-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński4
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać352
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik15
Biblioteczka
2019-09
Zbierająca pochwały nowa polska autorka kosmicznego SF – to brzmiało obiecująco. Naprawdę miałem dobre chęci i pozytywne nastawienie. Niestety – nie zdzierżyłem.
Trudno zdzierżyć, gdy autorka – podobno dziennikarka specjalizująca się w tematyce naukowej – pisze, że do jakiejś nieokreślonej, ale chyba odległej od Ziemi (?) kosmicznej bazy, trzeba dowozić... wodór. Akurat wodór? Akurat z Ziemi? Serio? Nie lepiej byłoby podesłać im na przykład trochę... próżni?
Miało być o programie lotu tytułowego statku międzygwiezdnego, wysyłanego w misję terraformowania obiecującej, acz zlodowaciałej egzoplanety, oddalonej o kilkadziesiąt lat świetlnych.
Jednak z punktu widzenia udręczonego czytelnika, który ostatecznie poległ na 150 stronie (z 350), była tylko przeraźliwie nudna historyjka "romansu" dwojga antypatycznych karierowiczów. Anemicznego i wypranego z uczuć, poza jakąś grą o zyskanie 1/100 punktu "przewagi" nad partnerem/przeciwnikiem.
I niekończące się akapity zapełniane opisami strojów, jakie nosili w danym momencie. Zawsze z obowiązkowym, kategorycznym werdyktem: dość czy nie dość eleganckich do sytuacji? AARGH!
Od razu było oczywiste, że ów "romans" to massa tabulettae - zapełniacz stron bez związku z fabułą. Oczywiste choćby dlatego, że do tej 150 strony żadna "fabuła" się... nie pojawiła. Choćby szczątkowa. Nic.
Pojawiały się tylko jakieś nic-nie-znaczniki z pierwszoosobowymi narracjami innych bohaterów. Dominowały "epickie" opisy... faktur szarych paneli, przepalonych świateł czy niedomkniętych szafek. Fascynujące... Bohaterów znajdujących się nie wiadomo gdzie, za to mających jakieś pilne sprawy do tytułowego Płomienia. Który chyba w międzyczasie poleciał, ale chyba daleko nie zaleciał? Chyba.
Może wyjaśniło się to na ostatnich stronach, a może nie? Wasz niedo-czytelnik był już tak śmiertelnie znudzony przewracaniem pierwszych 150, że kompletnie stracił zainteresowanie sprawdzaniem tego przed oddaniem do biblioteki. Dno.
Zbierająca pochwały nowa polska autorka kosmicznego SF – to brzmiało obiecująco. Naprawdę miałem dobre chęci i pozytywne nastawienie. Niestety – nie zdzierżyłem.
Trudno zdzierżyć, gdy autorka – podobno dziennikarka specjalizująca się w tematyce naukowej – pisze, że do jakiejś nieokreślonej, ale chyba odległej od Ziemi (?) kosmicznej bazy, trzeba dowozić... wodór. Akurat...
Dobrnąłem do 106 strony (z 570!). Odrzuciły mnie na równi:
Powierzchowna warstwa fabularna, w której toczyły się nieustające, gorączkowe zmagania wykreowanych przez miasto Nowy Jork quasi-super-bohaterów ze złowrogimi "onymi". W nieustającej gonitwie, dramatycznym pośpiechu i wstrzymanym głębokim wdechu. Sto takich stron porządnie znużyło, a nie potrafiło zainteresować ani wciągnąć.
Płytkie "drugie dno" (po prostu - dno?) tej walki: To "epickie" zmagania z... białymi. Ni mniej, ni więcej. "Pozytywni" (używając amerykańskiej terminologii - "nie-kaukascy") bohaterowie mieli za "onego" przeciwnika białych (monstrualnych...) policjantów, białe (nieziemskie...) macki/czółki/pędy i - w końcu - główną (wredną...) emanację złowrogiego, nieziemskiego "onego" - "Kobietę w Bieli".
Nie mam wątpliwości, że to tylko obłudna maska nazewnicza dla drażniącej znękany umysł Jemisin... białej kobiety. Po prostu. A wątpliwości nie mam dlatego, że po tych stu stronach lektury skrystalizował mi się uderzający wniosek: "Kurcze - przecież to jest paskudnie rasistowska książka!". Co gorsza, skrajnie prymitywnie propagandowa.
Zaskoczony tym spostrzeżeniem, dopiero wtedy zacząłem sprawdzać, kim jest Nora Keita Jemisin. Okrzyknięta *ikoną* BLM, *wzorem* "antyrasizmu" (!!!) itd., w opiniotwórczych kręgach plemienia *Jasnej Strony Mocy* postawiona ponad wszelką krytyką - wolno tylko wychwalać i podziwiać.
Ale obrócenie strzałki nienawiści o 180° z: "kolorowi są be" na: "biali są be" to nie żaden "antyrasizm", tylko wciąż rasizm. Całą gębą. Co z tego, że z lustrzano-odwróconym obiektem hejtu? To "walka z rasizmem" metodą zjadania ludożerców. Starą jak świat...
Nie jestem Amerykaninem, nie należę do plemion tamtejszej wojny kulturowej (mamy przecież swoją...). Nie lubię, gdy *opiniotwórcy* próbują mi wmawiać, że mam widzieć to, co *należy* (?), zamiast tego, co widzę naprawdę. A widzę, że Jemisin jest ofiarą swoich fobii, obsesji i nienawiści. Dokładnie tak samo, jak wojujący po przeciwnej stronie kulturowej barykady antyszczepionko- Trumpo- Putino- QAnono- biało-supremacyjni foliarze.
Jeśli to między takimi ludźmi, mającymi tylko_tyle w głowach, ma się toczyć "walka o Duszę Ameryki", to ta dusza chyba nigdy nie wyjdzie z czyśćca.
Dobrnąłem do 106 strony (z 570!). Odrzuciły mnie na równi:
Powierzchowna warstwa fabularna, w której toczyły się nieustające, gorączkowe zmagania wykreowanych przez miasto Nowy Jork quasi-super-bohaterów ze złowrogimi "onymi". W nieustającej gonitwie, dramatycznym pośpiechu i wstrzymanym głębokim wdechu. Sto takich stron porządnie znużyło, a nie potrafiło zainteresować ani...
2020-05-26
Moje drugie i ostatnie podejście do twórczości Krzysztofa Piskorskiego. Udało mi się dobrnąć do setnej strony (żeby nie było, że się nie starałem). Ale ostatecznie i definitywnie nie udało mi się jej docenić ani polubić.
Na jedyny plus trzeba przyznać, że od debiutanckiej "Zadry" znacznie poprawił się styl zdania i akapitu. Już nie kojarzy się z nieporadnością szkolnego wypracowania, czy wręcz "humoru z zeszytów".
Niestety, już w pierwszych stu stronach udało się pomieścić tyle innych grzechów śmiertelnych złej pisaniny, że starczyłoby ich na opasłą encyklopedię.
Wtórność: Para-iberyjski świat i główny bohater ("najlepszy" i... najmniej znany (!) szermierz-awanturnik bez grosza) są smętnymi popłuczynami Kapitana Alatriste Arturo Pereza-Reverte. Bez ikry ni głębi.
Brak elementarnego sensu i pomysłu, jak wybrnąć z własnych, piramidalnych bzdur: Nie jest tak – wbrew temu, co się wydawało autorowi – że formuła fantasy przełknie absolutnie KAŻDY bzdet, jaki tylko się komuś zamajaczy. Można tworzyć przedziwne światy, ale powinny one być choć trochę logiczne i SPÓJNE. Świat, w którym zetknięcie się słonecznych cieni dwóch żywych istot jest dla nich "śmiertelnym zagrożeniem"??? No błagam! Dlaczego mieszkańcy nie są wampirami, wychodzącymi z ciemnych krypt tylko nocą? Takim idiotyzmem MUSI się strzelać we własną stopę – ogniem ciągłym:
"Na brzegu widać było kilka lektyk" (w słoneczny poranek) – chyba z baaardzo długimi drągami dla tragarzy..?
"i paru szlachciców w otoczeniu sług i zbrojnych kawalerów" – to "otoczenie" musiało tworzyć jakiś bardzo szeroki i luźny krąg wokół każdego? A może prościutki karny szereg, zawsze ustawiający się na baczność prostopadle do słońca? Wystarczył kilkudziesięcio- czy kilkusetmetrowy?
Próbowałem sobie wyobrazić, jak taki sztywny szereg musiałby się gorączkowo przemieszczać, próbując nadążyć za ruchami "centralnego szlachcica" i nie łamiąc szyku (nieuchronnie wpadając na mury, drzewa i budynki). Szpaler energicznie i równo przebierający nogami, jak tancerki kankana, mógłby być zabawniejszy, niż wodewil w stylu "Hitler on Ice"...
To zaledwie dwudziesta czwarta strona. Dalej jest tak co chwila i na każdym kroku.
Żałosne głupotki: Uczony, w nagłym ataku gorączkowego pośpiechu, posyła do swego przyjaciela córkę z "super-r-r-r-pilną", "super-r-r-r-tajną" i " super-r-r-r-ważną" informacją. Odbywa się to tak, że jeszcze tego dnia, o głośno przedyskutowanej "super-r-r-r..." dowiaduje się całe miasto. I cóż z tego, skoro jedyną różnicą jest zamieszanie powodowane przez nadmiar gawiedzi, a chodzi o... publiczną (!) prezentację odkrycia, którego uczony dokonał... dawno temu!?
Raz się przytrafiło? Miało być śmiesznie? Nie, bo ledwie kilka stron dalej, znowu to samo – o kolejnym "super-r-r-r-tajnym" i " super-r-r-r-niebezpiecznym" spotkaniu (o północy..!) "spiskowcy" od siedmiu boleści gardłują na całą karczmę. Że też nasłuchującemu zza odległego stołu "tajemniczemu szpiegowi" nie zapisali szczegółów na kartce?
Jak już wspominałem w recenzji "Zadry" – mało kto lubi czytać książki o głupich ludziach, robiących głupie rzeczy. Nabrałem niedobrego, ale mocno ugruntowanego przekonania, że Piskorski o żadnych innych pisać nie chce lub nie potrafi.
Moje drugie i ostatnie podejście do twórczości Krzysztofa Piskorskiego. Udało mi się dobrnąć do setnej strony (żeby nie było, że się nie starałem). Ale ostatecznie i definitywnie nie udało mi się jej docenić ani polubić.
Na jedyny plus trzeba przyznać, że od debiutanckiej "Zadry" znacznie poprawił się styl zdania i akapitu. Już nie kojarzy się z nieporadnością szkolnego...
Mimowolna literacka podróż "re-sentymentalna" do peerelowskich lat osiemdziesiątych XX w. W nieskończenie smętnej, szarej beznadziei i degrengoladzie jaruzelszczyzny zaistniało coś takiego, jak "wyrób czekoladopodobny". Niestety, powstawały też "wyroby fantastykopodobne". To jeden z ich zbiorów.
Literatura marna na każdym poziomie: stylu (szkolne wypracowanie gryzmolone na sękatym drewnie), postaci (manekiny), sensu i logiki fabuły (nieistniejące, ewentualnie *silnie ujemne*), niekompetencji technicznej (silos rakietowy według blondynki) itd. Gigantyczne dziury fabularne obficie zapychane metafizyczną papką, zmieniającą te opowiaski w ocean nonsensu.
Jak kiepski dla polskiej SF musiał być rok 1985, skoro jedno z nieporozumień tego tomu okrzyknięte zostało wówczas "opowiadaniem roku"?
Ciężko uwierzyć, że na radosną pisaninę o broni masowego rażenia, rakietach międzykontynentalnych, silosach i tym podobnych porwał się "inżynier ochrony środowiska", bez elementarnej wiedzy o technice wojskowej. Ani jakiejkolwiek technice. Tudzież geometrii czy jednostkach miar. Nie rozumiejący znaczenia nawet takich słów, jak "taktyczny" czy "sferyczny". Strona techniczna aż mdli.
No, ale takie to były czasy wszechogarniającej bylejakości i smętnej chałtury. Nie-dzięki za przypomnienie. Nie zmęczyłem do końca - szkoda czasu.
Mimowolna literacka podróż "re-sentymentalna" do peerelowskich lat osiemdziesiątych XX w. W nieskończenie smętnej, szarej beznadziei i degrengoladzie jaruzelszczyzny zaistniało coś takiego, jak "wyrób czekoladopodobny". Niestety, powstawały też "wyroby fantastykopodobne". To jeden z ich zbiorów.
Literatura marna na każdym poziomie: stylu (szkolne wypracowanie gryzmolone na...
Napisana w 1990 roku (wydana w 1997) książka o Nowym Jorku z roku... 2023! Pomyślałem, że to ostatnia chwila by szybko przeczytać, bo za trzy miesiące będzie już po ptokach. Co więcej, w tej wizji przyszłości Ruffa pasażerski odrzutowiec uderzył w ikoniczny drapacz chmur Manhattanu. Prorok?
Ale...
Niepokojącym sygnałem ostrzegawczym powinna być dla mnie Kraina Lovecrafta tego samego autora. Co prawda nie czytałem książki, tylko obejrzałem pierwszy odcinek serialu HBO i… powalił mnie głupotą. Bezdenną.
Nie lepiej jest w Ściekach. Też [bez]dennych... Infantylna błazenada i pajacowanie - to określenia najlepiej pasujące po bardzo mozolnym domęczeniu się do 106 strony. Postacie, humor i środki wyrazu najbardziej kojarzą się z burleskowymi amerykańskimi filmami niemymi z lat dwudziestych poprzedniego wieku. A typowy dla tego gatunku rodzaj komizmu - w stylu podskakiwania z nogą utkwioną w wiadrze - jakoś nie jest moim ulubionym. Oględnie mówiąc.
W dodatku chorobliwa amerykańska obsesja rasizmu/antyrasizmu, która wydaje się być osią, a może wręcz jedyną treścią (?) tfu!rczości Ruffa, (i Nory K. Jemisin) mnie nie-Amerykanina i nie-rasistę pozostawia głęboko obojętnym i jakoś nie daje przebrnąć dalej niż ta pechowa 106 strona u obojga wspomnianych autorów.
Do tego miejsca zyskałem pewność, że Matt Ruff uczy, bawi i nadaje na kompletnie nie moich częstotliwościach i w jego dziełach nie znajdę nic, co by mnie zainteresowało.
Napisana w 1990 roku (wydana w 1997) książka o Nowym Jorku z roku... 2023! Pomyślałem, że to ostatnia chwila by szybko przeczytać, bo za trzy miesiące będzie już po ptokach. Co więcej, w tej wizji przyszłości Ruffa pasażerski odrzutowiec uderzył w ikoniczny drapacz chmur Manhattanu. Prorok?
Ale...
Niepokojącym sygnałem ostrzegawczym powinna być dla mnie Kraina Lovecrafta...
2018-01-01
Listy bestsellerów wydawniczych z kategorii Fantastyka podpowiedziały mi nazwisko Riddle. Wydawało mi się, że mniej więcej znam autorów fantastyki wartych poznania, a tu proszę – ktoś nowy. Udało mi się wypożyczyć w osiedlowej bibliotece.
Już od pierwszych stron lektury narastało we mnie dziiiwne uczucie. Supertajna, Ogólnoświatowa, Ponadrządowa Instytucja do walki z terrorem? CAŁY światowy terroryzm dziełem jeszcze bardziej Supertajnej, jeszcze bardziej Ogólnoświatowej Złowrogiej Organizacji?
Serio?
Przy opisie spotkania wszystkich analityków Organizacji, uczucie odrealnienia narastało. Czy to ze mną, czy z tą książką coś jest BARDZO mocno nie tak?
Miarka się przebrała, gdy przeczytałem, dlaczego Informator przekazał Ostrzeżenie zapisane Szyfrem (bo ONI go Śledzą i gdyby zapisał je Otwartym Tekstem, to już by Zaatakowali, a dzięki Szyfrowi sądzą, że jeszcze Nie Wiemy O Co Chodzi – więc na razie nie Atakują...).
No błagam! To jednak nie jakiś wyrafinowany pastisz odmóżdżonej literatury dla bezmózgów – to miało być na poważnie!
Lektura recenzji w niniejszej witrynie upewniła mnie, że dalej poziom horrendalnej głupoty już tylko narasta. Choć trudno uwierzyć, że to jeszcze możliwe. Swoją przygodę z twórczością A.G. Riddle zakończyłem więc raz na zawsze na stronie 76. I to było i tak o 100 stron za daleko...
To jest bestseller. Jak dobrze, że tylko to wypożyczyłem, zamiast kupować!
Drodzy Czytelnicy – Jeśli chcecie się przekonać, jak mądra, głęboka i trafnie przewidująca może być fantastyka, przeczytajcie "Wizję lokalną" Lema. I w ogóle Lema.
Jeśli chcecie się przekonać, jak może być pełna wyrafinowanej wyobraźni i doskonała literacko, przeczytajcie "Cień kata" Wolfe.
Jeśli chcecie rozwoju ziemskiej nauki i filozofii w nieziemskiej scenerii, opisanego z uwielbieniem i ironicznym przymrużeniem oka jednocześnie, przeczytajcie "Peanatema" Stephensona.
Jeśli chcecie Space Opery pełnej rozmachu i bezbrzeżnych przestrzeni, przeczytajcie "Pierścień" Nivena.
Jeśli chcecie się przekonać, że Science Fiction może być równie interesujące dla kobiet i dla mężczyzn, przeczytajcie "Strzępy honoru" McMaster Bujold.
Tylko nie marnujcie czasu na czytanie tego potwornego, bezmózgiego chłamu.
Listy bestsellerów wydawniczych z kategorii Fantastyka podpowiedziały mi nazwisko Riddle. Wydawało mi się, że mniej więcej znam autorów fantastyki wartych poznania, a tu proszę – ktoś nowy. Udało mi się wypożyczyć w osiedlowej bibliotece.
Już od pierwszych stron lektury narastało we mnie dziiiwne uczucie. Supertajna, Ogólnoświatowa, Ponadrządowa Instytucja do walki z...
Po przeczytaniu autorskiego wstępu, jak to dawno temu *zainspirowała* go gra X, a potem latami (!) mozolnie przerabiał, by *aż tak bardzo* nie przypominało gry Y, powinienem wziąć do serca to ostrzeżenie i od razu dać sobie spokój. Skoro mimo to zacząłem czytać, sam jestem sobie winien.
O ile *ekranizacje* dzieł literackich w rodzaju instrukcji naprawy odkurzacza jeszcze mają sens (pełno ich na Youtube), to kierunek odwrotny - *beletryzacje* gier z kosmicznymi nawalankami w "literaturę" (określenie BARDZO na wyrost) żadnego sensu nie mają i muszą owocować absolutnymi knotami.
Tojza udowadnia to bardzo przekonująco. Dzieło, którego nie udało mi się zmęczyć, tonie w infantylizmie. Jest ko[s]miczne wyłącznie w sposób niezamierzony.
W uniwersum, w którym jakoby lata się między systemami z zawrotnymi prędkościami *podprzestrzennym*, oto nagle "cywilny statek kolonizacyjny" stanął sobie (?) ot, tak gdzieś w kosmosie. Ani chybi tylko po to, by jego nieziemski dowódca mógł beztrosko, z lubością wypić kubek ziemskiej kawy. W podprzestrzeni chyba tak dobrze nie smakuje? Gdy "Oni" wykorzystują właśnie tę (!) chwilę jego słabości do zaskakująco-błyskawicznego, niszczycielskiego ataku, dowódca-kofeinofil rozkazuje natychmiast wypuszczać myśliwce ze wszystkich hangarów! Czyli idyllicznie tkwiący w przestrzeni "cywilny statek kolonizacyjny" (a nie lotniskowiec?) miał hangary pełne zatankowanych i uzbrojonych myśliwców, z pilotami non-stop przesiadującymi w gotowości w kabinach? Ani chybi - jako *asekuracja* - zawsze kiedy dowódca akurat chce się napić ukochanej ziemskiej kawy. Jasne.
W świetle powyższego nie dziwi że tam, gdzie MIAŁA być (zamierzona) lekkość i humor, da się znaleźć jedynie wymęczoną żenadę w stylistyce szkolnego wypracowania. Nie do podrobienia.
Choć można sobie wyobrazić, że grupą docelową pozbawioną odruchu rzucenia tym o ścianę mogliby być nastoletni (8-16?) nałogowi gracze, uwielbiający seryjne rozwalanie łbów kosmicznym potworom ogniem ciągłym ze sraserów, mam wątpliwości, czy warto o nich zabiegać - czy taka grupa cokolwiek czyta?
Bo jeśli chodzi o samego autora, tę wątpliwość wyjaśnił mi następujący fragment:
"Jest napędzany ośmioma zespołami silników impulsowych zasilanych przez reaktory fuzyjne na bazie deuteru. Ma jednak na wyposażeniu też kilka reaktorów termojądrowych, z czego jeden z nich znajduje się na rufie zwanej głownią."
Czyli Tojza nie wie, że to jedno i to samo: fuzja deuteru = reakcja termojądrowa. Byłem przekonany, że zbitkę pojęciową "fuzja termojądrowa" człowiek musi wyczytać i wyoglądać absolutnie WSZĘDZIE. Żeby o takim dość podstawowym fakcie naukowym nigdy się NIE dowiedzieć, trzeba niczego nie czytać ani nie oglądać. Zapewne szkoda było na to czasu, który można przecież poświęcić na granie?
Czujcie się ostrzeżeni.
Po przeczytaniu autorskiego wstępu, jak to dawno temu *zainspirowała* go gra X, a potem latami (!) mozolnie przerabiał, by *aż tak bardzo* nie przypominało gry Y, powinienem wziąć do serca to ostrzeżenie i od razu dać sobie spokój. Skoro mimo to zacząłem czytać, sam jestem sobie winien.
O ile *ekranizacje* dzieł literackich w rodzaju instrukcji naprawy odkurzacza jeszcze...
Książka najpierw mnie zaciekawiła, a potem zgrzytnęła i rozczarowała. Choć nie doczytałem jej nawet do połowy i nie oceniam dobrze, przez ten zaskakujący dysonans trochę się rozpisałem. Za co z góry przepraszam potencjalne ofiary mojej opiniotwórczości. Nie czytajcie dalej!
Zaczyna się jako historia alternatywna. W czasie II Wojny Światowej w Warszawie nie wybucha to drugie powstanie (po pierwszym – w Getcie w 1943 roku). Armia Czerwona zajmuje ją we wrześniu 1944 roku. Ówczesnym młodym konspiratorom przypina się łatkę "spietranego pokolenia", nie darowując, że "nie pogonili Niemców" i "nie powitali Sowietów jak Prawowici Włodarze". No bo wtedy – oczywiście: "Wszystko byłoby inaczej!"
Zbiorową wyobraźnią społeczeństwa, ponownie zniewolonego i upodlonego przez komunizm, owładną dokładnie te hasła, którymi w naszej realnej (znacznie bardziej absurdalnej!) rzeczywistości szermował nietrzeźwiejący alkoholik idiota. Przysłany z Londynu aby powstrzymać (!) Warszawę przed obłędem powstania, a – zamiast tego – krzykiem i podstępem wymuszający rozkaz o jego rozpoczęciu na nieszczęsnym instruktorze jeździeckim, którego chichot historii uczynił (malowanym) dowódcą Armii Krajowej.
W tym widzę najciekawszy i najmocniejszy punkt kreacji Staszewskiego, pomysłowo – niejako "od drugiej strony" – ośmieszającego deliryczne pseudouzasadnienia Powstania (mimo najdobitniejszej falsyfikacji przez samą rzeczywistość – słyszalne przecież do dziś...).
Brak Powstania w 1944 roku prowadzi do "alternatywnego" powojennego Peerelu, który w zasadzie... niczym naprawdę istotnym nie różni się od tego realnego. Zmieniają się tylko detale i szczegóły scenografii. Przez to zaistniałe czy niezaistniałe Powstanie '44 jawi się jako zdarzenie doskonale... nieistotne w naszej historii!
W pierwszym odruchu można się na takie podejście obruszyć. Jak – niezależnie od indywidualnych ocen Powstania – morze ruin zasłane 120-180 tysiącami trupów mieszkańców i popiołem po bezcennym dziedzictwie kulturowym, mogłoby być nieistotne? Ale jest taki nurt historii alternatywnych, uprawiający swego rodzaju "determinizm historyczny", gdzie radykalne zmiany w ważnych punktach historii ostatecznie kończą się jej powrotem w utarte koleiny.
Po zastanowieniu – właściwie dlaczego nie? Polska tak czy owak nieubłaganie przechodziła jako łup wojenny Hitlera do Stalina. Żadne deliryczne rojenia o "suwerennym włodarzowaniu" nie mogły tego zmienić o włos. Gwałcących, rabujących i mordujących ludzi radzieckich w niemieckich mundurach brygady Kamińskiego zastępują gwałcący, rabujący i mordujący (może nie aż_tak masowo) ludzie radzieccy w sowieckich mundurach 1 Frontu Białoruskiego. Kogo nie zabrało Powstanie ani "wyzwolenie", w końcu zabiera wódka, frustracja i beznadzieja.
U Staszewskiego po wojnie Powstanie (tyle, że to... wcześniejsze o rok) też jest obiektem zarówno kultu, jak i zaciętej krytyki, oraz punktem odniesienia w ocenach wojennych postaw. Nawet Pałac Kultury – jako swego rodzaju stempel Stalina: "To moje!" – też stoi w Warszawie. Tylko dalej na północ od tego realnego.
Pomysł jest frapujący. Problem w tym, że... rozwija się, wypala i traci znaczenie już po kilkunastu, góra kilkudziesięciu stronach książki. Jest tego akurat tyle, by wystarczyło na opowiadanie w miesięczniku poświęconym fantastyce.
A Staszewski chciał napisać obszerną powieść obyczajową, rozgrywającą się w gomułkowskim Peerelu lat 50. i 60. O ludziach, którym przetrąciły kręgosłupy, przygięły do ziemi i upodliły pospołu: wojna, ubecja oraz bieda, beznadzieja i brak perspektyw szarej, komunistycznej "małej stabilizacji".
Pisać o czym się żywnie podoba – to święte prawo autora. Ale ja mam z tym problem. A nawet dwa problemy:
Pierwszy jest taki, że "alternatywny" PRL Staszewskiego przestaje być w ogóle alternatywny. Robi się taki sam, najwyżej z minimalnie (zbyt minimalnie – o czym za chwilę) zmienionymi dekoracjami. Cóż z tego, że jego bohaterowie przespacerują się ulicą Wielką, a Pałac Kultury jest na Muranowie?
Przez to początkowy, krótki zarys alternatywnej historii wojny i długa powojenna część obyczajowa stają się całkowicie rozłączne i do niczego sobie nawzajem niepotrzebne.
To kłopot, bo książki zazwyczaj pisze się dla kogoś. Tymczasem czytelnicy fantastycznych historii alternatywnych i czytelnicy naturalistycznych powieści obyczajowych również stanowią – obawiam się – zbiory rozłączne, mające bardzo niewiele wspólnych elementów. Ja takim na pewno nie jestem. Więc dla kogo ta książka?
Z pewnością kompletnie niezamierzoną "alternatywnością" tej powojennej części było dla mnie rzucone mimochodem twierdzenie: "Warszawa to gruncie rzeczy bardzo płaskie miasto." Że co?!
Choć bez Powstania ‘44 nie miałaby (aż tak dużych) kopców – kurhanów grobowych zburzonego świata – Warszawa wciąż pozostałaby miastem charakterystycznie DWUPOZIOMOWYM, przedzielonym – przez całą długość – wyraźną pradolinową skarpą. Tego akurat wybuch/niewybuch Powstania nijak by nie zmienił.
Zmieniłby za to akurat coś istotnego z tym się wiążącego, czego Staszewski (tak jak i topografii Warszawy) kompletnie nie zauważył. A nawet nie rozglądając się po mieście, przecież chyba czytał choćby Prusa czy Grzesiuka? Do wojny to był podział nie tylko topograficzny, ale i cywilizacyjny. Sąsiadujące ze sobą "dolne" i "górne" dzielnice jaskrawo różniły się statusem i zamożnością. Lumpenproletariacko-przemysłowe Powiśle, zrównane z ziemią w wyniku Powstania, po wojnie całkowicie zmieniło charakter na parkowo-mieszkaniowy, paradoksalnie stając się w końcu pożądaną i drogą lokalizacją. Bez Powstania byłoby radykalnie inaczej. Staszewski jednak tego nie dostrzega, zbyt zaabsorbowany społeczno-ekonomicznym antagonizmem na osi Wola-Żoliborz. Bliższa koszula ciału?
Bo – gryzącą ironią – jednym z naprawdę nielicznych miejsc w lewobrzeżnej Warszawie w pobliżu Wisły, gdzie da się (przy pewnym wysiłku...) nie zauważyć jej dwupoziomowości, są okolice Placu Wilsona. Odchodząca od niego ulica Krasińskiego to jedna z naprawdę nielicznych prowadzących do Wisły pozornie płasko, bez łatwo dostrzegalnej stromizny. No i akurat właśnie w tej okolicy koncentruje się życie bohaterów Staszewskiego. I – jak się domyślam – sam mieszka(ł)?
Drugi wielki problem z naturalistyczną, obyczajową częścią powieści, to język. Bohaterowie gomułkowskiego peerelu przełomu lat 50. i 60. XX wieku gadają całkowicie współczesnym językiem obecnych lat 20. XXI wieku. Choć tzw. "literacki" nie zmienił się od tego czasu aż tak bardzo, to młodzieżowo-potoczne slangi i wulgaryzmy, w których lubują się te postacie – już diametralnie.
Autor po pięćdziesiątce nie może nie zdawać sobie z tego sprawy. Więc albo inaczej pisać nie potrafi, albo celuje wyłącznie w młode pokolenie czytelnicze*, nieświadome tego anachronizmu? Tak czy owak, dla czytelników bliskich mu wiekiem, to dysonans drażniący, jak zgrzyt metalu po szkle. I przejaw literackiej tandety, uniemożliwiający wczucie się i "zanurzenie" w powieści.
Powieści opartej na baaardzo dziiiiwnych pomysłach. Jak rozdział stanowiący – ni mniej, ni więcej – treść piosenki Grzesiuka, sprowadzającej się do... pijackiego zbiorowego gwałtu na nietrzeźwej nieletniej. Stop! W fantastyce (jak np. u Taylora) bawią mnie nawiązania do Star Treka (na swój sposób urokliwej bajeczki, którą poznałem w dorosłym wieku). Ale dziękuję za TAKIE nawiązania do "warsiaskiego folkloru" (katowano mnie nim od dzieciństwa). Budzą tylko odruch wymiotny.
Nuda przeplatana obrzydliwością i flashbackami z (aż nazbyt dobrze pamiętanej) beznadziejnej szarzyzny uciążliwego, kolejkowego życia w Peerelu, to niezupełnie to, czego oczekiwałem po tej książce. Dlatego zakończyłem jej czytanie około 150 strony (z 390). Jeśli przez to ominęły mnie jakieś późniejsze rewelacje – trudno.
-------------
* Czyżby docelowa grupa czytelnicza to młodzi miłośnicy historii alternatywnej i Orkiestry z Chmielnej? Jeśli tak, to mam pewne obawy co do jej liczebności. Ale co ja tam wiem...
Książka najpierw mnie zaciekawiła, a potem zgrzytnęła i rozczarowała. Choć nie doczytałem jej nawet do połowy i nie oceniam dobrze, przez ten zaskakujący dysonans trochę się rozpisałem. Za co z góry przepraszam potencjalne ofiary mojej opiniotwórczości. Nie czytajcie dalej!
Zaczyna się jako historia alternatywna. W czasie II Wojny Światowej w Warszawie nie wybucha to...
Niewybaczalny grzech pierworodny tkwi już w punkcie wyjścia tej książki. Ziemianie mieliby dysponować wygodną techniką terraformowania odległych planet w zielone, kwitnące, gotowe do zamieszkania światy ("pod klucz"). Jednak zamiast sprowadzać kolonistów, mieliby na nie zrzucać (i to w osobnych kapsułach - a jakże!) małpy i wirusy "wspomagające" ich szybką ewolucję jako inteligentnych sług/wyznawców swych przyszłych (ale - jak_bardzo przyszłych?) "panów". Seeerio?
Wprost brak mi słów, jak ten pomysł jest bezdennie głupi, anty-logiczny i obraźliwie lekceważący elementarną inteligencję czytelników. Jednak bez tak żałosnej próby wetknięcia palca lewej nogi do prawego ucha, autor nie potrafił *wysnuć* (nomen omen...) swej historyjki o "wspomaganej" ewolucji pajęczej cywilizacji. Tym gorzej dla niej, bo jest jak u Hitchocka - po początkowym "trzęsieniu ziemi" skrajnego nonsensu i tak nie umie jej *snuć* dalej bez dodawania i kumulowania kolejnych warstw idiotyzmów. Jeszcze przed-techniczne pajęczaki *jakby* opanowują inżynierię (wręcz *wirtuozerię*!) genetyczną, z chemicznie tresowanymi mrówkami jako... sekwenserami DNA??? No lito-o-o-ości!
Kompletny brak wiarygodności, niedorzeczne antropomorfizowanie pajęczej cywilizacji (niezdolność oderwania się od schematów) i ciągłe kumulowanie nieprawdopodobnych głupot, w końcu zmusiły mnie do powiedzenia - dość!
Ciągnięta równolegle (w naprzemiennych rozdziałach) historyjka post-apokaliptycznej ludzkiej arki kolonizacyjnej Gilgamesz, bez sensu kręcącej się po kosmosie jak g**** w przeręblu, okazała się równie męcząca i nieciekawa.
W końcu oba wątki znudziły mnie tak samo. Wyłącznie irytując, a niczym nie wynagradzając wysiłku czytania i w efekcie kompletnie zniechęcając do sprawdzenia, co było dalej.
Szkoda czasu i lepszych książek czekających w kolejce na przeczytanie. To wystarczająco potężna porażka, by skreślić Tchaikovskyego z listy czytywanych autorów.
Niewybaczalny grzech pierworodny tkwi już w punkcie wyjścia tej książki. Ziemianie mieliby dysponować wygodną techniką terraformowania odległych planet w zielone, kwitnące, gotowe do zamieszkania światy ("pod klucz"). Jednak zamiast sprowadzać kolonistów, mieliby na nie zrzucać (i to w osobnych kapsułach - a jakże!) małpy i wirusy "wspomagające" ich szybką ewolucję jako...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-12-19
Wśród grafomańskich pisarzy fanatastyki, którym udało się zdobyć "światowy" rozgłos i popularność, można wskazać na przykład takich, którzy mieli coś ciekawego do powiedzenia, ale niezbyt umieli to napisać. Jak choćby Arthur C. Clarke.
Miéville jest dla mnie przykładem odwrotnego problemu: Pisać potrafi dość sprawnie, lecz cóż z tego, skoro nie ma... nic ciekawego do powiedzenia.
Kompletnie nic.
Wśród grafomańskich pisarzy fanatastyki, którym udało się zdobyć "światowy" rozgłos i popularność, można wskazać na przykład takich, którzy mieli coś ciekawego do powiedzenia, ale niezbyt umieli to napisać. Jak choćby Arthur C. Clarke.
Miéville jest dla mnie przykładem odwrotnego problemu: Pisać potrafi dość sprawnie, lecz cóż z tego, skoro nie ma... nic ciekawego do...
Wypożyczyłem tę książkę zaintrygowany zachwytami tutejszych czytelników. Kocham drzewa, uwielbiam wędrówki po lasach. Nie ma nic wspanialszego na świecie! A tu proszę - nagradzana i wychwalana powieść o drzewach właśnie. Co mogło pójść nie tak?
Początek, z opisem zagłady kasztanowców amerykańskich, był bardzo ciekawy. Zauważyłem, że książka jest pisana *ładnie*. *Efektownie* i *ozdobnie*. Ale... W miarę wczytywania się w życiorysy kolejnych postaci, czar zaczął pryskać.
Raz, że po prostu nudne. Gorzej, że postaciom i ich losom brakowało autentyzmu i realizmu. To ironia, jak w tak *proekologicznym* przecież dziele wiało... sztucznością!
Na całego zgrzytnęło przy opisie wypadku loadmastera Pavlicka w powietrzu nad Kambodżą. To już były - proszę Państwa - po prostu bzdety.
Zamiast życia, widziałem ładnie odrobione, ale puste i nieautentyczne scenariusze i scenografie podparte od tyłu deskami. Weźcie to zekranizujcie. Albo przynajmniej wystawcie na Broadwayu? Dajcie za to jak nie Oscara, to choćby Pulitzera...
Zacząłem mieć niedobre skojarzenia z nie mniej och!owaną i ach!owaną - a dla mnie kompletnie niestrawną i odrzucającą - taką słynną książką z chmurami w tytule.
Napisane *ładnie* to chyba jednak niekoniecznie to samo, co napisane *dobrze*.
W końcu złapałem się na tym, że coraz rzadziej zmuszam się do czytania coraz krótszych fragmentów powieści, która przestała mnie interesować. Jeszcze przed dobrnięciem do połowy (s. 242) uznałem, że nie warto się męczyć i dałem za wygraną. No nie zagrało.
Wypożyczyłem tę książkę zaintrygowany zachwytami tutejszych czytelników. Kocham drzewa, uwielbiam wędrówki po lasach. Nie ma nic wspanialszego na świecie! A tu proszę - nagradzana i wychwalana powieść o drzewach właśnie. Co mogło pójść nie tak?
Początek, z opisem zagłady kasztanowców amerykańskich, był bardzo ciekawy. Zauważyłem, że książka jest pisana *ładnie*....
2022-09-25
Książka, napisana w bardzo szczególnym roku 1968, przedstawiała dystopijny świat przyszłości z roku 2010. Brunner chciał to osiągnąć ekstrapolując w przyszłość trendy polityczne, społeczne, ekonomiczne i – przede wszystkim - demograficzne (przeludnienie!) burzliwego i niespokojnego końca lat 60. Szedł za niezwykle modną wtedy "futurologią", która domagała się (jak pewnie mało kto już pamięta) statusu *Poważnej Nauki*. Bezlitośnie wykpiwał to Lem - skądinąd bardziej spełniony wizjoner, choć wypierający się takich ambicji...
Bo - jak to z liniową ekstrapolacją trendów bywa - z jednym się w miarę trafiło, z innym nie bardzo. Do subiektywnej oceny zostaje kwestia, czy prognoza pogody trafiona w 50% (a jednak lało...) to *sukces*, czy nie?
Dla mnie bardziej niestrawny od przewidywań okazał się pomysł poszatkowania i przemieszania niemrawych wątków fabularnych (lub czegoś, co miało za nie uchodzić) mnóstwem mini-rozdzialików mających ilustrować czytelnikowi ten świat przyszłości: *futurystyczne* audycje, reklamy, ogłoszenia, komunikaty władz i... bełkot. Tego ostatniego niestety najwięcej.
W anemicznych i niewciągających wątkach fabularnych (nie doliczyłem się, ile ich było) zapewne o coś chodziło, ale były tak przegadane, nudne, niemrawe i - przede wszystkim - tak nieznośnie pokawałkowane i przytłoczone wspominanym bełkotem, że przeważyło znużenie. Bez żalu i sprawdzania, o co tam miało chodzić, w jednej czwartej tej wyjątkowo nieciekawej książki darowałem sobie dalsze czytanie.
Książka, napisana w bardzo szczególnym roku 1968, przedstawiała dystopijny świat przyszłości z roku 2010. Brunner chciał to osiągnąć ekstrapolując w przyszłość trendy polityczne, społeczne, ekonomiczne i – przede wszystkim - demograficzne (przeludnienie!) burzliwego i niespokojnego końca lat 60. Szedł za niezwykle modną wtedy "futurologią", która domagała się (jak pewnie...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-05-28
Raptowny brak chemii od pierwszego wejrzenia. Już pierwsze dwie strony przekonały mnie całkowicie, jak bardzo to nie moja bajka. Na nich poprzestałem.
Raptowny brak chemii od pierwszego wejrzenia. Już pierwsze dwie strony przekonały mnie całkowicie, jak bardzo to nie moja bajka. Na nich poprzestałem.
Pokaż mimo to
Książka byłaby może ciekawa, gdyby nieudolny tłumacz nie doprowadził jej do stanu kompletnej niestrawności.
Pech chciał, że Tooze posługuje się dość zawiłym, erudycyjnym stylem i złożoną składnią.
A tłumacz nie potrafił w tekście dostrzec zdań, bo zasłaniały mu je wyrazy - parafrazując powiedzenie o lesie i drzewach. Mozolnie (acz niezbyt trafnie) przekładając wyraz-po-wyrazie, tworzył nie-polskie pseudozdania-koszmarki. Oczywiście mają dokładnie po tyle samo wyrazów (trzeba, czy nie trzeba) w tym samym szyku, co w oryginale. Tylko sensu już nie mają...
W pewnym momencie darowałem sobie mękę mozolnego rozgryzania, co tłumok natłumoczył, a o co chodziło autorowi. Może kiedyś wpadnie mi w ręce ta książka w oryginale i nie trzeba się będzie tak męczyć.
Książka byłaby może ciekawa, gdyby nieudolny tłumacz nie doprowadził jej do stanu kompletnej niestrawności.
Pech chciał, że Tooze posługuje się dość zawiłym, erudycyjnym stylem i złożoną składnią.
A tłumacz nie potrafił w tekście dostrzec zdań, bo zasłaniały mu je wyrazy - parafrazując powiedzenie o lesie i drzewach. Mozolnie (acz niezbyt trafnie) przekładając...
Baxter wyraźnie pozazdrościł Poulowi Andersonowi gości z mieczami i w zbrojach na statkach kosmicznych ("Podniebna Krucjata" – serdecznie polecam – perełka!). Ale jego absurdalnie "zakonserwowane" cywilizacyjnie Kosmiczne Imperium Rzymskie zabija nie tyle mieczami, co głupotą.
Bo rwące i liczne Strumienie Nosensów, które (wraz z nudą) wypełniały bez reszty część pierwszą – Proxima, tu połączyły się w jeden wielki Ocean Głupoty. Bezbrzeżnej. Radosne pląsy na grobie elementarnego sensu i logiki. Nie zdzierżyłem i dałem sobie spokój z tą książką.
I daję sobie spokój z ponawianymi od dwudziestu pięciu już lat (jak właśnie się zorientowałem) kontaktami z prozą Stephena Baxtera. Dokładnie przed ćwierćwieczem zacząłem od – dziiiiwnych, ale jakoś tam intrygujących – "Statków Czasu". A potem było już przeważnie gorzej, albo i całkiem źle. Do absolutnej niestrawności włącznie – "Masakra ludzkości" (czytelników?). Nawet, jeśli ktoś toto zmęczył, musiał sobie zadać pytanie: Po co?
"Znany pisarz", to jednak nie zawsze to samo, co "dobry pisarz".
Baxter wyraźnie pozazdrościł Poulowi Andersonowi gości z mieczami i w zbrojach na statkach kosmicznych ("Podniebna Krucjata" – serdecznie polecam – perełka!). Ale jego absurdalnie "zakonserwowane" cywilizacyjnie Kosmiczne Imperium Rzymskie zabija nie tyle mieczami, co głupotą.
Bo rwące i liczne Strumienie Nosensów, które (wraz z nudą) wypełniały bez reszty część pierwszą –...
Dałem się złapać na lep historii alternatywnej z cyklu: Po śmierci Hitlera, Rzeszy udaje się przetrwać wojnę i zachować zdobycze terytorialne. Po czym usiłuje się *jakby ucywilizować*...
Pomysł "stary jak świat", ale naprawdę dobrej realizacji do tej pory nie widziałem (Dick, Harris i inni rozczarowali). A tu jest jeszcze słabiej od niewysokiej przeciętnej.
Do wątku historii alternatywnej – ni w pięć, ni w dziewięć – próbuje się przykleić wątek fantastyczno-naukowy. Z teleportacją w czasie i przestrzeni, tajnym bazami, tajnymi organizacjami i tajnymi gadżetami. Od tego zabiegu bolą zęby, a ciekawiej nie robi się ani trochę.
Książka jest chyba przeznaczona dla młodzieży. Na to wydaje się wskazywać styl pisania (jak ze szkolnego wypracowania) i objaśnianie wszystkiego.
Zamordyzm i wymiar [nie]sprawiedliwości "wyleniałej" powojennej Rzeszy wykazuje nieprzypadkowe podobieństwa do pisowskiej "IV RP". Autorzy próbują łopatologiczne wyjaśnić młodemu czytelnikowi zło, niesprawiedliwość, korupcję i nieefektywność, nierozerwalnie towarzyszące autorytaryzmom. Świetnie! Tylko, że... sami palą swoją narrację piramidalnym bzdetem (w przypisie): "choć są wyjątki. Rosnąca potęga Chin jest tu dobrym przykładem." Otóż nie – Chiny nie są żadnym "wyjątkiem", tylko kolejnym jaskrawym potwierdzeniem zasady. Jak dla mnie, w tym miejscu cała wzniosła dydaktyka poszła się stosunkować.
A ponieważ do tego miejsca fabuła była przeraźliwie i niezmiennie nudna i niewciągająca, dalsze czytanie tej książki darowałem sobie bez żalu.
Dałem się złapać na lep historii alternatywnej z cyklu: Po śmierci Hitlera, Rzeszy udaje się przetrwać wojnę i zachować zdobycze terytorialne. Po czym usiłuje się *jakby ucywilizować*...
Pomysł "stary jak świat", ale naprawdę dobrej realizacji do tej pory nie widziałem (Dick, Harris i inni rozczarowali). A tu jest jeszcze słabiej od niewysokiej przeciętnej.
Do wątku...
2016-12-02
2021-11-03
Już sam tytuł niesie rozczarowanie. Wbrew niemu, Allan Karlsson, uciekając przez okno domu starców w dniu setnych urodzin, *znika* tylko z punktu widzenia opiekunów i władz, ale nie czytelnika. Dla niego dopiero otwiera kolejną – kryminalną – kartę długiego żywota. Od tego momentu męczy nas w dwóch naprzemiennych liniach czasu: retrospektywie stulecia swego życia (1905-2005) i bieżących wydarzeniach z maja 2005.
Jeden z tutejszych przedmówców już wskazał oczywiste, amerykańsko-duńskie źródła inspiracji szwedzkiego autora, trafnie określając to jako: "Forrest Gump w Gangu Olsena".
Pomysł na życiorys, zerżnięty z Gumpa, nie jest ani trochę tak lotny i zabawny, za to o wiele bardziej infantylny. Strasznie tandetna podróbka.
A jeśli chodzi o kryminalno-pościgową akcję toczącą się już w obecnym stuleciu, to w dzieciństwie – owszem – bardzo lubiłem filmy z serii Gang Olsena. Ale od tego czasu trochę dorosłem. A nawet jakby się zestarzałem. I głupawe, slapstickowe gagi chyba już tak mnie nie bawią.
Ledwie kilka zabawnych tekstów nie rekompensowało nudy i narastającego z każdą stroną rozczarowania, więc po jednej trzeciej książki dałem sobie z nią spokój.
"Światową popularność" zawdzięcza chyba ogromnemu zapotrzebowaniu na literaturę nie stawiającą przesadnych wymagań szarym komórkom czytelników (a coraz częściej słuchaczy audiobooków).
Już sam tytuł niesie rozczarowanie. Wbrew niemu, Allan Karlsson, uciekając przez okno domu starców w dniu setnych urodzin, *znika* tylko z punktu widzenia opiekunów i władz, ale nie czytelnika. Dla niego dopiero otwiera kolejną – kryminalną – kartę długiego żywota. Od tego momentu męczy nas w dwóch naprzemiennych liniach czasu: retrospektywie stulecia swego życia...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-02-12
Ramotka.
Choć nie jestem fanem gatunku, znam takich jego klasyków, jak Lovecraft czy Grabiński. Zachęcony rekomendacją Lema, zdecydowałem się zaznajomić z kolejnym.
Z tej trójki, zdecydowanie najwyżej oceniam naszego rodzimego Grabińskiego. On przynajmniej miewał dość oryginalne pomysły, gdzie upchnąć niesamowitość i grozę.
Lovecraft dosłownie powala głupotą i co najwyżej niezamierzenie śmieszy (serial HBO z jego nazwiskiem w tytule – też).
Co do Jamesa – wśród bytów zaludniających jego opowieści (oprócz konwencjonalnego zestawu straszydeł i upiorów) występują dwa odrębne gatunki istot: a) "wierni", "poczciwi" służący; b) "dystyngowani", "szacowni" profesorowie uniwersyteccy czy ziemianie na włościach. Ich wzajemne relacje najlepiej oddaje cytat:
"czekała ich niespodzianka. Pierwsze, co ujrzeli, to grawiurę opartą o stos książek, tak jak ją zostawili, ale naprzeciw niej siedział w krześle Williamsa jego służący, wpatrujący się w nią z nie ukrywanym przerażeniem. Jak mogło się to stać? Pan Filcher (nazwisko autentyczne) był wypróbowanym starym służącym, miał wzorową reputację, jego zachowanie stawiano na wzór nie tylko w tym college'u, lecz i w sąsiednich. Było to wprost nieprawdopodobne, by zasiadł przy biurku swego profesora i okazywał zainteresowanie meblami profesora lub sztychami."
Czyli dla autora służący "mający czelność" oglądać grafiki pozostawione w gabinecie "pana", był tak niepojętym zjawiskiem, jak pies mówiący i chodzący na dwóch nogach (to, nota bene, całkiem inna historia, pióra bez porównania lepszego pisarza...). Nie dziwota, że kilka lat wcześniej inny Anglik zrobił z tych "istot" Morloków i Elojów, a później jeszcze inny – Epsilony i Alfy.
Jeśli cokolwiek w świecie, pisarstwie i w głowie M.R. Jamesa (który miał wkrótce zostać rektorem Cambridge i Eaton!) mogło wywołać we mnie dreszcze – to najprędzej to.
Edwardiańska Belle Époque, w której pisał swoje opowiadania i robił modelową karierę uniwersytecką, uchodzi za "złotą erę" pokoju, szybkiego wzrostu gospodarczego i ogromnego postępu naukowo-technicznego. To prawda, ale gdy trafia się taki migawkowy przebłysk jej ciemnej strony, jakby trochę mniej żal, że już kilka lat później ten skostniały świat zaczął sypać się w gruzy w okopach pod Ypres i Cambrai.
Wracając do opowiadań: Ton i sposób prowadzenia opowieści jest zupełnie już archaiczny. A największa "straszność" u Jamesa jest taka, że po prostu strasznie... nudzi! Niczym nie zaskakuje. Przebrnąłem przez kilka sztampowych, banalnych do bólu historyjek, ale męczenie tego do końca okazało się ponad moje siły. Tu trzeba naprawdę hardkorowego wielbiciela gatunku.
Ramotka.
Choć nie jestem fanem gatunku, znam takich jego klasyków, jak Lovecraft czy Grabiński. Zachęcony rekomendacją Lema, zdecydowałem się zaznajomić z kolejnym.
Z tej trójki, zdecydowanie najwyżej oceniam naszego rodzimego Grabińskiego. On przynajmniej miewał dość oryginalne pomysły, gdzie upchnąć niesamowitość i grozę.
Lovecraft dosłownie powala głupotą i co...
Przez pierwszą książkę z tego cyklu przebrnąłem z trudem. Największym problemem był dla mnie język. Nieznośnie drętwy, żeby nie powiedzieć - "drewniany". To chyba nie do uniknięcia w tłumaczeniu-z-tłumaczenia, jakie zaserwował nam wydawca: z chińskiego na angielski i dopiero z angielskiego na polski. Jeśli oryginał miał jakieś walory literackie (a miał?), to przecedzone przez dwóch tłumaczy, zniknęły bez śladu. Zostało twarde, toporne drewno. Kilka wątków było prawie-ciekawych: czasy rewolucji kulturalnej, symulacja trisolarna. Ale tylko prawie. Reszta była całkiem niewciągającą nudą. Toteż odłożywszy tamten tom po przeczytaniu, dałem sobie spokój. Dopiero po upływie dwóch lat, nie bardzo mając pomysł, co wypożyczyć z biblioteki, wziąłem na próbę drugi. Bo może będzie lepiej? Niestety – nie jest ani trochę. Tłumaczenie chyba jeszcze toporniejsze. Męka! Kiedy dobrnąłem do peanów nad przywódcą Wenezueli, który doprowadził ją do komunistycznego „rozkwitu” (bardzo ponury żart, Panie Liu), a potem narady oficerów politycznych nowych sił kosmicznych, którzy głowią się, jak skutecznie „podnosić świadomość polityczną” i „zwalczać defetyzm” wśród swoich biednych podwładnych, powiedziałem - dosyć! I zatrzasnąłem toto z hukiem - raz na zawsze. System wszechwładnych oficerów politycznych, wtrącających się we wszystkie aspekty dowodzenia, panował w NA PEWNO najbardziej nieudolnych w całej historii wojskowości Armiach Czerwonych dwóch krajów (ZSRR i Chin). Te armie wszelkie „zwycięstwa” uzyskiwały metodą zasypywania wroga zwałami trupów własnych żołnierzy i topienia go w rzekach swojej własnej krwi. Jeśli tacy „wodzowie” mieliby poprowadzić walkę z najazdem kosmitów, to mamy przerąbane i techniczne detale już mnie nie interesują. Ponieważ poprzednia część była jakby z lekka krytyczna wobec zdziczenia czasów Przewodniczącego Mao i despotyzmu w ogólności, w międzyczasie coś musiało się zmienić w pisarzu lub... wokół niego. Zgaduję, że po wielkim sukcesie pierwszego tomu, pisząc drugi, Pan Liu, nie mniej niż rosnącymi na koncie juanami z honorariów, mógł (lub musiał?) być zainteresowany rosnącymi na koncie Punktami Społecznymi za prawomyślność. To bardziej przerażające, niż najazd Trisolarian za czterysta lat...
Przez pierwszą książkę z tego cyklu przebrnąłem z trudem. Największym problemem był dla mnie język. Nieznośnie drętwy, żeby nie powiedzieć - "drewniany". To chyba nie do uniknięcia w tłumaczeniu-z-tłumaczenia, jakie zaserwował nam wydawca: z chińskiego na angielski i dopiero z angielskiego na polski. Jeśli oryginał miał jakieś walory literackie (a miał?), to przecedzone...
więcej Pokaż mimo to