innych swoim unikatowym śmiechem. Tymczasem życie prywatne popularnej osobistości, pochodzącej z Flushing[1], niestety, nie było sielanką. W 1985 roku aktorka padła ofiarą brutalnego napadu, gdy jej dom zaatakowała banda rabusiów. Przestępcy nie poprzestali na splądrowaniu rezydencji, przez co z pewnością pozostawili niezatarty ślad na delikatnej psychice przyszłej odtwórczyni roli panny Fine. Mijały lata i wydawało się, iż wszystko, co najgorsze już minęło, a cały limit pecha się wyczerpał. Niemniej w październiku 1997 roku los znowu zesłał na Fran trudne chwile, które zatrząsnęły całym jej ustabilizowanym światem. Właśnie w tym miejscu rozpoczyna się bardzo osobisty dziennik gwiazdy komedii, która opisując swoje doświadczenia przestrzeni nieco ponad czterech lat, stała się wzorem siły, determinacji i nadziei dla tysięcy kobiet na całym świecie.
Rozwód w sferach Hollywood jest czymś nadzwyczaj powszechnym, choć istnieją pary, które zdają się przeczyć przykrym statystykom. Peter Marc Jacobson i Fran Drescher przez długi czas wyśmienicie dopełniali się zarówno w życiu prywatnym, jak również zawodowym. Ich wspólny projekt, z którego znani są do dzisiaj, święcił właśnie triumfy, gdy małżeństwo, znające się od czasów szkoły średniej, zdecydowało się na rozstanie. Ta trudna sytuacja była jednak tylko przygrywką do kolejnych kłopotów. W niedługim czasie okazało się, że stacja CBS zamierza zaprzestać nadawania „Pomocy domowej” po sześciu sezonach i najlepszym wyjściem będzie, jeśli to główna gwiazda sitcomu przekaże tę wiadomość, przy okazji biorąc całą winę za zakończenie produkcji na siebie.
Prawdziwy dramat, który miał zaważyć na przyszłości słynnej aktorki, toczył się jednak głównie po wyłączeniu kamer i początkowo ona sama nie zdawała sobie sprawy, że najgorsze doświadczenia dopiero przed nią. Subtelne objawy, które większość kobiet zwykło uważać za coś przejściowego, były dla naszej bohaterki początkiem wyboistej drogi w poszukiwaniu ostatecznej i trudnej diagnozy. Najprościej jest pomyśleć, że wszystko się ułoży, gdy tylko sytuacja w życiu prywatnym i zawodowym się unormuje. Jednak tak się nie dzieje. W pewnym momencie staje się oczywiste, że te przypadłości mogą być symptomem czegoś poważnego.
„Cancer Schmancer” opowiada o trudnym doświadczeniu walki z potworną chorobą, jaka może dotknąć każdego bez względu na rasę, pochodzenie czy stan majątkowy. Mogłoby się wydawać, iż w przypadku osoby publicznej droga od pierwszego niepokoju do prawidłowego rozpoznania powinna być nieco łatwiejsza niż zwykle. Ta historia udowadnia, że nie zawsze tak jest. W trakcie czytania odniosłam wrażenie, że przez długi czas kolejni specjaliści ignorowali wciąż narastające problemy ze zdrowiem artystki. Ilu z nich pomyślało, że kobieta jest hipochondryczką, która z racji swojego zawodu, gdzie przecież gra się na emocjach, wszystko wyolbrzymia? Pacjentka usłyszała, iż prawdopodobnie to stan premenopauzalny, a kolejny doktor był pewien, że to tylko wynik zbyt dużej ilości szpinaku w diecie. Mnóstwo pytań bez odpowiedzi sprawiło, że Fran czuła się oszukana przez środowisko medyczne, ale równocześnie wiedziała, że musi poznać prawdę, nim będzie za późno, by cokolwiek zmienić. Niezbędnych było ośmiu (dobrze czytacie O-Ś-M-I-U) lekarzy, aby autorka usłyszała wiadomość, której najbardziej się bała. Miała raka macicy.
Choć narracja pozycji toczy się z lekkim przymrużeniem oka, to za warstwą inteligentnej ironii kryje się naprawdę bolesne doświadczenie, które autorka stara się oswoić na własny sposób.Czasem jest to wręcz terapeutyczny powrót do najboleśniejszych wspomnień sprzed choroby. Moim pierwszym odczuciem było, że nie powinnam sięgać po tę pozycję, bo nawet, jako zdeklarowana fanka słynnej niani, nie mam prawa poznawać tak intymnej części jej życia. Prawdopodobnie Fran Drescher musiała zdawać sobie sprawę, że jej historia będzie szeroko komentowana w mediach. Pomimo próśb wydawcy, aby pominęła pewne szczegóły, narratorka jest druzgocąco szczera, zarówno wobec czytelników, jak również wobec siebie. Nie ukrywa swoich słabości i czasem nieokiełznanego temperamentu, pokazując, że pomimo szerokich możliwości, jeśli chodzi o opiekę zdrowotną, miała takie same rozterki, jak inne osoby mierzące się z podstępną chorobą.
Amerykanka w swoim pamiętniku opisuje bardzo szczegółowo wszystkie swoje badania, nie pomijając najbardziej intymnych drobiazgów. Widzimy ją bez makijażu nawet w chwilach, którymi wiele pacjentek nie dzieli się nawet z najbliższymi członkami rodziny. Tak dokładny opis doświadczeń pokazuje, jak ważne dla narratorki jest przekazanie czytelnikom, mogącym kiedyś znaleźć się w podobnej sytuacji, iż warto walczyć o siebie niezależnie od tego, ile przeciwności spotkamy na swojej drodze.
Największe wrażenie robi to, jak otwarcie gwiazda mówi o swoich emocjach w chwilach, gdy była sama z własnymi myślami. Strach przed diagnozą, leczeniem czy akceptacją ze strony partnera są takie same pod każdą szerokością geograficzną, ale gdy mówi o nich kobieta, która żyje w świecie, gdzie wszystko musi być idealne, można uznać to za przejaw niezwykłej odwagi. Fran nie mogła sobie pozwolić na komfort przeżywania ciężkich chwil jedynie w otoczeniu swoich najbliższych, gdyż media szybko dowiedziały się o jej operacji. Ktoś może powiedzieć, że to mała cena, gdy można sobie pozwolić na dwie prywatne pielęgniarki i dobry szpital, ale czy każdy z nas zniósłby tak duże publiczne zainteresowanie stanem naszego zdrowia?
Książka mówi nie tyko o bólu, ale również o znaczeniu wsparcia bliskiego otoczenia. Artystka poświęca wiele miejsca na opisanie swoich relacji z rodziną i przyjaciółmi. Choć kobieta jest osobą, która nie lubi prosić o pomoc i zadręczać innych swoimi problemami, zawsze mogła liczyć na akceptację i cierpliwość najbliższych. Ponadto warto zwrócić uwagę na to, że w chwilach zwątpienia ważne okazały się również kontakt z naturą i wyjątkowa relacja właścicielki z pieskiem Chesterem.
Pamiętnik kończy się po ponad roku od operacji, która uratowała życie słynnej odtwórczyni serialowej niani. Pokonanie źródła problemu często jest dopiero początkiem bardzo trudnej drogi do wyleczenia. Warstwa emocjonalna często goi się znacznie wolniej, niż fizyczne rany. Pozostaje strach przed wznową i akceptacja skutków zmian, których już nie da się odwrócić. Fran Drescher udowadnia, że powrót do pełni sił jest możliwy, choć wymaga sporo czasu. „Cancer Schmancer” każe postawić się na miejscu głównej bohaterki, co sprawia, że ta pozycja jest cenną wskazówką i źródłem nadziei dla tych, którym bezpośrednio lub pośrednio nie jest obcy problem nowotworów. Nie znajdziemy tu oczywistych recept i zapewnienia, iż wszystko będzie dobrze, a raczej przykład na to, jak można znaleźć w sobie siłę do walki z chorobą. Warto, by po tę książkę sięgnęli nie tylko czytelnicy zmagający się z rakiem, ale również osoby wspierające, by, choć w pewnym stopniu, zrozumieć trudne emocje, jakie towarzyszą w trakcie walki i rekonwalescencji. Oczywiście, nie do każdego trafi ta historia, nasycona na wskroś amerykańską mentalnością i charakterystycznym poczuciem humoru, jednak nie mam wątpliwości, że dla wielu będzie to jedna z najważniejszych książek na półce. Szkoda tylko, że jak dotąd nikt nie zdecydował się na polski przekład tej pozycji.
(więcej na http://inna-perspektywa.blogspot.com/2015/07/fran-drescher-cancer-schmancer.html)
Wyobraźcie sobie jakąś gwiazdę filmową, którą bardzo lubicie. Prawdopodobnie ta osoba jest bogata, piękna i podziwiana nie tylko przez was. Niektórzy w myślach pewnie skrycie zazdroszczą jej wspaniałego, cukierkowego życia i pewnie chętnie, gdyby miało taką szansę, zamieniłoby się z nią miejscami. W większości uznajemy za pewnik, że zdobyta popularność gwarantuje szczęście,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Pisząc pierwsze słowa tego tekstu, trudno mi się oprzeć wrażeniu, że gdyby nie bohater biografii, którą chcę wam polecić, mój i wasz świat byłby zupełnie inny. Czyż w dzisiejszych czasach można sobie wyobrazić życie bez laptopów, smartfonów czy tabletów? Tymczasem jeszcze w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia nikt nie przypuszczał, iż komputer może stać się urządzeniem prostym i używanym przez miliony ludzi na całym świecie. Potężne maszyny, mające wykonać ściśle określone zadania, zajmowały wówczas wielkie pokoje oraz wymagały co najmniej kilkuosobowego, wykwalifikowanego personelu. Już wkrótce miało się jednak okazać, jaką siłę ma rozwijająca się Dolina Krzemowa. Miały tam swoje siedziby tak legendarne korporacje, jak Hewlett Packard czy Atari. To właśnie w tej ostatniej firmie stawiał pierwsze kroki człowiek, który miał zrewolucjonizować świat informatyki.
Steve Jobs urodził się 24 lutego 1955 w San Francisco. Był synem Abdula Fattaha Jandali oraz Joanne Carole Schieble, która postanowiła oddać syna do adopcji tuż po porodzie. Nowymi rodzicami porzuconego chłopca stali się Paul i Clara Jobsowie. Biologiczna matka, gdy dowiedziała się, iż kandydaci na opiekunów pochodzą z robotniczej klasy średniej, wymogła na nich obietnicę wysłania dziecka na studia. W związku z przyrzeczeniem, kilka lat później małżeństwo wraz z dwójką dorastających pociech przeniosło się Los Altos. Przyszły wizjoner przejawiał ponadprzeciętną inteligencję i wręcz nieznośny temperament, co nie raz odbiło się na jego karierze. Pierwszy przejaw indywidualizmu zauważamy już w momencie rozpoczęcia przez chłopaka studiów, z których zrezygnował po pierwszym semestrze. Uznał, że lepiej jest skupić się na rzeczach naprawdę interesujących, więc uczęszczał wyłącznie na wykłady, jakie wydały mu się przydatne.
Impulsem do założenia własnej firmy okazała się niezwykła grupa zapaleńców o nazwie Homebrew Computer Club, skupiająca młodych fanów techniki. Nasz bohater poznał tam Steve’a Wozniaka, czyli utalentowanego projektanta i konstruktora. Nastolatkowie rozpoczęli od dość nietypowych doświadczeń. Odkryli bowiem, że gwizdki dołączone do płatków śniadaniowych sprawiały, że rozmowy międzymiastowe mogły być bezpłatne. To jednak kolejna idea okazała się istną żyłą złota. Pomysł był na ówczesne czasy zarówno prosty, jak również rewolucyjny. Kilka układów scalonych, zasilacz, klawiatura oraz ekran. Tak kilkunastoletni chłopcy stworzyli Apple I. Prototyp dzisiejszych komputerów był pierwszą próbą stworzenia urządzenia nazwanego przez Jobsa „komputerem osobistym”, czyli maszyną, jaką mogłaby obsługiwać jedna osoba, a nie sztab wyspecjalizowanych naukowców.
Tutaj warto wspomnieć o pewnym szczególe, który spowodował, że firma z logiem słynnego nadgryzionego jabłuszka miała ogromny żal do Microsoftu. Jobs na początku działalności swojego przedsiębiorstwa odbył wizytę w fabryce Xerox PARC. Poznał tam pierwszy, bardzo ubogi graficzny system operacyjny, oparty nie na skomplikowanych komendach, a intuicyjnej pracy z myszką i klawiaturą. To ciekawe rozwiązanie idealnie wpasowało się w koncepcję młodego przedsiębiorcy. Apple zastosował tę nowinkę w swoim komputerze o nazwie Lisa, który okazał się niewypałem, lecz jego grafika zrobiła niesamowite wrażenie na krytykach. Kilka lat później, Microsoft wypuścił na rynek Windowsa, opartego na zbliżonych funkcjach. Stało się to początkiem wieloletniego procesu o naruszenie praw intelektualnych.
„Droga Steve’a Jobsa” jest nie tylko fascynującą historią o powstaniu IPhone’ów i iPodów, ale także próbą odpowiedzi na pytanie czy założyciel Apple’a był takim arogantem, jak przedstawiały go media. Wystarczy wspomnieć, że Steve musiał opuścić na pewien czas przedsiębiorstwo, które sam założył. Byli współpracownicy wspominają, że bywał niezwykle grubiański wobec osób z najbliższego otoczenia. O jego impulsywności krążyły legendy, lecz równocześnie potrafił skupić wokół najlepszych ludzi i pobudzać ich ponadprzeciętną kreatywność. Sekretem Jobsa było prawdopodobnie niezachwiane dążenie do niedościgłego ideału piękna, prostoty oraz użyteczności. Często miał pomysły, które w aspekcie technicznym mogły być wykonane dopiero za kilka, bądź kilkanaście lat.
Przykładem może być nabycie firmy Pixar od Lucasfilm w 1986 roku. Kupno niepozornego działu animacji 3D, odpowiedzialnego wcześniej m.in. za efekty specjalne w „Gwiezdnych Wojnach”, wydawało się szczytem fanaberii niedojrzałego biznesmena, chcącego osiągnąć sukces nie tylko w nowo powstałej firmie NEXT. Kilku niedocenionych grafików, animatorów i reżyserów bajek nie mogło wyobrazić sobie lepszego zrządzenia losu. Nowy szef nie szczędził pieniędzy i wiary w swój zespół. Efekt finalny okazał się fenomenalny. Animacja „Toy Story” weszła do kanonu i sprawiła, że Apple ponownie zaufał Jobsowi, co w przyszłości miało okazać się jedną z najowocniejszych decyzji w historii Dolinie Krzemowej.
Niniejsza biografia prowadzi czytelnika przez świat tajników informatyki, budowanej przez dwóch silnych innowatorów, stąd według mnie, jednym z najciekawszych rozdziałów jest bezpośrednie porównaniem Steve’a Jobsa z Billem Gatesem. Obaj panowie byli w tym samym wieku, ale mieli kompletnie inne podejście do odbiorców swoich produktów. Podczas, gdy Apple dbał o marketing, piękne wzornictwo oraz przywiązanie klientów, Microsoft głównie skupiał się na rozwiązaniach dla biznesu, niemających osobistego charakteru.
Tym, co zdecydowanie wyróżnia tę publikację wśród innych pozycji o twórcy Maców, to niezwykłe zgłębienie psychiki bohatera. Schlender nie opiera swoich sądów na popularnym wizerunku chama, ale stara się pokazać również ciepłą stronę jego osobowości. Ten aspekt jest często pomijany w innych opracowaniach. Autor pokazuje, że człowiek ma zarówno dobre, jak również złe strony. Podziwiam również fakt, że ta biografia nie ma w sobie nic z tabloidów, uwielbiających pastwić się nad grzeszkami sław. W tej książce nie odnajdziemy wielu stron o tym, dlaczego przez wiele lat Jobs nie przyznawał do ojcostwa, czy dogłębnych analiz jego choroby nowotworowej. Zamiast tego poznajemy życie inteligentnego mężczyzny, który bez przerwy musiał mierzyć się ze swoimi wadami.
„Droga Steve’a Jobsa” należy do świetnie zapowiadającej się serii Innowatorzy wydawnictwa Insignis, mającej przybliżyć czytelnikom życiorysy legend branży technologicznej. Jeśli choć część z zaproponowanych tytułów jest tak fascynująca, jak opisywana tutaj pozycja, to już nie mogę doczekać się jej kolejnych odsłon.
Pisząc pierwsze słowa tego tekstu, trudno mi się oprzeć wrażeniu, że gdyby nie bohater biografii, którą chcę wam polecić, mój i wasz świat byłby zupełnie inny. Czyż w dzisiejszych czasach można sobie wyobrazić życie bez laptopów, smartfonów czy tabletów? Tymczasem jeszcze w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia nikt nie przypuszczał, iż komputer może stać się...
więcej Pokaż mimo to