-
ArtykułyTak kończy się świat, czyli książki o końcu epokiKonrad Wrzesiński5
-
ArtykułyCi bohaterowie nie powinni trafić na ekrany? O nie zawsze udanych wcieleniach postaci z książekAnna Sierant15
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 24 maja 2024LubimyCzytać419
-
Artykuły„Zabójcza koniunkcja”, czyli Krzysztof Beśka i Stanisław Berg razem po raz siódmyRemigiusz Koziński1
Biblioteczka
2002
Zwiedziony krótkim opisem, wziąłem to do ręki w poszukiwaniu nowego, błyskotliwego fantasy humorystycznego. Miałem nadzieję na choćby odległe echo twórczości nieodżałowanej pamięci Terry'ego Pratchetta.
Nie mogłem się bardziej pomylić.
W reakcji na wzbierającą falę powodziową takich dzieł ukuto nowy termin gatunkowy: "Romantasy" (patrz Plebiscyt Książka Roku 2023). Ktoś jeszcze się zastanawia czemu w Lubimy Czytać, po wybraniu z listy gatunków: "fantasy, science fiction", co trzecia okładka przedstawia Nagie Torsy? Marzyłoby się to rozdzielić od (utrzymującej się jeszcze gdzieniegdzie...) *beztorsowej* twórczości SF/F - niebacznemu czytelnikowi należy się przecież uczciwe ostrzeżenie...
Monotematyczność i monotonia treści jest wręcz niewiarygodna - *symfonia* na jednej strunie. Kawałku sznurka?
Humor. Humor? Jak śmiech puszczany z nagrania w amerykańskich sitcomach z dolnej półki - niezawodny wyzwalacz odruchu bezwarunkowego Grupy Docelowej: "Teraz macie rechotać, kretyni!"
To coś beztrosko, bezgranicznie głupiutkiego. Wygasza wszelkie procesy myślowe do idealnie płaskich linii na encefalogramie. Nastolatki odczuwające dyskomfort, niepokój czy panikę wobec nieoczekiwanych przejawów myślenia, pojawiających się znienacka w procesie dorastania, lekturą Maehrer mogą je skutecznie zastopować. Buzujące procesy hormonalne pozostawiając nietknięte.
Te zachwycające się Shustermanem powinny być wręcz wniebowzięte, bo tu *nienawiłość* pomiędzy parą bohaterów jest co najmniej jeszcze po dwakroć (wielokroć?) głupsza, niż u Kosiarzy. Aż ciężko uwierzyć, że to w ogóle technicznie wykonalne...
Jako, że omyłkowo zabłąkałem się w ewidentnie nieswoje regiony i klimaty literatury, powstrzymam się od wystawiania oceny punktowej. Choć chyba nietrudno zgadnąć, na którym końcu skali by się znalazła...
Zwiedziony krótkim opisem, wziąłem to do ręki w poszukiwaniu nowego, błyskotliwego fantasy humorystycznego. Miałem nadzieję na choćby odległe echo twórczości nieodżałowanej pamięci Terry'ego Pratchetta.
Nie mogłem się bardziej pomylić.
W reakcji na wzbierającą falę powodziową takich dzieł ukuto nowy termin gatunkowy: "Romantasy" (patrz Plebiscyt Książka Roku 2023). Ktoś...
2018-12-06
Zapowiadało się intrygująco. Alternatywny multi-wszechświat pierwszej połowy XIX wieku, w którym imperium Bonapartego przetrwało klęskę wyprawy na Rosję, opanowano "nieziemskie" energie i techniki, Polacy walczą o Polskę w więcej niż jednym świecie...
Ale sam pomysł i zarys fabuły, to za mało. To po prostu jest bardzo słabe literacko. Zdaje się, że był to debiut autora chwalonego głównie za Cienioryt (nie miałem okazji przeczytać). Mam zatem nadzieję, że później już było lepiej. Bo nieporadność i naiwność narracji, papierowość i psychologiczna niewiarogodność postaci, nieodparcie kojarzy mi się z równie "drewnianymi" pierwszymi dziewiętnastowiecznymi wprawkami Rodziewiczówny, jak Straszny Dziadunio. Ten, mimo braku jakichkolwiek zalet literackich, z jakiegoś powodu zdobył popularność na stulecie, więc dla każdego jest nadzieja...
Nieporadności jak z "Humoru z Zeszytów": "Dwie godziny jeździł polami, w samo południe, wśród jasnego skwaru." (autor wstrzymał Słońce, nie ruszając Ziemi...).
Próbując pisać o dziewiętnastowiecznych armiach, przez nieodrobioną pracę domową nie wie na przykład, że porucznik – zarówno współcześnie, jak w Księstwie Warszawskim – to oficer, a nie podoficer.
Jest niezwykle mało prawdopodobne (najdelikatniej mówiąc) aby rosyjski car (podczas rosyjskiej zimy!), do aresztowania i doprowadzenia do więzienia arystokraty, wysyłał do jego podmiejskiej posiadłości wyłącznie oddział piechurów (ostrym biegiem...), bez choćby jednego konia czy pojazdu.
Mało kto lubi czytać o niemądrych ludziach robiących niemądre rzeczy. Niestety – głównie tym właśnie zajmuje się większość bohaterów tej książki.
Zapowiadało się intrygująco. Alternatywny multi-wszechświat pierwszej połowy XIX wieku, w którym imperium Bonapartego przetrwało klęskę wyprawy na Rosję, opanowano "nieziemskie" energie i techniki, Polacy walczą o Polskę w więcej niż jednym świecie...
Ale sam pomysł i zarys fabuły, to za mało. To po prostu jest bardzo słabe literacko. Zdaje się, że był to debiut autora...
2020-05-26
Moje drugie i ostatnie podejście do twórczości Krzysztofa Piskorskiego. Udało mi się dobrnąć do setnej strony (żeby nie było, że się nie starałem). Ale ostatecznie i definitywnie nie udało mi się jej docenić ani polubić.
Na jedyny plus trzeba przyznać, że od debiutanckiej "Zadry" znacznie poprawił się styl zdania i akapitu. Już nie kojarzy się z nieporadnością szkolnego wypracowania, czy wręcz "humoru z zeszytów".
Niestety, już w pierwszych stu stronach udało się pomieścić tyle innych grzechów śmiertelnych złej pisaniny, że starczyłoby ich na opasłą encyklopedię.
Wtórność: Para-iberyjski świat i główny bohater ("najlepszy" i... najmniej znany (!) szermierz-awanturnik bez grosza) są smętnymi popłuczynami Kapitana Alatriste Arturo Pereza-Reverte. Bez ikry ni głębi.
Brak elementarnego sensu i pomysłu, jak wybrnąć z własnych, piramidalnych bzdur: Nie jest tak – wbrew temu, co się wydawało autorowi – że formuła fantasy przełknie absolutnie KAŻDY bzdet, jaki tylko się komuś zamajaczy. Można tworzyć przedziwne światy, ale powinny one być choć trochę logiczne i SPÓJNE. Świat, w którym zetknięcie się słonecznych cieni dwóch żywych istot jest dla nich "śmiertelnym zagrożeniem"??? No błagam! Dlaczego mieszkańcy nie są wampirami, wychodzącymi z ciemnych krypt tylko nocą? Takim idiotyzmem MUSI się strzelać we własną stopę – ogniem ciągłym:
"Na brzegu widać było kilka lektyk" (w słoneczny poranek) – chyba z baaardzo długimi drągami dla tragarzy..?
"i paru szlachciców w otoczeniu sług i zbrojnych kawalerów" – to "otoczenie" musiało tworzyć jakiś bardzo szeroki i luźny krąg wokół każdego? A może prościutki karny szereg, zawsze ustawiający się na baczność prostopadle do słońca? Wystarczył kilkudziesięcio- czy kilkusetmetrowy?
Próbowałem sobie wyobrazić, jak taki sztywny szereg musiałby się gorączkowo przemieszczać, próbując nadążyć za ruchami "centralnego szlachcica" i nie łamiąc szyku (nieuchronnie wpadając na mury, drzewa i budynki). Szpaler energicznie i równo przebierający nogami, jak tancerki kankana, mógłby być zabawniejszy, niż wodewil w stylu "Hitler on Ice"...
To zaledwie dwudziesta czwarta strona. Dalej jest tak co chwila i na każdym kroku.
Żałosne głupotki: Uczony, w nagłym ataku gorączkowego pośpiechu, posyła do swego przyjaciela córkę z "super-r-r-r-pilną", "super-r-r-r-tajną" i " super-r-r-r-ważną" informacją. Odbywa się to tak, że jeszcze tego dnia, o głośno przedyskutowanej "super-r-r-r..." dowiaduje się całe miasto. I cóż z tego, skoro jedyną różnicą jest zamieszanie powodowane przez nadmiar gawiedzi, a chodzi o... publiczną (!) prezentację odkrycia, którego uczony dokonał... dawno temu!?
Raz się przytrafiło? Miało być śmiesznie? Nie, bo ledwie kilka stron dalej, znowu to samo – o kolejnym "super-r-r-r-tajnym" i " super-r-r-r-niebezpiecznym" spotkaniu (o północy..!) "spiskowcy" od siedmiu boleści gardłują na całą karczmę. Że też nasłuchującemu zza odległego stołu "tajemniczemu szpiegowi" nie zapisali szczegółów na kartce?
Jak już wspominałem w recenzji "Zadry" – mało kto lubi czytać książki o głupich ludziach, robiących głupie rzeczy. Nabrałem niedobrego, ale mocno ugruntowanego przekonania, że Piskorski o żadnych innych pisać nie chce lub nie potrafi.
Moje drugie i ostatnie podejście do twórczości Krzysztofa Piskorskiego. Udało mi się dobrnąć do setnej strony (żeby nie było, że się nie starałem). Ale ostatecznie i definitywnie nie udało mi się jej docenić ani polubić.
Na jedyny plus trzeba przyznać, że od debiutanckiej "Zadry" znacznie poprawił się styl zdania i akapitu. Już nie kojarzy się z nieporadnością szkolnego...
2021-01-24
Czegoś tu o wiele za dużo, czegoś dotkliwie brakuje.
Dekoracje po trochu z Tolkiena, Pratchetta, Sapkowskiego i wielu innych. Jakby umagiczniony steampunk zderzony z jakby Śródziemiem. Jakby druga połowa dziewiętnastego wieku, tyle że pełna krasnoludów, niziołków, elfów, orków i kogo tam jeszcze. Tylko... właściwie po co? Jakby Straż Ankh-Morpork, ale kompletnie bez humoru.
Żeby nie było, że zarzucam naśladownictwo – zapożyczone są tylko nazwy, fragmenty scenografii i nic więcej. Przed próbami sklejania, te wydzieranki gruntownie wyprano ze wszystkiego, co u... *budzących skojarzenia* autorów stanowiło o wartości ich pisarstwa. Po Gajku spłynęło bez zrozumienia i nie zostawiło śladu.
Ten collage jest marnie posklejany i słabo trzyma się kupy. Przez kolejne strony brnie się z mozołem, bez satysfakcji.
Książka reklamowana jako "kryminał", w trzech czwartych składa się z historyjek – łolaboga – szpiegowskich. Sekrety, Tajne Plany, Spiski i Intrygi wywiadów, bezwzględne, cyniczne "Służby" itd. Jak z kiepskiej rosyjskiej pulpy literackiej – bo to ich najbardziej kręci taka szpiegomania. Dyryguje tym wszystkim niewymieniony w tytule, ani w okładkowych streszczeniach, *arcyszpieg*. "Tytułowym bohaterom" pozostawia role użytecznych, acz praktycznie bezwolnych idiotów, mogących jedynie bezsilnie zżymać się na jego działania. Niewielka strata, bo obaj są drętwi i nieprzekonujący. Nałóg nieustannego hamletyzowania co kilkanaście stron nie poprawia obrazu.
Akcja, powtarzalna jak czkawka, polega na tym, że jeden detektyw nieustannie ładuje się w niebezpieczne sytuacje bez wyjścia, ale kiedy już-już ma zginąć marnie, w każdej z kolejnych Najostatniejszych Chwil wciąż i wciąż wkracza "kawaleria" (drugi detektyw) ratując z opresji. Zjawia się niewytłumaczenie (Deus ex Machina), ponieważ autor nie zastanawia się, jakiej wiedzy NIE MOGĄ mieć jego postacie w danym momencie. Na przykład detektyw znajduje trupy i *od pierwszego wejrzenia* "wie" kim jest jedna z ofiar, mimo, że nigdy jej nie widział, a wcześniej słyszał tylko nazwisko – wśród wielu innych podejrzanych, mogących mieć związek z interesującą go sprawą. Drugi detektyw przerywa rozmowę, by po kilku stronach prowadzić ją dalej, tylko że już z... innym rozmówcą. Czyżby ów przekartkował opowiadanie i doczytał, o czym tamci rozmawiali wcześniej?
"Rozwiązania zagadek" sprowadzają się do pospiesznych tłumaczeń, że ktoś tam zabił jakoś tam zaczarowując kogoś lub coś – a zresztą nieważne – jedziemy z następnym opowiadaniem.
Imiona i nazwiska postaci przedstawianych jako szczególnie odrażające, mają prymitywnie rasistowskie konotacje. Ni stąd ni zowąd, pojawia się pean na cześć... eugeniki. Niziołek czy naziołek – za kolejne próbki twórczości dziękuję.
Czegoś tu o wiele za dużo, czegoś dotkliwie brakuje.
Dekoracje po trochu z Tolkiena, Pratchetta, Sapkowskiego i wielu innych. Jakby umagiczniony steampunk zderzony z jakby Śródziemiem. Jakby druga połowa dziewiętnastego wieku, tyle że pełna krasnoludów, niziołków, elfów, orków i kogo tam jeszcze. Tylko... właściwie po co? Jakby Straż Ankh-Morpork, ale kompletnie bez...
1992
To musiało być tak, że grafomanowi strzelały do głowy jakieś pojedyncze, oderwane scenki, które z lubością sobie zapisywał i rozpisywał:
Coś o spotkaniu po latach rozdzielonych rosyjskich braci, jednego "dobrego", drugiego "złego" (tylko po co?).
A to coś o dr-r-r-ramatycznych perypetiach zestrzelonego za linią frontu, "popiątnego" (© Lem) polsko-rosyjsko-amerykańsko... (pozaziemskiego?) agenta. Tak super-ważnego i super-tajnego, że ach! (tylko właściwie dlaczego?)
Albo coś o rosyjskim żołnierzu, chyba cierpiącym na "paradoks dziadka" (coś jakby)? Wplątywanym w arcy-złowrogi, arcy-tajny i ultra-pokrętny spisek. Co najmniej: KGB-owsko-islamistyczno-diaboliczno-kosmiczny (a może jeszcze jakiś?). Litości...
I jeszcze kilka w tym stylu, znikąd i do niczego nie prowadzących. Szkoda nawet zachodu na ich wspominanie. Byle więcej strzelanek, rozbryzgujących się mózgów i podstępnych knowań.
Postacie i dialogi grubo ciosane w drewnie, scenki już wewnętrznie pozbawione sensu i treści, urywane na niczym.
Gryzmolił je sobie w przekonaniu, że potem jakoś tam poskleja w powieść. Niestety - gdy już nagryzmolił, to w żaden logiczny sposób posklejać nie umiał. Po wrzuceniu do worka ze wspólnym tytułem, mającym sugerować, że to (chyba) jednak powieść (?), nie zachowują nawet śladowego wspólnego sensu ni fabuły.
Próby rozmycia tej oczywistości obejmowały:
Poszatkowanie podtytułami sugerującymi rozpiętość w czasie: "2015", "2037", "2038" itd. "No wicie - bo taka zawiła i skomplikowana chronologicznie." Taaa... Grupowanie i cyferki mogły być dowolne.
Podkręcenie banalnego bełkotu w deliryczny bełkot do kwadratu - wstawkami o... skrycie knujących nadludzkich kosmitach (Taaak!). "No wicie - MOŻE SIĘ WYDAWAĆ, że to za grosz ni ma sensu - wcale nie przez grafomański bełkot, tylko przez *subtelne* intrygi bezcielesnych kosmitów tak zaawansowanych w rozwoju, że nie dacie rady pojąć, o co im chodzi!"
No i faktycznie - nie damy. Dno.
To musiało być tak, że grafomanowi strzelały do głowy jakieś pojedyncze, oderwane scenki, które z lubością sobie zapisywał i rozpisywał:
Coś o spotkaniu po latach rozdzielonych rosyjskich braci, jednego "dobrego", drugiego "złego" (tylko po co?).
A to coś o dr-r-r-ramatycznych perypetiach zestrzelonego za linią frontu, "popiątnego" (© Lem) polsko-rosyjsko-amerykańsko......
Mimowolna literacka podróż "re-sentymentalna" do peerelowskich lat osiemdziesiątych XX w. W nieskończenie smętnej, szarej beznadziei i degrengoladzie jaruzelszczyzny zaistniało coś takiego, jak "wyrób czekoladopodobny". Niestety, powstawały też "wyroby fantastykopodobne". To jeden z ich zbiorów.
Literatura marna na każdym poziomie: stylu (szkolne wypracowanie gryzmolone na sękatym drewnie), postaci (manekiny), sensu i logiki fabuły (nieistniejące, ewentualnie *silnie ujemne*), niekompetencji technicznej (silos rakietowy według blondynki) itd. Gigantyczne dziury fabularne obficie zapychane metafizyczną papką, zmieniającą te opowiaski w ocean nonsensu.
Jak kiepski dla polskiej SF musiał być rok 1985, skoro jedno z nieporozumień tego tomu okrzyknięte zostało wówczas "opowiadaniem roku"?
Ciężko uwierzyć, że na radosną pisaninę o broni masowego rażenia, rakietach międzykontynentalnych, silosach i tym podobnych porwał się "inżynier ochrony środowiska", bez elementarnej wiedzy o technice wojskowej. Ani jakiejkolwiek technice. Tudzież geometrii czy jednostkach miar. Nie rozumiejący znaczenia nawet takich słów, jak "taktyczny" czy "sferyczny". Strona techniczna aż mdli.
No, ale takie to były czasy wszechogarniającej bylejakości i smętnej chałtury. Nie-dzięki za przypomnienie. Nie zmęczyłem do końca - szkoda czasu.
Mimowolna literacka podróż "re-sentymentalna" do peerelowskich lat osiemdziesiątych XX w. W nieskończenie smętnej, szarej beznadziei i degrengoladzie jaruzelszczyzny zaistniało coś takiego, jak "wyrób czekoladopodobny". Niestety, powstawały też "wyroby fantastykopodobne". To jeden z ich zbiorów.
Literatura marna na każdym poziomie: stylu (szkolne wypracowanie gryzmolone na...
Napisana w 1990 roku (wydana w 1997) książka o Nowym Jorku z roku... 2023! Pomyślałem, że to ostatnia chwila by szybko przeczytać, bo za trzy miesiące będzie już po ptokach. Co więcej, w tej wizji przyszłości Ruffa pasażerski odrzutowiec uderzył w ikoniczny drapacz chmur Manhattanu. Prorok?
Ale...
Niepokojącym sygnałem ostrzegawczym powinna być dla mnie Kraina Lovecrafta tego samego autora. Co prawda nie czytałem książki, tylko obejrzałem pierwszy odcinek serialu HBO i… powalił mnie głupotą. Bezdenną.
Nie lepiej jest w Ściekach. Też [bez]dennych... Infantylna błazenada i pajacowanie - to określenia najlepiej pasujące po bardzo mozolnym domęczeniu się do 106 strony. Postacie, humor i środki wyrazu najbardziej kojarzą się z burleskowymi amerykańskimi filmami niemymi z lat dwudziestych poprzedniego wieku. A typowy dla tego gatunku rodzaj komizmu - w stylu podskakiwania z nogą utkwioną w wiadrze - jakoś nie jest moim ulubionym. Oględnie mówiąc.
W dodatku chorobliwa amerykańska obsesja rasizmu/antyrasizmu, która wydaje się być osią, a może wręcz jedyną treścią (?) tfu!rczości Ruffa, (i Nory K. Jemisin) mnie nie-Amerykanina i nie-rasistę pozostawia głęboko obojętnym i jakoś nie daje przebrnąć dalej niż ta pechowa 106 strona u obojga wspomnianych autorów.
Do tego miejsca zyskałem pewność, że Matt Ruff uczy, bawi i nadaje na kompletnie nie moich częstotliwościach i w jego dziełach nie znajdę nic, co by mnie zainteresowało.
Napisana w 1990 roku (wydana w 1997) książka o Nowym Jorku z roku... 2023! Pomyślałem, że to ostatnia chwila by szybko przeczytać, bo za trzy miesiące będzie już po ptokach. Co więcej, w tej wizji przyszłości Ruffa pasażerski odrzutowiec uderzył w ikoniczny drapacz chmur Manhattanu. Prorok?
Ale...
Niepokojącym sygnałem ostrzegawczym powinna być dla mnie Kraina Lovecrafta...
2018-01-01
Listy bestsellerów wydawniczych z kategorii Fantastyka podpowiedziały mi nazwisko Riddle. Wydawało mi się, że mniej więcej znam autorów fantastyki wartych poznania, a tu proszę – ktoś nowy. Udało mi się wypożyczyć w osiedlowej bibliotece.
Już od pierwszych stron lektury narastało we mnie dziiiwne uczucie. Supertajna, Ogólnoświatowa, Ponadrządowa Instytucja do walki z terrorem? CAŁY światowy terroryzm dziełem jeszcze bardziej Supertajnej, jeszcze bardziej Ogólnoświatowej Złowrogiej Organizacji?
Serio?
Przy opisie spotkania wszystkich analityków Organizacji, uczucie odrealnienia narastało. Czy to ze mną, czy z tą książką coś jest BARDZO mocno nie tak?
Miarka się przebrała, gdy przeczytałem, dlaczego Informator przekazał Ostrzeżenie zapisane Szyfrem (bo ONI go Śledzą i gdyby zapisał je Otwartym Tekstem, to już by Zaatakowali, a dzięki Szyfrowi sądzą, że jeszcze Nie Wiemy O Co Chodzi – więc na razie nie Atakują...).
No błagam! To jednak nie jakiś wyrafinowany pastisz odmóżdżonej literatury dla bezmózgów – to miało być na poważnie!
Lektura recenzji w niniejszej witrynie upewniła mnie, że dalej poziom horrendalnej głupoty już tylko narasta. Choć trudno uwierzyć, że to jeszcze możliwe. Swoją przygodę z twórczością A.G. Riddle zakończyłem więc raz na zawsze na stronie 76. I to było i tak o 100 stron za daleko...
To jest bestseller. Jak dobrze, że tylko to wypożyczyłem, zamiast kupować!
Drodzy Czytelnicy – Jeśli chcecie się przekonać, jak mądra, głęboka i trafnie przewidująca może być fantastyka, przeczytajcie "Wizję lokalną" Lema. I w ogóle Lema.
Jeśli chcecie się przekonać, jak może być pełna wyrafinowanej wyobraźni i doskonała literacko, przeczytajcie "Cień kata" Wolfe.
Jeśli chcecie rozwoju ziemskiej nauki i filozofii w nieziemskiej scenerii, opisanego z uwielbieniem i ironicznym przymrużeniem oka jednocześnie, przeczytajcie "Peanatema" Stephensona.
Jeśli chcecie Space Opery pełnej rozmachu i bezbrzeżnych przestrzeni, przeczytajcie "Pierścień" Nivena.
Jeśli chcecie się przekonać, że Science Fiction może być równie interesujące dla kobiet i dla mężczyzn, przeczytajcie "Strzępy honoru" McMaster Bujold.
Tylko nie marnujcie czasu na czytanie tego potwornego, bezmózgiego chłamu.
Listy bestsellerów wydawniczych z kategorii Fantastyka podpowiedziały mi nazwisko Riddle. Wydawało mi się, że mniej więcej znam autorów fantastyki wartych poznania, a tu proszę – ktoś nowy. Udało mi się wypożyczyć w osiedlowej bibliotece.
Już od pierwszych stron lektury narastało we mnie dziiiwne uczucie. Supertajna, Ogólnoświatowa, Ponadrządowa Instytucja do walki z...
Po przeczytaniu autorskiego wstępu, jak to dawno temu *zainspirowała* go gra X, a potem latami (!) mozolnie przerabiał, by *aż tak bardzo* nie przypominało gry Y, powinienem wziąć do serca to ostrzeżenie i od razu dać sobie spokój. Skoro mimo to zacząłem czytać, sam jestem sobie winien.
O ile *ekranizacje* dzieł literackich w rodzaju instrukcji naprawy odkurzacza jeszcze mają sens (pełno ich na Youtube), to kierunek odwrotny - *beletryzacje* gier z kosmicznymi nawalankami w "literaturę" (określenie BARDZO na wyrost) żadnego sensu nie mają i muszą owocować absolutnymi knotami.
Tojza udowadnia to bardzo przekonująco. Dzieło, którego nie udało mi się zmęczyć, tonie w infantylizmie. Jest ko[s]miczne wyłącznie w sposób niezamierzony.
W uniwersum, w którym jakoby lata się między systemami z zawrotnymi prędkościami *podprzestrzennym*, oto nagle "cywilny statek kolonizacyjny" stanął sobie (?) ot, tak gdzieś w kosmosie. Ani chybi tylko po to, by jego nieziemski dowódca mógł beztrosko, z lubością wypić kubek ziemskiej kawy. W podprzestrzeni chyba tak dobrze nie smakuje? Gdy "Oni" wykorzystują właśnie tę (!) chwilę jego słabości do zaskakująco-błyskawicznego, niszczycielskiego ataku, dowódca-kofeinofil rozkazuje natychmiast wypuszczać myśliwce ze wszystkich hangarów! Czyli idyllicznie tkwiący w przestrzeni "cywilny statek kolonizacyjny" (a nie lotniskowiec?) miał hangary pełne zatankowanych i uzbrojonych myśliwców, z pilotami non-stop przesiadującymi w gotowości w kabinach? Ani chybi - jako *asekuracja* - zawsze kiedy dowódca akurat chce się napić ukochanej ziemskiej kawy. Jasne.
W świetle powyższego nie dziwi że tam, gdzie MIAŁA być (zamierzona) lekkość i humor, da się znaleźć jedynie wymęczoną żenadę w stylistyce szkolnego wypracowania. Nie do podrobienia.
Choć można sobie wyobrazić, że grupą docelową pozbawioną odruchu rzucenia tym o ścianę mogliby być nastoletni (8-16?) nałogowi gracze, uwielbiający seryjne rozwalanie łbów kosmicznym potworom ogniem ciągłym ze sraserów, mam wątpliwości, czy warto o nich zabiegać - czy taka grupa cokolwiek czyta?
Bo jeśli chodzi o samego autora, tę wątpliwość wyjaśnił mi następujący fragment:
"Jest napędzany ośmioma zespołami silników impulsowych zasilanych przez reaktory fuzyjne na bazie deuteru. Ma jednak na wyposażeniu też kilka reaktorów termojądrowych, z czego jeden z nich znajduje się na rufie zwanej głownią."
Czyli Tojza nie wie, że to jedno i to samo: fuzja deuteru = reakcja termojądrowa. Byłem przekonany, że zbitkę pojęciową "fuzja termojądrowa" człowiek musi wyczytać i wyoglądać absolutnie WSZĘDZIE. Żeby o takim dość podstawowym fakcie naukowym nigdy się NIE dowiedzieć, trzeba niczego nie czytać ani nie oglądać. Zapewne szkoda było na to czasu, który można przecież poświęcić na granie?
Czujcie się ostrzeżeni.
Po przeczytaniu autorskiego wstępu, jak to dawno temu *zainspirowała* go gra X, a potem latami (!) mozolnie przerabiał, by *aż tak bardzo* nie przypominało gry Y, powinienem wziąć do serca to ostrzeżenie i od razu dać sobie spokój. Skoro mimo to zacząłem czytać, sam jestem sobie winien.
O ile *ekranizacje* dzieł literackich w rodzaju instrukcji naprawy odkurzacza jeszcze...
Zaczęło się nawet poprawnie. Na skolonizowanej przez ludzi planecie, prestiżowy rejs na starą Ziemię, po raz pierwszy w historii, niespodziewanie wygrywa przedstawiciel tubylczej rasy, a nie człowiek. Potem akcja przenosi się na statek zmierzający stamtąd do eksploracji kolejnej obiecującej planety do zasiedlenia.
I tak krok po kroku... sensu w obu tych podzielonych historiach stopniowo, acz nieubłaganie ubywa i ubywa. Aż nie pozostanie go ani trochę. Za to coraz więcej scen, wątków i postaci pojawiających się i zawisających smętnie w powietrzu bez jakiegokolwiek zauważalnego pomysłu czy pożytku dla fabuły. Widać jak na dłoni, że autor rozpisywał się w detalach, kompletnie nie potrafiąc połączyć ich w spójne, choć trochę sensowne historie. Nie trzyma się to kupy, ni logiki.
Urywającą się ni w pięć ni w dziewięć, niezborną i coraz bardziej infantylną opowiastkę raptownie zakorkowano pożal się Boże "epilogiem" - mimowolnym manifestem fabularnej bezradności tfu!rcy.
No nie kleiło się. Temu autorowi już dziękujemy.
Zaczęło się nawet poprawnie. Na skolonizowanej przez ludzi planecie, prestiżowy rejs na starą Ziemię, po raz pierwszy w historii, niespodziewanie wygrywa przedstawiciel tubylczej rasy, a nie człowiek. Potem akcja przenosi się na statek zmierzający stamtąd do eksploracji kolejnej obiecującej planety do zasiedlenia.
I tak krok po kroku... sensu w obu tych podzielonych...
Dzięki nanotechnologii zniknęły choroby i dolegliwości. Koryguje się defekty, a nawet nastroje. Ludzie mogą się wciąż odmładzać. Nawet gdy z jakiegoś powodu spotka ich śmierć, są rutynowo ożywiani i po trzech dniach kontynuują, gdzie przerwali. Ale żeby nie było za pięknie, mogą zostać niespodziewanie zamordowani (bezpowrotnie) przez Kosiarzy - ludzi z misją i licencją na zabijanie, stojących poza prawem.
Autor rozbrajająco stwierdza, że ich "zbiory" nie zatrzymują ciągłego wzrostu nieśmiertelnej populacji. Więc po co? Ano tylko i wyłącznie po to, by Shusterman miał o czym sklecić niedorzeczną trylogię. Kto by się przejmował sensem?
To beznadziejnie głupia literatura młodzieżowa. Dla lubujących się w sztampowych romansidełkach "z dreszczykiem" (bez cudzysłowu się nie da...) w *fantastycznych* dekoracjach. I dla wyznawców zasady inżyniera Mamonia ("Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem"). Bo opowiastka jest poskładana ze strasznie zdartych klisz. "Boy meets girl...". Mają po szesnaście lat. Właściwie... wcale nie chcą zostać Kosiarzami (tylko tak jakoś). W gruncie rzeczy, to się... nie lubią (no wcale). *Kategorycznie zakazano* im romansów (standardowa procedura). Aż tu (niespodziewanie) nieszczęsnemu Romkowi i Julce kazano odegrać "Głodowe Igrzyska" na śmierć i życie - jeden-przeciwko-jednemu (noo niee - seerio!?).
Żeby móc się sprawnie pozabijać, młodziakom w zupełności wystarcza ledwie kilka miesięcy by (oprócz innych, absorbujących zajęć) perfekcyjnie opanować sztuki walki, wszelką broń białą, palną, trucizny i 1001 sposobów zadawania śmierci. Samorodne talenty, jakich jeszcze nie było! Marvel łamane przez DC.
W tym absurdzie JEDYNĄ postacią z choć odrobiną prawdopodobieństwa i realności jest Goddard. Zachowuje się po prostu tak, jak zawsze zachowywali się bezkarni mordercy stojący ponad prawem. Cała reszta - łącznie z parą głównych bohaterów - to bezbarwne manekiny o psychologicznej wiarygodności poniżej zera. Kelvina...
Fabuła w żadnym punkcie nie potrafi pozytywnie zaskoczyć. Co najwyżej - nachalnością sztampy.
Świat przyszłości jest pozbawiony elementarnego sensu i logiki. Razi idiotyzmem na każdej kolejnej stronie wciąż od nowa, do samego końca nie dając o tym zapomnieć. Nieudolnie wykreowany, a potem topornie przerabiany i *aktualizowany w locie* (w sensie: "to tak było, tylko wcześniej nie wspomniałem...") by choć trochę dopasować go do *zwrotów* fabuły (nie odwrotnie!) mnożąc sprzeczności i niekonsekwencje.
Napisane jest toto bardzo słabo, bo Shusterman to pozbawiony talentu pisarskiego wyrobnik składający znane, zgrane klocki w układankę dającą komercyjny sukces w grupie docelowej jak wyżej. Zła wiadomość jest taka, że jego miejsce pracy jest mocno zagrożone przez chatboty, które wkrótce taką chałturę pulp fiction będą odwalać stokroć szybciej, taniej i... lepiej.
Daruję sobie kontynuację kosiarskiego cyklu - i w ogóle autora Neala Shustermana - bez cienia żalu i wątpliwości.
Jeśli szukacie MĄDREJ (i przy okazji zabawnej) książki o młodym, pełnym dobrych chęci praktykancie w zawodzie Śmierci, to proszę: Terry Pratchett, Mort.
Dzięki nanotechnologii zniknęły choroby i dolegliwości. Koryguje się defekty, a nawet nastroje. Ludzie mogą się wciąż odmładzać. Nawet gdy z jakiegoś powodu spotka ich śmierć, są rutynowo ożywiani i po trzech dniach kontynuują, gdzie przerwali. Ale żeby nie było za pięknie, mogą zostać niespodziewanie zamordowani (bezpowrotnie) przez Kosiarzy - ludzi z misją i licencją na...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-12-19
Wśród grafomańskich pisarzy fanatastyki, którym udało się zdobyć "światowy" rozgłos i popularność, można wskazać na przykład takich, którzy mieli coś ciekawego do powiedzenia, ale niezbyt umieli to napisać. Jak choćby Arthur C. Clarke.
Miéville jest dla mnie przykładem odwrotnego problemu: Pisać potrafi dość sprawnie, lecz cóż z tego, skoro nie ma... nic ciekawego do powiedzenia.
Kompletnie nic.
Wśród grafomańskich pisarzy fanatastyki, którym udało się zdobyć "światowy" rozgłos i popularność, można wskazać na przykład takich, którzy mieli coś ciekawego do powiedzenia, ale niezbyt umieli to napisać. Jak choćby Arthur C. Clarke.
Miéville jest dla mnie przykładem odwrotnego problemu: Pisać potrafi dość sprawnie, lecz cóż z tego, skoro nie ma... nic ciekawego do...
2020-04-26
Miałem z tą książką zaskakujący problem językowy. Nie wiem, czy to wina tłumaczenia, czy już oryginalnego tekstu. Przez sporą część fabuły, z najwyższym trudem (czasem wcale) nie rozumiałem, co ten paskudnie chaotyczny, lapidarny i rwany język opisuje. Nie chodzi o dywagacje naukowe, filozoficzne, kwestie hipotetycznej inteligencji bez samoświadomości itd. Po prostu o banalną akcję - nie mogłem dojść, co w danym momencie dzieje się na kartkach przed moimi oczami! Jakby zamiast opowiedzieć, książka próbowała to wycharczeć, wyrzęzić czy wyszczekać. Ten wampir rodem z głupawej "wstecznej inżynierii genetycznej" (ło Boziu...) rzucił się na narratora? okaleczył go jakoś? Tamten uciekł/nie uciekł? Co próbuje opisywać przedziwnie nieklejącymi się ze sobą słowami? Rzadko miewam taki problem, że rozumiem znaczenie wszystkich wyrazów na kartce a tylko mgliście - jakie wydarzenia/czynności/stany próbowały mi przekazać.
Miałem z tą książką zaskakujący problem językowy. Nie wiem, czy to wina tłumaczenia, czy już oryginalnego tekstu. Przez sporą część fabuły, z najwyższym trudem (czasem wcale) nie rozumiałem, co ten paskudnie chaotyczny, lapidarny i rwany język opisuje. Nie chodzi o dywagacje naukowe, filozoficzne, kwestie hipotetycznej inteligencji bez samoświadomości itd. Po prostu o...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-06-01
Do zainteresowania tą książką skłoniły mnie ochy i achy w tutejszych opiniach. No cóż – dla mnie to taki "Lesio" polskiej fantasy. Nie – to nie jest komplement. Ani trochę. Choć zapewne sukces wydawniczy gwarantowany.
To wyrób humoropodobny. Przez braki warsztatowe czyta się bez przyjemności i z mozołem. Jak szkolne wypracowanie na wymęczoną czwórkę z minusem. Nie porywa, nie wciąga, nie cieszy. Fabuła niezmiennie brnie od jednej głupawej niedorzeczności do drugiej. Głupawych na wszystkich poziomach – od ogólnego zarysu historii, po detale. Jak choćby przy (powtarzających się) narzekaniach na jakość... BRUKU (!!!) na "gościńcu" w sercu rzekomo *dzikiej* puszczy. Tak zakazanej i niebezpiecznej, że *nikt* przy zdrowych zmysłach się w nią nie za[nomen omen]puszcza... Rozbrajający autor zapomniał ponarzekać na słabe oświetlenie tamtejszych latarni ulicznych (na gaz bagienny [autentyk!] "zmyślnie łapany do butelek"..?), czy kiepski zasięg komórek (w plastrach leśnego miodu..?).
Najprymitywniejszy, Deus ex Machinowy schemat: "Już mieliśmy zginąć marnie, gdy wtem niespodziewanie..." powtarza się dosłownie co kilkanaście stron, w nieskończoność. Nieustająca czkawka fabularna.
Na początku autor w dialogach niezdarnie próbuje "jechać Sapkowskim". Choć szybko go porzuca dla języka i słownictwa rodem z komunikatorów, w obu wersjach tak samo skrzypią drewnem i zgrzytają sztucznością.
W miarę lektury, narastało we mnie – poza irytacją – wrażenie déjà vu: Coś w niemal identycznie kiepskim stylu już (niestety...) kiedyś czytałem. To "Próżniowędrowiec" Seana McMullena. Oj, niedobry wzór. Obaj autorzy tak samo rozpaczliwie silili się, by było *lekko*, *zabawnie* i *z polotem*. I obu niewiele z tego wyszło. Tylko wymęczona, nieśmieszna grafomania.
Wracając do ochów i achów. Przynajmniej w kilku tutejszych opiniach powtarza się schemat zdradzający jakby wewnętrzną walkę z presją stadnego konformizmu (--> patrz przywołane w drugim zdaniu od góry "Arcydzieło Literatury Polskiej"...):
"Noo, taak, baardzo śmieeszne... [skoro *wszyscy* tak twierdzą, to nie wyjdę na matoła bez poczucia humoru]. Świeetne przygody... [przecież nie jestem ponurakiem i malkontentem]. Tylko mnie – jakoś tak – nie wciągnęło..."
Doprawdy.
Do zainteresowania tą książką skłoniły mnie ochy i achy w tutejszych opiniach. No cóż – dla mnie to taki "Lesio" polskiej fantasy. Nie – to nie jest komplement. Ani trochę. Choć zapewne sukces wydawniczy gwarantowany.
To wyrób humoropodobny. Przez braki warsztatowe czyta się bez przyjemności i z mozołem. Jak szkolne wypracowanie na wymęczoną czwórkę z minusem. Nie porywa,...
2017-05-28
Raptowny brak chemii od pierwszego wejrzenia. Już pierwsze dwie strony przekonały mnie całkowicie, jak bardzo to nie moja bajka. Na nich poprzestałem.
Raptowny brak chemii od pierwszego wejrzenia. Już pierwsze dwie strony przekonały mnie całkowicie, jak bardzo to nie moja bajka. Na nich poprzestałem.
Pokaż mimo to
Nie dajcie się nabrać. To "vanity publishing" - czyli wydane nakładem własnym grafo.., hmm, autora. Czytanie tego wręcz bolało.
Sześć krótkich opowiadań. Miszmasz gatunkowy: political fiction, 'hard' sf, 'heroic' fantasy i łolaboga co tam jeszcze.
Literacko nieporadne i drętwe, drętwotą szkolnych wypracowań. W każdym z opowiadań był: początek, środek i koniec. Niczego więcej w nich nie było. Żenująco infantylne ("polskie mocarstwo" rządzące Irakiem...). Pustka intelektualna taka, że aż dudniło echo.
A nie, przepraszam - była jeszcze mdląca (jak wszystko w tym zbiorze) wrzutka ideolo, w bardzo znajomo brzmiącym pakiecie:
* "fałszywa" wirusowa pandemia "inscenizowana" po to, żeby "pozbawić praw" naiwnych mieszkańców Unii Europejskiej;
* kapitan dowodzący wyprawą kosmiczną tejże Unii Europejskiej to - uwaga! - Rosjanin;
* podli, źli i knujący Anglicy jako przeciwieństwo naszych "towarzyszy broni" (sic!!!), może troszkę pijących i przekupnych, ale z gruntu poczciwych, no 'oczywiście' - Rosjan znowu!
Olgino będzie zachwycone. Wszystkim innym odradzam branie tego do ręki.
Nie dajcie się nabrać. To "vanity publishing" - czyli wydane nakładem własnym grafo.., hmm, autora. Czytanie tego wręcz bolało.
Sześć krótkich opowiadań. Miszmasz gatunkowy: political fiction, 'hard' sf, 'heroic' fantasy i łolaboga co tam jeszcze.
Literacko nieporadne i drętwe, drętwotą szkolnych wypracowań. W każdym z opowiadań był: początek, środek i koniec. Niczego...
2017-05-12
Bardzo wymęczona i nieudana książka. Niekoherentną fabułę wypełniają: Zupełny-Brak-Pomysłu i polityczno-kulturowe fobie. Ostatecznie Deus ex Machina (bez związku z czymkolwiek we wcześniejszej treści) raptownie kończy męki autora i czytelnika.
Bardzo wymęczona i nieudana książka. Niekoherentną fabułę wypełniają: Zupełny-Brak-Pomysłu i polityczno-kulturowe fobie. Ostatecznie Deus ex Machina (bez związku z czymkolwiek we wcześniejszej treści) raptownie kończy męki autora i czytelnika.
Pokaż mimo to2021-02-12
Ramotka.
Choć nie jestem fanem gatunku, znam takich jego klasyków, jak Lovecraft czy Grabiński. Zachęcony rekomendacją Lema, zdecydowałem się zaznajomić z kolejnym.
Z tej trójki, zdecydowanie najwyżej oceniam naszego rodzimego Grabińskiego. On przynajmniej miewał dość oryginalne pomysły, gdzie upchnąć niesamowitość i grozę.
Lovecraft dosłownie powala głupotą i co najwyżej niezamierzenie śmieszy (serial HBO z jego nazwiskiem w tytule – też).
Co do Jamesa – wśród bytów zaludniających jego opowieści (oprócz konwencjonalnego zestawu straszydeł i upiorów) występują dwa odrębne gatunki istot: a) "wierni", "poczciwi" służący; b) "dystyngowani", "szacowni" profesorowie uniwersyteccy czy ziemianie na włościach. Ich wzajemne relacje najlepiej oddaje cytat:
"czekała ich niespodzianka. Pierwsze, co ujrzeli, to grawiurę opartą o stos książek, tak jak ją zostawili, ale naprzeciw niej siedział w krześle Williamsa jego służący, wpatrujący się w nią z nie ukrywanym przerażeniem. Jak mogło się to stać? Pan Filcher (nazwisko autentyczne) był wypróbowanym starym służącym, miał wzorową reputację, jego zachowanie stawiano na wzór nie tylko w tym college'u, lecz i w sąsiednich. Było to wprost nieprawdopodobne, by zasiadł przy biurku swego profesora i okazywał zainteresowanie meblami profesora lub sztychami."
Czyli dla autora służący "mający czelność" oglądać grafiki pozostawione w gabinecie "pana", był tak niepojętym zjawiskiem, jak pies mówiący i chodzący na dwóch nogach (to, nota bene, całkiem inna historia, pióra bez porównania lepszego pisarza...). Nie dziwota, że kilka lat wcześniej inny Anglik zrobił z tych "istot" Morloków i Elojów, a później jeszcze inny – Epsilony i Alfy.
Jeśli cokolwiek w świecie, pisarstwie i w głowie M.R. Jamesa (który miał wkrótce zostać rektorem Cambridge i Eaton!) mogło wywołać we mnie dreszcze – to najprędzej to.
Edwardiańska Belle Époque, w której pisał swoje opowiadania i robił modelową karierę uniwersytecką, uchodzi za "złotą erę" pokoju, szybkiego wzrostu gospodarczego i ogromnego postępu naukowo-technicznego. To prawda, ale gdy trafia się taki migawkowy przebłysk jej ciemnej strony, jakby trochę mniej żal, że już kilka lat później ten skostniały świat zaczął sypać się w gruzy w okopach pod Ypres i Cambrai.
Wracając do opowiadań: Ton i sposób prowadzenia opowieści jest zupełnie już archaiczny. A największa "straszność" u Jamesa jest taka, że po prostu strasznie... nudzi! Niczym nie zaskakuje. Przebrnąłem przez kilka sztampowych, banalnych do bólu historyjek, ale męczenie tego do końca okazało się ponad moje siły. Tu trzeba naprawdę hardkorowego wielbiciela gatunku.
Ramotka.
Choć nie jestem fanem gatunku, znam takich jego klasyków, jak Lovecraft czy Grabiński. Zachęcony rekomendacją Lema, zdecydowałem się zaznajomić z kolejnym.
Z tej trójki, zdecydowanie najwyżej oceniam naszego rodzimego Grabińskiego. On przynajmniej miewał dość oryginalne pomysły, gdzie upchnąć niesamowitość i grozę.
Lovecraft dosłownie powala głupotą i co...
Absolutne dno...
Absolutne dno...
Pokaż mimo to