-
ArtykułyCi bohaterowie nie powinni trafić na ekrany? O nie zawsze udanych wcieleniach postaci z książekAnna Sierant12
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 24 maja 2024LubimyCzytać413
-
Artykuły„Zabójcza koniunkcja”, czyli Krzysztof Beśka i Stanisław Berg razem po raz siódmyRemigiusz Koziński1
-
ArtykułyCzy to może być zabawna historia?Dominika0
Biblioteczka
2002
Zwiedziony krótkim opisem, wziąłem to do ręki w poszukiwaniu nowego, błyskotliwego fantasy humorystycznego. Miałem nadzieję na choćby odległe echo twórczości nieodżałowanej pamięci Terry'ego Pratchetta.
Nie mogłem się bardziej pomylić.
W reakcji na wzbierającą falę powodziową takich dzieł ukuto nowy termin gatunkowy: "Romantasy" (patrz Plebiscyt Książka Roku 2023). Ktoś jeszcze się zastanawia czemu w Lubimy Czytać, po wybraniu z listy gatunków: "fantasy, science fiction", co trzecia okładka przedstawia Nagie Torsy? Marzyłoby się to rozdzielić od (utrzymującej się jeszcze gdzieniegdzie...) *beztorsowej* twórczości SF/F - niebacznemu czytelnikowi należy się przecież uczciwe ostrzeżenie...
Monotematyczność i monotonia treści jest wręcz niewiarygodna - *symfonia* na jednej strunie. Kawałku sznurka?
Humor. Humor? Jak śmiech puszczany z nagrania w amerykańskich sitcomach z dolnej półki - niezawodny wyzwalacz odruchu bezwarunkowego Grupy Docelowej: "Teraz macie rechotać, kretyni!"
To coś beztrosko, bezgranicznie głupiutkiego. Wygasza wszelkie procesy myślowe do idealnie płaskich linii na encefalogramie. Nastolatki odczuwające dyskomfort, niepokój czy panikę wobec nieoczekiwanych przejawów myślenia, pojawiających się znienacka w procesie dorastania, lekturą Maehrer mogą je skutecznie zastopować. Buzujące procesy hormonalne pozostawiając nietknięte.
Te zachwycające się Shustermanem powinny być wręcz wniebowzięte, bo tu *nienawiłość* pomiędzy parą bohaterów jest co najmniej jeszcze po dwakroć (wielokroć?) głupsza, niż u Kosiarzy. Aż ciężko uwierzyć, że to w ogóle technicznie wykonalne...
Jako, że omyłkowo zabłąkałem się w ewidentnie nieswoje regiony i klimaty literatury, powstrzymam się od wystawiania oceny punktowej. Choć chyba nietrudno zgadnąć, na którym końcu skali by się znalazła...
Zwiedziony krótkim opisem, wziąłem to do ręki w poszukiwaniu nowego, błyskotliwego fantasy humorystycznego. Miałem nadzieję na choćby odległe echo twórczości nieodżałowanej pamięci Terry'ego Pratchetta.
Nie mogłem się bardziej pomylić.
W reakcji na wzbierającą falę powodziową takich dzieł ukuto nowy termin gatunkowy: "Romantasy" (patrz Plebiscyt Książka Roku 2023). Ktoś...
Dobrnąłem do 106 strony (z 570!). Odrzuciły mnie na równi:
Powierzchowna warstwa fabularna, w której toczyły się nieustające, gorączkowe zmagania wykreowanych przez miasto Nowy Jork quasi-super-bohaterów ze złowrogimi "onymi". W nieustającej gonitwie, dramatycznym pośpiechu i wstrzymanym głębokim wdechu. Sto takich stron porządnie znużyło, a nie potrafiło zainteresować ani wciągnąć.
Płytkie "drugie dno" (po prostu - dno?) tej walki: To "epickie" zmagania z... białymi. Ni mniej, ni więcej. "Pozytywni" (używając amerykańskiej terminologii - "nie-kaukascy") bohaterowie mieli za "onego" przeciwnika białych (monstrualnych...) policjantów, białe (nieziemskie...) macki/czółki/pędy i - w końcu - główną (wredną...) emanację złowrogiego, nieziemskiego "onego" - "Kobietę w Bieli".
Nie mam wątpliwości, że to tylko obłudna maska nazewnicza dla drażniącej znękany umysł Jemisin... białej kobiety. Po prostu. A wątpliwości nie mam dlatego, że po tych stu stronach lektury skrystalizował mi się uderzający wniosek: "Kurcze - przecież to jest paskudnie rasistowska książka!". Co gorsza, skrajnie prymitywnie propagandowa.
Zaskoczony tym spostrzeżeniem, dopiero wtedy zacząłem sprawdzać, kim jest Nora Keita Jemisin. Okrzyknięta *ikoną* BLM, *wzorem* "antyrasizmu" (!!!) itd., w opiniotwórczych kręgach plemienia *Jasnej Strony Mocy* postawiona ponad wszelką krytyką - wolno tylko wychwalać i podziwiać.
Ale obrócenie strzałki nienawiści o 180° z: "kolorowi są be" na: "biali są be" to nie żaden "antyrasizm", tylko wciąż rasizm. Całą gębą. Co z tego, że z lustrzano-odwróconym obiektem hejtu? To "walka z rasizmem" metodą zjadania ludożerców. Starą jak świat...
Nie jestem Amerykaninem, nie należę do plemion tamtejszej wojny kulturowej (mamy przecież swoją...). Nie lubię, gdy *opiniotwórcy* próbują mi wmawiać, że mam widzieć to, co *należy* (?), zamiast tego, co widzę naprawdę. A widzę, że Jemisin jest ofiarą swoich fobii, obsesji i nienawiści. Dokładnie tak samo, jak wojujący po przeciwnej stronie kulturowej barykady antyszczepionko- Trumpo- Putino- QAnono- biało-supremacyjni foliarze.
Jeśli to między takimi ludźmi, mającymi tylko_tyle w głowach, ma się toczyć "walka o Duszę Ameryki", to ta dusza chyba nigdy nie wyjdzie z czyśćca.
Dobrnąłem do 106 strony (z 570!). Odrzuciły mnie na równi:
Powierzchowna warstwa fabularna, w której toczyły się nieustające, gorączkowe zmagania wykreowanych przez miasto Nowy Jork quasi-super-bohaterów ze złowrogimi "onymi". W nieustającej gonitwie, dramatycznym pośpiechu i wstrzymanym głębokim wdechu. Sto takich stron porządnie znużyło, a nie potrafiło zainteresować ani...
2020-05-26
Moje drugie i ostatnie podejście do twórczości Krzysztofa Piskorskiego. Udało mi się dobrnąć do setnej strony (żeby nie było, że się nie starałem). Ale ostatecznie i definitywnie nie udało mi się jej docenić ani polubić.
Na jedyny plus trzeba przyznać, że od debiutanckiej "Zadry" znacznie poprawił się styl zdania i akapitu. Już nie kojarzy się z nieporadnością szkolnego wypracowania, czy wręcz "humoru z zeszytów".
Niestety, już w pierwszych stu stronach udało się pomieścić tyle innych grzechów śmiertelnych złej pisaniny, że starczyłoby ich na opasłą encyklopedię.
Wtórność: Para-iberyjski świat i główny bohater ("najlepszy" i... najmniej znany (!) szermierz-awanturnik bez grosza) są smętnymi popłuczynami Kapitana Alatriste Arturo Pereza-Reverte. Bez ikry ni głębi.
Brak elementarnego sensu i pomysłu, jak wybrnąć z własnych, piramidalnych bzdur: Nie jest tak – wbrew temu, co się wydawało autorowi – że formuła fantasy przełknie absolutnie KAŻDY bzdet, jaki tylko się komuś zamajaczy. Można tworzyć przedziwne światy, ale powinny one być choć trochę logiczne i SPÓJNE. Świat, w którym zetknięcie się słonecznych cieni dwóch żywych istot jest dla nich "śmiertelnym zagrożeniem"??? No błagam! Dlaczego mieszkańcy nie są wampirami, wychodzącymi z ciemnych krypt tylko nocą? Takim idiotyzmem MUSI się strzelać we własną stopę – ogniem ciągłym:
"Na brzegu widać było kilka lektyk" (w słoneczny poranek) – chyba z baaardzo długimi drągami dla tragarzy..?
"i paru szlachciców w otoczeniu sług i zbrojnych kawalerów" – to "otoczenie" musiało tworzyć jakiś bardzo szeroki i luźny krąg wokół każdego? A może prościutki karny szereg, zawsze ustawiający się na baczność prostopadle do słońca? Wystarczył kilkudziesięcio- czy kilkusetmetrowy?
Próbowałem sobie wyobrazić, jak taki sztywny szereg musiałby się gorączkowo przemieszczać, próbując nadążyć za ruchami "centralnego szlachcica" i nie łamiąc szyku (nieuchronnie wpadając na mury, drzewa i budynki). Szpaler energicznie i równo przebierający nogami, jak tancerki kankana, mógłby być zabawniejszy, niż wodewil w stylu "Hitler on Ice"...
To zaledwie dwudziesta czwarta strona. Dalej jest tak co chwila i na każdym kroku.
Żałosne głupotki: Uczony, w nagłym ataku gorączkowego pośpiechu, posyła do swego przyjaciela córkę z "super-r-r-r-pilną", "super-r-r-r-tajną" i " super-r-r-r-ważną" informacją. Odbywa się to tak, że jeszcze tego dnia, o głośno przedyskutowanej "super-r-r-r..." dowiaduje się całe miasto. I cóż z tego, skoro jedyną różnicą jest zamieszanie powodowane przez nadmiar gawiedzi, a chodzi o... publiczną (!) prezentację odkrycia, którego uczony dokonał... dawno temu!?
Raz się przytrafiło? Miało być śmiesznie? Nie, bo ledwie kilka stron dalej, znowu to samo – o kolejnym "super-r-r-r-tajnym" i " super-r-r-r-niebezpiecznym" spotkaniu (o północy..!) "spiskowcy" od siedmiu boleści gardłują na całą karczmę. Że też nasłuchującemu zza odległego stołu "tajemniczemu szpiegowi" nie zapisali szczegółów na kartce?
Jak już wspominałem w recenzji "Zadry" – mało kto lubi czytać książki o głupich ludziach, robiących głupie rzeczy. Nabrałem niedobrego, ale mocno ugruntowanego przekonania, że Piskorski o żadnych innych pisać nie chce lub nie potrafi.
Moje drugie i ostatnie podejście do twórczości Krzysztofa Piskorskiego. Udało mi się dobrnąć do setnej strony (żeby nie było, że się nie starałem). Ale ostatecznie i definitywnie nie udało mi się jej docenić ani polubić.
Na jedyny plus trzeba przyznać, że od debiutanckiej "Zadry" znacznie poprawił się styl zdania i akapitu. Już nie kojarzy się z nieporadnością szkolnego...
2021-01-24
Czegoś tu o wiele za dużo, czegoś dotkliwie brakuje.
Dekoracje po trochu z Tolkiena, Pratchetta, Sapkowskiego i wielu innych. Jakby umagiczniony steampunk zderzony z jakby Śródziemiem. Jakby druga połowa dziewiętnastego wieku, tyle że pełna krasnoludów, niziołków, elfów, orków i kogo tam jeszcze. Tylko... właściwie po co? Jakby Straż Ankh-Morpork, ale kompletnie bez humoru.
Żeby nie było, że zarzucam naśladownictwo – zapożyczone są tylko nazwy, fragmenty scenografii i nic więcej. Przed próbami sklejania, te wydzieranki gruntownie wyprano ze wszystkiego, co u... *budzących skojarzenia* autorów stanowiło o wartości ich pisarstwa. Po Gajku spłynęło bez zrozumienia i nie zostawiło śladu.
Ten collage jest marnie posklejany i słabo trzyma się kupy. Przez kolejne strony brnie się z mozołem, bez satysfakcji.
Książka reklamowana jako "kryminał", w trzech czwartych składa się z historyjek – łolaboga – szpiegowskich. Sekrety, Tajne Plany, Spiski i Intrygi wywiadów, bezwzględne, cyniczne "Służby" itd. Jak z kiepskiej rosyjskiej pulpy literackiej – bo to ich najbardziej kręci taka szpiegomania. Dyryguje tym wszystkim niewymieniony w tytule, ani w okładkowych streszczeniach, *arcyszpieg*. "Tytułowym bohaterom" pozostawia role użytecznych, acz praktycznie bezwolnych idiotów, mogących jedynie bezsilnie zżymać się na jego działania. Niewielka strata, bo obaj są drętwi i nieprzekonujący. Nałóg nieustannego hamletyzowania co kilkanaście stron nie poprawia obrazu.
Akcja, powtarzalna jak czkawka, polega na tym, że jeden detektyw nieustannie ładuje się w niebezpieczne sytuacje bez wyjścia, ale kiedy już-już ma zginąć marnie, w każdej z kolejnych Najostatniejszych Chwil wciąż i wciąż wkracza "kawaleria" (drugi detektyw) ratując z opresji. Zjawia się niewytłumaczenie (Deus ex Machina), ponieważ autor nie zastanawia się, jakiej wiedzy NIE MOGĄ mieć jego postacie w danym momencie. Na przykład detektyw znajduje trupy i *od pierwszego wejrzenia* "wie" kim jest jedna z ofiar, mimo, że nigdy jej nie widział, a wcześniej słyszał tylko nazwisko – wśród wielu innych podejrzanych, mogących mieć związek z interesującą go sprawą. Drugi detektyw przerywa rozmowę, by po kilku stronach prowadzić ją dalej, tylko że już z... innym rozmówcą. Czyżby ów przekartkował opowiadanie i doczytał, o czym tamci rozmawiali wcześniej?
"Rozwiązania zagadek" sprowadzają się do pospiesznych tłumaczeń, że ktoś tam zabił jakoś tam zaczarowując kogoś lub coś – a zresztą nieważne – jedziemy z następnym opowiadaniem.
Imiona i nazwiska postaci przedstawianych jako szczególnie odrażające, mają prymitywnie rasistowskie konotacje. Ni stąd ni zowąd, pojawia się pean na cześć... eugeniki. Niziołek czy naziołek – za kolejne próbki twórczości dziękuję.
Czegoś tu o wiele za dużo, czegoś dotkliwie brakuje.
Dekoracje po trochu z Tolkiena, Pratchetta, Sapkowskiego i wielu innych. Jakby umagiczniony steampunk zderzony z jakby Śródziemiem. Jakby druga połowa dziewiętnastego wieku, tyle że pełna krasnoludów, niziołków, elfów, orków i kogo tam jeszcze. Tylko... właściwie po co? Jakby Straż Ankh-Morpork, ale kompletnie bez...
1992
To musiało być tak, że grafomanowi strzelały do głowy jakieś pojedyncze, oderwane scenki, które z lubością sobie zapisywał i rozpisywał:
Coś o spotkaniu po latach rozdzielonych rosyjskich braci, jednego "dobrego", drugiego "złego" (tylko po co?).
A to coś o dr-r-r-ramatycznych perypetiach zestrzelonego za linią frontu, "popiątnego" (© Lem) polsko-rosyjsko-amerykańsko... (pozaziemskiego?) agenta. Tak super-ważnego i super-tajnego, że ach! (tylko właściwie dlaczego?)
Albo coś o rosyjskim żołnierzu, chyba cierpiącym na "paradoks dziadka" (coś jakby)? Wplątywanym w arcy-złowrogi, arcy-tajny i ultra-pokrętny spisek. Co najmniej: KGB-owsko-islamistyczno-diaboliczno-kosmiczny (a może jeszcze jakiś?). Litości...
I jeszcze kilka w tym stylu, znikąd i do niczego nie prowadzących. Szkoda nawet zachodu na ich wspominanie. Byle więcej strzelanek, rozbryzgujących się mózgów i podstępnych knowań.
Postacie i dialogi grubo ciosane w drewnie, scenki już wewnętrznie pozbawione sensu i treści, urywane na niczym.
Gryzmolił je sobie w przekonaniu, że potem jakoś tam poskleja w powieść. Niestety - gdy już nagryzmolił, to w żaden logiczny sposób posklejać nie umiał. Po wrzuceniu do worka ze wspólnym tytułem, mającym sugerować, że to (chyba) jednak powieść (?), nie zachowują nawet śladowego wspólnego sensu ni fabuły.
Próby rozmycia tej oczywistości obejmowały:
Poszatkowanie podtytułami sugerującymi rozpiętość w czasie: "2015", "2037", "2038" itd. "No wicie - bo taka zawiła i skomplikowana chronologicznie." Taaa... Grupowanie i cyferki mogły być dowolne.
Podkręcenie banalnego bełkotu w deliryczny bełkot do kwadratu - wstawkami o... skrycie knujących nadludzkich kosmitach (Taaak!). "No wicie - MOŻE SIĘ WYDAWAĆ, że to za grosz ni ma sensu - wcale nie przez grafomański bełkot, tylko przez *subtelne* intrygi bezcielesnych kosmitów tak zaawansowanych w rozwoju, że nie dacie rady pojąć, o co im chodzi!"
No i faktycznie - nie damy. Dno.
To musiało być tak, że grafomanowi strzelały do głowy jakieś pojedyncze, oderwane scenki, które z lubością sobie zapisywał i rozpisywał:
Coś o spotkaniu po latach rozdzielonych rosyjskich braci, jednego "dobrego", drugiego "złego" (tylko po co?).
A to coś o dr-r-r-ramatycznych perypetiach zestrzelonego za linią frontu, "popiątnego" (© Lem) polsko-rosyjsko-amerykańsko......
Mimowolna literacka podróż "re-sentymentalna" do peerelowskich lat osiemdziesiątych XX w. W nieskończenie smętnej, szarej beznadziei i degrengoladzie jaruzelszczyzny zaistniało coś takiego, jak "wyrób czekoladopodobny". Niestety, powstawały też "wyroby fantastykopodobne". To jeden z ich zbiorów.
Literatura marna na każdym poziomie: stylu (szkolne wypracowanie gryzmolone na sękatym drewnie), postaci (manekiny), sensu i logiki fabuły (nieistniejące, ewentualnie *silnie ujemne*), niekompetencji technicznej (silos rakietowy według blondynki) itd. Gigantyczne dziury fabularne obficie zapychane metafizyczną papką, zmieniającą te opowiaski w ocean nonsensu.
Jak kiepski dla polskiej SF musiał być rok 1985, skoro jedno z nieporozumień tego tomu okrzyknięte zostało wówczas "opowiadaniem roku"?
Ciężko uwierzyć, że na radosną pisaninę o broni masowego rażenia, rakietach międzykontynentalnych, silosach i tym podobnych porwał się "inżynier ochrony środowiska", bez elementarnej wiedzy o technice wojskowej. Ani jakiejkolwiek technice. Tudzież geometrii czy jednostkach miar. Nie rozumiejący znaczenia nawet takich słów, jak "taktyczny" czy "sferyczny". Strona techniczna aż mdli.
No, ale takie to były czasy wszechogarniającej bylejakości i smętnej chałtury. Nie-dzięki za przypomnienie. Nie zmęczyłem do końca - szkoda czasu.
Mimowolna literacka podróż "re-sentymentalna" do peerelowskich lat osiemdziesiątych XX w. W nieskończenie smętnej, szarej beznadziei i degrengoladzie jaruzelszczyzny zaistniało coś takiego, jak "wyrób czekoladopodobny". Niestety, powstawały też "wyroby fantastykopodobne". To jeden z ich zbiorów.
Literatura marna na każdym poziomie: stylu (szkolne wypracowanie gryzmolone na...
2018-01-01
Listy bestsellerów wydawniczych z kategorii Fantastyka podpowiedziały mi nazwisko Riddle. Wydawało mi się, że mniej więcej znam autorów fantastyki wartych poznania, a tu proszę – ktoś nowy. Udało mi się wypożyczyć w osiedlowej bibliotece.
Już od pierwszych stron lektury narastało we mnie dziiiwne uczucie. Supertajna, Ogólnoświatowa, Ponadrządowa Instytucja do walki z terrorem? CAŁY światowy terroryzm dziełem jeszcze bardziej Supertajnej, jeszcze bardziej Ogólnoświatowej Złowrogiej Organizacji?
Serio?
Przy opisie spotkania wszystkich analityków Organizacji, uczucie odrealnienia narastało. Czy to ze mną, czy z tą książką coś jest BARDZO mocno nie tak?
Miarka się przebrała, gdy przeczytałem, dlaczego Informator przekazał Ostrzeżenie zapisane Szyfrem (bo ONI go Śledzą i gdyby zapisał je Otwartym Tekstem, to już by Zaatakowali, a dzięki Szyfrowi sądzą, że jeszcze Nie Wiemy O Co Chodzi – więc na razie nie Atakują...).
No błagam! To jednak nie jakiś wyrafinowany pastisz odmóżdżonej literatury dla bezmózgów – to miało być na poważnie!
Lektura recenzji w niniejszej witrynie upewniła mnie, że dalej poziom horrendalnej głupoty już tylko narasta. Choć trudno uwierzyć, że to jeszcze możliwe. Swoją przygodę z twórczością A.G. Riddle zakończyłem więc raz na zawsze na stronie 76. I to było i tak o 100 stron za daleko...
To jest bestseller. Jak dobrze, że tylko to wypożyczyłem, zamiast kupować!
Drodzy Czytelnicy – Jeśli chcecie się przekonać, jak mądra, głęboka i trafnie przewidująca może być fantastyka, przeczytajcie "Wizję lokalną" Lema. I w ogóle Lema.
Jeśli chcecie się przekonać, jak może być pełna wyrafinowanej wyobraźni i doskonała literacko, przeczytajcie "Cień kata" Wolfe.
Jeśli chcecie rozwoju ziemskiej nauki i filozofii w nieziemskiej scenerii, opisanego z uwielbieniem i ironicznym przymrużeniem oka jednocześnie, przeczytajcie "Peanatema" Stephensona.
Jeśli chcecie Space Opery pełnej rozmachu i bezbrzeżnych przestrzeni, przeczytajcie "Pierścień" Nivena.
Jeśli chcecie się przekonać, że Science Fiction może być równie interesujące dla kobiet i dla mężczyzn, przeczytajcie "Strzępy honoru" McMaster Bujold.
Tylko nie marnujcie czasu na czytanie tego potwornego, bezmózgiego chłamu.
Listy bestsellerów wydawniczych z kategorii Fantastyka podpowiedziały mi nazwisko Riddle. Wydawało mi się, że mniej więcej znam autorów fantastyki wartych poznania, a tu proszę – ktoś nowy. Udało mi się wypożyczyć w osiedlowej bibliotece.
Już od pierwszych stron lektury narastało we mnie dziiiwne uczucie. Supertajna, Ogólnoświatowa, Ponadrządowa Instytucja do walki z...
Po przeczytaniu autorskiego wstępu, jak to dawno temu *zainspirowała* go gra X, a potem latami (!) mozolnie przerabiał, by *aż tak bardzo* nie przypominało gry Y, powinienem wziąć do serca to ostrzeżenie i od razu dać sobie spokój. Skoro mimo to zacząłem czytać, sam jestem sobie winien.
O ile *ekranizacje* dzieł literackich w rodzaju instrukcji naprawy odkurzacza jeszcze mają sens (pełno ich na Youtube), to kierunek odwrotny - *beletryzacje* gier z kosmicznymi nawalankami w "literaturę" (określenie BARDZO na wyrost) żadnego sensu nie mają i muszą owocować absolutnymi knotami.
Tojza udowadnia to bardzo przekonująco. Dzieło, którego nie udało mi się zmęczyć, tonie w infantylizmie. Jest ko[s]miczne wyłącznie w sposób niezamierzony.
W uniwersum, w którym jakoby lata się między systemami z zawrotnymi prędkościami *podprzestrzennym*, oto nagle "cywilny statek kolonizacyjny" stanął sobie (?) ot, tak gdzieś w kosmosie. Ani chybi tylko po to, by jego nieziemski dowódca mógł beztrosko, z lubością wypić kubek ziemskiej kawy. W podprzestrzeni chyba tak dobrze nie smakuje? Gdy "Oni" wykorzystują właśnie tę (!) chwilę jego słabości do zaskakująco-błyskawicznego, niszczycielskiego ataku, dowódca-kofeinofil rozkazuje natychmiast wypuszczać myśliwce ze wszystkich hangarów! Czyli idyllicznie tkwiący w przestrzeni "cywilny statek kolonizacyjny" (a nie lotniskowiec?) miał hangary pełne zatankowanych i uzbrojonych myśliwców, z pilotami non-stop przesiadującymi w gotowości w kabinach? Ani chybi - jako *asekuracja* - zawsze kiedy dowódca akurat chce się napić ukochanej ziemskiej kawy. Jasne.
W świetle powyższego nie dziwi że tam, gdzie MIAŁA być (zamierzona) lekkość i humor, da się znaleźć jedynie wymęczoną żenadę w stylistyce szkolnego wypracowania. Nie do podrobienia.
Choć można sobie wyobrazić, że grupą docelową pozbawioną odruchu rzucenia tym o ścianę mogliby być nastoletni (8-16?) nałogowi gracze, uwielbiający seryjne rozwalanie łbów kosmicznym potworom ogniem ciągłym ze sraserów, mam wątpliwości, czy warto o nich zabiegać - czy taka grupa cokolwiek czyta?
Bo jeśli chodzi o samego autora, tę wątpliwość wyjaśnił mi następujący fragment:
"Jest napędzany ośmioma zespołami silników impulsowych zasilanych przez reaktory fuzyjne na bazie deuteru. Ma jednak na wyposażeniu też kilka reaktorów termojądrowych, z czego jeden z nich znajduje się na rufie zwanej głownią."
Czyli Tojza nie wie, że to jedno i to samo: fuzja deuteru = reakcja termojądrowa. Byłem przekonany, że zbitkę pojęciową "fuzja termojądrowa" człowiek musi wyczytać i wyoglądać absolutnie WSZĘDZIE. Żeby o takim dość podstawowym fakcie naukowym nigdy się NIE dowiedzieć, trzeba niczego nie czytać ani nie oglądać. Zapewne szkoda było na to czasu, który można przecież poświęcić na granie?
Czujcie się ostrzeżeni.
Po przeczytaniu autorskiego wstępu, jak to dawno temu *zainspirowała* go gra X, a potem latami (!) mozolnie przerabiał, by *aż tak bardzo* nie przypominało gry Y, powinienem wziąć do serca to ostrzeżenie i od razu dać sobie spokój. Skoro mimo to zacząłem czytać, sam jestem sobie winien.
O ile *ekranizacje* dzieł literackich w rodzaju instrukcji naprawy odkurzacza jeszcze...
Absolutne dno...
Absolutne dno...
Pokaż mimo to